Nowe Horyzonty 2018Publicystyka

Poszerzając Horyzonty #01 – Chang-dong Lee

Wiktor Małolepszy

Seria Poszerzając Horyzonty zajmuje się twórcami, których filmy będziemy mogli zobaczyć na nadchodzącej edycji Nowych Horyzontów. Czasem w postaci retrospekcji kariery, czasem jako analiza wybranego dzieła, a czasem po prostu opowieść o reżyserze i jego znaczeniu dla nas – krytyków, recenzentów, a przede wszystkim fanów kina. Wszystko po to by przed spotkaniem na corocznym święcie, dowiedzieć się kto tam na nas czeka. 

Niewielu jest twórców, którzy w tak frapujący sposób pokazują życie przeciętnej jednostki jak Chang-dong Lee. W jego filmach nie ma bogaczy, milionerów, nie są to biografie muzyków i aktorów. Zamiast tego mamy kryzysy wiary, wyrzuty sumienia, szukanie sensu życia oraz miłości. Były pisarz i Minister Kultury i Turystyki sam przyznaje, że nie lubi kina bezpośredniego. Nigdy nie zrobiłem filmów, które mają przekazać jakąś wiadomość. Po prostu lubię zadawać pytania.

Nie jest reżyserem, który pracuje nieustannie nad filmem. Woli dać projektowi dojrzeć. Każdy jego scenariusz jest przemyślany, każde ujęcie i kadr ma znaczenie w kontekście całego dzieła. Mimo raczej skromnej filmografii uznawany jest za jedną z najważniejszych postaci koreańskiego kina. W swoim portfolio ma sześć filmów, z których niemal każdy zebrał nagrody na najważniejszych festiwalach. Odnoszę jednak wrażenie, że nie jest to twórca, którego nazwisko od razu pojawia się w głowie podczas rozmów o najwybitniejszych reżyserach XXI wieku, choć – moim zdaniem – zdecydowanie na to zasługuje. Dlatego z okazji seansu Burning we Wrocławiu postanowiłem krótko przybliżyć jego postać i napisać parę zdań o jego filmach, bo każdy z nich zasługuje na uwagę.

Początkowo Lee pracował jako scenarzysta przy dwóch dramatach, które, mimo, że brały udział w festiwalach w Locarno i Berlinie, nie zdobyły większego rozgłosu poza granicami Korei. W końcu, w 1997, zadebiutował Zieloną rybą, która na tle jego pozostałych produkcji niczym się nie wyróżnia. Ot – gangsterski dramat mocno skoncentrowany na portrecie skonfliktowanego, zagubionego protagonisty stanowi obiecujący, ale tylko niezły pierwszy krok Lee jako reżysera. Pozwolił on jednak twórcy nabrać pewności siebie by w 1999 roku stworzyć Miętowy cukierek, przez wielu uznawany za arcydzieło koreańskiego kina.

Opowieść Young-Ho to esencja poetyckiego stylu Lee. Fantastyczny koncept pociągu jako środka transportu w czasie służy reżyserowi za podstawę do opowiedzenia czegoś w stylu koreańskiego Forresta Gumpa, ale od tyłu. Oto z każdym kolejnym przejazdem widz cofa się do kolejnych wydarzeń w życiu Young-Ho – widzi ich wpływ na jego osobę oraz kraj, w którym żyje. Lee bierze bohatera skrajnie zniszczonego i stopniowo odbudowuje jego ludzkość. Stanowi niejako przeciwieństwo Hanekego czy Von Triera, którzy tak lubują się w ukazywaniu upadku jednostki. Koreańczyk dostrzega człowieka w każdym, a w swoich portretach odbija dramat i strach całego narodu. Miętowy cukierek przyniósł reżyserowi szereg nagród na Festiwalu w Karlowych Warach zwracając przy tym uwagę krytyków na swój dynamicznie rozwijający się talent.

Nakręcona w 2002 roku Oaza jest moim zdaniem najwybitniejszym dziełem Lee oraz jednym z najbardziej poruszających dramatów ubiegłej dekady. Nagrodzony za odważną wizję przedstawiającą problem w komunikacji międzyludzkiej w Wenecji film opowiada historię romansu między niepełnosprawnym intelektualnie Jong-du a chorą na porażenie mózgową Gong-ju. Choć początkowo ograniczenia fizyczne i umysłowe utrudniają im wyrażenie swoich uczuć, związek zaczyna się rozwijać i pojawia się tak potrzebna w ich życiach miłość. Oazie jest daleko do ckliwych historii w stylu rodzimego Chce się żyć. Utrzymana jest w realistycznej konwencji, a jej bohaterowie walczą nie tylko z bezlitosną chorobą, ale też ze swoimi bliskimi, którzy nie są gotowi zaakceptować taki związek.

Lee doskonale umie pokazać miłość – w paru genialnych scenach, kiedy kochankowie zatapiają się we własnym uczuciu reżyser zdejmuje z nich klątwę niepełnosprawności. Nagle dziewczyna wstaje z wózka i zaczyna tańczyć ze swoim zszokowanym chłopakiem. Szepce mu do ucha, że nie ma nic lepszego niż po prostu być tutaj razem. W tych momentach Lee przekazuje widzowi cudowną lekcję – w miłości wszyscy jesteśmy równi. Nie ma podziału na niepełnosprawnych i pełnosprawnych. Liczy się tylko siła naszego uczucia.

Kolejnym filmem Koreańczyka było nagrodzone Złotą Palmą dla najlepszej aktorki Sekretne światło. Fabularnie ewokujący dzieła Bergmana dramat przedstawia historię kobiety, która po przeżyciu tragedii stara się znaleźć sens w życiu. Umieszczony w centrum filmu konflikt w relacji człowiek-Bóg staje się w kadrach Koreańczyka rozpaczliwym krzykiem. Jego bohaterka czuje się zdradzona przez Siłę Wyższą. Zestawiając sielankowe życie w małym miasteczku z potężnym dramatem w życiu Shin-ae Lee celuje w uniwersalizację swojej opowieści. Pokazuje, że takie historie mogą wydarzyć się wszędzie i kiedykolwiek. Dzięki temu rozpacz Shin-ae staje się krzykiem każdego, kto kiedykolwiek poczuł się zdradzony przez Boga. Sekretne światło to film wymagający, ale też bardzo ludzki.

Nakręcona w 2010 roku Poezja była ostatnim filmem przed ośmioletnią przerwą zakończoną premierą Burning. Tak jak wskazuje tytuł, jest to produkcja traktująca o sztuce. Dokładniej – o oczyszczającej funkcji poezji. Mi-Ja, główna bohaterka, poprzez pisanie wierszy próbuje poradzić sobie z postępującą chorobą i wyrzutami sumienia spowodowanymi zbrodnią, w której udział miał wychowywany przez nią wnuk. W filmie Lee poezja staje się poszukiwaniem znaczenia – znaczenia w życiu, w dobrych i złych czynach, w obecności otaczających nas ludzi. Sam reżyser nazwał Poezję filmem otwartym – tak, jak w wierszu jest w nim wiele przestrzeni, którą ma wypełnić człowiek odbierający dzieło. Poprzez interpretację utworu stajemy się niejako jego częścią – wypełniamy pozostawioną nam pustkę. Tak samo jak protagonistka, która tworząc swój wiersz łączy się z jego obiektem. Film Lee stanowi ilustrację metafizycznej siły sztuki. Celem reżysera jest odnaleźć w niej miejsca dla człowieka – jego smutków, obaw i radości. Udało mu się to perfekcyjne – Poezja nagrodzona została Złotą Palmą za najlepszy scenariusz.

W filmach Lee krystalizuje się obraz twórcy zbliżonego do jednostki tak bardzo, jak tylko można. Stale przewijające się w jego twórczości motywy – kryzysu spowodowanego tragedią, bohatera na skraju, wewnętrznego bólu i poszukiwania sprawiedliwości w zimnym świecie – są odbiciem kredo reżysera, którym, jak sam określił jest Opowiadanie twojej historii w twoim imieniu. Chang-dong Lee jest wybitnym twórcą, którego kino zasługuje na uwagę każdego miłośnika dramatów. Dlatego będąc we Wrocławiu sięgnijcie po “Burning”, bo jest duża szansa, że okaże się on waszym horyzontowym katharsis.

Recenzje

„Berek” jako sposób na męską przyjaźń – Recenzja

Martin Reszkie
TAG_00090.dng

Pamiętacie zabawy z dzieciństwa? Berek. Nawet jeśli niekoniecznie byliście fanami berka, na pewno większość z Was dobrze i dość ciepło wspomina czas wiecznego braku odpowiedzialności i permanentnej wolności. Berek. Czas, w którym mogliście wyjść o 9 rano i wrócić o 9 wieczorem. Berek. Oczywiście nie czując głodu, zmęczenia czy znudzenia. Berek.

Kadr z filmu “Berek”

Właśnie w taki sposób każdy maj od 30 lat spędza paczka przyjaciół, podzielona na dwa obozy – tych, którzy starają się nie przegrać, oraz jednego samca alfa – wiecznego zwycięzcę Jerry’ego (Jeremy Renner). Planuje on jednak skończyć z zabawą – wkrótce bierze ślub, pozostaje wierny filozofii “fit jest git” oraz posiada dobrze prosperujący biznes. Pozostała czwórka musi więc wziąć na siebie zadanie rodem z filmu XXX i postarać się pozbawić Jerry’ego „berkowego dziewictwa”. Oczywiście jednocześnie nie rujnując mu ślubu.

Bądźmy szczerzy – fabuła (bazująca na prawdziwej historii) jest jedynie pretekstem do interakcji między bohaterami, z których każdy nakreślony jest prostą, lecz wyraźną kreską. Mamy everymana Hoagie’ego, będącego kolejną wersją Andy’ego z The Office (Ed Helms), narcyzowatego, acz mającego spore sukcesy biznesowe Callahana (Jon Hamm), neurotycznego Sable’a oraz wiecznie wyluzowanego i medycznie “zblazowanego” Randy’ego. Razem stanowią siłę filmu, odwzorowując męską przyjaźń taką, jaka jest – często dziecinną, pełną sporów o dziewczyny, lecz też oddania i łaknącej wspólnej radości.

Kadr z filmu „Berek”

Gdzieś na horyzoncie można dojrzeć postaci kobiece, nieco odsunięte na drugi czy nawet trzeci plan. Twórcy Berka nie są jednak ślepi na ten problem. Wyjaśnienie tego niuansu jest śmieszne, a zarazem tak bardzo oddaje czas, w którym twórcy zabawy zaczęli się nawzajem gonić – dziewięciolatkowie ustalili zasadę braku dziewczyn. Traci na tym duet Isla Fischer-Annabelle Wallis, czyli żona Hoagie’ego oraz reporterka, która zamiast wywiadu z Callahanem może załapać się na najbardziej zwariowaną historię, jaką kiedykolwiek opisze w gazecie.

Po seansie pozostaje pewne poczucie zmarnowanej szansy. Szczególnie ze względu na niewykorzystany potencjał Isli Fischer dającej swojej bohaterce coś, co sprawia że uwierzylibyśmy jej gdyby w środku sceny zaczęła rodzić. Nawet pomimo szczupłej sylwetki i braku jakichkolwiek objawów ciąży.

Dobrym posunięciem twórców było nieograniczanie się jedynie do inscenizacji zabawnych gagów. Podczas nich pełen skupienia Hawkeye wylicza w zwolnionym tempie błędy śmiałków zagrażających jego „berkowej czystości”. Czasami dość topornie, jednakże na ogół w bardzo przyjemny sposób dostajemy kilka morałów płynących z historii o pięciu kumplach grających w berka. Wraz z cukierkowym, lecz zjadliwym happy endem, będącego swoistym kamieniem milowym -czyli wprowadzeniem płci pięknej do zabawy. Ewidentnie czuć tutaj zagranie pod sequel. A ja przyjmę go z otwartymi ramionami i uśmiechem na twarzy.

Kadr z filmu „Berek”

Wydawać by się mogło, że Berek będzie kolejnym filmem aspirującym do miana komedii. Nic bardziej mylnego. Dzieło Jeffa Tomsica jest pełnym humoru słownego i sytuacyjnego samograjem, polegającym w głównej mierze na komediowych talentach aktorów. Co trzeba jednak podkreślić – nie tylko oni dają tutaj dobre show. Realizacyjna pomysłowość i poświęcenie twórców są dowodem na to, że nie każdą scenę akcji należy kręcić na “zielonym ekranie”.

Oczywiście, przytrafiają się momenty fabularnych przestojów. Twórcy zapewne zdali sobie sprawę z tego, że tempo dyktowane kanonadą gagów, zabawnych puent oraz nie zawsze dojrzałego humoru może być męczące dla odbiorcy. Nic więc dziwnego, że swoją niemoc starają się przekuć w atut, dając nam chwilami odpocząć, by po chwili „na świeżo” podejść do kolejnego zwariowanej sekwencji pełnej złotego komediowego contentu.

Bardzo dobrze zaznaczony jest także rozdźwięk pomiędzy Jerrym a resztą ekipy, który na dłuższą metę może przyczynić się do rozpadu ich wieloletniej przyjaźni, występujący nie tylko w chwili konfrontacji czterech na jednego. Szczególnie zauważalna jest tu różnica w dojrzałości bohaterów. Jerry mógłby być mentorem oraz przykładnym ojcem dla bandy pod nieformalnym przewodnictwem Hoagie’go. Jego doświadczenie życiowe jak i emocjonalne oddawać może nawet tak pospolite zagranie jak włącznie narzeczonej do zabawy. A reszta? Zasadę „Dziewczyny nie grają” postawili zaraz obok „Nie uderzamy w odbyt”. A tak chyba nie definiujemy dorosłości?

Zobacz także: Recenzja „Jestem taka piękna!”

Warto na koniec zaznaczyć coś jeszcze. Sposób napisania i nakreślenia postaci świadczy o samoświadomości twórców. Piętnują oni wady współczesnego mężczyzny – osobnika niedojrzałego, często chorobliwie ambitnego czy też egoistycznego. Niezwykle udana dekonstrukcja kulturowego fenomenu, jakim jest facet XXI wieku została przeprowadzona równolegle z całą resztą filmu. To jest – z humorem i szacunkiem wobec widza. Berek nie sili się na melodramatyzm czy miałkie moralitety. Daje za to ogromny uśmiech radości i rozbawienia.

Ocena

7 / 10
Recenzje

“Ostatnie prosecco hrabiego Ancillotto”, czyli non omnis moriar – Recenzja

Maciej Kędziora
Ostatnie prosecco hrabiego Ancillotto

Jest i on i jego kieliszek. Jak zawsze wypełniony do połowy, jak zawsze tym samym procentowym napojem. Tym razem towarzyszy mu ktoś. Pewna nieznajoma kobieta, wymieniająca z nim uśmiechy, ciesząca się każdą chwilą. Wszystko psuje się, gdy w restauracji pojawiają się panowie w czarnych garniturach, włoska mafia w białych rękawiczkach. On nie może tego wytrzymać, pobieżnie ubiera się i wychodzi. Tego wieczoru, ze swojego Prosecco uczyni narzędzie autodestrukcji, pijąc ostatni łyk musującego od tabletek śmierci wina. I nie, nie jest to kampania antyalkoholowa, a prolog filmu, będący zarazem końcem ziemskiej historii Hrabiego Ancillotto.

Prosecco we Włoszech to symbol świętości. O ile w naszym kraju utożsamiamy je z społeczeństwem okupującym kawiarnie spod brandu Charlotte, spożywające ten lekki procentowo alkohol w ilościach “symbolicznych” i “do degustacji”, o tyle na Półwyspie Apenińskim często zastępuje ono wodę, a za hektar urodzajnych pól winogronowych trzeba zapłacić bajońskie sumy. Za naruszenie środowiska naturalnego czekają srogie kary, a tradycja wytwarzania prosecco jest przekazywana z pokolenia na pokolenie, niczym u nas receptura na nalewkę wiśniową. Ową tradycję do swych ostatnich dni pielęgnował Desiderio Ancillotto, twórca jednego z najbardziej pożądanych win, kierujący się dewizą “Mniej, ale lepiej i z szacunkiem do ziemi”, a jego największym przeciwnikiem został zły właściciel cementowni, uosobienie chciwości oraz kapitalizmu.

Kadr z filmu "Ostatnie prosecco hrabiego Ancillotto"
Kadr z filmu “Ostatnie prosecco hrabiego Ancillotto”

W momencie śmierci hrabiego (choć co ciekawe prawo włoskie nie akceptuje tytułów szlacheckich), poznajemy naszego głównego bohatera – świeżo upieczonego inspektora policji Stucky’ego (Giuseppe Battiston), wręcz podręcznikową postać lekko zagubionego w swojej pracy funkcjonariusza. Dla Stucky’ego największym problemem są jego korzenie – jest pół Persem, co w tak zamkniętym środowisku jak kontynentalne Włochy od razu powoduje alienację, a przez to trudniejsze dotarcie do prawdy, jaka stoi nie tylko za samobójstwem Ancillottiego, ale również tajemniczym morderstwem właściciela cementowni.

Stucky to idealny przykład typowego protagonisty w włoskim kryminale. Ma problemy ze stylem (prawdopodobnie najlepsza komediowa część filmu to żarty z łososiowej marynarki), prześladują go problemy z przeszłości – w jego przypadku zmarli niedawno rodzice – a na swojej drodze spotyka same przeszkody, które musi samodzielnie omijać. Ważny przy budowie tej postaci jest również dystans do środowiska, w które musi wniknąć. Czuć, że reżyser Antonio Padovan naoglądał się w swoim życiu dużo produkcji o pracy detektywa.

Problem w tym, że nie działa to raczej na korzyść samej historii, bo wątek kryminalny jest tutaj zdecydowanie najgorszy. W typowy dla produkcji z Półwyspu Apenińskiego sposób, dostajemy bardzo rozwleczony prolog i otworzone 20 równoległych wątków,  które w pewnym momencie muszą zostać na szybko zamknięte bądź też porzucone. Nie może również zabraknąć typowego dla współczesnej produkcji wątku miłosnego, choć tu, niczym u Mario Monicelliego, bardziej chodzi o połączenie dusz i poszukiwanie akceptacji w społeczeństwie niż seksualny pociąg i erotyczną fascynację.

Kadr z filmu "Ostatnie prosecco hrabiego Ancillotto "
Kadr z filmu “Ostatnie prosecco hrabiego Ancillotto”

Padovan, mimo że jak na Włocha przystało nie poradził sobie z utrzymaniem napięcia towarzyszącego akcji, bardzo dużo wygrał wnikliwą obserwacją środowiska i współczesnego świata. Kiedy spojrzymy na jego film z trochę większym dystansem, uświadomimy sobie, że wątek kryminalny to tylko przykrywka dla opowieści o miłości do natury ziemi, oraz tego co jesteśmy w stanie dla niej zrobić. Bez wątpienia ten typ opowieści wychodzi wenecjaninowi lepiej niż Agnieszce Holland w Pokocie.  W każdym kadrze czuć nieposkromioną miłość autora do ziem Congeliano, pięknej, małej wioski na Północy Włoch, ale czuć również strach, który tu reprezentuje z lekka przesadzona wizualnie fabryka, przypominająca monstrum rodem z filmów z lat 80-tych.

Zauważalna jest również tęsknota za tym co było kiedyś, za tym, co uosabiał Hrabia. Za czasami, w których to nie ilość, a jakość była czynnikiem wyznaczającym poziom produktu. Za czasami kiedy mężczyzna przejmował po ojcu ziemie i starał się ją pielęgnować. I wreszcie za czasami, kiedy to nie seks, a zrozumienie liczyło się w relacjach międzyludzkich. Choć – co trzeba zaznaczyć – jak się dowiadujemy z postępującą fabułą, nie ma postaci idealnych, a dusza pana Ancillottiego była pokryta sporą warstwą rdzy.

Nie sposób nie zachwycać się nad pięknymi widokami i oddaniem realiów tej jakże niedocenianej części Włoch. Długie, panoramiczne kadry, wyciągnięte prosto z National Geographic tylko dokładają kolejne warstwy naturalizmu do historii, warstwy, których nie powstydziłby się sam legendarny Emilé Zola.

Kadr z filmu "Ostatnie prosecco hrabiego Ancillotto "
Kadr z filmu “Ostatnie prosecco hrabiego Ancillotto “

Na pierwszy plan aktorsko wybija się tu Silvia D’Amico jako tajemnicza partnerka Hrabiego. Silvia potwierdza tym samym, że jest jednym z największych talentów jakie włoskie kino w ostatnich latach widziało, a jej gra aktorska, przywodzi na myśl legendarne kreacje lat 60-tych i złotą erę europejskiego aktorstwa. Battistonowi bardzo pomaga natomiast współpraca ze swoim ekranowym przełożonym, czyli Roberto Citranem, wcielającym się w postać typowego dobrego policjanta, z dużym bagażem doświadczeń. Szkoda tylko, że widać u Padovana brak umiejętności budowania postaci wzbudzających jakiekolwiek zainteresowanie widza, bo oprócz protagonisty, nie zależy nam zbytnio na losie żadnego bohatera.

Zobacz również: “Blanka” – Recenzja

Cieszy to, że Aurora Films inwestuje w włoskie kino w mniej typowym niż zazwyczaj wydaniu. I mimo, że Ostatnie Prosecco cierpi na problemy symptomatyczne dla kryminału z ojczyzny Felliniego, tak gdy złapiemy szerszy kontekst i zamiast czekać  na wyjaśnienie zagadki, zaczniemy na tę produkcję patrzeć jako na opowieść o obecnym społeczeństwie, a także manifest ekologiczny, może zadowolić widza troszkę bardziej. Antonio Padovan na pewno dzięki tej lampce wina pojawił się na moim włoskim radarze i oby nie zniknął tak szybko, jak butelki tego pysznego napoju w restauracjach.


Klasyka z FilmawkaRecenzje

Klasyka z Filmawką – “Wschód słońca” (1927) F.W. Murnaua

Kamil Walczak
Wschód słońca, reż. F.W. Murnau

To jedna z najbardziej klasycznych historii opowiedzianych językiem kina. Kiedy bezimienny farmer (George O’Brien) czuje się coraz bardziej znudzony swoją małżonką i ich dzieckiem, wikła się w namiętny romans z dystyngowaną damą z miasta (Margaret Livingstone). Ta namawia go, by sprzedał swoją farmę i utopił Żonę (Janet Gaynor) podczas przejażdżki łódką. W ten sposób zawiązany został uniwersalny filmowy topos, który mimo upływu lat nie stracił na wartości. F.W. Murnau stworzył wiecznie trwałą baśń o miłości i zdradzie. Twórca Nosferatu, odbiegając nieco od ekspresjonistycznej stylistyki, wydobył esencję swojej twórczości, formułując ją w prostym pytaniu człowieka wrażliwego: Jak długo możemy kochać i być szczęśliwi?

Wschód słońca, reż. F.W. Murnau

W połowie lat 20. niemiecki ekspresjonizm doskonale znany był już hollywoodzkim włodarzom w Ameryce. Po artystycznych sukcesach Portiera z hotelu Atlantis (1924 r.) i Fausta (1926 r.), William Fox (założyciel Fox Film Corporation) złożył Murnauowi propozycję stworzenia filmu w fabryce snów. Obraz miał godzić niemiecki artyzm reżysera z komercyjnymi wymaganiami rynku w Stanach Zjednoczonych. Niemiec podpisał kontrakt i wraz ze swoją stałą ekipą udał się do Kalifornii i rozpoczął trwającą 3 lata współpracę ze studiem. Do Hollywood pojechał również scenarzysta Carl Mayer (Gabinet Dr. Caligari, Portier z hotelu Atlantis)

Ta zwyczajna opowieść miłosna ma tu specjalny, bezprecedensowy wręcz wymiar. Murnau unaocznia żywą strukturę kina, jego szczery i moralizujący przekaz, ale też fantazyjną radość, bajeczny, niedościgniony ideał, jaki na taśmie celuloidowej można zapisać językiem sztuki. Bo mężczyzna, kiedy podejmuje próbę zabójstwa swojej żony, dostrzega strach na jej oczach, zapomina o kochance i zaczyna czuć wstyd. Kobieta ucieka, wsiada do pociągu, on ją goni, razem jadą do miasta. Mąż błaga ją o przebaczenie, zrozumiał swój błąd, pokochał ją na nowo. Tam przeżywają bodaj najszczęśliwszy dzień w swoim życiu – razem bawią się w wesołym miasteczku, popisują się na balu ludowym tańcem, robią sobie zdjęcia i odkrywają w sobie uczucie, która, wydawało się, już dawno odeszło w zapomnienie, utraciło datę ważności i jedyne, co można zrobić, to się go pozbyć. Reżyser pobłażliwym okiem spogląda na wieśniacze ekscesy małżonków, którzy nierzadko swoim zachowaniem przynoszą sobie wstyd, a często zachowują się jak dzieci w wielkim świecie.

Z drugiej strony ich beztroska idylla kontrastuje z powagą otaczającego ich miasta. Skupieni ludzi z wzrokiem wbity w chodnik, najczęściej sami, zapatrzeni w czubek własnego nosa. Drobne obserwacje reżysera punktują obraz Ameryki, do której przyjechał – potężnej, nowoczesnej metropolii w kapitalistycznym świecie, gdzie większy nacisk kładzie się na status własnego indywidualizmu niż drugiego człowieka.

Wschód słońca, reż. F.W. Murnau

Kiedy wracają do domu na wsi, mężowi przypomina o sobie fatum. Zastaje ich burza, kiedy dobijają do brzegu, kobiety nie ma. Mężczyzna wywołuje alarm, cała lokalna społeczność rozpoczyna poszukiwania. Kobieta z miasta udaje się do kochanka, który obwinia ją za zmanipulowanie nim i zaczyna dusić. Ale w ostatniej chwili żona się odnajduje. Mąż, Żona i dziecko są już razem, a na horyzoncie ukazuje się piękne, wschodzące słońce.

Baśniowy morał historii wg scenariusza Carla Mayera (na podstawie powieści Hermanna Sudermanna) jest prosty i bezpośredni. Murnau nadaje miłosnym perypetiom Kobiety i Mężczyzny dodatkowej uniwersalności, pozbawiając ich imion. Wschód słońca kształtuje się przez to w formę przypowieści – gdzie zła dama kusi męża, by zabił żonę, ale w końcu zwycięża miłość, silniejsza jeszcze niż los. Humanizm reżysera opiera się nie tyle na fascynacji człowiekiem, co na wierze w człowieka, który, jak twierdzi, nie jest istotą z zasady złą, złośliwą, skłonną do zdrady, nienawiści czy nawet zbrodni.

Romans Mężczyzny z Kobietą z miasta (jednym z pierwszych nie-fantastycznych villainów w historii kina) jest zmysłowy, ale pełen żądzy, przemocy i grzechu. Scena ich spotkania na łące najbardziej przypomina postekspresjonistyczną stylistykę z niemieckiego dorobku twórcy. Pełna jest niedopowiedzeń, niepokoju i nieczystości. Na nowo rozbudzona miłość małżeństwa kontrastuje z tym obrazem – ich uczucie odznacza się namiętnością, naiwnością i ślepym optymizmem. Ale to ta właśnie ona jest autentyczna i prawdziwa, a nawet uświęcona. W końcu żona przebacza swojemu mężowi właśnie w kościele.

Wschód słońca, reż. F.W. Murnau

F.W. Murnau był od zawsze wierny niemej formule kina. Brzydził się tablicami z napisami międzyujęciowymi, więc w filmie pojawia się ich naprawdę mało – w miarę postępu fabuły coraz mniej. W ten sposób autor czyni swój obraz czystym i bardzo zrozumiałym, co ułatwia i uatrakcyjnia odbiór. Ale na kurczowym trzymaniu się bezdźwiękowej tradycji Fox niewiele zarobił, bo miesiąc przed premierą Wschodu słońca na ekranach ukazał się Śpiewak jazzbandu (reż. Alan Crosland), pierwszy film z dźwiękowymi dialogami. I choć w obrazie Niemca również zastosowano innowacyjną technologię – po raz pierwszy w dziejach kinematografii nagrano ścieżkę dźwiękową zsynchronizowaną z akcją – nie zrobiło to na widzach wrażenia. Budżet również był niemały, ponieważ na planie filmowym specjalnie zbudowana potężną ulicę, która stałą się głównym miejscem akcji w mieście. Ta bezprecedensowa konstrukcja kosztowała studio 200.000$. Po boxoffice’owej porażce autonomia artystyczna Murnaua uległa znacznemu skurczeniu.

Zobacz również: Klasyka z Filmawką “Hair” Miloša Formana

Wschód słońca zyskał niebywały prestiż głównie dzięki przyznanej mu nagrodzie. Jako jedyny film w historii zdobył Oscara w kategorii Unique and Artistic Production (wyjątkowa produkcja artystyczna). To arcydzieło, które stało się ikoną ery niemej w ostatnim roku jego istnienia. Idealnie kumuluje emocje, radość czerpaną z życia. Dzięki wolności, jaką Fox obdarzył reżysera, Niemiec był w stanie skompresować dotychczasowe osiągnięcia w dziedzinie filmu, w pełni legitymując jego rolę w dyskursie artystycznym. W 1927 r. kino nie tylko po raz pierwszy przemówiło. Kino zaczęło żyć własnym życiem.

Recenzje

“Jestem taka piękna!” – Recenzja

Maciej Kędziora
Kadr z filmu "Jestem Taka Piękna"

Jest parę rzeczy, które lubię w byciu recenzentem. Pierwszy plus – mogę chodzić na pokazy prasowe, mieć szanse zobaczyć i ocenić jakąś produkcję wcześniej, by Tobie, mój czytelniku, oszczędzić bólu, albo wręcz przeciwnie, zachęcić do obejrzenia filmu, po który mógłbyś nie sięgnąć. Drugą zaletą jest możliwość krytyki filmów słabych – takich jak chociażby Strażnicy Cnoty – szczególnie nędznych i nieudanych komedii, cofających nasze społeczeństwo o paręnaście lat w rozwoju. I po obejrzeniu trailera do Jestem taka piękna! już zacierałem ręce, przygotowując wszystkie najbardziej wyszukane i tak samo cięte porównania co do poziomu filmu Abby Kohn i Marca Silversteina. Problem w tym, że mocno się rozczarowałem, bo nowa komedia z Amy Schumer ma w sobie coś zaskakująco przyjemnego.

Kadr z filmu “Jestem Taka Piękna”

Jestem taka piękna! to opowieść o Renee Barett (Amy Schumer), pracującej w piwnicy na obrzeżach Chinatown kobiecie, która całkowicie nie wierzy w swoją wartość. Zrzuca wszystko na swój wygląd, uważa, że nie ma szans u żadnego faceta, czuje się wiecznie pomijana, zapominana, a jedyne, co koi jej ból, to wieczorne piwo z przyjaciółkami. Wszystko jednak zmienia się, gdy pewnego dnia spada podczas szalonych ćwiczeń z roweru treningowego i uderza się w głowę. Kiedy odzyskuje przytomność, zaczyna uważać się za najpiękniejszą kobietę na świecie.

Sam punkt wyjścia pokazuje nam, że produkcja Kohn nie jest typową, współczesną komedią, a bardziej bajką dla dorosłych. Bodajże Ignacy Krasicki powtarzał, że bajki są odbiciem rzeczywistości, a morał jest od tego, by tę rzeczywistość zmienić. W przypadku naszego filmu, chcemy zmienić percepcję ludzi na piękność. Czym jest piękność w obecnych czasach? Sięgnijmy na szybko po badania Davida Peretta i Iana Pentona-Voaka z uniwersytetu w St. Andrews. “Ideał kobiety dla mężczyzny: Duże oczy, delikatna broda i zmysłowe usta są dla mężczyzn symbolami kobiecego piękna. W wyborze partnerki mężczyźni kierują się także cechami związanymi z płodnością. Podobno takie atrybuty kobiecości jak duży biust są dla mężczyzny obietnicą silnego, dobrze odżywionego potomstwa.”. Ową piękność symbolizuje w tej produkcji Emily Ratajkowski, którą spokojnie można nazwać Afrodytą naszych czasów. Problem w tym, że również Emily (grająca tak naprawdę tutaj siebie) mierzy się z problemami podobnymi do naszej głównej bohaterki – mężczyźni ją rzucają, ona sama ma zaniżoną samoocenę i jest w wiecznej pogoni za ideałem.

Kadr z filmu “Jestem Taka Piękna”

Zaskakująco niewymuszenie ciepły i satysfakcjonujący jest finał całej historii, gdzie każdy z naszych bohaterów uświadamia sobie, że jednak jest coś wart. Od Renee, będącej na końcu wzorem pewności siebie (końcowego monolog spokojnie miałby 100 milionów wyświetleń na Ted Talks), przez jej partnera Ethana, który uświadamia sobie, że nie musi być chodzącym testosteronem, by dawać satysfakcję swojej partnerce, aż wreszcie do Avery LeClaire, szefowej Barett, odkrywającej, że wszystko nie musi opierać się na pozorach (zobaczycie – zrozumiecie!).

Z Amy Schumer nigdy specjalnie się nie lubiliśmy. Ba, przez większość czasu uważałem ją za najbardziej zacofaną stand-uperkę, która ciągnie za sobą w dół całą kobiecą scenę komediową, na czele z wybitną Tiną Fey czy Samanthą Bee. W tym przypadku jednak udało jej się perfekcyjnie oddać swoją postać, choć było to o tyle proste, że wiele problemów Renee, szczególnie z samooceną, były lwią częścią okresu dojrzewania u Schumer. Bardzo dobrze jako comic relief sprawuje się tutaj Michelle Williams, wcielająca się w rolę LeClaire z piskliwością głosu, przywodzącą na myśl wykon Edyty Górniak podczas Mundialu w 2002 r. Zaskakująco dobrze na ekranie prezentuje się również Ratajkowski, choć chyba możemy to tłumaczyć typologią postaci, będącą tak naprawdę filmową wersją słynnej modelki. Nie gorzej wypada męska strona, a w szczególności Rory Scovel w roli pogubionego życiowo i wiecznie niepewnego Ethana.

Główną wadą Jestem taka piękna jest bez wątpliwości schematyczność i typowy podział na trzy akty, dzięki któremu możemy już na początku przewidzieć zakończenie i opowiedzieć historię do końca, bo choć są tutaj minimalne odejścia od typowej rom-komowej rutyny, to nadal jest to kolejna cześć uniwersum, które Mike Featherstone w “Antropologii w świecie konsumpcyjnym” nazwał jednym wielkim “wehikułem przyjemności”. Dodatkowo – jak na komercyjny gatunek przystało – mamy tutaj masę product placementu, a muzyka sprowadza się do playlisty Radia Zet, na czele z Meghan Trainor i jej “Me Too“, co tylko podkreśla prostotę całego filmu.

Kadr z filmu “Jestem Taka Piękna”

Dużym problemem jest sama strona komediowa, bo o ile jestem całkowicie za morałem historii, to humor prezentowany na ekranie momentami sprowadzał się do niechlubnych czasów tanich sitcomów, w trakcie których typowy George przed ekranem zachwycał się miss mokrego podkoszulka, a punchlinem żartów były piersi i mokre ciała kobiece. Ale spokojnie takich żartów jest tutaj tak najmniej, a dystrybutorzy wszystko co najgorsze zamieścili już w zwiastunie.

Zobacz również: “Iniemamocni 2” – Recenzja

Abstrahując jednak od wad czy też przymykając oko na ocenę widniejącą pod tym tekstem, zachęcam was, żebyście na to poszli, a właściwie poszły. Muszę zaznaczyć, że nie będzie to seans wybitny. Prawdopodobnie zapomnicie o nim następnego dnia. Ale jest cień szansy, że gdy będziecie przeglądać się w lustrze, nie pomyślicie o swojej wadze, problemach, niedoskonałościach, bliznach, a przez myśl przejdzie wam jedno, pozornie zwykłe, a jak ważne dla was samych zdanie – Jestem taka piękna!. Ja mogę ci powiedzieć, że jesteś, tylko musisz gdzieś głęboko w sercu w to uwierzyć. Więc przymknij oko na moje uwagi, na naiwność i spróbuj uwierzyć. Renee uwierzyła i jej bajka nadal trwa. A kiedy uzyskasz pewność siebie, twoja bajka może się zacząć i stać się opowieścią na miarę Never ending story.


KulturawkaPublicystyka

Kulturawka #1 – Recenzja nieobejrzanego filmu

Marcin Kempisty

Przedstawiam Wam “wstępniak” do nowego cyklu – Kulturawki. Zanim jednak przejdę do szczegółów, pozwolę sobie na pewien eksperyment. Nie oglądałem jeszcze filmu Czwarta władza w reżyserii Stevena Spielberga. A oto jego recenzja:


Zbigniew Herbert pisał ironicznie o cnocie, że jest to stara panna pachnąca naftaliną, o której względy nie ubiegają się “prawdziwi mężczyźni”. Cóż, w takim razie Steven Spielberg takim osobnikiem nie jest, skoro mimo wielu nakręconych filmów i jeszcze większej liczbie lat na karku, wciąż chce mu się o tę cnotę walczyć. Tym razem zabiera widzów wehikułem czasu do lat 70. do redakcji Washington Post, gdzie rozegrała się batalia o wolność prasy i zachowanie jawności amerykańskiego życia publicznego.

Obecnie nie mówi się zbyt często o sprawie Pentagon Papers, ale gdy wybuchała ta afera, to wydawało się, że kończy się pewien okres w polityce Stanów Zjednoczonych. Oto dzięki rzetelnej pracy dziennikarskiej wyszło na jaw, że kolejni prezydenci USA ukrywali przed opinią publiczną informacje dotyczące interwencji w Wietnamie. Mimo że ta wojna od początku budziła wiele kontrowersji, co prowadziło do sprzeciwiania się poborowi do wojska oraz organizowania wielotysięcznych demonstracji, to jednak społeczeństwo miało świadomość, że niestawienie oporu przez ich państwo może skutkować rozpanoszeniem się rządów komunistycznych w Indochinach. Gdy tajne dokumenty wyszły na jaw, doszło do radykalnego przewartościowania poglądów.

To w tych warunkach dochodzi do konfrontacji między administracją rządową a gazetą Washington Post reprezentowaną przez Bena Bradlee’ego (Tom Hanks) oraz Kay Graham (Meryl Streep). Publikować czy nie publikować tajne dokumenty? Oto jest pytanie, gdy z jednej strony potężna machina państwowa grozi anatemą, zaś z drugiej strony chęć walki o prawdę miesza się z pragnieniem powiększenia nakładów sprzedaży. Mimo że sympatia reżysera jest od razu wyczuwalna, to Spielbergowi udaje się dosyć skutecznie przedstawiać ludzkie słabostki. Niby prawda jest wpisana w etos dziennikarski, ale gdy w grę wchodzi pierwiastek ludzki, to często dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane.

Czwarta władza jest przypowieścią o świecie, którego już nie ma. Mowa o świecie pełnym wzniosłych ideałów, wciąż potrafiących poruszyć i zachęcić do działania. Może w roku 2018 wygłaszane przez bohaterów filipiki są przyjmowane z uśmiechem politowania, ale to zdaje się autora Szczęk kompletnie nie obchodzić. Jego dzieło to nadal dziecięco niewinny moralitet, pod którego gładką powierzchnią przemycane są niezwykle ważne kwestie dotyczące wolności słowa. Etyka nadal usilnie jest wypychana na pierwszy plan, co jest na swój sposób anachronicznie piękne. Być może właśnie dlatego Spielberg cofa się do lat minionych i z tamtej perspektywy opowiada o dzisiejszym świecie. Najprawdopodobniej gdyby wykorzystał bieżące fakty, to naraziłby się na śmieszność, a tymczasem podjęta przez niego taktyka wydaje się wielce skuteczna.

Bohaterowie trzymają w rękach granat i nie wiedzą czy wyciągnąć zawleczkę. Przedstawione przez twórcę dylematy dotyczące publikacji szokujących materiałów nie wypadają teatralnie. Mimo że bohaterowie są zamknięci najczęściej w redakcji, to ich potyczki słowne często są ciekawsze od “mrożących krew w żyłach” strzelanin i wyścigów. To nie jest kino dla widzów lubujących się w popcornowych produkcjach. Tu trzeba pomyśleć, zastanowić się nad czasami, w których przyszło nam żyć. Spielberg nie macha groźnie palcem. Raczej przypomina, że wolność nie jest nam dana raz na zawsze, tylko trzeba o nią walczyć. I w dodatku jak o tym mówi! Świetna praca Janusza Kamińskiego owocuje znakomitymi zdjęciami. Mało kto potrafi nadać tyle dynamiki zwyczajnym rozmowom.

Spielberg często puszcza oko do widzów, ale utrzymuje narrację w poważniejszym tonie. Tworzy produkcję nieszablonową, wciskającą niekiedy w fotel swoim ciężarem gatunkowym, a jednocześnie tak boleśnie oczywistą, że można tylko chylić czoła przed kunsztem Mistrza. Czwarta władza to kino solidnie zrealizowane, ze świetnymi kreacjami aktorskimi i niezwykle ważne w dobie fake newsów. Spielberg ostrzega, ale nie moralizuje; mówi z patosem, ale nie pretensjonalnie; wreszcie daje do myślenia i nie daje o sobie zapomnieć, mimo że czasami bywa nudno. Owoc Mistrza jest bodaj najsłodszym spośród jego dzieł stworzonych w tym wieku. Stanął on na wysokości zadania i pokazał, że wciąż ma wiele do powiedzenia. A my powinniśmy go słuchać, bo takie drogowskazy są nam niezwykle potrzebne.


Zaprezentowana wyżej “recenzja” składa się z wielu składników. Jest w niej podstawowa wiedza na temat Pentagon Papers oraz ogólnych wydarzeń związanych z wojną w Wietnamie. Przeczytałem dwa teksty poświęcone filmowi Stevena Spielberga, kilka pobieżnie przejrzałem, ale głównym źródłem “natchnienia” były zajawki umieszczane pod ocenami recenzentów na Mediakrytyku.

Ta notka powstała z przekory. Mam świadomość, że posługiwanie się wyświechtanymi frazesami jest wpisane w naturę tworzenia. Nie zawsze język bywa giętki, umysł lotny, a natchnienie łaskawe. Bywają takie filmy, o których nie sposób napisać nic odkrywczego. Na myśl przychodzą same ogólniki i nijak nie da się z nich skleić poważniejszego tekstu. Wydaje się jednak, że natężenie powierzchownych i ogólnikowych recenzji jest wręcz zatrważające. Oczywiście nie da się ustalić, na ile jest to skutkiem rzemiosła piszących, a na ile miernym poziomem omawianych dzieł. Być może jest również tak, że problem tkwi w samej naturze wykorzystywanej formy publicystycznej.

Nie ma co ukrywać – recenzje w żaden sposób nie gwarantują pełnej swobody wypowiedzi. Wprawdzie stanowią najszybszą drogę do odbiorców, lecz jednocześnie nie pozwalają na dogłębne sformułowanie myśli. Skoro nie można spoilerować, to jak realnie wniknąć w omawiany temat? Skoro wiele osób jest bardziej zainteresowanych suchą oceną, to po co nadmiernie się produkować?

Można przecież włączyć autopilota i na dobrze znanym trybie przejechać się po omawianym dziele. Że zmusza do myślenia, że najlepsze od lat, że posiada wady, ale one nie przysłaniają zalet, że świetne aktorstwo, a montaż pierwsza klasa (jak gdyby ktokolwiek fachowo się na tym rzemiośle znał). A co zrobić, gdy film jest zły? Prosta sprawa – trzeba stwierdzić, że brakuje tempa, że jest schematycznie, przewidywalnie, do bólu poprawnie, ale przede wszystkim NUDNO.

Widać to dobrze na przykładzie zamieszczonej na początku “recenzji” – wystarczy trochę pofantazjować i spokojnie można napisać kilka zdań na temat tego filmu. Owszem, wygłoszona opinia jest tylko ślizganiem się po powierzchni, ale czy aż tak bardzo odstaje od tekstów publikowanych przez niektórych krytyków? Śmiem wątpić, zwłaszcza że wiele sformułowań jest niemalże zaczerpniętych z tych właśnie źródeł.

Skoro recenzję można napisać bez obejrzenia filmu, to wydaje się, że jest to forma wypowiedzi, z której nie powinno się cały czas korzystać. Warto zejść z karuzeli notorycznie powtarzanych banałów i zaproponować coś innego. Z tych właśnie refleksji narodziła się Kulturawka – cykl tekstów poważnych i mniej poważnych, w których będę sobie spoilerować do woli, jak również powybieram tematy momentami niepopularne.

Chcecie poczytać o Szanghaju, Rzymie i Komedzie? A może o Herbercie i fenomenie serialu The Americans? Jeżeli tak, to zapraszam do tego kącika. Warto opowiadać sobie dłuższe historie. Czasami będą bardziej udane, a czasami będę plótł głupoty, ale komu nigdy nie przydarzyła się wpadka, niech pierwszy rzuci kamieniem.

Zobacz również: Wkraczając w świat Gaspara Noé

Przy okazji polecam spróbować swoich sił w pisaniu tekstów o nieobejrzanych filmach, ponieważ jest to znakomita zabawa.


Za tydzień: Pod słońcem Pialata

CampingPublicystyka

Camping #12 – “Straceni Chłopcy” (1987)

Bartek Bartosik
Keifer Sutherland and Jami Gertz in the movie "The Lost Boys".

Mogę chyba definitywnie powiedzieć, że dwie z rzeczy, które najbardziej lubię w kinie, to momenty, w których gówniaki jeżdżą na BMXach szukając przygód, oraz eksplozje kreatywności, objawiające się najczęściej w aktach groteskowej przemocy. W świetle powyższego ciężko mi było wyobrazić sobie film, który potencjalnie bardziej mi podejdzie niż „Straceni Chłopcy”. No i podszedł mi, ale zamiast machać jak debil rękami z jeszcze głupszym uśmiechem na ustach, przesiedziałem stosunkowo zadowolony cały seans. A warto wspomnieć, że zdarza mi się machać rękami jak debil, kiedy widzę jakiś kreatywny inscenizacyjny zawijas, który przyjemnie łaskocze mnie w mózg swoją świeżością.

Na papierze „Lost Boys” wyglądają jak absolutny samograj. Do małego nadmorskiego miasteczka Santa Clara (MURDER CAPITAL OF THE WORLD) przyjeżdża samotka matka z dwójką synów – Jimomorrisonopodobnym Michaelem i zasuszonym kurduplem Samem. Poza przystosowaniem się do nowych okoliczności bytowych bohaterowie muszą też ponapierdalać się trochę z motocyklowym gangiem wampirów, które trzymają wspomniany wypizdów w stanie permanentnego terroru. W tle jest romans, drugi romans, komiksy, braterska miłość, niespodziewane gore i desperacko starający się mówić basem Corey Feldman (świeć panie nad jego piękną duszą).

Złożenie do kupy tych wszystkich wspaniałych elementów, które do tego osadzone są tak głęboko w latach 80, że same musiały zdawać sobie sprawę ze swojej ejtisowości nawet mimo kręcenia filmu w tychże latach, nie tylko nie tworzy synergii, ale wręcz zdaje się być mniejsza od sumy wszystkich składowych.

Straceni Chłopcy

Fakt, mamy tu całą horrorowo–młodzieżową ikonografię. Gang wampirów to glamrockowi bad boye, których pojawieniu się towarzyszy równie glamrockowa muzyka, ich grzywki są nieskazitelne, uśmiechy szelmowskie, a uczynki okrutne. Mamy tu zwiedzionego na złą drogę dobrego chłopaka, któremu marzy się wielka miłość. Mamy dzieciaka, który razem z nowymi koleżkami musi stawić czoła skurwysynom i uratować brata. Jest roztrzęsiona, sunąca jak w Martwym Złu, wyjąca kamera, jest też naprawdę porządna operatorka i uroczo paskudny montaż. To wszystko sprawia, że powinniśmy dostać idealnego nostalgia tripa, zwłaszcza, jeśli twój, szanowny czytelniku, pierwszy seans Straconych Chłopców przypada teraz, w czasie największego boomu na lata osiemdziesiąte, jednak brakuje tu jednej zasadniczej cechy, którą charakteryzowały filmy, do których odwołują się współczesne zrzynki ejtisów w stylu stranger things, a mianowicie poczucia przygody i relacji między bohaterami.

Zwykle w tych filmach mieliśmy element niezwykłości w zwykłym świecie. Paczka znajomków musiała stawiać czoła jakiejś pojebanej sile, która stawała się kontrą, ale również akompaniamentem dla ich więzi. Poza momentami stricte fabularnymi mieliśmy szalenie ważne fillery, które budowały świat i bohaterów. Tutaj tego zabrakło. Osadzenie bohaterów na konkretnych pozycjach startowych opowieści to bodaj największa wada Lost Boys. Sam posiada na ekranie szczątkową więź z Michaelem, a przynajmniej nie widzimy jej poza ciągłym szturchaniem i wsadzaniem mokrego palca w ucho. Dwójka pogromców wampirów, Edgar i Allan (hehe, czaicie?), to w zasadzie obcy w stosunku do głównych bohaterów koleżkowie, którzy po prostu się tam znaleźli. Onelinery wkładane w ich usta niestety też nie pomagają.

Straceni Chłopcy

Oglądałem film bez poczucia straty czasu, bo jednak cała wspomniana ikonografia to wartość sama w sobie, a film był ciekawie zrealizowany, jednak bez żadnego momentu zachwytu.

Dopiero ostatnie 15 minut sprawiło, że zorientowałem się, jak dobry mógł być ten film. Wrzucenie wszystkich istotnych bohaterów do jednego budynku i postawienie ich przed realnym zagrożeniem zdynamizowało na chwilę ich relacje, do tego był to kwadrans, w którym pan reżyser skumulował bodaj wszystkie absurdalne (w dobrym znaczeniu tego słowa) pomysły. Seria pojedynków bohaterów z wampirami to coś, dla czego warto dać Straconym chłopcom szansę. Nie jest to szczyt kreatywności, groteski ani absurdu, ale dalej stanowi przyjemną odmianę po poprzedzającej je godzinie nie wiadomo czego.

Absolutnie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego ten film jest kultowy. Jego poszczególne elementy sprawiły, że kultowość była nieunikniona i ja to szanuję. Po prostu oczekiwałem czegoś więcej niż wycieczki krajoznawczej po popkulturze lat 80.


„Camping” to cykl tekstów, w których przybliżam czytelnikom dzieła, jakich nie znajdą w zestawieniach najlepszych filmów wszechczasów. Kino pełne miłości, niebezpieczne, nierzadko szokujące, za to zawsze, w jakiś pokrętny sposób, piękne.

Publicystyka

Obrazy mistrzów w kadrach znanych reżyserów –Lynchowski Surrealizm

Klaudia Kroczek

Zaczynając rozmowę o surrealizmie nie sposób nie wspomnieć o jego głównych zasadach, czyli wielkim sprzeciwie i buncie wobec wszystkiego, co pozornie doskonałe czy harmonijne. Jest to zupełnie inne pojmowanie ideału, które jest nam wpajane od najmłodszych lat. Coś “pięknego”, według standardowych kanonów piękna, musi być estetyczne, schludne i dobrze się prezentować. Surrealistyczne “piękno” ma nas szokować, ukazywać odwagę twórcy, a przede wszystkim balansować na cienkiej linii między snem a jawą. Określenie tego typu zachowań i przyjęcie ich za pewnego rodzaju normę nastąpiło w 1924 roku przy okazji wydania “manifestu surrealistycznego”. A później jakoś to poszło, czego owoce zbieramy do dziś.

Surrealiści malarscy przedstawiali swoje obrazy jako burzące logiczny układ. Największą inspirację czerpali z myśli dadaistów (ci, którzy na pierwszym miejscu stawiali dowolność formy, odrzucając wszelkie kanony) i obrazów Hieronima Boscha (“Sąd Ostateczny” albo “Ogród rozkoszy ziemskich”). Dzieła z pogranicza marzeń sennych czy fantazji w pełni sprzeczne z racjonalistyczną myślą, przenosiły i nadal przenoszą nas – odbiorców – w miejsca, o których nikt z nas nigdy nie myślał… lub ewentualnie śnił, ale to sny rodzaju tych, których rano nie pamiętamy. Chcąc jak najlepiej przedstawić czym tak naprawdę był ów surrealizm, wystarczy zerknąć na dzieła Salvadora Dalego. Oglądając obrazy widzimy charakterystyczną manierę – załamanie rzeczywistości. Szukając informacji głębiej, możemy natknąć się na film wyrażający w pełni jego “odchylenia”. Dzisiaj jednak nie o Dalim i jego współpracy z Buñuelem, ale o dużo bardziej rozpoznawalnej parze.

David Lynch

Jestem w stanie się założyć, że Davida Lyncha (tego, co wymyślił sobie Twin Peaks) i Francisa Bacona (tego, co zrobił lepszy portret papieża Innocentego X) wszyscy znają lub chociaż kojarzą. Ich wpływ na sztukę zarówno malarską, jak i filmową jest ogromny. Każdy z nich posiada własny sposób jej pojmowania, dodając i odejmując wszelkiego rodzaju nieopisane zawirowania. Przydałoby się zastanowić, co łączy obu tych panów, a bynajmniej nie jest to więź podobna do tej Dalego i Lorki, która jak pamiętamy, była dość specyficzna. Bacon i Lynch są przykładem najprostszym, w ich kontekście mówimy o wielkiej inspiracji malarskiej w przełożeniu na ekran filmowy. Bacon jest dla Lyncha malarskim guru, czego reżyser wcale się nie wstydzi, ba, w wielu wywiadach wspomina o swoim zwiedzaniu Marlborough Gallery w latach sześćdziesiątych, gdy miał okazję zobaczyć wystawę niekonwencjonalnego twórcy.

Nie mamy się co dziwić, że w latach 90 Lynch miał się na kim wzorować, a jego fascynacje tematami surrealistycznymi możemy dostrzec już w pierwszym sezonie Twin Peaks. I to nie tylko na linii kadr–obraz. Bezproblemowo zauważamy, że reżyser prezentuje tu bezprecedensowe podejście fabularne i na pierwszy rzut oka prostą historię. Z każdym kolejnym odcinkiem dajemy się więc porwać Lynchowskim dywagacjom, które w pewnym momencie osiągają ekstremum jego marzeń i wyobrażeń sennych. A tak dokładnie, to osiągają je równe 25 lat później…

Koncept postaci z mitycznej krainy, zwanej Czarną i Białą Chatą – powstałej całkowicie dzięki nieszablonowej wyobraźni twórcy oraz wpływie Bacona – został zaczerpnięty z “Trzech przedstawień ukrzyżowania”. Zauważamy wyraźną przewagę ugru i bordowego. Ugier jednak został zmieniony na rzecz bardzo dobrze znanej nam posadzki, natomiast ściany (u Lyncha zasłony) niezmiennie pozostają bordowe. Wyczuwamy obawę i idący za nią strach. Jednak najbardziej na przód wysuwa nam się ukazanie postaci, która z wizją religijną nie ma nic wspólnego. Temat religijny w twórczości Bacona przejawia się bardzo często, możemy spotkać wiele studiów czy przedstawień scen ukrzyżowań. Mimo to malarz wybrzmiał najgłośniej pewnego rodzaju “profanacją” dzieła Velazqueza pt. “Portret papieża Innocentego X”. Już wtedy widzimy, że zamiast przedstawiać papieża w ludzki, zwyczajny sposób,  pozwolił sobie na portret postaci w zupełnie zmienionej formie. A konsekwencje podobno były spore… W kontekście wymienionego wcześniej “Trzech przedstawień ukrzyżowania” możemy zaobserwować, że tak Bacon, jak i Lynch chcieli wywrzeć na nas silne wrażenie niepokoju, przedstawić pewnego rodzaju magię za pomocą surrealizmu. Nie ma się czemu dziwić, skoro Czarna Chata jest poniekąd synonimem marzeń sennych reżysera i jego ambiwalencji do przedstawionego tematu. Wynaturzenia, którym przez cały czas się przyglądamy, stają się dla nas z biegiem odcinków czymś normalnym i akceptowalnym, ale w momencie pełnej akceptacji odchyłu, Lynch nie boi się nam pokazać czegoś jeszcze bardziej kuriozalnego.

Dziewczęta – pamiętacie jak wzdychałyście do nieziemsko przystojnego agenta Coopera? Spójrzcie na “Portret mężczyzny” – zwracamy uwagę na te same kolory, idealne przedstawienie tematu wypełnione strachem. Często wyławiamy wzrokiem wyobcowanie postaci, skontrastowane z dużą ilością kierunków diagonalno-wertykalnych, które w efekcie wytwarzają nierealną perspektywę, a co za tym idzie źle odbieraną ekspresję dzieła. Jednak w tym dziele Bacon zdecydował się na prawidłową konstrukcję sześcianu jako bryły ażurowej. Jest to jedno z nielicznych przedstawień, gdzie obecne jest zastosowanie w miarę poprawnej perspektywy. Dekonstrukcja postaci w obu przypadkach wprowadza niezdefiniowane uczucie przerażenia – ten fakt potęgują używane przez malarza kolory, skupiające się na wyeksponowaniu bieli i czerni, wprowadzające nastrój grozy i dezorientacji. Nie wiemy, czy jest to rzeczywistość, czy spotykamy się z fikcją. Lynch z pewnością również to zauważył i zdecydował się z tego skorzystać – jego odrealniony świat wynika głównie z wielkiej fascynacji surrealizmem i magicznym światem.

Niezidentyfikowane przedmioty i niezrozumiałe porównania, które w końcowym efekcie nas porywają, zostały przyjęte za normę w twórczości Lyncha – to samo porywa nas u Bacona… tematy, które z początku wydają się być banalnie proste, w rezultacie nie przedstawiają tego czym się tytułują, a sam malarz przedstawia nam “coś” dziwnego. “Coś” czego nikt z nas by tak nie zatytułował. Kadry Lyncha i dzieła Bacona szczycącą się wielką abstrakcją i ogromną alegorią, którą trudno nam jest zaakceptować… “Trzy studia postaci na podstawie tematu Ukrzyżowania” oddają znakomicie to, co Lynch zdecydował się pokazać w Czarnej Chacie – odrealnienie i przeciągniecie naturalnych kształtów do maksimum, tak by na końcu wywołać reakcje wielkiego zdziwienia. Jego własna interpretacja obrazu spełniła swoją funkcję w stu procentach – udowodniła, że jeśli jakikolwiek reżyser chce coś bardzo pokazać w filmie, to z pewnością to zrobi. A Lynch zrobił to z powalającym efektem.

Lynch nazywany kontrowersyjnym i charakterystycznym twórcą bezproblemowo realizuje swoje zamysły na przestrzeni wielu lat. Zachwyca nie tylko w kinematografii, ale również w swoich fotografiach czy muzyce. Bierze pod uwagę to, o czym często zapominają jego branżowi koledzy – prezentuje nam dzieła dopieszczone w każdym calu.

Zobacz również: Wkraczając w świat Gaspara Noé

Na sam koniec polecę wam perełkę pochodzącą jeszcze z początków twórczości reżysera — debiutancki filmu Lyncha, krótki metraż przygotowany na konkurs szkolny – “Sześciu mężczyzn, którym robi się niedobrze” to pozycja obowiązkowa, którą musicie zobaczyć po przeczytaniu tego artykułu. Zauważycie, że występuje tam pełne wykorzystanie myśli surrealistycznej, która w umyśle Lyncha była wielokrotnie modyfikowana i zmieniana.

Kolejny tekst o malarskości w filmach Lyncha za 25 lat.


PS. Bacon do dziś określany jest jako czołowy przedstawiciel malarstwa figuratywnego, jednak jego dzieła wzorują się na surrealistycznej myśli w połączeniu z kubizmem. Nazwanie Bacona surrealistą nie jest niczym złym, jednak to określenie odnosi się głównie do poruszanych przez niego zagadnień opartych na marzeniach sennych, zgodnie z ideologią podaną w “Manifeście surrealistycznym”.

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.