Recenzje

“Król” – Recenzja Filmawkowego zwycięzcy Ars Independent 2018

Tomasz Małecki

Król to monstrum, Frankenstein poskładany z poszarpanych kawałków skrupulatnie gromadzonego i segregowanego materiału. Niektóre z nich leżakowały głęboko pod ziemią, inne filmowałem na okrągło z pomocą różnych formatów. Jedna warstwa obrazu i dźwięku nakłada się tu na kolejną, podobnie zresztą jak nawarstwiają się wyszczególnione powłoki narracji.*

Taśma 35mm, 16mm, Super-8 film – na każdej z osobna fragment Króla, wszystkie razem pogrzebane żywcem w przydomowym zagajniku. W powyższych słowach Nilesa Atallaha nie ma ani jednej hiperboli czy metafory. Drugi pełny metraż chilijskiego eksperymentatora to bowiem dzieło Matki Ziemi w dosłownym tego stwierdzenia znaczeniu – jego językiem jest dyktowany odpornością kliszy na wilgoć i ciśnienie montaż, jego formą naturalne przebarwienia, zakłócenia i zanieczyszczenia. Próżny jednak trud doszukiwania się w tym bezkrytycznym zawierzeniu mocom twórczym natury amatorskich błędów poczynionych przez reżysera. Iście abstrakcjonistyczna efektowność nie neguje wciąż tu obecnej merytorycznej efektywności, a formalna błyskotliwość jedynie pociąga za sobą szereg niebanalnej eksploracji niedopowiedzianego oraz natury władzy jako takiej.

Zobacz również: „Pierwszy człowiek” – Recenzja
Fot. kadr z filmu Król
Fot. kadr z filmu Król

Orélie-Antoine de Tounens to postać, której sprawa jest konsekwentnie pomijana przez historyków na całym świecie. W połowie XIX wieku ten francuski prawnik wybrał się w podróż do Chile, gdzie po kilku latach nauki języka hiszpańskiego oraz zawierania lokalnych znajomości postanowił założyć własne, niepodległe państwo. Pomimo absurdu, jaki wiązał się ze wdrożeniem niniejszego planu w życie, oraz trudności, jakich nastręczało zjednoczenie indiańskich plemion zamieszkujących upatrzone ziemie, udało mu się ustanowić monarchię konstytucyjną Araukanii. Początkowo ignorowany przez chilijskie i argentyńskie władze, w końcu zdołał jednak zyskać ich uwagę, doprowadzając do niedorzecznego konfliktu zbrojnego i stając się persona non grata na całej szerokości i długości And.

To, co w Królu interesujące, a na co uwagę w wywiadach zwraca nawet sam reżyser, to fakt, że oś fabularna nie oscyluje wokół spraw udokumentowanych, sprawdzonych i mających miejsce w rzeczywistości. Atallaha fascynuje bowiem to, co niedopowiedziane – zarówno w sferze realności, jak i subiektywnej nadrealności, psychologii bohatera. Jego historię poznajemy więc niejako z dwóch równolegle roztaczanych perspektyw, gdzie jedna (ta faktograficzna) musi odpowiadać na wyzwania stawiane jej przez synkretyzm drugiej. Stąd też w Królu obserwujemy niecodzienną mieszankę konwencji, które wzajemnie się przenikają, stanowią dla siebie kontrapunkty, a jednocześnie uzupełniają prawdę historyczną o subiektywizm poznawczy. Od dramatu sądowego niedaleko tu do czystego surrealizmu, a estetyka kina drogi nie stroni od wstawek animowanych oraz techniki zdjęć nakładanych.

Zobacz również: „Users” – Recenzja oraz krótki komentarz na temat kondycji współczesnych młodych twórców

W tym stylistycznym chaosie dostrzegalna jest jednak metoda. Choć Atallah stroni od klasycznych reguł narracji i struktury dzieła filmowego, to doskonale mierzy akcenty na zamiary, konwencje na potrzeby i wychodzi obronną ręką z możliwie każdej pułapki, jaką zastawia na niego eksperymentalny charakter całości. W efekcie i pomimo względnej różnorodności poszczególnych elementów Król uchodzi za abstrakcyjną kronikę awanturniczego życia de Tounensa, gdzie to przegląd konkretnych wydarzeń konstytuuje formę, a nie odwrotnie. Nieodczuwalny jest tu zatem pierwiastek improwizacji (nawet tej programowej) i całkowitego artystycznego wyzwolenia, które utożsamiałyby dzieło z impresją, a które po zapoznaniu się z okołoprodukcyjnymi uwarunkowaniami mogło sugerować, iż klasyczny przerost formy nad treścią “zatryumfuje” i w tym przypadku.

Fot. kadr z filmu Król
Fot. kadr z filmu Król

Nie byłoby jednak właściwym pozostawienie zagadnienia formy na absolutnym marginesie. Szczególnie dlatego, że otrzymany efekt dalece od biega od tego, co zobaczyć możemy nie tylko we współczesnej, zliberalizowanej pod względem estetyki kinematografii, ale i sztuce wizualnej w ogóle. Analogowo uzyskane fragmenty filmu, które Atallah poddał “ziemistej” obróbce i potraktował wielokrotnym formatem, skutkują zaistnieniem czegoś w rodzaju formalnej restytucji języka i piękna kina niemego – wiele ze scen sprawia wrażenie żywcem wyjętych z dzieł D.W. Griffitha i to właśnie dzięki zachowaniu surowości, bezpośredniości, ale także naturalizmu i autentyczności estetyki kinematografii bezdźwięcznej.

Tego typu zabiegi nie stanowią rzecz jasna dominanty w pofragmentowanej układance reżysera, ale zarówno w kontekście całości jak i jednostkowego przypadku stanowią o pewnej ponadczasowej wartości, utożsamianej z romantyczną wolnością i suwerennością filmowego obrazu. Piękno kina tkwi bowiem właśnie w nim, w roztaczanej przez niego fikcji i nieadekwatności względem rzeczywistości – Atallah na nowo odkrył więc prawdę, której oryginalność zawdzięczamy klasykom kina niemego.

Zobacz również: „Chef Flynn – najmłodszy kucharz świata” – Recenzja

Niemniej jednak Król nie zważa na problematyczność swej dysnarracyjności i wciąż poczuwa się do odpowiedzialności za historię, która stanowiła dla niego punkt wyjścia. Ta natomiast, zgodnie z założeniem twórcy, prawdę traktuje w kategoriach niezbędnego minimum, w swym centrum stawiając wyobrażenie na temat tego, co mogło się zdarzyć, a czego nie dokumentują żadne sprawdzone źródła. Z tego też powodu Atallah nie traktuje spotkania de Tounensa z Indianami, jego koronacji czy samego konfliktu między władzami chilijskimi a bojownikami Araukanii zbyt dosłownie, pozwalając w pełni wybrzmieć historii alternatywnej, znajdującej swe ujście w abstrakcyjnej formie filmu.

Co jednak najciekawsze, to fakt, iż poprzez otwarcie swego wywodu na wszelkiego rodzaju fantazje, na przykładzie głównego bohatera opracowuje on własną teorię władzy, która koncentruje się na jej wewnętrznej homogeniczności przy jednoczesnym zachowaniu zewnętrznej zmienności. Tożsamość władzy w ujęciu Króla jest bowiem niezmienna, ale w zależności od charakteru władcy może przyjmować różne oblicza. De Tounens raz jest litościwym, sprawiedliwym i zatroskanym o los swych poddanych monarchą, po czym momentalnie zakłada maskę żądnego krwi tyrana, wysyłającego farmerów naprzeciw zorganizowanego wojska. Wynikający stąd kontrast, który w każdym innym wypadku uchodziłby za narracyjne niedbalstwo, sugeruje, że bycie u władzy oznacza zatem zawsze możliwość wywierania wpływu, ale tylko czasami dotyczy konkretnych środków jej sprawowania. Rozumowanie Atallaha, choć może niepozbawione uproszczeń i wtórności, doskonale uzupełnia więc treść filmu, nadając jej metaznaczenia tam, gdzie fakt historyczny bądź zwyczajna fantazja reżysera przeciwstawione czystej abstrakcji musiałyby ulec z racji braku artystycznych i merytorycznych argumentów.

Zobacz również: 
Fot. kadr z filmu Król
Fot. kadr z filmu Król

Tym, co świadczy o wielkości Króla, jest więc jego jakościowe dopasowanie do możliwie każdej konwencji, w której postanowimy odczytać jego zawartość. Formalnie mamy do czynienia z dziełem niepowtarzalnym, tak samo współczesnym jak utrzymanym w nostalgicznym pragnieniu kontemplacji jednego, niezmiennego piękna filmowego obrazu, oraz narracyjnie spełnionym i skrzętnie zaplanowanym, co przy eksperymentalnej tożsamości musi budzić podziw nawet największych zwolenników “kina mówionego”. Tego typu doświadczenie, czyli doświadczenie zupełności dzieła filmowego, uchodzi zatem za wartość, której nie sposób przecenić niezależnie od roli, jaką upatrujemy dla kina w naszej rzeczywistości. Totalność jest wszystkim, przemawia językiem doskonałości. A Król jest jednym z wypowiadanych przezeń słów.



Recenzje

“Pierwszy człowiek”, czyli najlepsza biografia od czasu “8. Mili” – Recenzja

Maksymilian Majchrzak

Olśniewający widok z kokpitu samolotu znajdującego się wysoko nad warstwą chmur. Szybkie cięcie, oko kamery przechodzi najpierw na skrzydło, potem ogon eksperymentalnej maszyny z napisem NASA. Rozpoczynająca się nagle potężna nawała wstrząsów i trzasków, przypominających wnętrze wirującej pralki i towarzyszące temu ujęcia szalejących instrumentów pokładowych. Wreszcie cisza, przy akompaniamencie której Damien Chazelle pozwala widzowi podziwiać wyłaniający się w odbiciu z wizjera hełmu pilota zarys ziemskiego globu. Neil Armstrong przebił się właśnie przez górne warstwy ziemskiej atmosfery, środowisko zabójcze zarówno dla człowieka, jak i maszyny. I będące jedynie punktem wyjścia dla wszystkich tych, którzy pragną wznieść się naprawdę wysoko.

Zobacz również: „Chef Flynn – najmłodszy kucharz świata” – Recenzja
Pierwszy człowiek
kadr z filmu “Pierwszy człowiek”

Lot w kosmos pozwoli nam oglądać rzeczy, których do tej pory być może niesłusznie nie byliśmy w stanie zobaczyć, oraz spojrzeć na wszystko z nowej perspektywy – mówi główny bohater filmu, którego nazwisko jest znane znakomitej większości ludzi na świecie. I z takiej właśnie odpowiedniej perspektywy traktuje Armstronga reżyser, ukazując w niezwykle realistyczny sposób trudy i znoje pionierskiej eksploracji najbliższego naszej planecie kawałka wszechświata. A także nieco zapominany heroizm pierwszych astronautów, których często niesłusznie uważa się za kogoś w rodzaju pilotów samolotów pasażerskich.

Zobacz również: „Users” – Recenzja oraz krótki komentarz na temat kondycji współczesnych młodych twórców

Pierwszy człowiek dobitnie uświadamia widzowi, że nie ma znaczenia, ile tysięcy obliczeń, szkoleń, testów na ziemi i lotów próbnych się nie przeprowadzi, zawsze musi się znaleźć ktoś kto usiądzie na szczycie stumetrowej rakiety i w towarzystwie niezliczonych decybeli hałasu poprowadzi ją w dziewiczy lot. Nie bacząc na poniesione straty wśród współpracowników i przyjaciół, własne traumy, czy wszechobecną krytykę celowości całego przedsięwzięcia. Każdy z milionów podzespołów może ulec awarii, a przestrzeń kosmiczna nie wybacza najmniejszych błędów.

kadr z filmu "Pierwszy człowiek"
kadr z filmu “Pierwszy człowiek”

Temu brutalnemu realizmowi, który w sposób pozbawiony większego patosu (choć niestety tylko do czasu, bo im bliżej końcówki filmu tym więcej typowo amerykańskich, podniosłych scen) tworzy kanwę tej historii, a kroku dotrzymuje wspaniały w roli pierwszego człowieka na księżycu Ryan Gosling. Jego Armstrong jest jak wyjęty z filmu dokumentalnego – prostolinijny, uparty, niezainteresowany rozgłosem człowiek, przy okazji absolutnie owładnięty ideą eksploracji kosmosu i pchnięcia ludzkości do przodu. Wysokiej klasy autentyzm idealisty, który w starciu z surowymi realiami nie porzuca wyzwania, ale za punkt honoru stawia sobie doprowadzenie sprawy bezpiecznie do końca. Chyba najlepsza do tej pory rola w portfolio kanadyjskiego gwiazdora.

Zobacz również: Historia Przemocy. Recenzja filmu „Zabij i żyj”

Niewiele Goslingowi ustępuje Claire Foy, która celująco wywiązuje się z trudnego i pełnego pułapek zadania sportretowania “czekającej w domu” żony astronauty, Janet Armstrong. Swoją charyzmą nadrabia nieco schematyczne prowadzenie tego wątku, a gdy jest na ekranie razem z mężem, tworzy z nim świetną chemię. Dwójka głównych aktorów może być niemal pewna nominacji do Nagrody Akademii, szkoda tylko, że ciekawe postacie drugoplanowe jak chociażby lądujący razem z Armstrongiem na księżycu Buzz Aldrin zostały potraktowane po macoszemu. Chazelle wydaje się być tu wierny surowemu prawu historii: któż pamięta o tych, którzy byli drudzy?

kadr z filmu “Pierwszy człowiek”

Póki co tekst składał się niemal z samych superlatyw, ale są one całkowicie uzasadnione z uwagi na poziom realizacji najlepszych momentów filmu i jego przemyślaną koncepcję. Trzecie dzieło cudownego dziecka Hollywood nie jest jednak pozbawione słabszych stron, z których najbardziej rzuca się w oczy…. brak rewolucyjności. Po będącym arcydziełem dynamicznego montażu Whiplash oraz redefiniującym gatunek musicalu La La Land, można by oczekiwać kompletnego wywrócenia schematu filmu biograficznego. Na próżno jednak tutaj spodziewać się  zakończenia filmu w momencie wejścia do rakiety czy otwarcia włazu księżycowego lądownika, wszystko jest opowiedziane od początku do końca zgodnie ze starą Hollywoodzką szkołą lat 90.

Zobacz również: „Apostoł” – horrororowa perełka Netflixa – Recenzja

W tym momentami bezpiecznym schematyzmie objawiać się zdaje wpływ producenta filmu Stevena Spielberga. Niektóre sceny dość mocno przywodzą na myśl Apollo 13 Rona Howarda. Ale łatwo tę czasem pojawiającą się wtórność wybaczyć z uwagi na to jak fascynującą narrację potrafi prowadzić Chazelle, co nie udaje się już od dawna wspomnianym wyżej reżyserom starszego pokolenia.  Komentarz społeczny też jest troszkę ostrzejszy. To nie jest już sielankowa Ameryka u szczytu potęgi, a raczej kraj targany zewsząd wątpliwościami odnośnie sensu wyścigu zbrojeń, u progu rewolucji obyczajowej i rasowej.

kadr z filmu "Pierwszy człowiek"
kadr z filmu “Pierwszy człowiek”

Fani dwóch wcześniejszych obrazów reżysera mogą aż tak First Mana nie pokochać, to bowiem film adresowany do troszkę innego widza niż poprzednie, zdradzające bardziej artystyczne niezależne proweniencje. Każdy, kto jako dziecko lubił się bawić w astronautów wyjdzie z kina wręcz oczarowany, zadowoleni powinni być też fani spektakularnych obrazów eksploracji kosmosu rodem z Interstellara Christophera Nolana. Chazelle celuje w gatunek, jakim można określić amerykańskie wysokobudżetowe kino rozrywkowo-dramatyczne. Dla nagradzania takich filmów organizuje się ceremonie oscarowe, można się więc spodziewać dwucyfrowej liczby nominacji. Wierzę, że nawet wielu sceptycznych wobec takich historii “american hero” widzów da się ponieść wspaniałemu rozmachowi realizacji tego dzieła.


Recenzje

“Users” – Recenzja oraz krótki komentarz na temat kondycji współczesnych młodych twórców

Andrzej Badek

Podczas gdy większość uczestników festiwali goni w ich trakcie za głośnymi nazwiskami i pełnometrażowymi pokazami przedpremierowymi, ja zawsze poświęcam kilka godzin swojego czasu na zapoznanie się z blokami krótkich metraży, tworzonymi przez młodych, często debiutujących twórców.

Zobacz również: „Chef Flynn – najmłodszy kucharz świata” – Recenzja

Wnioski z tych pokazów są ambiwalentne. Przedarłem się przez gąszcz filmów, których wspólnym mianownikiem była dziwność. Poprzez obserwację psychodelicznych animacji, surrealistycznych parodii reklam i zupełnie odrealnionych dramatów aktorskich, uświadomiłem sobie, że początkujący reżyserowie i scenarzyści nie mają obaw przed nakręceniem filmu słabego. To, co napawa ich lękiem to film nudny; prosty, klasyczny, powielający schematy, który nie zapadnie w pamięc widza (lub mentora, producenta czy sponsora). Trochę szkoda, bo w mojej opinii pogłębia to różnicę dzielącą niedzielnego widza od kina, które w swej ambicji ma być artystyczne. A przecież warto pamiętać, że kino artystyczne również ma za zadanie dotrzeć do jakiejś szerszej grupy odbiorców oraz zachęcić ich do rozmyślań. Nie stanie się tak, gdy produkcje te pozostaną znane jedynie w środowisku artystycznym, krytyków filmowych i grupki najbardziej oddanych fanów tej formy X muzy.

users

Po tym przydługim i dość pesymistycznym wstępie, zaznaczam, że widać również wiele małych światełek w tunelu oraz jedno całkiem spore, a imię jego Jakub Piątek, reżyser półgodzinnego filmu “Users”. Dwóch aktorów, krótki metraż, minimalistyczna przestrzeń dwóch mieszkań połączonych ze sobą przez ekrany komputerów bohaterów. Napięcie budowane w oparciu o lekcje Hitchcocka; stale i systematycznie rośnie.

Zobacz również: „Źle się dzieje w El Royale” – Recenzja

Sylwester. Cały świat się bawi. Najgorsza noc w roku na bycie samotnym. Grana przez Maję Pankiewicz bohaterka jest sama. Postanawia skorzystać z Chatroulette; programu, który w sposób losowy i anonimowy łączy nas z innym użytkownikiem pozwalając na rozmowę z użyciem mikrofonu i kamery. W każdej chwili można zmienić partnera poprzez przycisk “Next”. Po przebiciu się przez zastępy ludzi dziwnych i zboczonych, pielęgnujących te dziwności w internecie, napotyka się na… psa. Czworonóg wzbudza jej sympatię na tyle, że postanawia zobaczyć, kto się za nim kryje. Okazuje się, że właścicielem psa jest przystojny mężczyzna grany przez Dobromira Dymeckiego.

W tym miejscu zaczyna się stale eskalująca gra między bohaterami. Ciekawość związana z poznaniem nieznajomego miesza się z pogardą dla drugiej osoby, która również została na sylwestra oraz własnym bólem, wynikającym z nieudanych związków i samotności, która skutkuje niejednokrotnie rozpaczliwą agresją. Bohaterowie na zmianę zbliżają się do siebie, żeby następnie się odbić i z dystansu ranić.

Zobacz również: „Klub kanibali” – Recenzja

Jakub Piątek kreśli obraz, który, być może, jedynie z pozoru jest przejaskrawiony. Pokazuje, do czego mogą być zdolni młodzi ludzie w obliczu relacji, za którą nie mogą pójść żadne konsekwencje. Zostali losowo sobie dobrani; przebywają w innych krajach, nie znają swoich imion, adresów – zapewne nigdy się nie spotkają, nawet o sobie więcej nie usłyszą. To doskonała okazja do uwolnienia się od konwenansów i barier, które narzuca społeczeństwo. Chatroulette stanowi dla bohaterów miejsce poszukiwań nieskrępowanej wolności; do bezkarnego kłamstwa oraz bezkarnej szczerości. Czasami wolność ta owocuje nawet okrucieństwem.

“Users” przesyceni są aurą erotyzmu, nagłego i brutalnego w swej pierwotności jednorazowego romansu. Bohaterowie zanurzają się coraz głębiej w sobie samych, badając granice własne oraz partnera. Które z nich pierwsze pęknie, które spasuje i przegra psychologiczną bitwę?

Zobacz również: „Życie prywatne” – Recenzja ukrytego arcydzieła Tamary Jenkins

Spotkałem się z głosami, które kwestionują realizm protagonistów. Czy ludzie wygłaszający te tezy byli kiedyś w internecie? Czy widzieli, jak bardzo skrajne potrafią być poglądy wygłaszane przez internautów, gdy ci czują się bezkarni w swojej anonimowości? “Users” to bez wątpienia doskonały przykład mistrzostwa w budowaniu napięcia i pokaz, jak wiele można wycisnąć z krótkiego metrażu. Nazwisko reżysera ląduje w moim notesie z nazwiskami twórców, których należy śledzić w przyszłości, a ja po prostu gorąco polecam, żebyście wypatrywali okazji do obejrzenia jego ostatniej produkcji.


Ocena

8 / 10
Recenzje

„Moja kolacja z Hervé” – Recenzja nowego filmu od HBO

Wiktor Małolepszy
Her
hERVE

W 1993 roku młody dziennikarz Sacha Gervasi został wysłany do Los Angeles, aby przeprowadzić serię wywiadów. Jedną z osób, z którymi miał porozmawiać był Hervé Villechaize, swojego czasu najsłynniejszy karzeł na świecie, obecnie przebrzmiała gwiazda żyjąca z pieniędzy z sitcomów i reklam, uzależniony od alkoholu, narkotyków, alkoholu. To co miało być krótkim, standardowym zleceniem zmieniło się w tydzień spotkań i intensywnych rozmów. Hervé podzielił się z dziennikarzem całą historią swojego życia. Gervasi był tym wywiadem na tyle poruszony, że obrał sobie za cel przeniesienie go na ekran. I po 25 latach zbierania funduszy, przekonywania producentów, aktorów, przerabiania scenariusza udało mu się i światło dzienne ujrzał jego film fabularny – Moja kolacja z Hervé.

Zobacz również: „Chef Flynn – najmłodszy kucharz świata” – Recenzja

Herve

Produkcja HBO prezentuje zmodyfikowaną wersję tego wydarzenia. Serię spotkań zmieniono w jedną szaloną noc a Sachę Gervasiego w Danny’ego, brytyjskiego dziennikarza będącego od miesiąca na odwyku alkoholowym. Jest to wyraźnie ruch zmierzający ku uczynieniu całej historii bardziej przyswajalną i “telewizyjną”. Miast tworzyć wymagające i długotrwałe studium charakteru film streszcza widzowi cały żywot Hervégo w licznych retrospekcjach pojawiających się podczas rozmów. Wraz z nim przeżywamy na nowo bolesne dzieciństwo, przykrą młodość i stawiamy pierwsze kroki w showbiznesie. Podróże w czasie są spójne i logicznie wiążą się z wydarzeniami dziejącymi się w teraźniejszości. Jest to kluczowe, bo postaci ze wspomnień Hervégo później wracają podczas wieczornej balangi i nieuważny widz może łatwo pogubić się w wydarzeniach na ekranie.

Herve

Film podzielony jest na dwie części – w pierwszej Danny poznaje Hervégo, a w drugiej obaj muszą stawić czoła siedzącym w nich od początku demonom. Grany przez znanego z 50 twarzy Greya aktora bohater raz po raz wystawiany jest na próbę przez nałóg służący tutaj za swoistą strzelbę Czechowa, a drugi stopniowo ściąga swoją maskę imprezowicza, by ukazać poranioną przez przeszłość i lata wyniszczającej pracy w showbiznesie twarz samotnika. Tragizm naznaczający żywot Hervégo jest o tyle bardziej transparentny po uświadomieniu sobie, że walczący cale życie z postrzeganiem go przez pryzmat choroby bohater ostatecznie staje się jego więźniem w momencie, gdy składa podpis pod pierwszym kontraktem. Kino w czasach, w których przyszło mu żyć, szczególnie rozrywkowe, często było dalekie od przełamywania stereotypów i Hervé zasłynął rolami “dopasowanymi” do jego wyglądu – śmiesznych, groteskowych karłów, co rzutowało na jego poczucie własnej wartości.

Zobacz również: „Życie prywatne” – Recenzja ukrytego arcydzieła Tamary Jenkins

Niestety, film zamiast skupiać się na tej oryginalnej perspektywie woli pokazać postać w odtwórczej perspektywie człowieka wykorzystanego przez bliskich oraz zniszczonego przez narkotyki i alkohol. Tym bardziej jest to zawodzące, że Gervasi miał świetne podstawy na stworzenie nieoczywistego biopicu i, jak sam przyznał, pozmieniał niektóre elementy, aby historia była bardziej dostosowana do widza masowego. Jamie to kolejny przykład niepotrzebnej “masówki”. Konfliktowi moralnemu i drodze, którą przechodzi brakuje zarówno głębi, jak i odpowiedniego naświetlenia przez co ostatecznie jedyne co można o nich powiedzieć to to, że istnieją. Przez te niedociągnięcia konkluzja jego wątku wydaje się znacząco przyspieszona i nielogiczna, co negatywnie rzutuje na jakość filmu.

Herve

Co w Mojej kolacji z Hervém natomiast działa? Przede wszystkim jest to tour de force aktorskiego kunsztu Petera Dinklage’a. Odtwórca jednej z kluczowych roli w innej znanej produkcji HBO (chyba nie muszę mówić której) doskonale wciela się w rolę francuza. Nie tylko przywdziewa jego akcent, ale również całkowicie dopasowuje swój sposób poruszania się i moduluje tembr głosu, tak aby być jak najbliżej charakterystycznego oryginału. Najciekawszy jest jednak sposób, w jaki gra gestem – prostym ruchem ciała, cieniem uśmiechu lub spuszczeniem oczu. Dinklage kolejny raz udowadnia, że brawurowo odnajduje się w rolach dramatycznych i zdecydowanie jest najjaśniejszym punktem filmu Gervasiego (swoją drogą – fanom jego aktorskich popisów polecam „Dróżnika”, który jest idealny na milutki seans z mamą, siostrą, babcią, dziewczyną, sąsiadem a i Dinklage w tytułowej roli wymiata).

Zobacz również: „Venom” – Guilty pleasure roku – Recenzja

Również, co dla niektórych może być zaskoczeniem, Jamie Dornan wypada bardzo przekonująco. Tak naprawdę jego kreacja ratuje niezbyt dobrze napisaną postać i nadaje jej jakiejś głębi. Nie była to najbardziej wymagająca rola na świecie, ale Dornan i tak zdołał pokazać się z naprawdę niezłej strony i wcale nie zaginął gdzieś w tle Petera Dinklage’a.

Mimo udanych kreacji aktorskich Moja kolacja z Hervém jest niestety filmem straconych szans. Nietuzinkowy bohater i fascynująca historia zostają podporządkowane standardowym archetypom i ogranym konfliktom. Zawód jest tym większy, że HBO już zdążyło pokazać, że nie boi się kontrowersyjnych tematów lub nietypowego spojrzenia w tegorocznej Opowieści. Tam, gdzie jednak Jennifer Fox szczerze i dobitnie ukazywała swoje traumatyczne przeżycia, tam Gervasi zatrzymuje się wpół kroku decydując się na zmodyfikowanie własnych doświadczeń, aby stworzyć kino bardziej rozrywkowe. Ostatecznie, mimo całego przepychu wylewającego się z ekranu, nie wychodzi mu to na dobre. Zapomina bowiem, że odwaga, to nie pokazanie nagich piersi lub groteskowych eksperymentów lecz powierzenie widzowi nieoczywistej historii z nadzieją, iż sam wyciągnie własną konkluzję.

Ocena

5 / 10
Recenzje

“Bambusowe psy” – Recenzja

Marcin Kempisty
Bambusowe psy

Pierwsza scena Bambusowych psów przenosi widza do obskurnego budynku i zapowiada neonową odyseję po filipińskim świecie skorumpowanych policjantów oraz bezwzględnych bandytów. Kamera ani na chwilę nie opuszcza bohaterów, wędrując od jednej postaci do drugiej, pokazując jak cienka jest granica między stróżami prawa a ludźmi, którzy winni już dawno siedzieć w więzieniu. Postacie nerwowo poruszają się po korytarzach, bo nic nie poszło po ich myśli. W wyniku nieporozumienia czwórka rzezimieszków zostaje schwytana i musi zostać, mimo wyraźnego niezadowolenia “góry”, eskortowana na posterunek. Rozpoczyna się podróż po ulicach pełnych turystów, zwykłych mieszkańców, jak również osobników szemranego autoramentu.

Gdy oko kamery spogląda poza okna samochodu i rejestruje szum ulicy, to udaje się wychwycić puls żyjącego nocą miasta. Światła migają, próbując odnaleźć dla siebie miejsce na głównych ulicach i w zaułkach. Nie ma czasu na sen, ludzkie mrowisko buzuje życiową energią, bo przecież interesy same się nie zrobią. Mimo że nie ma wiele takich scen, to stanowią one najciekawsze partie filmu Khavna. Problem bowiem polega na tym, że filipiński autor wsadza swoich bohaterów do samochodu i ponad godzinę każe im jeździć.

Zobacz również: „Chef Flynn – najmłodszy kucharz świata” – Recenzja

Wprawdzie może się bronić tym, że prezentowana historia wydarzyła się naprawdę, ale po tak wspaniałym prologu pozostaje jednak wrażenie, że twórca poszedł na łatwiznę. Miał przygotowany początek, znał finał historii, zaś resztę czasu ekranowego wypełnił nic nieznaczącymi dialogami, między innymi o obrzezaniu. Nie wszedł w psychikę bohaterów, nawet pokrótce nie spróbował ich scharakteryzować, ledwie impresjonistyczną kreską zakreślił lokalny entourage, natomiast skupił się na rozmowach dalekich od doskonałości. Nie było w nich zadziorności, humoru, czy próby poszerzenia pola interpretacyjnego. Ot, czwórka policjantów wiozła dobrze im znanych przestępców i wspólnie prowadziła dysputy na wszelkie możliwe tematy.

Bambusowe psy to film pozostawiający poczucie niedosytu. Wprawdzie dziewięćdziesiąt minut projekcji mija stosunkowo szybko, jednakże wydaje się, że ten czas nie został należycie spożytkowany. Khavn pokazał kunszt w pierwszej scenie, by następnie zwinąć zabawki i pozostawić widza ze scenami godnymi pożałowania. Zagwarantował również mocny finał, ale gdy w międzyczasie skutecznie wynudził widza, to nie mógł osiągnąć postawionego celu. Jeżeli reżyser chciał wniknąć w strukturę skorumpowanego filipińskiego społeczeństwa, to swoim dziełem ani trochę się do tego nie przybliżył. Jeżeli chciał jednak pozostać przy formalnej zabawie, to ta sztuka mu się udała. Ze szkodą dla widza.


Recenzje

“Diabeł morski” – Recenzja

Marcin Kempisty
Diabeł Morski

Prezentowany na Warszawskim Festiwalu Filmowym w sekcji “Odkrycia” Diabeł morski najprawdopodobniej okaże się jednym z najbardziej wymagających filmów dla publiczności. Niejednoznaczność, hermetyczna symbolika i długość scen zostały doprowadzone przez reżysera do ekstremum, pozostawiając po projekcji w stanie zarówno oczarowania wspaniałymi kadrami, jak również zakłopotania w interpretacyjnych poszukiwaniach.

Zobacz również: „Klub kanibali” – Recenzja

Dzieło Phuttiphonga Aroonphenga opowiada historię mężczyzny (Aphisit Hama) – nazwanego później Thongchaiem – odnalezionego na bagnach przez miejscowego rybaka (Wanlop Rungkamjad). Reżyser skupia się na rodzącej się między bohaterami zażyłości, jak również wykonywanej przez nich pracy, by ocalały mógł ponownie wskoczyć w nurt życia. Thongchai będzie bowiem musiał na nowo nauczyć się chodzić, jeść, jak również funkcjonować w społeczeństwie. W międzyczasie na jego drodze pojawi się dawno niewidziana żona (Rasmee Wayrana) pragnąca wrócić do dawnego ukochanego.

Diabeł Morski

Tajlandzki reżyser stwarza trudności swoim filmem już od samego początku. Nie pozwala w pełni wniknąć w historię i nie daje widzom choćby strzępów informacji, dzięki którym mogliby poskładać w całość kolejne pokazywane sceny. Autor często przygląda się w kontemplacji bohaterom, spogląda też ukradkiem na przyrodę, lecz w żaden sposób nie narzuca własnego sposobu myślenia. Pozostawia z feerią pięknych obrazów, wprawiających zarówno w zachwyt, jak również rosnącą frustrację.

Zobacz również: „Lemoniada” – Recenzja (oficjalnego) zwycięzcy festiwalu Ars Independent 2018

Najprawdopodobniej kluczem do zrozumienia idei stojącej za stworzeniem Diabła morskiego jest perfekcyjna znajomość sytuacji politycznej w Azji. Z opisu wynika, że film ten traktuje o czystce etnicznej dokonanej na ludzie Rohindża, niemniej jednak na ekranie pojawia się zbyt mało szczegółów, by w pełni zadowolić się takim odczytaniem prezentowanej historii.

Diabeł Morski

Na pewno film Aroonphenga jest o ścieraniu się Ja z Innym. Kolejne sceny dobitnie pokazują, jak trudno jest odnaleźć nić porozumienia między nieznającymi swoich obyczajów przedstawicielami innych kultur. Diabeł morski może być również o ciągnącej się za ocalałym bohaterem traumie, której nijak nie jest w stanie wyrugować ze swojej pamięci. W tym kontekście oglądana opowieść jawi się jako próba wyzwolenia spod władzy przeszłości. Za dużo jest jednak scen niejasnych, ledwie czytelnych, pozbawionych fabularnego i narracyjnego spoiwa, by jednoznacznie obstawać za takim czy innym odczytaniem tego filmu.

Zobacz również: „Chef Flynn – najmłodszy kucharz świata” – Recenzja

W obliczu nieprzejednanej postawy tajlandzkiego artysty i zastosowanej przez niego estetyki, wielu widzom pozostanie jedynie kontemplacja nad pokazywanymi obrazami. Nie ma co się jednak martwić – nawet jeżeli historia nie zostanie w jakikolwiek sposób odczytana, to nadal pozostaną do podziwiania piękne kadry, będące świadectwem prawdziwego zaangażowania i empatii reżysera dla wykreowanych przez niego postaci. Aroonpheng nikogo nie atakuje ani nie ocenia. Buduje wątłą nić fabularną na ludzkich dramatach oscylujących wokół poszukiwania stabilizacji oraz poczucia zagubienia. Zestawia trwałość przyrody z ludzką przemijalnością, lecz nie deprecjonuje przy tym godności człowieka. Wprawdzie przedstawiciele gatunku homo sapiens potrafią dokonać okropnych zbrodni, ale najczęściej są jedynie trybikami uwikłanymi w mechanizm życia codziennego, pragnącymi odrobiny radości. I w Diable morskim tę radość można odnaleźć, mimo że okupiona jest ona momentami kinofilskiego zwątpienia. Per aspera ad astra.


Recenzje

“Klub kanibali” – Recenzja

Marcin Kempisty
Klub kanibali

Warszawski Festiwal Filmowy, zwłaszcza w sekcji konkursowej Wolny Duch, oferuje widzom dostęp do filmów dziwacznych, ale na swój sposób intrygujących. Nieszablonowych, momentami bełkotliwych, ale na pewno szybko zapisujących się w kinofilskiej pamięci. Taki los na pewno czeka brazylijski Klub kanibali.

Kobieta (Ana Luiza Rios) leży nad basenem i pożądliwie spogląda na umięśnionego mężczyznę zajmującego się czyszczeniem ogródka. Słońce praży, hormony buzują, romans wisi w powietrzu, zwłaszcza że mąż (Tavinho Teixeira) zapowiada wyjazd na weekend. Nadchodzi zatem noc, kamera podgląda wnętrze przyciemnionej sypialni, w której mlecznobiała skóra kobiety kołysze się na ciemnym ciele pracownika. Biodra mężczyzny pracują wytrwale, sapanie przechodzi powoli w jęki, aż nagle siekiera ląduje na plecach kochanka. Pragnął miłości, a los swój skończy na talerzu bogaczy szukających nowych podniet.

Zobacz również: „Chef Flynn – najmłodszy kucharz świata” – Recenzja

Klub Kanibali

Film Guto Parente oscyluje między czarną komedią, stylistyką gore, a socjologicznym komentarzem dotyczącym wciąż istniejących nierówności w brazylijskim społeczeństwie. Reżyser grubą kreską tworzy sylwetki prezentowanych bohaterów – zblazowanych bogaczy, hipokrytów za nic mających sobie życie biedniejszych. Dosłowność scen morderstw jest oczywista – zdeprawowana elita żywi się na ciałach strudzonych ciemnoskórych ludzi i prowadzi swój żywot z dala od jakichkolwiek norm moralnych.

Puenta Klubu kanibali jest oczywista od samego początku, jednakże to w ogóle nie przeszkadza w samym oglądaniu. Reżyser prowadzi narrację w sposób lekki, niepozbawiony elementów humoru czarnego jak smoła. Z lubością pokazuje tryskająca krew, ale mimochodem przemyca treści nieobce kinu latynoamerykańskiemu. Począwszy od Lucretii Martel i jej debiutanckiego Bagna, poprzez Sąsiedzkie dźwięki, a skończywszy na Królowej strachu (również prezentowanej na tegorocznym WFF) – we wszystkich wymienionych filmach pojawia się wręcz chorobliwa potrzeba odgrodzenia się bogaczy od biedoty. Jak gdyby pieniądze wzmagały lęk przed innością, zaś kultywowane rasistowskie stereotypy prowadziły do wynajmowania prywatnych firm ochroniarskich i budowy wysokich murów. Film Parente jest w tym trendzie odosobniony. Mimo wyraźnego uwikłania w gatunkowe ramy, potrafi momentami skupić się na politycznych problemach. Robi to jednak na tyle niewinnie i powierzchownie, że nie odbiera produkcji lekkości i pozwala na czerpanie zabawy z kolejnego puszczania w ruch śmiercionośnej siekiery.

Zobacz również: „Lemoniada” – Recenzja (oficjalnego) zwycięzcy festiwalu Ars Independent 2018

Klub kanibali

Klub kanibali wymaga przyjęcia przez widzów pewnej konwencji, jednocześnie oferując niezobowiązującą historię, której oglądanie sprawia niekłamaną przyjemność. Niektóre rozwiązania są uroczo absurdalne, co jednak należy zrzucić na karb świadomych wyborów, a nie reżyserskiej niefrasobliwości. Guto Parente doskonale wie, jaki film kręci. Wie, kogo uderzyć i jak skutecznie przyciągnąć widza. Nie epatuje obrzydliwie ekstremalnymi obrazami, ale też nie wikła się w wir politycznego sporu. Jedynie nakreśla sytuację bohaterów, a następnie wesołym krokiem podskakuje nad ciałami kolejnych ofiar, stołami zapełnionymi ludzkim mięsem i kazamatami wypełnionymi perwersyjnie chutliwymi starcami. Stawia na prostotę środków, kreuje klarowną wizję i właśnie dzięki tej uczciwości osiąga postawiony cel. Porzućmy zatem racjonalne narzędzia i cieszmy się brazylijską masakrą stalową siekierą.


Recenzje

“Życie prywatne” – Recenzja ukrytego arcydzieła Tamary Jenkins

Maciej Kędziora

Snucie się po Nowym Jorku to jedna z moich ulubionych czynności. Rozmawianie o sztuce na nowej wystawie w MoMie, intelektualne zawody, który z nas wymieni więcej inspiracji teatralnych w tegorocznych sztukach z Broadwayu, czy wreszcie kontemplacja najnowszych dzieł kinematograficznych w jednym z lekko opuszczonych artystycznych kin na granicy Manhattanu z Bronxem. Stety, niestety jedynym sposobem bym mógł oddawać się tej niebywałej przyjemności jest oglądanie różnorakich mumblecorów o ludziach po czterdziestce błąkających się i próbujących odnaleźć siebie w mieście, które nigdy nie śpi. Dlatego też zdecydowałem się na zanurzenie w najnowszej opowieści mistrzyni słowa Tamary Jenkins pod tytułem Życie Prywatne. Nie spodziewałem się jednak, że kolejny spacer poprzez amerykański światek artystyczny przyniesie mi tyle odpowiedzi o samym sobie. Nie spodziewałem się, że ten spacer przemieni się w jedną z najbardziej emocjonalnych podróży mego życia.

Private life

Rachel (Kathryn Hahn) i Richard Grimes (Paul Giamatti) to pozornie bardzo szczęśliwe i zadowolone z życia małżeństwo. Ona – jedna z najbardziej cenionych amerykańskich pisarek, on – jeden z najlepszych reżyserów teatralnych. Mimo zawodowego sukcesu coraz bardziej brakuje im dziecka, którego jednak, z powodów niezrozumiałych do końca nawet dla lekarzy, nie mogą spłodzić. Złudną szansą na ratunek zdają się być nowoczesne metody medycyny, zwiększające prawdopodobieństwo zajścia w ciążę. Pozorne, bo o ile pomagają większości przyszłych rodziców, to dla małżeństwa Grimesów od paru lat są jedyną nadzieją na spełnienie marzeń. Nadzieją, niestety cały czas niespełnioną.

Zobacz również: „Chef Flynn – najmłodszy kucharz świata” – Recenzja

Ratunkiem w ich z góry skazanych na niepowodzenie staraniach zdaje się być Sadie (Kaylie Carter), przybrana bratanica, która decyduje się na przekazanie im swoich komórek jajowych, z których jako dwudziestolatka z bardzo dużymi zawodowymi oczekiwaniami, nie zamierza póki co korzystać. Ta genetyczna dotacja będzie nie tylko ostatnią deską ratunku dla małżeństwa, ale również szansą dla Sadie na to, by odnalazła swoją drogę na pierwszym poważnym zakręcie zawodowo-prywatnym w swoim życiu.

Private Life

Tamara Jenkins po raz kolejny udowadnia, że jej miejsce znajduje się w panteonie najwybitniejszych obserwatorek relacji międzyludzkich. Małżeństwo Grimesów jest jedną z najlepszych ekranowych relacji jakie mieliśmy okazje widzieć od ostatnich paru lat. Jedną z najbardziej przejmujących scen, jest ta w której Richard leżąc na łóżku i patrząc w sufit dochodzi do punktu krytycznego, przez który to kolejna nieudana próba in vitro przestaje robić na nim jakiekolwiek wrażenie. Gdy jego związek dochodzi do momentu fiksacji na punkcie dziecka, gdzie przekracza się niebezpieczną granicę urojenia i zapomina się o swoim partnerze jako osobie, którą kochamy, z którą uprawiamy seks, a całą esencję związku sprowadzamy do kolejnych nieudanych wizyt u ginekologa.

Trudno nie utożsamiać mi się również z losem Sadie, uosabiającej ten moment na życiowej drodze każdego nastolatka, w którym sypie się misternie utkany przez lata plan na życie, wymagający nagle wprowadzenia diametralnych zmian. Chwila, w której zaczynamy kwestionować dotychczas podejmowane przez nas decyzje, chwila gdy zrywamy z siebie ten rodzicelsko-szkolny kaftan bezpieczeństwa i decydujemy się stanąć na własnych nogach jako samostanowiący o sobie, niezależny od nikogo człowiek. Dla Sadie okres spędzony u przybranego wujostwa, będzie równie wyzwalający co pobyt w komunie artystycznej dla poszukujących swego miejsca na świecie malarzy i performerów.

Zobacz również: „Apostoł” – horrororowa perełka Netflixa – Recenzja

W całej tej snutej przez Jenkins opowieści o dramacie czterdziestolatków patrzących na swoją przeszłość z poczuciem “Straciliśmy moment, w którym mogliśmy być w pełni szczęśliwi” nie ma jednak zbytecznego dramatyzowania. Ta zamknięta w każdej z postaci depresja, wymuszająca na nich nakładanie masek – “szczęśliwy wujek”, “wiecznie zadowlona pisarka”, powoduje w widzu poczucie ciągłego smutku i żalu. Ulotność szczęśliwych scen w Życiu prywatnym jest również bardzo życiowa. Gdy naszym bohaterom zdarza się czerpać garściami z życia i żywić się nadzieją na lepsze jutro, oczekiwać na potomstwo, czy też ekscytować się przejażdżką po jednej z amerykańskich dróg, automatycznie nasza dusza się cieszy, bo nam – widzom – na tych bohaterach bardzo zależy. Jednak, podobnie jak w życiu, największy żal odczuwamy po szczęśliwych etapach, gdy wracamy do smutnej i beznadziejnej rzeczywistości, gdy słońce nad Nowym Jorkiem znów zakrywa się chmurami, a my uświadamiamy sobie, że to poczucie radości gdzieś wyślizgnęło nam się z rąk.

Private life

Naturalność dialogów u Jenkins łączy się jednak z równie pożądaną przeze mnie cechą, czyli budowaniem rozmów w tej intlektualno-kulturowej otoczce. Połączenie tych dwóch cech jest dla wielu twórców trudne, tu jednak przychodzi z lekkością i łatwością, której reżyserce spokojnie mogliby pozazdrościć wielcy twórcy kina “przegadanego” tacy jak Linklater i Baumbach. Samoświadomość tworzenia inteligenckiego filmu, skupiającego się głównie na tych prostych i pierwotnych potrzebach człowieka, jaką jest posiadanie potomstwa, instynkt matczyny i ojcowski, czy też chęć uprawiania miłości.

Zobacz również: „22 Lipca” – Recenzja

Wybitny poziom filmu to również zasługa dwóch znakomitych ról głównych – Kathryn Hahn po raz pierwszy w swojej długiej już karierze, nie musi ograniczać się do komediowych drugich planów. Wreszcie może stworzyć wielowarstwową postać, łączącą w sobie czasem skrajne cechy, świetnie przy tym korespondującą z inną, skądinąd również wybitną, rolą Laurie Metcalf w “Lady Bird”. Paul Giamatti po raz kolejny udowadnia fakt bycia archetypem mężczyzny pogrążonego w depresji, którą próbuje gdzieś w głębi stłumić i zignorować. Wymowne spojrzenie bólu egzystencjalnego, które próbuje ukryć pod lekko zaparowanymi okularami jest jednym z najbardziej przejmujących elementów Życia prywatnego. Dodatkowo świetnie z tą zmęczoną życiem parą kontrastuje Kaylie Carter, reprezentująca pokolenie Milenialsów z Carpe Diem na ustach. Osób, które wierzą, że z wystarczającą ilością samozaparcia i chęci są w stanie zmienić świat, oraz z dużą dawką tego pozytywnego i mobilizującego do pracy egoizmu.

 

Jestem też przekonany, że na Życie Prywatne, jak przystoi mumblecore’owi, całkowicie inaczej patrzą osoby z większym bagażem życiowym ode mnie. Dla niektórych będzie to film o momencie przejścia i utracenia pewnych możliwości fizycznych i sprawczych, dla innych o dramacie wyboru między poświęceniem paru lat na wychowanie dziecka, a rozwojem swojej kariery zawodowej (jeszcze jedna książka, jeszcze jedna sztuka). Dla mojego pokolenia, może być to również opowieść o odwadze ludzi w naszym wieku, którzy decydują się odrzucić aspekt losowy na bok i wziąć sprawy w swoje ręce. Chociażby poprzez budowanie relacji z drugą, bardzo ważną dla nich osobą.

Zobacz również: „Lemoniada” – Recenzja (oficjalnego) zwycięzcy festiwalu Ars Independent 2018

Tamara Jenkins perfekcyjnie oddała moją wizję świata, zdrowych relacji i szczerej miłości, niepozbawionej tej jakże nieodzownej w naszym życiu goryczy. Mimo przejmującego smutku płynącego  Życia Prywatnego jest w nim dużo akceptacji i ciepła – dlatego, że możesz i powinieneś sam o sobie decydować i nikt nie ma prawa cię osądzać. Mam tylko nadzieję, że na swoje kolejne dzieło, pani reżyser nie każe nam czekać kolejne 11 lat. Bo takiej szczerości w pisaniu może jej pozazdrościć każdy twórca.


Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.