Recenzje

“Jak rozmawiać z dziewczynami na prywatkach” – Recenzja

Tomasz Małecki

Pewnie każdy z nas – drodzy Panowie – zadał sobie kiedyś to pytanie. I choć przychodzi ono zgoła naturalnie, to udzielenie jednoznacznej odpowiedzi nie należy do najłatwiejszych zadań. Osobiście również nie mam chyba zbyt wiele w tej kwestii do powiedzenia… Poza jednym – w tych sprawach nigdy nie idźcie za głosem punka. No chyba, że liczycie na możliwie najbardziej absurdalny trip, o jakim mogliście pomyśleć…

Fot. kadr z filmu Jak rozmawiać dziewczynami na prywatkach
Fot. kadr z filmu Jak rozmawiać dziewczynami na prywatkach
Zobacz Również: Klasyka z Filmawką – „Rashōmon” Akiry Kurosawy

Jak rozmawiać z dziewczynami na prywatkach szybko bowiem uzmysławia swojemu widzowi, iż “zwyczajny” punkowy after, na jaki zmierza trójka głównych bohaterów, nie będzie taki “zwyczajny”. A przynajmniej nie w miejscu, do którego ostatecznie docierają. W pewnej londyńskiej posiadłości, którą młodzi buntownicy omyłkowo biorą za cel swojej podróży, podzieleni na kilka odrębnych klanów Obcy, uprawiają swe kosmiczne rytuały, przypominające z grubsza niemiecką imprezę disco późnych lat 70. Zresztą za takową też biorą ją lokalsi, próbując dopasować się do hermetycznego towarzystwa i poderwać co piękniejsze cudzoziemki. Prywatka ta nie do końca jednak idzie po myśli młodzieńców, z których tylko Enn (Alex Sharp) może wyjść zadowolony – udało mu się wszak zaintrygować Zan (Elle Fanning), niezadowoloną ze swej pozycji we własnej społeczności kosmitkę, która postanawia wyruszyć z nim na poszukiwania punku. Od tego momentu sprawy nabierają zawrotnego tempa, a szaleństwo zaczyna korespondować z miłością i z walką o zachowanie tożsamości ukochanej osoby…

Fot. kadr z filmu Jak rozmawiać dziewczynami na prywatkach
Fot. kadr z filmu Jak rozmawiać dziewczynami na prywatkach
Zobacz Również: „Mission Impossible – Fallout” – Recenzja

Koncept przyjęty przez Johna Camerona Mitchella (na co dzień aktora, tu występującego w roli reżysera i scenarzysty) brzmi nadzwyczaj ekstrawagancko – niektórzy zapewne powiedzieliby, że aż zanadto. Nie trudno bowiem w takiej sytuacji o tanie tandeciarstwo, które sprowadzałoby się do uznania prymatu konwencji młodzieżowej komedii, nie odznaczającej się przecież zbyt obszerną i zdatną do eksploatacji przestrzenią narracyjną. Twórca w dość sprytny sposób rozwadnia jednak miałkość niniejszego standardu poprzez odwołania do kilku B-klasowych estetyk jednocześnie – prócz wyjściowej teen dramy ujrzymy tu także elementy niszowego kina sci-fi, exploitation, a nawet gore. Szczególnie zastosowanie tych dwóch ostatnich może budzić pewnego rodzaju podziw wobec reżysera, jako że nie pełnią one wyłącznie funkcji “uatrakcyjniania” obrazu, ale przede wszystkim stawiają go ponad gatunkowy schemat, wywołując szok w chwilach, gdy widz spodziewa się raczej spokojniejszej sceny. Tego typu zabieg wymagał od Mitchella odwagi, a czasami wręcz iście punkowego tupetu, za który należy mu przyznać plusika do oceny końcowej.

Zobacz Również: $700 milionów dla „Czarnej Pantery” – Niezasłużona wisienka na box office’owym torcie?

I nie gorzej wypada również sama narracja, która mimo że kilkukrotnie łapie zadyszkę i zaczyna taplać się w bagnie niepotrzebnie wydłużonych dialogów bądź skrajnie banalnych dowcipów, poprzez formę jest w stanie zaintrygować odbiorcę na tyle, by ten uważnie śledził koleje losów każdego z trójki (czwórki w zasadzie) bohaterów. Wśród nich natomiast, poza Elle Fanning, która wciela się w nietuzinkową acz nieco mechaniczną “gwiazdkę z nieba”, odnajdziemy same kliszowe figury, stanowiące o obliczu kina młodzieżowego od jego zarania – Vic to imprezowy żigolo, puszczający oko do każdej dziewczyny, która odsłoni nieco piękna swego ciała przed światem.

Johna z kolei zaliczyć należy do grona fajtłapowatych koleżków przy kości, poszukujących uznania wśród znajomych i rozprowadzających pocztą pantoflową teorie spiskowe; Enn natomiast to everyman, typowy “główny bohater”, którego widz poznaje, gdy jest zerem, a rozstaje się z nim w trakcie trwania jego prime time’u. Jak rozmawiać z dziewczynami na prywatkach nie dostarcza więc pod tym względem nowatorskich rozwiązań, lecz nie taki też był jego cel – film dziarsko trzyma się swojego gatunkowego rodowodu, a zamiarów Mitchella należy upatrywać w momentach zrywania z nim w odpowiednich chwilach, by dać widzowi to, czego się po nim spodziewać nie mógł.

Fot. kadr z filmu Jak rozmawiać dziewczynami na prywatkach
Fot. kadr z filmu Jak rozmawiać dziewczynami na prywatkach

Pomiędzy wierszami kolejnych szalonych ekscesów postaci można by się również doszukiwać jakichś życiowych prawd lub poglądów i wniosków twórców na zagadnienia konformizmu, relacji międzyludzkich i istoty rzetelnych uczuć. Sądzę jednak, że nie należy psuć sobie zabawy (nad)interpretacjami, które w kontekście takiego kina mogą narobić więcej szkód aniżeli pożytku. Jak rozmawiać z dziewczynami na prywatkach to po prostu ciekawa wariacja na temat klasycznych komedii młodzieżowych, i choć do rewolucji, jaką swego czasu przeprowadziło Spring Breakers, film Mitchella nie ma nawet startu, to dostarcza równe 100 minut kinowej rozrywki na poziomie. A to w tym przypadku uchodzi za nie lada komplement.


Klasyka z FilmawkaRecenzje

Klasyka z Filmawką – “Rashōmon” Akiry Kurosawy

Kamil Walczak
Klasyka z Filmawką – "Rashomon"

Niedawno obchodziliśmy żałobę z powodu śmierci nieodżałowanego Shinobu Hashimoto, 100-letniego japońskiego scenarzysty m.in. Siedmiu samurajów czy Harakiri. Często współpracował z Akirą Kurosawą, co przyniosło mu światowe uznanie. Z szacunku dla niego postanowiliśmy poświęcić ten odcinek Klasyki jego pierwszemu projektowi, zrealizowanemu na podstawie opowiadania Ryûnosuke AkutagawyRashōmon.

Film okazał się punktem przełomowym nie tylko w karierze Kurosawy, ale też całej kinematografii japońskiej. Po zdobyciu Złotego Lwa na festiwalu we Wenecji w 1951 r. oraz Nagrody Specjalnej na ceremonii Oscarów w roku następnym, zachodnia kultura otworzyła się na filmy z Kraju Kwitnącej Wiśni. Zaczęto eksplorować i poznawać takich twórców jak Kenji Mizoguchi, Yasujirô Ozu czy później Masaki Kobayashi. Sam Rashōmon nie spotkał się jednak z przychylnymi recenzjami w kraju. Dziś uważany jest za jeden z najlepszych obrazów w dziejach, a ukuty przez twórców sposób narracji odcisnął piętno na formie kinowego opowiadania historii. Poza sferą sztuki, w psychologii powstał nawet termin “efekt Rashomon”. Skąd to uznanie?

Klasyka z Filmawką – "Rashomon"
Kadr z filmu “Rashomon”.

Drwal i mnich chowają się przed ulewnym deszczem w bramach Rashōmon. Są wstrząśnięci. Dołącza do nich drobny złodziej, któremu postanawiają opowiedzieć, co jest powodem ich trwogi. Oto samuraj Takehiro wraz z żoną, gustowną Masako podróżowali przez las. Nagle napadł na nich Tajômaru (Toshirô Mifune), który zgwałcił kobietę i zabił męża. Ale to tylko jedna z relacji. Widz do końca nie wie, co się stało. Kontradyktywne zeznania bandyty, żony i męża (komunikującego się poprzez medium) nie pozwalają wyprowadzić obiektywnej wersji całości. Kurosawa całkowicie zsubiektywizował historię, pozostawiając widza w niemałej konsternacji i zdenerwowaniu. Wydaje się, że nic nie jest przezroczyste ani jasne. Każda z relacji jakoś sobie przeczy: wg Tajômaru, wojownicy stoczyli honorowy pojedynek, a Masako oddała się jego urokowi. Ta z kolei mówi, że złoczyńca zgwałcił ją i odszedł, a jej mąż tylko patrzył na nią bez słów przywiązany do drzewa. Przywołany przez medium samuraj twierdzi, że po gwałcie żona chciała odejść z bandytą i poprosiła go, żeby zabił jej męża. Tajômaru chciał oddać cudzołożnicę Takehiro, by ten się z nią rozprawił, ta jednak uciekła, a samuraj popełnił samobójstwo.

Zobacz Również: “The Image Book” – Recenzja

Zrelacjonowana zbrodnia wydaje się nad wyraz skomplikowana. Kurosawa przedstawia tutaj niezdolność dojścia do prawdy, strach przed nią i nikczemność człowieka. Tak naprawdę każdy z nich kłamał. Wszystkie trzy historie, zmyślone przez nich, przesiąkały teatralizacją i  widowiskowością. Skamieniały samuraj, który jak demiurg spogląda na żonę; chaotyczny i zezwierzęcony bandyta, posługujący się w walce ekwilibrystycznymi sztuczkami; egzaltowana żona, której koturnowe akty nadawały całości celowej spazmy. Sceptycznie nastawiony do tych zeznań złodziej powątpiewa w prawdziwości historii, którą kapłan nazywa najstraszniejszą zbrodnią, o jakiej słyszał. Ale wszystko okazuje się kłamstwem. Prawdę zna tylko drwal, bezpośredni świadek zdarzeń. Tak więc gdy Takehiro został uwolniony, nie chciał walczyć z bandytą o swoją żonę, którą nazwał ladacznicą. Kobieta zaatakowała obu mężczyzn, wyzywając ich i prowokując do walki, w wyniku której samuraj zginął, a szalony bandyta uciekł w popłochu.

Klasyka z Filmawką – "Rashomon"
Toshiro Mifune w filmie “Rashomon”

Znamienna okazuje się w Rashōmon właśnie ta ostatnia, wydaje się, najbardziej bezstronna relacja. Już bez sztuczności i blichtru aktorstwa. Kiedy kobieta zaczyna bluzgać mężowi i bandycie, widzimy prawdziwy strach w ich oczach. Tajômaru nie jest już efekciarską małpą, jest autentycznie przerażonym człowiekiem. Takehiro nie udaje obojętnego, jest zaniepokojony zachowaniem kobiety. Prawdziwie zła żona po chwili zdaje sobie sprawę, do czego ich namówiła i sama ucieka w płaczu. Kurosawie udało się zrzucić maski i zedrzeć kurtynę spektaklu.

Celowo reżysera zubaża scenerię, ograniczając ją zaledwie do 3 lokalizacji. W lesie rozgrywa się zbrodnia, na placu zeznają świadkowie, a pod Rashōmon bohaterowie dociekają prawdy o całej historii. Wykorzystana zostaje zasada trójdzielności, uniwersalizująca przekaz i deifikująca kanoniczną formę całości. Ale nie chodzi tu tylko o scenerię. W każdym segmencie pojawia się trzech bohaterów: zbrodnia – bandyta, mąż, żona; sąd – bandyta, żona, mąż (medium); bramy miasta – mnich, drwal, złodziej. Wysłuchujemy trzech relacji świadków, z czego każda jest fałszywa. Hashimoto czyni więc z XVI-wiecznej historii kinową parabolę, zgrabnie godząc fabułę z metaliteracką wiązką formalną.

Zobacz Również: Klasyka z Filmawką – “Coś”

Znakomicie spisuje się również sugestia montażu. Zeznania nakręcone zostały w taki sposób, że świadkowie umieszczeni są w ścisłym centrum kadru i wydają się zwracać bezpośrednio do widza. To on jest tu sędzią. To on ma ocenić (czy raczej oszacować) prawdziwość ich historii, jawnie się wykluczających. Tylko drwal, obiektywnie klaryfikujący opowieść, zostaje ujęty w pozycji bocznej. Scena zbrodni jest z kolei zsubiektywizowana przez samych opowiadaczy, ich punkt widzenia i nierzadko uczucia. Film staje się tym samym ikonicznym kompendium narracyjnym, które na lata 50. jest osiągnięciem tak unikatowym, jak innowacyjnym.

Klasyka z Filmawką – "Rashomon"
Kadr z filmu “Rashomon”.

To również kolejna edycja współpracy Akiry Kurosawy z Takashim Shimurą i Toshirô Mifune (o wcześniejszych projektach tego trio pisałem tutaj). Aktorski duet okazuje się bezbłędny; ten pierwszy znów przywdziewa płaszcz prawego i sprawiedliwego, i tym razem nosząc ze sobą ukryte przed widzem jarzmo, tajemnicę, której odkrycie zmusi nas do rewizji jego postępowania. Postać Mifune za to wydaje się uobecniać szaleństwo i zapalczywość jego noirowych bohaterów z Pijanego anioła czy Zbłąkanego psa. Jego zezwierzęcenie ma potwierdzać legenda, jakoby reżyser perswadował aktora, by ten zachowywał się jak lew. Pod tymi przykrywkami (dobrodusznością drwala i teatralnego szału bandyty) kryje się prawda, która, jak lamentuje mnich, odbiera mu wiarę w ludzkość.

Zobacz również: “Siedzący Słoń” – recenzja

Ostatecznie jednak Kurosawa nie pozostawia nas w beznadziei. W trakcie opowiadania historii ktoś zostawił przy bramie niemowlę w powijakach. Dalej utrzymywała się ulewa. Złodziej postanowił ukraść pozostawioną przy dziecku biżuterię i uciekł. I kiedy wydawało się, że każdy pozostanie sam sobie, drwal postanowił przygarnąć porzucone niemowlę. Wtedy niebo rozjaśniło się, przestało padać, a bohater odszedł z dzieckiem przez bramy miasta. Jakkolwiek ckliwe i metaforycznie dosłowne wydaje się zakończenie, to audiowizualnie wyraża ono autentyzm i prostoduszność, przywraca wiarę, ukazuje człowieka w bardzo ludzki sposób, jako żywą istotę, która ma szansę się zmienić. Dla wielu kino istnieje właśnie po to, by manifestować tak wzniosłe idee.

Recenzje

“Le livre d’image” – Recenzja

Tomasz Małecki

Wyobraźcie sobie album ze zdjęciami. Ale nie taki zwykły – jest to album, który posiadacie już od wielu lat, a zbierane w nim fotografie szeregowaliście na zasadzie przypadku raczej aniżeli jakiejś usystematyzowanej metody porządkującej. Zdjęcia te pokazują zaś wszystko to, co swego czasu wpadło wam w obiektyw aparatu – trochę postaci, scenki rodzajowe, wydarzenia waszego życia, a także martwa i ożywiona natura, zdradzająca niebanalne zainteresowanie estetyką przedmiotu jako taką. Co jednak znamienne, zarówno album jak i same fotografie zdążył porządnie nadgryźć ząb czasu – okładka trzyma się “na alibi”, a kształt i zawartość obrazów uległy znaczącej metamorfozie pod wpływem dotyku tłustych paluchów, wilgoci wewnątrz pomieszczenia, czy też światła naturalnego i nienaturalnego, pod którym wielokrotnie analizowano ich piękno.

Kadr z filmu “The Image Book”

A teraz wyobraźcie sobie, że odnajdujecie ten album po dość długim okresie rozłąki i poczynacie przerzucać kolejne strony, mając oczywiście w pamięci stan, w jakim po raz ostatni weszliście z nim w kontakt. Dość szybko orientujecie się, że obiekty, kolory, kształty i ogólnie cała forma zdjęć w dużym stopniu odbiega od tego, co na ich temat zapamiętaliście. To niby te same fotografie, kojarzycie je po ogólnym zarysie i kompozycji, ale z pewnością nie są tymi samymi fotografiami, które przed laty uwieczniliście przy pomocy popularnej lustrzanki. Po chwili nostalgicznego rozkojarzenia zaczynacie więc zastanawiać się nad tym, czym de facto jest taka zniekształcona fotografia i co takiego przedstawia – czy to obiektywnie istniejący przedmiot, ukazujący wyłącznie strukturalną kakofonię, czy może jedynie impuls do wspomnienia, w którym tkwi właściwy obiekt naszego zainteresowania?

Zobacz Również: Nieznane oblicze Jean-Luca Godarda – czym jest godardowska „późna twórczość”?

Odpowiedzi na to pytanie stara się natomiast udzielić Jean-Luc Godard w Le livre d’image. Co prawda nie przegląda on w tym celu własnego albumu rodzinnego (choć złośliwi mogliby sugerować, że na tym właśnie polegać będzie jego następny film), ale zwraca naszą uwagę na inne obrazki – obrazki codzienności. Kultura czasów nam współczesnych to bowiem kultura wizualna – wszystko, co tylko możemy opisać za pomocą obrazu, zyskuje swą obrazową ilustrację, co z kolei karze nam się zastanowić nad autentycznością i prymatem jednych obrazów nad drugimi. Innymi słowy, kluczowym zagadnieniem staje się kategoria prawdy i fałszu, rzeczywistości i fikcji, informacji i dezinformacji, która nierzadko warunkuje sposób funkcjonowania jednostki, społeczeństwa, a także całej cywilizacji. I to właśnie stanowi motyw przewodni filmu Godarda, który przygląda się pod tym kątem każdej możliwej formie współczesnego przekazu wizualnego – od X Muzy po najzwyklejszy telewizyjny news.

Manipulując montażem, proporcją obrazu, kolorystycznym nasyceniem i wzmocnieniem oraz samym materiałem źródłowym, tworzy on kompozycyjny i narracyjny galimatias, podporządkowując cały wywód idei naczelnej – próbie wydobycia z obrazu jego prawdziwości. Nie oczekujcie więc od Le livre d’image konsekwencji ani związku przyczynowo-skutkowego – każdy obraz, jaki tu ujrzycie, jest obrazem samym dla siebie, a na stykach montażowych dochodzi jedynie do wytwarzania paradoksu narracyjnej iluzji. Iluzja ta bowiem w oczach samego Godarda jest popularną ostatnimi czasy postprawdą, czyli nie stanem faktycznym, pierwotnym znaczeniem, a dokonaną interpretacją, która zaczyna istnieć niezależnie od materii, z której się wyłoniła.

Zobacz Również: “Siedzący Słoń” – recenzja

Mając przed oczyma taki sposób pojmowania tożsamości swego dzieła przez reżysera, dziwić nie może łączenie ze sobą fragmentów filmów Theodorosa Angelopolousa, Abbasa Kiarostamiego czy Pier Paolo Pasoliniego z reportażami na temat ulicznych karamboli, terrorystycznych egzekucji czy najzwyklejszych fotowidokówek. Ten potencjalny absurd uzmysławia nam, jak wielki potencjał tkwi w obrazie, jeśli poddać go odpowiedniej obróbce i modyfikacji – staje się osobnym żywotem, zdolnym do przenoszenia znaczeń, jakich trudno doszukiwać się w jednostkowych, fragmentarycznych elementach go konstytuujących.

Kadr z filmu “The Image book”

Jednak prócz samego obrazu Godarda interesuje tu również dźwięk, a ściślej mówiąc słowo, które – jak w trakcie seansu się dowiadujemy – oceniane jest przez twórcę wyjątkowo negatywnie, gdyż niejako obarcza je winą za wszelkie zakłamanie, trawiące nasz świat od podszewki. Eksperyment wizualny przenosi się więc także na warstwę audialną, co przejawia się nie tylko manipulacją montażem dźwięku, ale także samą treścią wypowiadanych słów. Spora część z nich nie została wszak przełożona z języka francuskiego na życzenie samego reżysera, co jednak nie ma większego znaczenia w kontekście całości, gdyż dotyczą one zupełnie nie powiązanych ze sobą myślowych impresji, spostrzeżeń i poglądów. Język jest fałszem, a w każdym razie ułomną ułudą na usługach agentów fałszu, którzy posługują się nim w celu zakłamywania pierwotnego obrazu i podporządkowywaniu go własnym interesom. Wszystkie (nad)intelektualne wywody narracyjne Godarda przyjmują więc w Le livre d’image raczej formę ilustracji tej specyfiki aniżeli hołubniczej apoteozy własnej erudycji.

Zobacz Również: Climax – Recenzja

To wszystko sprawia jednak, że seans filmu z pewnością nie należy do najłatwiejszych. Podczas Nowych Horyzontów, gdzie Le livre d’image pokazywano trzykrotnie, za każdym razem sale opuszczało przynajmniej 25% wszystkich zgromadzonych, co z jednej strony zdaje się zrozumiałe zważywszy na festiwalowe tempo i wymagania, ale z drugiej zdradza niezrozumienie, jakim spora część publiki darzy współcześnie kino czyste czy też w tym wypadku eksperymentalne. Jest to bowiem kino wymagające od widza uruchomienia zupełnie innych kompetencji odbiorczych, a tych nie nabywa się z dnia na dzień, a już na pewno nie w trakcie spaceru z ulicy Kazimierza Wielkiego do Dolnośląskiego Centrum Filmowego.

Niemniej problem tego dzieła nie zasadza się wyłącznie na niezwykle wysoko zawieszonej poprzeczce – równie kłopotliwa jest kwestia dynamiki samego obrazu, która w pewnym momencie łapie niewytłumaczalną zadyszkę i zatrzymuje się przy jednym, całkowicie nieatrakcyjnym “wątku” pewnego arabskiego szejka. Wówczas narracja zdaje się zupełnie zaprzeczać temu, czym była na początku, a mianowicie energicznym studium istoty obrazu, stając się jednocześnie czymś w rodzaju lirycznego dokumentu. Samo w sobie może i miałoby to rację istnienia, lecz w zestawieniu z konsekwentnie realizowaną konwencją, pozoruje na bezmyślnie wrzucony fragment zewnętrznego dyskursu.

Fot. kadr z filmu Le livre d'image
Fot. kadr z filmu Le livre d’image

Na koniec należy zaznaczyć, że temat podejmowany przez Godarda nie jest w żadnym wypadku szczytem oryginalności. Nawet w kontekście twórczości reżysera moglibyśmy znaleźć co najmniej kilka pozycji, które już wcześniej rozprawiały się z zagadnieniem prawdomówności obrazu. Tak czy owak, w Le livre d’image rozchodzi się o formę, której równie daleko do arcydzieła jak i kompletnej porażki. To satysfakcjonujące studium autentyczności rzeczywistości i typowo kinowe doświadczenie, którego “konsumpcja” poza schłodzoną salą z wielkoformatowym ekranem mija się z celem. I chociażby dlatego warto je zobaczyć.


Box OfficePublicystyka

$700 milionów dla “Czarnej Pantery” – Niezasłużona wisienka na box office’owym torcie?

Redakcja Filmawki

Kto w kwestiach box office’u jest na bieżąco, tego nie ominęła zapewne informacja o tym, że “Czarna Pantera” stała się trzecim – po “Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy” ($936,6 mln) i “Avatarze” ($760,5 mln) – filmem w historii, który zarobił w amerykańskich kinach ponad $700 mln. Pisaliśmy o tym zarówno w dedykowanym, intensywnie komentowanym poście na naszym fanpage’u, jak i w podsumowaniu minionego weekendu. Pisze o tym także autor bloga Historie BoxOffice, który w swoim tekście podważa wiarygodność zarobków, które ostatecznie doprowadziły do wspomnianego wcześniej historycznego wydarzenia w amerykańskim box office.

Jakie są niepodważalne fakty? “Czarna Pantera” jest wyświetlana w kinach Ameryki Północnej od połowy lutego, czyli od 25 weekendów. Pułap $699 mln wpływów osiągnął jednak już podczas szesnastego weekendu wyświetlania, czyli na początku czerwca. Oznacza to, że w ciągu ostatnich dwóch miesięcy film ten zarobił zaledwie jeden milion dolarów. Wrażenie „sztucznego” wydłużenia dystrybucji celem przekroczenia „historycznej granicy” oraz niewiarygodność wpływów w ostatnich dniach potęguje fakt, że “Czarna Pantera” była dostępna w legalnych źródłach poza kinami już od połowy maja, a przekroczenie pułapu $700 mln został spowodowany przez wzrost wpływów o niemalże 1400% względem poprzedniego weekendu mimo poszerzenia dystrybucji o zalewie 10 kin (z 15 do 25).

Zobacz również: „Krzyżacy” – najpopularniejszy film w Polsce

Ta nietypowa sytuacja stała się pożywką dla spekulacji na temat czynników, które przyczyniły się do tak dużego skoku w zarobkach tego filmu względem poprzedniego weekendu, np. teoria o pokazach double features z innym filmem studia Disney, nowością “Christopher Robin”. Tego typu pokazy, które odbywają się najczęściej w kinach samochodowych, nie są niczym nadzwyczajnym, szczególnie w sytuacji, gdy dłużej wyświetlany film stoi przed szansą osiągnięcia box office’owego „kamienia milowego” w czasie premiery innej produkcji tego studia.

Także w tekście, który pojawił się na łamach wspomnianego wcześniej bloga, autor zastanawia się w jaki sposób udało się ostatecznie odnotować wzrost wpływów, pytając o świadków „podwójnych pokazów” lub informacje na ich temat w intrenecie, które można byłoby uznać za dowody na to, że Disney nie zakłamuje jednak rzeczywistości w tej kwestii wyłącznie po to, żeby w nagłówkach internetowych artykułów trąbiono o tym, że „ukochany film (afro)amerykanów ostatnich lat dołączył do Avatara i siódmego epizodu Gwiezdnych wojen, które jako jedyne do tej pory zarobiły więcej niż $700 mln w USA (sic!).”. Pytanie może i zasadne, szczególnie w kwestii nietypowo wysokiego skoku wpływów względem przyrostu kin, do których “Czarna Pantera” znowu trafiła. Warto jednak zaznaczyć, że gwałtowny wzrost wpływów zaczął się już w czwartek, na dzień przed ponownym rozszerzeniem dystrybucji o 10 dodatkowych kin. A właśnie tego dnia rozpoczęły się pokazy „Christophera Robina”.

Zobacz również: TOP15 najlepszych filmów pierwszego półrocza 2018

Przejdźmy jednak znów do faktów. Na przestrzeni ostatnich kilku lat można doliczyć się, poza „Czarną Panterą”, pięciu przypadków, w których dystrybucja została wydłużona w celu przekroczenia przez dany film pewnego box office’owego pułapu. Nie dotyczy to jedynie studia Disney czy filmów, których sukces finansowy i fenomen niektórzy ignoranci tłumaczą „poprawnością polityczną” – cokolwiek to znaczy. Choć akurat drugi film z tego roku, w przypadku którego zastosowaną podobną strategię, można byłoby przypisać obu kategoriom. “Pułapka czasu” zasłużyła na miano porażki finansowej, choć w Ameryce wpływy tej produkcji zbliżyły się do pułapu $100 mln na tyle blisko, że studio Disney – podobno w celu zapewnienia sobie lepszych warunków w kwestii praw telewizyjnych – postanowiło dwukrotnie rozszerzyć dystrybucję tego filmu, najpierw bez większej okazji w połowie maja, a następnie wraz z premierą “Iniemamocnych 2”, przy czym druga próba przyniosła oczekiwany skutek.

Disney już wcześniej pomógł innej swojej produkcji. Na początku 2011 roku animacja “Zaplątani” stanęła przed możliwością przekroczenia pułapu $200 mln wpływów w amerykańskich kinach. Po 25. weekendzie wyświetlania, podczas którego w 9 kinach zarobiła już tylko $6,4 tys., brakowało jej do jego osiągnięcia prawie $300 tys. Tydzień później studio rozszerzyło dystrybucję do 191 kin, w których wpływy wyniosły prawie milion dolarów. Był to wprawdzie weekend z premierą drugiej części animacji “Kung Fu Panda”, ale skok dochodów nie był (raczej) zasługą podwójnych seansów obu filmów, jako że to produkcje dwóch różnych studiów filmowych. Natomiast już dwa tygodnie później “Zaplątani” zostali ściągnięci z ekranów.

Zobacz również: „Climax” – Recenzja

W ostatnich latach Sony Pictures dwukrotnie pomogło swoim produkcjom. W przypadku “Spectre” miało to miejsce podczas 16. weekendu wyświetlania, gdy film ten notował jeszcze wpływ weekendowe na poziomie kilkudziesięciu tysięcy dolarów, a do pułapu $200 mln brakowało mu nieco ponad $300 tys. Zabieg ten zbiegł się wprawdzie z premierą innego filmu studia Sony, religijnego “Zmartwychwstały”, jednak trudno sądzić, że wzrost wpływów był spowodowany wspólnymi pokazami obu filmów. Średnia na jedno kino wskazuje raczej na gwałtowne rozszerzenie dystrybucji o 293 kina (do 340) jako przyczynę wzrostu zarobków. Także w przypadku “Pasażerów” wzrost wpływów był spowodowany głównie rozszerzeniem dystrybucji z 90 do 506 kin, choć podczas tamtego weekendu do kin trafiło “Life”, co być może wykorzystano w formie wspólnych pokazów ze względu na podobieństwo gatunkowe i tego samego dystrybutora.

Innym przykładem jest “Nowy początek”, którego kampania oscarowa stała się przykrywką dla dwukrotnego rozszerzenia dystrybucji – pod koniec stycznia oraz lutego, przy czym ta druga zbiegła się z weekendem, podczas którego miała miejsce gala oscarowa, którą “Nowy początek” opuścił z jedną statuetką (przy ośmiu nominacjach). Film Villeneuve’a dobił do $100 mln właśnie podczas oscarowego weekendu.

Zobacz również: Kulturawka #5 – Pech, przypadek i przeznaczenie w serialu „Better Call Saul”

Nawet jeżeli przyczyny rozszerzenia dystrybucji wyżej wymienionych produkcji (no może oprócz “Zaplątanych”) są łatwiejsze do wytłumaczenia, a skutki wydają się bardziej realistyczne niż w przypadku “Czarnej Pantery”, to jednak cały czas jest mowa o pewnym sztucznym utrzymywaniu „przy życiu” (tudzież w kinach) danego filmu. Disney jednak nie oszukał systemu i przy całej swojej potędze nie jest w stanie podać wymyślonego wyniku. Być może to właśnie pracownicy Disney’a i ich rodziny wykupili bilety, które umożliwiły widowisku MCU przekroczenie pułapu $700 mln. Być może był to jeden pracownik. Być może były to jednak rodziny z dziećmi, które wybrały się do kina samochodowego na podwójny pokaz „Christophera Robina” i “Czarnej Pantery”.

Mimo wszystko wynik tego drugiego to, jak to określił autor bloga Historie BoxOffice, „jakiś kosmos”. Nie inaczej. Natomiast najświeższy nagłówek na temat jego box office’owego sukcesu to – niezależnie od tego, czy faktycznie zasłużony – tylko mała wisienka na największym torcie w historii. Dobra, trzecim największym.

Recenzje

“Mission Impossible – Fallout” – Recenzja

Wiktor Małolepszy

Podczas, gdy większość blockbusterowych sag na wysokości szóstej odsłony serii najprawdopodobniej złapałyby zadyszkę, to seria z Krzysztofem Ibiszem scjentologii zdaje sie przeżywać nomen omen drugą młodość. Od około trzech odsłon produkcje spod szyldu Mission: Impossible nie tylko stopniowo wzmacniają swoją pozycję na rynku kina sensacyjnego, ale, jak donoszą popularne agregatory, przede wszystkim stają się coraz bardziej udanymi dziełami sztuki filmowej. Masońskie sztuczki i przekręty? A może osławiony Fallout to faktycznie spełnienie mokrych snów miłośników kina sensacyjnego?

Kadr z filmu “MI-Fallout”, dystrybucja: UIP

Już czołówka doskonale ustawia nastrój i zwiastuje to, czego widz może się spodziewać. Jest to piekielnie dynamiczny, skąpany w ognistych barwach kolaż krótkich impresji z filmu perfekcyjnie zmontowanych pod szaleńczo pędzący, znajomy wszystkim fanom kina motyw główny. Przyznaję, że nie pamiętam czołówki, która tak nahajpowałaby mnie na seans. Wbity w fotel wiedziałem, że intryga będzie tu raczej pełnić rolę drugorzędną.

Zobacz również: Camping #17 – „Atlas Zła”

W Falloucie Ethanowi Huntowi przyjdzie się zmierzyć z dobrze znaną fanom poprzednich części organizacją terrorystyczną. Będzie musiał odzyskać ładunki, które pozwoliłyby na zbudowanie bomb atomowych silniejszych, niż wszystkie używane w trakcie poprzednich wojen światowych. Stawka jest potwornie wysoka – tym bardziej, że poprzez trudną decyzję Ethana ładunki trafiły na licytację na czarnym rynku. Agent wraz ze swoimi zaufanymi przyjaciółmi – Benjim i Lutherem – oraz przydzielonym do tej samej sprawy przebiegłym Augustem Walkerem (Henry Cavill) musi skontaktować się z tajemniczą Białą Wdową i liczyć, że dotrze do ładunku pierwszy.

Kadr z “MI – Fallout”

Cały ten spisek zapędza naszego herosa w najróżniejsze miejsca na tej planecie – Paryskie kluby i rezydencje, Londyńskie ulice i kanały, wschodnio-azjatyckie dorzecza i górskie szczyty. A w każdym z tych zakątków czeka na niego akcja. I to nie byle jaka – prawdziwa rozpierducha. Mission: Impossible – Fallout jest bowiem wypełniony perfekcyjnie zainscenizowanymi scenami pościgów, pojedynków i brawurowych ucieczek. Już na samym początku pojawia się doskonała bijatyka w toalecie – fizyczna, szybka, dynamiczna. Krew się sypie, kule po dziurach w ścianach. Niezniszczalny chińczyk vs. wąsacz i Cruise z ładnymi włoskami. Poprowadzona z wykorzystaniem przestrzeni, ścian, broni, różnych stylów bitka.

Zobacz również: „Dom, który zbudował Jack” – Recenzja

I właśnie największą zaletą nowego Mission: Impossible jest rozmach w kreowaniu owych naładowanych adrenaliną scen. Ucieczka? Kilkunastominutowa z wykorzystaniem łodzi, auta i motoru. Pościg? Mrożące krew w żyłach skakanie po dachach wieżowców i wieżach kościołów zwieńczone sprintem za śmigłowcem (zresztą pod koniec filmu pojawia się fantastyczna sekwencja w helikopterach). Zagrożenie? Zawsze więcej niż jeden cel przez co widz śledzi kilku bohaterów w tym samym czasie, co pozwala reżyserowi na żonglowanie nastrojami i zbijanie adrenaliny nieźle wyważonym humorkiem. Fallout jest tak napakowany akcją, że 150 minut mija zupełnie niepostrzeżenie – dosłownie paraliżuje w fotelu (a już szczególnie w IMAXie).

Kadr z “MI – Fallout”

Przy tych wszystkich zaletach bardzo ciężko jest zarzucić cokolwiek filmowi Christophera McQuarriego, bo jest to perfekcyjnie zrobiony sensacyjny blockbuster. Oczywiście oparty jest o klisze wynikające ze specyfiki i targetu, więc nie jest to produkt szczególnie błyskotliwy albo zaskakujący fabularnie. Wśród kreacji aktorskich również perełek się nie znajdzie. Ale tak naprawdę to nie ma żadnego powodu by ich szukać. Mission: Impossible – Fallout jest filmem czerpiącym pełnymi garściami z dorobku współczesnego kina akcji i szpiegowskiego. Stanowi ukoronowanie lat rozwoju marki, wzór dla naśladowców i przede wszystkim dostarcza całą masę frajdy. Seans nie zmieni waszego życia, ale na pewno nie pożałujecie tych 150 minut z Ethanem Huntem.

Ocena

8 / 10
Recenzje

“Climax”, czyli najbardziej przerażająca impreza w dziejach – Recenzja

Kamil Walczak

Niektórym chyba wydawało się, że Gaspar Noé sczezł już całkowicie i coraz bardziej stacza się w swojej ezoterycznej onanizacji formą (lub, jak w Love, własną osobą). Poza tym, co z lubością przypomina, konsekwentnie zbierał coraz gorsze recenzje. Z równym uporem stawiał również na Cannes, choćby jego najzagorzalsi obrońcy wieszali na nim psy po ostatnim trójwymiarowym manifeście pornofantazji. Climax zgarnął jednak we Francji nagrodę Art Cinema – i jest to w rzeczy samej kino artystyczne, pełne sztuki w sztuce, a jednocześnie pełne samodefiniujących się wyznaczników charyzmatycznej prowokacji Noégo.

"Climax" – Recenzja
kadr z filmu “Climax”

Scena końcowa, napisy końcowe, spowiedź aktorów przed kamerą w przestylizowanym, wiekowym ekranie telewizora – po bokach półki z pietystycznie eksponowanymi VHS-ami m.in. Suspirii, Harakiri czy Psa andaluzyjskiego. Po paru minutach wkracza majestatycznie Supernature (Marc Cerrone), elektryzująco eksponując teledyskowy performance grupy młodych tancerzy, którzy zatrzymali się w opuszczonej szkole na integracyjne warsztaty międzynarodowe. Leje się sangria, w tle narkotyki, pobudzenie rośnie. W ciągu paru godzin impreza eskaluje. To nie będzie miażdżący trip nastolatków, tylko gehenna ludzkiej przemocy, zbiorowa degrengolada, stylowa orgia wyniszczająca wszystko. I co najlepsze – Gaspar Noé bawi się przy tym wybornie.

Zobacz również: „Dom, który zbudował Jack” – Recenzja

Film godzi migawkowy montaż i statyczne kadrowanie (znane z Love) z dynamicznymi, luźno zawieszonymi na ramieniu bohaterów zdjęciami na długich ujęciach. Co chwila kamera zmienia protagonistę za którym podąża, przeskakuje między perspektywami i wielu postaciom stara się nadać ułamek własnej tożsamości i historii. Wywiadowa ekspozycja, którą obserwujemy na samym początku, czy infantylne rozmowy bohaterów podczas imprezy nie mówią nam o nich samych wiele – bardziej stwarzają pozory i usypiają naszą czujność. Wyraźniej przemawia tu taniec, zwłaszcza podczas pierwszych scen, kiedy cała obsada dostaje szansę na zaprezentowanie swoich gimnastycznych popisów na parkiecie.

"Climax" – Recenzja
kadr z filmu “Climax”

Scenariusz jest tu prawie nieobecny (cała jedna strona outline’u), ale zresztą, komu on potrzebny. Nie bez kozery Climax to obraz tak żywy i nośny, czerpiący swoją moc nie tylko z syntezatorów Soft Cell i Morodera, ale też psychotycznej werwy aktorów. Odgrywane przez nich indywidualne akty pozornie łączy jedynie miłość do krwistej sangrii, która okazuje się naszprycowana dragami. Kiedy historie bohaterów zaczynają się zderzać i konfliktować, na ekranie obserwujemy coraz więcej nachodzących na siebie tragedii. Apogeum tej kataklizmowej ekstremy zostaje osiągnięte, gdy kamera po intensywnej relacji z innymi bohaterami powraca do faktycznej protagonistki, Selvy (Sofia Boutella). W jednej chwili koegzystują cztery wątki, elektryzująco spojone ze sobą, przedstawiające piekło kolejnych postaci. Reżyser z pasją sadysty dba przy tym, by każdy pisk i krzyk tych dantejskich scen trafił do odpowiednich odbiorników zdezorientowanego widza.

Zobacz również: „Siedzący słoń” – Recenzja

Noé szokuje, ale już nie na poziomie prowokacyjnym. To okropna i chora wizja emocjonalnie zgniatająca obserwatorów. Brak jakiegokolwiek wpływu na makabrę majaczącą na ekranie sprawia dyskomfort i ból, przybija i zamurowuje w badtripowym koszmarze, z którego bohaterowie na darmo szukają wyjścia. Intensywnością przypomina to trochę pierwsze sceny z Nieodwracalne – z tym że tutaj, kiedy film już weźmie za szmaty, to nie puszcza do końca. W tle DJ “Daddy”, nota bene uczestnik zdarzeń, do utraty tchu zapodaje kolejny track z elektrycznej składanki. Tuż za nim majaczy przybita do ściany cekinowa flaga Francji.

Zobacz również: „Jeszcze Dzień Życia” – Recenzja

Ale największym zaskoczeniem jest postmodernistyczna eklektyka Noégo, szeroka intertekstualność wchodząca w czynny dialog z kinem, biegłe cytowanie filmowej popkultury. Począwszy od zakrwawionego czołgania się po śnieżnobiałym kadrze i zimowej scenerii roku 1996 (Fargo) przez rytualne godzenie się nożem kuchennym (Harakiri) aż do demonicznego performance’u rozpaczy Selvy, imitującej Isabelle Adjani z Opętania. Akcja ma miejsce w opuszczonej szkole, wraz z neonową kolorystyką i głębią barw niemal scedowaną z Argentowskiej Suspirii. Kiedy protagonistka jako pierwsza wysuwa podejrzenia co do zatrucia sangrii, jedna z najbardziej otępiałych bohaterek na parkiecie wylewa z siebie strumień moczu, pozostając na scenie w takiej samej pozie aż do zakończenia filmu. Odcięcie od świata przez ostrą zimę i stan nieustannej podejrzliwości wobec każdego to już ikoniczne Coś Carpentera.

"Climax" – Recenzja
kadr z filmu “Climax”

Reżyser osadził swoje dzieło na szerokim spektrum inspiracji, od Buñuela do Ciorana, wchodząc w płynny dialog ze swoimi ulubionymi filmami, redefiniując i rewaluując zastane znaczenia, akty i gesty, co symptomatyczne zwłaszcza dla arcydzieła Kobayashiego. Gaspar już nie chwali się tak, jakim jest kinofilem i jak chce stworzyć coś wielkiego (co z dumą eksponował swoimi plakatami w Nieodwracalne czy jeszcze bardziej w Love). Tutaj na zawołanie rzuca filmowymi referencjami, przedstawianymi przez niego w obrobionej, autorskiej wersji. Przy takim nagromadzeniu audiowizualnych aforyzmów nie ma mowy o plagiacie czy odtwórczości. To kolejna forma zaczepienia o koszmar senny, więc także te koszmary znalezione wśród ekscesów X muzy. A te, w odpowiednim kontekście i kaskadowej kombinacji, działają jeszcze zgrabniej i lepiej.

Zobacz również: Kulturawka #5 – Pech, przypadek i przeznaczenie w serialu „Better Call Saul”

Głośno mówi się o tym, że poza otwierającym układem tancerze mieli sami wykreować sobie choreografię i performować ją wedle uznania podczas filmu. Aktorzy dają zatem popis ekwilibrystycznych, stylowych spektaklów – każdy z nich nadaje znaczenie swojej roli i nieustannie przez półtorej godziny potrafi odnaleźć się w przestrzeni szalonych kadrów. Logistyczny kompromis autentycznie pozwolił bohaterom zaistnieć, wykorzystali oni swoje 5 minut i stali się symbiotycznymi uczestnikami zdarzeń, nie dając się zakwalifikować jedynie jako tło. Nie jest to antologia tragedii, ale zbiorowe delirium tremens, które działa jedynie dzięki namnożeniu historii i skrajnych sytuacji.

Niemniej jednak dynamika przedstawionych zdarzeń i cała złożoność zdarzeń staje się co najmniej drugorzędna. Istotą tego projektu okazuje się relewantność samego tripu, nałożenie się na siebie emocji, problemów, do których klimat filmu pozwala się odnieść i immersyjnie odczuć na własnej skórze. Obrazowy dźwięk współgrający z dotkliwymi wizualiami komponuje Climax w coś tak namacalnego i rzeczywistego, że nie sposób nazwać tego czymś innym niż kinowym przeżyciem. I o ile na film możecie przyjść trzeźwi i wypoczęci, to po seansie już niczego nie gwarantuję.

"Climax" – Recenzja
kadr z filmu “Climax”

To, co zobaczyłem nie spełniło moich wygórowanych oczekiwań – zrobiło znacznie więcej. Gaspar wycyzelował najlepsze elementy swoich produkcji i maksymalnie skondensował rozbitą na paręnaście postaci narkotykową apokalipsę. Mimo że zdarzają się tu typowe prowokacyjne sekwencje jak przydługie, statyczne dialogi o tym, kto kogo nienawidzi albo przeleci, to cały pierwszy akt, pełniący rolę stricte ekspozycyjno-taneczną, jest genialną formą oczekiwania na zbliżający się chaos bez trzymanki i agonię w rytmie Tainted Love.

Zobacz również: Nieznane oblicze Jean-Luca Godarda – czym jest godardowska „późna twórczość”?

Wystarczyło, że na tanecznych warsztatach ktoś dodał LSD do sangrii, a Gaspar Noé stworzył z tego najbardziej przerażającą imprezę w dziejach – obnażającą sadyzm i żądze ludzi, którzy jeszcze przed godziną kurtuazyjnie wymieniali się uśmiechami. I choć film kończy się nietypowo jak na Argentyńczyka przejrzyście i jasno, to niesmak ludzkim gatunkiem pozostaje. A więc jak daleko jeszcze Gaspar posunie się w swoich delirycznych wizjach? Jaka jest granica między horrorem snu a horrorem rzeczywistości? I kiedy będę mógł obejrzeć Climax jeszcze raz?


CampingNowe Horyzonty 2018Recenzje

Camping #17 – “Atlas Zła”

Maciej Kędziora

W legendach i podaniach ludowych mnożna znaleźć bardzo dużo pokładów mistycyzmu i fantastyki. Trudno się więc dziwić, że twórcy legendarnej już serii “ABCs of Death” zdecydowali się zaangażować twórców z całego świata i stworzyć antologię zakorzenioną w folklorze różnych stron globu, z których każda będzie miała własny, niepowtarzalny klimat. Pierwiastkiem spajającym nowele w jedność miał być mrok i strach przed tym, co nieznane. Mrok czerpiący garściami z kultury romantyzmu. Problem w tym, że trudno takie produkcje mierzyć taką samą miarą, szczególnie w momencie, gdy jedne traktują siebie z dużym dystansem godnym klasyków kina samochodowego, a inne silą się na stworzenie poważnych, przerażających historii. By sobie z tym poradzić na potrzeby tego tekstu zamieniam się w guślarza i wywołuję duchy, chowające się w najgłębszych zakamarkach ludzkiej świadomości.

Kadr z filmu “Atlas Zła”

Austria – “Die Trud” – reżyseria Severin Fiala i Veronika Franz 

Podania ludowe od zawsze miały być przestrogą dla prostego ludu, który świadomy nieuniknionej kary zaprzestawał czynić niecne uczynki, albo przynajmniej starał się je ograniczać. Często stanowiły one parafrazę zakazów biblijnych i nie inaczej jest tutaj, bo otrzymujemy idylliczną przypowieść  o grzechu Onana. Opowieść o prostej praczce, która wracając do domu odkrywa swoją tożsamość seksualną i dopuszcza się niewybaczalnego aktu seksualnego wraz z sąsiadką, grzechu którego nie zmyje nawet pięć repetycji Ojcze Nasz, osadzona jest w klimacie  czerpiącym garściami z baśni rodzeństwa Grimm. Wszystko jednak zburzy się, gdy na ekranie zobaczymy maszkarę ze świńskim ryjem, przypominającą wizualnie bardziej smoka z Wiedźmina, aniżeli przerażający wytwór ludzkich urojeń. Właśnie wówczas uświadamiamy sobie z jaką produkcją będziemy mieli do czynienia – z czystym pastiszem kina grozy, jednakże w tym przypadku pastiszem nieudolnym, głównie przez poważny nastrój noweli, zburzony dopiero w momencie gdy kobiecy orgazm obrazuje wzburzone chrząknięcie warchoła. (3/10)


Turcja – “Al Karisi” – reżyseria Can Evernol 

Jeśli boicie się starszych, umierających kobiet, oraz chorujących na wściekliznę kóz, ta opowieść jest dla was. Historia młodej matki opiekującej się swoją świeżo narodzoną pociechą, a także schorowaną rodzicielką, w której najprawdopodobniej utknął złowrogi duch, to bardzo nowatorska  nowela, jeśli chodzi o budowanie napięcia. Can często wodzi widza za nos, bawiąc się jego oczekiwaniami i brakiem świadomości, w którą stronę pójdzie cała produkcja. Jedyne, co rozczarowuje to słabo rozpisana końcówka, bo samo “Al Karisi” jest prawdopodobnie najstraszniejszą częścią “Atlasu Zła”. Szczególnie ze względu na przemoc domową dziejącą się poza ekranem, przemoc, o której zapomniały wspomnieć Ankarskie legendy. (5/10)


Polska – “The Kindler and The Virgin” – reżyseria Agnieszka Smoczyńska 

Agnieszka Smoczyńska na spotkaniu przed pokazem filmu powiedziała, że bardzo zdziwiła ją propozycja stworzenia segmentu w “Atlasie Zła” i niestety ta nieporadność i brak horrorowego zaplecza jest widoczny, szczególnie w sferze scenariuszowej. Tylko u nas można zrobić trwającą dziesięć minut nowelkę, która nie ma całkowicie sensu, jest bardziej poplątana niż fabuła książki Paulo Coelho, a dialogi są żywcem wyciągnięte z serii “Mickiewicz dla ubogich”. Szkoda tylko Andrzeja Konopki, bo spokojnie mógłby zostać jednym z najlepszych aktorów charyzmatycznych na rynku. W skrócie, Polska w horrorach nadal 10 lat za Turcją. (1/10)


USA – “The Melon Heads” – reżyseria Calvin Reed

Kiedy już wydawało mi się, że “Atlasu Zła” nic w moich oczach nie uratuje, na ekran wjechała trzyosobowa rodzinka, która całkowicie kupiła moje serce. Taplająca się w kinie klasie Z nowelka jest chyba najlepiej rozumiejącą zasady swojego gatunku ze wszystkich pozycji. Idealnie zła, będąca prawdziwym duchowym przedstawicielem kampowości, nawiązująca do klasyków eksploatacji czy też słynnego “The Room”. Wreszcie zaczęło się odczuwać – mimo przebywania  na klimatyzowanej sali kinowej – klimat kina samochodowego, znanego nam jedynie z opowieści, czy też seriali komediowych z zachodu produkowanych masowo w latach 70 i 80-tych. Mistrzowska podróż przez otchłanie beznadziei, wykpienie całego Atlasu, a zarazem stuprocentowa kinofilska ekstaza płynąca z kinowej taśmy. Najwybitniejsze jest jednak to, że tandetność całości jest tu zamierzona, przez co “The Melon Heads” są w swojej niszy wybitne i powinny być pokazywane jako definicja “kina kampowego XXI wieku”. (9.5/10)

Kadr z filmu “Atlas Zła”

Grecja – “What Ever Happened to Panagas the Pagan ?”- reżyseria Yannis Veslemes

Świąteczny specjał z pogranicza Aten, czyli opowieść o wychodzących z portalu Goblinach i walczącym z nimi Pangasie. O ile jeszcze w noweli Agnieszki Smoczyńskiej dało się zobaczyć choć troszkę rodzimego folkloru, tutaj Yannis całkowicie odchodzi w swoje grafomańskie popłuczyny, nie mające nic wspólnego nie tylko z gatunkiem jakim są horrory (niezależnie od klasy), ale nawet kulturą swojego kraju, całkowicie mijając się z zamysłem całej antologii. Otrzymujemy nieudolną i nieangażującą widza stronę fabularną, ulepionego przez sześciolatka goblina, przy którym Grinch jest postrachem na skalę Freddy’ego Krugera, oraz okropne wizualnie kadry wynikające raczej z nieudolności aniżeli świadomego zamysłu. Najgorsza rzecz jaką widziałem w filmowym życiu (0/10)


Indie – “Palace of Horrors”- reżsyeria Ashim Ahluwalia

Czerpiąca garściami z Lovecrafta opowieść o kolonializmie i jego szkodliwości jest miłą, acz zbyt poważną odskocznią od klimatu “Atlasu Zła”. Historia dwóch brytyjskich kupców, którzy próbują nabyć duchowe dziedzictwo hindusów bez wiedzy na temat ichniejszej kultury to oczywista parabola do wydarzeń z XIX wieku, wydarzeń nadal drzemiących w sercach mieszkańców Indii. Sam sposób przedstawienia sugeruje postawę reżysera wobec kolonializmu i “Perły Brytanii” – jest to spowiedź jednego z uczestników wyprawy, po której nie będzie możliwości otrzymania rozgrzeszenia, gdyż podobnie jak strona wizualna -wszystko jest tu czarno-białe. Szkoda tylko, że nie są to do końca moje klimaty. (6/10)

Kadr z filmu “Atlas Zła”

Niemcy – “‘A Nocturnal Breath’ – reżyseria Katrin Gebbe

Nowelki austriackie i niemieckie nauczyły mnie jednego. Legendy germańskie muszą być bardzo chałturnicze, bo nie da się ich oglądać. Tym razem otrzymujemy opowieść o rodzeństwie, nad którym to czyha fatum w postaci myszy, która w nocy morduje, a w dzień śpi w ciele siostry. “Nocturnal Breath” to film tak naturalistyczny, że nawet Bela Tarr mógłby pozazdrościć. Zamiast intrygi otrzymujemy fabularne nadęcie, zamiast emocji impotenckie próby wykrzesania choć iskry napięcia, a zamiast dialogów i mistycyzmu, otrzymujemy oczywistą, schematyczną i pozbawioną magicznej aury historię o walce rodzeństwa, przy której “Balladyna” Słowackiego jest egzemplifikacją suspensu. (2/10)


Węgry –  “The Cobblers’ Lot” – reżyseria Peter Strickland

Na koniec otrzymujemy jednak perfekcyjne, slapstickowe, nieme kino grozy, opowiadające o bratobójczej wojnie o serce księżniczki z pantoflem i rozśpiewywanymi syrenami w tle. Znów sprawdza się teoria, że horrory klasy B najlepiej sprawdzają się gdy traktują siebie z dużym dystansem i łączą dwa z pozoru diametralnie różne gatunki. Opowieść o szewcach, reprezentujących klasę robotniczą i starających się uzyskać rękę córki króla, to prawdopodobnie najlepszy reprezentant chaplinowskiego humoru od czasu “City of lights”. Tyle, że do dzieł Charliego dodano również masę grozy żywcem wziętej z obrazów Caspara Davida Friedricha, a malarskość całości jest odczuwalna od samego początku. Jak się okazuje im bardziej twórcy na potrzeby “Atlasu Zła” ryzykowali, tym więcej zyskiwali. (8/10)

Kadr z filmu “Atlas Zła”

Atlas Zła cierpi na chorobę większości antologii. Jest nierówny, zauważalny jest brak komunikacji między twórcami, szczególnie jeśli chodzi o tematykę i podejście do nowelek, powagę całej produkcji i dystans do każdej sekwencji. Na szczęście cały czas poświęcony na seans nie okazał się stracony, bo otrzymałem dwie piękne perły kina z pogranicza grozy, oraz dwie nawet przyjemne i pozostawiające niedosyt opowieści. Szkoda jednak, że potencjał drzemiący w każdym z pracujących przy produkcji autorów nie został wykorzystany, w szczególności ten Agnieszki Smoczyńskiej, od której wiele oczekiwano po Córkach Dancingu, szczególnie poza granicami naszego kraju. Co zaskakujące w tej szaleńczej produkcji najbardziej brakuje polotu, dystansu i zabawy formą, która gdzie jak gdzie, ale w kinie samochodowym powinna być obecna. Cytując słowa pani reżyser z prelekcji – “Można wyjść.”

Recenzje

“Siedzący słoń” – Recenzja

Marcin Kempisty
Siedzący słoń

Nad Siedzącym słoniem unosi się widmo śmierci tragicznie zmarłego reżysera Hu Bo. Niezależnie od tego, jak bardzo by się chciało zapomnieć o tej informacji, ona powraca w kluczowych dla filmu momentach. Gdy bohaterowie leżą na dnie, złamani i upodleni, głos twórcy wydaje się być krystalicznie czysty i niczym niezmącony, jak gdyby popełnione przez niego samobójstwo było li tylko logicznym zwieńczeniem życia. Odejście artysty przed premierą jego fabularnego debiutu sprawia, że Siedzący słoń nie jest tylko koniunkturalnym utyskiwaniem na beznadziejność tego świata. Jest raczej paktem z Tanatosem podpisanym własną krwią, spojrzeniem zza grobu, gdy jedna stopa wciąż jeszcze tkwiła pośród żywych. Jak napisał Bela Tarr w liście odczytanym przed projekcją tego obrazu na festiwalu Nowe Horyzonty, chiński reżyser działał pospiesznie i chciał wszystko osiągać natychmiast, jakby wiedział, że zostało mu niewiele czasu.

kadr z filmu "Siedzący słoń"
kadr z filmu “Siedzący słoń”
Zobacz również: „Córka Trenera” – Recenzja

Niespełna czterogodzinne dzieło Hu Bo jest opowieścią o ludziach sytuujących się poza marginesem społeczeństwa, gdzie apatia jest jedynym sposobem na przetrwanie. Na przestrzeni jednego dnia rozgrywają się losy czwórki postaci, dla których jedynym celem jest wyjazd do pobliskiego Manzhouli. To w tamtejszym zoo znajduje się siedzący słoń, źródło plotek i dociekań, majestatycznie niezwracający uwagi na to, co się wokół niego dzieje.

Każdy z bohaterów chce zobaczyć to cudaczne zwierzę i chociaż na chwilę oderwać się od dojmującej rzeczywistości. Wśród nich jest Wei Bu (Yuchang Peng), pogardzany przez ojca i wdający się w coraz poważniejsze konflikty z rówieśnikami, jest też jego koleżanka Ling (Uvin Wang), mająca problemy z matką i jednocześnie romans z wicedyrektorem szkoły. Obok nich pojawia się lokalny gangster Cheng (Yu Zhang), męczony wyrzutami sumienia z powodu samobójstwa popełnionego przez przyjaciela, zaś tę sztafetę kończy starzec Wang (Congxi Li), którego rodzina chętnie by się pozbyła i wysłała do domu starców.

Kamera nie odstępuje bohaterów ani na krok. Czołga się i ślizga po ich smutnych obliczach i zmęczonych ciałach. Pływa wokół nich, zwracając się głównie w kierunku ich twarzy. Śledzi każde drgnienie, przysłuchuje się oddechom i podgląda oczy pełne bólu i tłumionej agresji. Zaledwie kilkukrotnie pojawia się szersza panorama, zazwyczaj kadry są możliwie jak najciaśniejsze, by oddać poczucie osaczenia stale towarzyszące bohaterom. Czas płynie niespiesznie, zresztą jak całe ich życie. Do przeszłości nie ma sensu wracać, bo nie oferuje nostalgicznej kuracji, zaś w teraźniejszości nie ma się co zakorzeniać, gdy oferuje ona tak niewiele. Pozostaje jedynie mglista przyszłość i drobne marzenia, tak jak wizyta w zoo i ujrzenie słonia. Bohaterowie to ludzie-śmieci wyrzuceni na wysypisko życia, z którego nawet nie mają ochoty się za bardzo wydobywać, gdyż wiedzą, że tuż przed samym szczytem zawsze znajdzie się “pomocna dłoń” ponownie spychająca ich w czeluść.

kadr z filmu "Siedzący słoń"
kadr z filmu “Siedzący słoń”
Zobacz również: „Dom, który zbudował Jack” – Recenzja

Hu Bo nie pozostawia żadnych złudzeń – współczesne Chiny to nie jest kraj do życia. Problem nie leży w nieprzestrzeganiu prawa czy totalitarnym systemie łamiącym kręgosłupy moralne. Jądro ciemności tkwi w ludzkich duszach. Tempo Siedzącego słonia jest niczym puls – spokojne fragmenty są wieńczone eksplozjami, gdy niemoc przeradza się w tępą agresję i chęć wyrządzenia krzywdy. Bohaterowie notorycznie zderzają się z ludźmi, dla których przemoc jest środkiem do osiągnięcia celu. Nakreślona przez reżysera rzeczywistość przypomina współczesną wersję feudalnej drabiny społecznej, z tym że obok Juanów drugą ważną walutą jest siła. Kto da z siebie zrobić kozła ofiarnego, ten nie będzie w stanie odmienić swojego losu.

Niesamowite, jak Chińczykowi udaje się za pomocą ostrości obrazu oddać problemy tkwiące w międzyludzkiej komunikacji. Postacie na pierwszym planie są zawsze dobrze ujęte, zaś ci znajdujący się dalej są już rozmazani, o niewyraźnych konturach. Jak gdyby między osobami znajdowała się zasłona zniekształcająca relacje i uniemożliwiająca odnalezienie nici porozumienia.

kadr z filmu "Siedzący słoń"
kadr z filmu “Siedzący słoń”
Zobacz również: Nieznane oblicze Jean-Luca Godarda – czym jest godardowska „późna twórczość”?

Młodemu twórcy udało się znakomicie oddać depresyjny klimat azjatyckiej prowincji, więc tym bardziej bolą niektóre kwestie wygłaszane przez bohaterów. Mnóstwo w nich nihilistycznych haseł, co odrobinę burzy wykorzystywaną przez reżysera realistyczną konwencję i wprowadza dzieło na tory banalnej deklaratywności. Naturalnie, że mają oni prawo do negatywnego wypowiadania się na temat otaczającego ich świata, ale gdy znienacka pojawia się wypowiedź, że “świat to pustkowie”, to trudno taką konstatację potraktować z wymaganą w takich okolicznościach powagą.

Dzieło Hu Bo jest jak powiedzenie memento mori wyryte na celuloidowej taśmie. Przypomina o ułudzie ludzkiej egzystencji, lecz nie napomina do opamiętania się. Jest raczej smutnym podsumowaniem drogi przebytej przez reżysera, który nie potrafił zaakceptować świata i którego świat również nie potrafił zaakceptować. Autor nie pozbawia nadziei, bo wyręcza go samo życie. Siedzący słoń to film uniwersalny i jednocześnie bardzo osobisty, wymagający mnóstwa uwagi, lecz również nagradzający skupienie odyseją filmową godną największych twórców. Paradoksalnie chińskiemu artyście udało się pokonać śmierć – może i jego egzystencja była krucha, lecz nawet tymi delikatnymi dłońmi udało mu się zbudować spiżowy pomnik, którego chwilowe mody nigdy nie zdmuchną.


Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.