Recenzje

“Sofia” – Recenzja

Maciej Kędziora

W rodzinie Sofii wszystko zdaje się być w porządku. Razem zasiadają do wspólnego posiłku, snując plany na piękną przyszłość, w której to zamożny Ahmed wejdzie w spółkę z jej ojcem Faouzim. Wtedy życie stanie się prostsze, razem przeniosą się do lepszej dzielnicy by tam prowadzić iście idylliczne życie. Problem w tym, że tego dnia Sofia nie czuje się najlepiej; na pytanie kuzynki kiedy ostatnio miała okres odpowiada: “Przychodzi wtedy kiedy chce.”. Nikt nie spodziewał się, że za chwilę – wraz z niespodziewanym odejściem wód płodowych – runie cały misternie utkany przez rodziców plan na poprawienie sytuacji materialnej. Nikt jednak zdaje się nie zauważać tego, że największy dramat przeżywa sama dziewczyna, która musi zmierzyć się nie tylko z gniewem bliskich, ale również widmem więzienia i utraty jakichkolwiek perspektyw na szczęśliwy związek.

Zobacz również: Wspomnienie o Rockym

Zgodnie z marokańskim prawem seks pozamałżeński jest karany więzieniem, a także ostracyzmem społecznym. Dlatego też nie dość, że musi ona urodzić dziecko w obdzierających z godności warunkach, to jest zmuszona wskazać ojca (sama, ze względu na syndrom wyparcia ciąży, nie będąc świadoma jej faktu). Omar, bo tak nazywa się chłopak, przez cały czas wypiera się potomka, jednak system policyjny, opierający się na łapówkach, zmusza go do jego uznania i wejścia w związek małżeński z dziewczyną. Związek, który pozwoli mu na utrzymanie swojej matki i rodzeństwa, wynosząc go na wyższy poziom w hierarchii społecznej.

Dopiero z czasem przekonujemy się, że każdy z bohaterów skrywa przed innymi własne sekrety, a także mając wzgląd na dobro swej familii, posuwa się do pozornie niezrozumiałych czynów. Wszystkich, od żądnego sukcesu ojca, przez skrzywdzoną Sofię i zagubioną w całej sytuacji Lenę, aż do Omara, dotknęła okrutność ichniejszego systemu prawnego, który tak naprawdę jest największym wrogiem bohaterów. System wymuszający utrzymywanie sztucznej fasady, niszczący społeczeństwo od środka, wprowadzający w życia obywateli lęk i odbierający im szanse na szczęście.

Debiutująca za kamerą Meryem Benm’Barek-Aloïsi, buduje relacje między bohaterami w sposób, którego nie powstydziliby się czy to Asghar Farhadi, czy też Abbas Kiarostami. Oglądając Sofię przez cały czas towarzyszy nam poczucie goryczy i nieopisanej beznadziei towarzyszącej nie tylko postaciom, ale i nam widzom. Czy to w scenie kiedy dziewczyna próbuje pozostawić dziecko, mając świadomość, że jest ono równoznaczne z zakończeniem pewnego etapu niewinności w jej życiu, czy też w momencie, gdy przekłada dobro swojej rodziny, nad własne poczucie sprawiedliwości. Nie powinno przecież być tak, że skrzywdzona przez ludzi dziewczyna, podejmuje decyzję mając na względzie jedynie dobre imię jej familii.

Zobacz również: Wspomnienie “Smaku Currym”

Geniusz w budowaniu narracji Sofii polega na tym, że nie daje widzowi ani chwili na wzięcie głębokiego oddechu, przez cały czas ściskając go emocjonalnie. Od momentu porodu, przez konieczność mierzenia się z biurokracją i licznymi społecznymi konwenansami, aż do obdartego ze szczęścia wesela. Każda chwila przebyta w tej przeszytej brudem i hipokryzją Casablance, odbiera nam wiarę w świat i w społeczeństwo. Benm’Barek-Aloïsi nie daje również ujścia emocjom widza pod koniec, pozostawiając nas z zakończeniem, które nie pozostawi nam złudzeń na lepsze jutro. Bo na takie w Maroku nie można liczyć.

O ile grające główną rolę Maha Alemi zalicza udany ekranowy debiut, o tyle cały ekran zagarnia dla siebie Sarah Perles, wcielająca się w rolę kuzynki głównej bohaterki – Leny. Jest ona wyrwana z całkowicie innej bajki; wierzy w to, że świat i ludzie mogą być dobrzy, że ze statusem quo należy walczyć – jest uosobieniem wyzwolonej kobiety, która chce zmieniać realia w jakich żyje. Jej ekranowa pewność siebie, wiara w każde wypowiedziane słowo, a także moment zawodu gdy okazuje się, że prawda jest znacznie bardziej brutalna. Perles zagarnia każdą scenę dla siebie, tworząc bardzo przekonującą postać, z którą nie sposób się nie identyfikować.

Sofia poza byciem filmem wyjątkowym i wartym każdej chwili jest również idealnym przykładem jak można stworzyć artystyczne kino poruszające ważny społecznie temat. Meryem Benm’Barek-Aloïsi jest świetną obserwatorką życia codziennego, łącząc przepełnione bólem dialogi z umiejętnością tworzenia iście Dostojewskich portretów psychologicznych. Nie spodziewajcie się przyjemnego seansu, nie liczcie na złagodzenie narracji, bo “Sofia” zniszczy was emocjonalnie od pierwszej sceny do końca. Ale w tym właśnie drzemie potęga kina.

Klasyka z FilmawkaPublicystyka

Klasyka z Filmawką – “Rocky”

Bartłomiej Rusek
Rocky

Gdy pierwszy raz widziałem w telewizji film z jedną z najbardziej ikonicznych ról Sylvestra Stallone, nie wiedziałem właściwie na czym polega boks. Również wspomniany seans nie był zbyt pomocny – pierwszą częścią z serii Rocky, jaką miałem przyjemność oglądać, była jej piąta odsłona, której akcja znacznie wybiega poza ring bokserski. Wciąż jednak zdołało mnie to przekonać do boksu będącego obecnie jedną z moich ulubionych dyscyplin sportu.

Rocky
Kadr z filmu “Rocky”

Główny bohater filmu, Rocky Balboa,  na co dzień zajmuje się ściąganiem długów dla lokalnego gangstera Gazzo (Joe Spinell), a w czasie wolnym dorabia sobie, walcząc w amatorskich walkach bokserskich. Pewnego razu otrzymuje on szansę na odmianę swojego życia – na skutek kontuzji pierwotnego rywala rywala, spośród innych nieznanych bokserów, to właśnie jego na swojego rywala wybiera Apollo Creed (Carl Weathers), mistrz świata w wadze ciężkiej. Wszystko ze względu na jego chwytliwy przydomek: Włoski Ogier (Italian Stallion).

W międzyczasie poznajemy samego Rocky’ego. Ten jest nieco nieporadnym w relacjach międzyludzkich 30-latkiem, nieustannie starającym się poderwać Adrian (Talia Shire) – siostrę swojego najlepszego przyjaciela, Pauliego (Burt Young). Wszystko zmienia się w momencie, gdy otrzymuje wspomnianą już życiową szansę na odmianę swego losu. Wtedy to odzywa się do niego nawet lokalny trener bokserski, Mickey (w tej roli fenomenalny Burgess Meredith), który do tej pory skutecznie ignorował naszego protagonistę.

Rocky
Kadr z filmu “Rocky”

Drugą część filmu stanowią w głównej mierze ikoniczne już sceny treningu głównego bohatera. Od codziennego picia „koktajlu” z jajek, przez kultowe sceny biegania po mieście (oczywiście ze słynnym motywem muzycznym w tle), po okładanie zamiast worka bokserskiego mięsa w chłodni, w której pracuje Paulie… Nie mogło przy tym zabraknąć również scen zwątpienia – w końcu czeka go walka z samym mistrzem świata. Całość ta tworzy niezapomniane widowisko, w którym idealnie odnalazł się Sylvester Stallone. Gołym okiem da się zauważyć, że podczas pisania scenariusza nie tworzył on postaci anonimowego boksera, a raczej swoje alter ego. Widać to zwłaszcza po pochodzącym od jego nazwiska przydomku głównego bohatera. Również jego imię nie stanowi przypadku – jego mieszkanie zdobi ogromny plakat Rocky’ego Marciano, jednego z najlepszych bokserów w historii.

W recenzji Rocky’ego nie sposób nie wspomnieć o świetnej pracy reżysera. John G. Avildsen otrzymał zresztą za ten film Oscara. To jednak nie koniec historii nagród tej kultowej produkcji. W wyścigu po Oscara za najlepszy film, prześcignął on chociażby Taksówkarza Martina Scorsese czy Sieć Sidneya Lumeta. Film został doceniony również za montaż.

Mimo wielu innych nominacji (w tym za najlepsze pierwszoplanowe role: męską i żeńską, scenariusz, dźwięk, kultową już piosenkę, czy też dla dwóch aktorów drugoplanowych) Rocky na też swoje minusy. Jednym z nich jest schematyczność, z którą film zrywa właściwie dopiero w końcówce. Po samych dialogach widać natomiast, że scenariusz, mimo nominacji do Oscara, był napisany w nieco ponad trzy dni. Stallone, będący pod tym względem kompletnym amatorem, dał jednak radę, inspirując się historią walki Muhammada Alego z Chuckiem Wepnerem. W efekcie, emocje pojawiające się w drugiej połowie filmu skutecznie kompensują nam nieco rozczarowujący początek.

Rocky
Kadr z filmu “Rocky”

Niezależnie od tych wszystkich niedoskonałości, często wracam do seansu Rocky’ego. Jest to coś więcej niż tylko film o boksie – to przede wszystkim historia o przyjaźni, determinacji i wierze w samego siebie. Opowieść o realizacji idei amerykańskiego snu. Rocky stanowi seans godny polecenia każdemu, nawet osobom niezainteresowanym boksem i nieznającym postaci Joe Fraziera, który gościnnie pojawia się na ringu przed kończącą film epicką walką. Wszystko dlatego, że przy pierwszym seansie sam niewiele wiedziałem o tym sporcie. Film ten jednak zmienił mnie tak bardzo, że teraz z podwyższonym ciśnieniem oglądam każdą kolejną walkę bokserską. I wiem, że nie jestem w tym odosobniony.

Recenzje

Smak Curry – Od żołądka do serca, czyli przypomnienie przepysznej perełki

Jan Tracz

Ostatnio miałem okazję porozmawiać o fenomenie Netflixowego “Specjalisty od niczego” Aziza Ansariego (o czym przekonacie się już niedługo), ilości pojawiających się tam posiłków i faktu, jak bardzo mogą one urozmaicić seans. Ze dwie godziny później zrozumiałem, że zapomniałem wspomnieć o kluczowym przykładzie nawiązującym do pojęcia jedzenia, pełniącego funkcję pewnego rodzaju symbolu; mówię tutaj o curry pojawiającym się w „Smaku Curry”, gdzie występuje ono w postaci charakterystycznego łącznika pomiędzy dwójką nieznajomych sobie ludzi, budując przy tym niezwykle klimatyczną relację.

Saajana i Ilę poznajemy w różnych momentach życia, z różnymi spojrzeniami na świat i dotychczasowe przeżycia. On (Irrfan Khan, notabene znakomita rola) jest wdowcem, który po śmierci żony traci wszelką nadzieję na lepsze jutro, zamieniając się powoli w stereotypowego marudnego Pana uprzykrzającego życie dzieciom sąsiadów. Ila również zaczyna powątpiewać w wiarę w „wyidealizowany związek” kiedy romantyczność w jej małżeństwie zaczyna wygasać, następnie podejrzewa męża o zdradę. Postanawia uratować swoją miłość metodą „od żołądka do serca”; przyszykowuje nową potrawę curry dla swojego ukochanego, by na nowo rozpalić w nim zapomniane uczucie. Jej niedoczekanie, gdyż potrawa przypadkowo trafia do Saajana i tak scenariusz otwiera nam nowy etap filmu…

Nowym etapem będzie właśnie listowna korespondencja pomiędzy dwójką bohaterów, którzy podrzucają sobie karteczki do opakowań od jedzenia. Z dnia na dzień ich więź umacnia się, a sami zaczynają ufać sobie coraz bardziej, pomimo faktu, że nigdy nie spotkali się na żywo. Saajan otwiera się i opowiada o zmarłej żonie, co staje się dla niego swoistym katharsis; w domu zaczyna przypominać sobie te bardziej pozytywne momenty utraconego uczucia, a to jedynie pomaga mu wyjść ze społecznego niepokoju, lęku przed ludźmi czy współpracownikami z firmy. Pisanie dobrze oddziałuje także na Ilę; powoli wyprowadza ją z „małżeńskiego letargu”, a życiowe prawdy jej nowego przyjaciela pokazują, iż nie wszystko będzie takie kolorowe i proste do naprawienia.

Zobacz również: Recenzje dokumentu “Dlaczego jesteśmy kreatywni?”

Ukrytym bohaterem rzecz jasna będzie i pozostanie curry, ono łączy postaci i ono powoduje w nich nieuniknione, a zarazem fascynujące wibracje. Ten łącznik stara się wnieść do ich życia choć odrobinkę oryginalności, pikanterii – dosłownie i w przenośni – a zarazem pozostaje symbolem przemian w nich zachodzących. Wyważonego posmaku filmu nie wyczuwamy tak jak jedząc jagnięcinę z curry, bo całość zostaje przez reżysera podana na tacy; subtelnie, dosyć ckliwie, a zarazem srogo – w całej tej historii nie dostajemy happy endu, a ten indyjski mumblecore stara się nam przedstawić opowieść – od początku do końca bez żadnych niepotrzebnych wstawek lub morałów.

Rzecz jasna znajdziemy tu trochę przyjaźniejszego i przystępniejszego humoru; bawi wątek współpracy na linii mentor Saajan, a niesforny pracownik firmy, kadet Aslam (Nawazuddin Siddiqui). On także ma spory wpływ na naszego głównego bohatera, który i od niego nauczy się paru prawd dawno już przez niego zapomnianych. Ta relacja szybko przerodzi się w przyjaźń, by następnie zadać pytanie: Co w hierarchii stawiamy wyżej – przyjaciela, czy pracę? Z takowymi problemami będzie musiała się zmagać postać Khana, by na końcu wybierać i ponosić konsekwencje z własnych decyzji.

Pomimo nazwania „Smaku Curry” perełką, mam z nim niemały problem. Odnoszę wrażenie, iż z całej tej opowieści nic nie wynika. Fakt, bohaterowie pozostają z własnymi problemami, Ritesh Batra pokazuje, że nigdy nie wyjdziemy cali z codziennych konfrontacji. Niemniej jednak to w sumie tyle. Z jednej strony dostajemy klimatyczny i przyjazny film, który ze sceny na scenę stara się przekonać, że wszystko jest pod kontrolą i ta prosta fabuła z klimatem i odczuwalną w niej pasją prędzej czy później zakończy się endingiem na miarę poziomu całości. Niestety, niedane mi było zobaczyć czegokolwiek powalającego, zostającego w pamięci, jak na przykład w „Lady Bird” albo przynajmniej satysfakcjonującego jak w „Życiu prywatnym” (obydwie produkcje kręcone są w podobnym stylu).

Zobacz również: Recenzje filmu “Ballada o Busterze Scruggsie”

Pisząc ten tekst, cofnąłem się do mojej Filmwebowej notki, w której napisałem: Bez zbędnych dopowiedzeń, mądrze i z wyczuciem. Zgadza się, reżyser przeprowadza nas przez meandry indyjskich klimatów z uczuciowością, wręcz intuicyjnie; tematyka jest przynajmniej na poziomie, dialogi i kwestie zrealizowano z pomysłem. Z biegiem czasu brakowało mi jednak jakiegoś dopowiedzenia, czegoś wielce nieoczekiwanego, oczka od reżysera dla czytelnika. „Smak Curry” zaskoczył mnie tym, że nie pamiętam jego zakończenia – zazwyczaj tylko one zostają mi głowie – a całą resztę wspominam rewelacyjnie. Także tutaj ambiwalentne odczucia pozostaną, przynajmniej do następnego seansu. W tej kwestii nie poruszył tych strun, które poruszyć powinien.

Koniec końców to przecież film ładny, starający się obdarzyć widza dozą emocji przystępnych i nieoczekiwanych. Nie będzie dla każdego, brak dynamiki pomiędzy relacjami i dialogowość nie pozwalają mu się w pełni rozwinąć. Jeśli chcecie zapoznać się z atmosferą indyjskiej otoczki i kuchni albo rozpocząć swoją przygodę z tym rodzajem kina, śmiało zachęcam. W żadnym stopniu nie okaże się on infantylny lub pretensjonalny.

Recenzje

“Dlaczego jesteśmy kreatywni?” [czyli zatracony reżyser, lodówka Lyncha i wiele więcej] – Recenzja

Maciej Kędziora

Ludzie mają różny cel swojego życia. Dla niektórych będzie nim wybranie się w podróż dookoła świata. Inni uznają za pociągającą wizję podbicia świata wraz ze swoją muzyką, albo siedzenie w domu przy kominku z odchowanymi dziećmi wracającymi w rodzinne strony na święta. Hermann Vaske, jak na pogrążonego w marazmie pracownika agencji reklamowej przystało, postanowił postawić na coś bardzo niespotykanego i poświęcił cały swój wolny czas na próbę znalezienia odpowiedzi na jedno nurtujące go pytanie – Dlaczego jesteśmy kreatywni?

Zobacz również: Recenzję “Ballady o Busterze Scruggsie”

Właśnie o tej gonitwie za uniwersalną prawdą na najbardziej abstrakcyjne i osobiste pytanie, opowiada jego najnowszy film. Produkcja jest pozornie jedynie zapisem 50 rozmów z najwybitniejszymi przedstawicielami światka artystycznego, próbujących odpowiedzieć na pytanie Dlaczego jestem kreatywny?. Tak naprawdę już w tym momencie mógłbym uciąć swoją recenzję, bo sama możliwość obejrzenia dywagacji na temat kreatywności prowadzonych przez m.in. Davida Bowiego, Michaela Haneke, Yoko Ono czy Michaela Madsena jest wystarczająco dobrym powodem do obejrzenia życiowego dzieła Vaske. Jednak im dalej od seansu tym bardziej uświadamiam sobie, że wywody twórców znajdują się na drugim planie, a na pierwszym jest niewidoczny przez większość czasu człowiek stojący za kamerą.

Vaske, szukając wspólnego pierwiastka wszystkich wypowiedzi, zatracił w pewnym momencie dystans do całego projektu. Aktywność, mająca być jedynie odskocznią od bolączek związanych z zawodem, stała się jedyną siłą napędową w jego życiu. By znaleźć definicje i powody kreatywności upijał się z gwiazdami, czyhał na ulicach, zagadywał przypadkowych ludzi, a nawet gonił Davida Lyncha po korytarzach francuskiego hotelu. Wszystko, by osiągnąć spokój ducha i mieć świadomość, że zrobił wszystko, co mógł; by odkryć swój własny, prywatny Święty Graal. Problem w tym, że w szalonym pędzie za prawdą uciekły gdzieś pewne filmowe podstawy.

Najbardziej symptomatycznym momentem całej produkcji jest otwierający ją wywiad z Davidem Bowie. Lekko zarośnięty Ziggy Stardust patrzy w kamerę, a Vaske w tym czasie zadaje wszystkie pytania będąc skierowanym w stronę okna. Z czasem mamy dowiedzieć się czemu panowie wybrali taką formę prowadzenia dialogu, ale ten moment pozwala nam zobaczyć z czym i kim mamy do czynienia. Mamy okazję przekonać się, że nie będzie to jeden z wielu dokumentów opierających się na nudnym wykładzie, a bardziej surrealistyczna droga do sedna niewytłumaczalnego. Droga Vaske do osiągnięcia Nirwany, w jego przypadku jawiącej się jako moment poznania i pojęcia kreatywności.

Zobacz również: recenzję “Fantastycznych zwierząt”

Dlaczego jesteśmy kreatywni to na pewno film nieoszlifowany. Momentami nuży, chwilami zatraca narracyjne tempo, a niektóre wypowiedzi są ze sobą zszyte bardzo grubymi nićmi. Ba – zdarzają się rozmówcy tak buńczuczni i nieznośni w swych tezach, że trudno zdzierżyć ich obecność na dużym ekranie. Gdy spojrzymy jednak z szerszej perspektywy, zrozumiemy że to oni są kluczową częścią składową snutej teorii na temat kreatywności. Nawet jeśli ich definicje nie noszą w sobie znamion sensowności.

W tym całym szaleństwie, chwilowych przestojach i dziwnych wypowiedziach jest pewna metoda. Jest nią wszechobecny humor, przejawiający się w wypowiedziach, drętwej anegdocie Mariny Abramović, wiadomości o “lodówce” na skrzynce pocztowej Lyncha, poemacie na temat prezesów banku Slavoja Zizka, czy wreszcie wywodzie o stonodze Michaela Haneke. Metodą na przeprowadzanie nas do końca są także animacje, wizualizujące konflikt wewnętrzny Vaske, a także krótkie rysunki obrazujące coraz to dziwniejsze definicje kreatywności. I wreszcie jest nią szczerość, momentami aż przeszywająca widza, gdy znani nam artyści zaczynają być obdzierani z szat, gdyż otrzymają pytanie, na które tak naprawdę nie sposób udzielić im jednej, z góry właściwej odpowiedzi.

Gdy pojawiają się napisy końcowe można mieć przekonanie, że Hermann Vaske skończył swoją podróż, nie osiągając wyznaczonej destynacji. Po chwili jednak rozumiemy, że cel w pewnym momencie się zmienił, a reżyser dzięki swej duchowej podróży do sensu twórczości miał szansę poznać wiele osób, o rozmowie z którymi my moglibyśmy tylko pomarzyć. Oczywiście ani widzowie, ani współtwórcy produkcji nie uzyskają odpowiedzi na tytułowe pytanie. W tym jednak rzecz, że po seansie mamy na nie odpowiedzieć sobie sami i stać się tym 51 rozmówcą dopisującym swoją historię.

Recenzje

“Fantastyczne zwierzęta: zbrodnie Grindelwalda” – Recenzja

Andrzej Badek

Dwa lata temu, w ciągu zaledwie dziesięciu miesięcy, na ekranach kin mogliśmy obejrzeć kontynuacje dwóch wielkich filmów mojego dzieciństwa – VII epizod Gwiezdnych wojen oraz prequel opowieści o pewnym młodym czarodzieju, którego nie trzeba nikomu przedstawiać – Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć. I o ile żaden z tych filmów nie wywarł na mnie zbyt dobrego wrażenia, tak uważam że film Yatesa i Rowling stanowi wzór tego, jak rozwinąć świat przedstawiony, zachowując całkowitą spójność z tym, co do tej pory stworzono. Choć już niekoniecznie jako wzór prowadzenia fabuły. Nowe ministerstwo, akcja poza Hogwartem, subtelne różnice w słownictwie używanym przez brytyjskich i amerykańskich czarodziejów czy wreszcie sama zmiana czasu akcji na lata 20 XX wieku wniosły dużo świeżości do świata, który z jednej strony znamy już bardzo dobrze, a z drugiej mamy w nim nadal mnóstwo do odkrycia. Tym bardziej żałowałem, że kolejne odkrywane fabularne karty były przeważnie rozczarowujące.

Z tych powodów, drugiej części filmu oczekiwałem z zaciekawieniem, ale i dużą dozą sceptycyzmu. Choć niewątpliwie cieszył mnie castingowy wybór Jude’a Law na Albusa Dumbledore’a, to Grindelwald w interpretacji Johnny’ego Deppa napawał obawą przed Jackiem Sparrowem świata czarodziei.

HOGWART

Zwiastuny produkcji eksponowały znany każdemu fanowi zamek jako jedno z miejsc akcji filmu. I faktycznie, twórcy zabierają nas do Hogwartu, na każdym kroku puszczając oko do weteranów serii. Młody Dumbledore uczący obrony przed czarną magią na lekcjach z boginem, jeszcze młodsza profesor McGonagall, znana nam doskonale Wielka Sala oraz dziedziniec… Wszystko, z czym mamy do czynienia w scenach zamkowych ma wzbudzać w widzu tęsknotę. Brakowało mi tu jednak pewnego szaleństwa. Jeśli Yates chciał wywołać w nas nostalgię to miał tu nieskończone pokłady zasób, żeby to zrobić. Jego Hogwart, jakkolwiek jasny i ładny, wydaje się strasznie pusty, trochę jak papierowa makieta, za którą nic nie ma.

NEWT SCAMANDER I PRZYJACIELE

Znany nam z poprzedniej części serii Newt to klasyczny, młody piegowaty Brytyjczyk, którego z jednej strony nie sposób nie lubić, a z drugiej trochę trudno polubić go bardziej. To bardzo bezpieczna postać, kumulująca w sobie prawie same pozytywne cechy charakteru, będąca jednocześnie lekkim dziwakiem. Na pewno dużo frajdy sprawia to, że zarówno protagonista, jak i większość jego przyjaciół to dorośli czarodzieje, nie zaś dzieci, które ogranicza się w użyciu magii. Stąd używają jej na co dzień. Nowe stworzenia zaprezentowane w filmie są bardzo pomysłowe i przyjemne, choć nie utkwią mi pewnie w pamięci na zbyt długo.

PARYŻ I NICOLAS FLAMEL

Z Paryżem łączy się moje największe rozczarowanie tej produkcji. Akcja filmu mogłaby dziać się w każdym innym dużym mieście świata i nie zobaczylibyśmy zbyt wielkiej różnicy. Poza brakiem kilku francuskojęzycznych dialogów, które nie mają na dłuższą metę żadnego znaczenia. Zwłaszcza, że wydaje się, że francuskie i brytyjskie Ministerstwa Magii stanowią praktycznie jedność, patrząc po finałowej sekwencji, w której oddziałowi aurorów przewodzi auror z Wielkiej Brytanii. Szkoda, bo przecież Nowy Jork z poprzedniej części pokazano naprawdę oryginalnie. Podobnie, krótkie sekwencje, w których pojawia się Nicolas Flamel są w zasadzie zbędne. Bohatera wprowadzono tutaj tylko po to, żeby część osób na sali wzięła głęboki wdech, gdy ten się przedstawia. Nawet jego udział w finale jest bardzo skromny.

ALBUS DUMBLEDORE

Jude Law jako Dumbledore to castingowy strzał w dziesiątkę. Charyzmatyczny aktor z figlarnym uśmiechem świetnie wpasował się w moje wyobrażenie na temat młodszej wersji czarodzieja, którego przecież wszyscy lubimy. Młody Albus ma typowe dla siebie poczucie humoru, jest jak zawsze enigmatyczny, nie da mu się także odmówić wielkiej wiedzy. Jak przystało na tego bohatera, nie bierze bezpośredniego udziału w większości wydarzeń, sterując nimi z tylnego siedzenia. I choć postać ta również służy w przeważającej części jedynie za obietnicę kolejnych epizodów i oczko puszczone fanom, ten element filmu wypada zdecydowanie na plus.

GELLERT GRINDELWALD

Moja największa obawa produkcji. Johnny Depp w roli wielkiego czarnoksiężnika, który różnił się od Lorda Voldemorta spokojem i wyważeniem? Dawny przyjaciel Dumbledore’a i mistrz czarnej magii? Moje liczne obawy przed przekształceniem Grindelwalda w karykaturę na szczęście się nie potwierdziły. Główną cechą, którą można przypisać postaci granej przez Deppa jest… spokój. Antagonista ani razu nie unosi w filmie głosu, nie biega, nie wykonuje dziwnych gestów. Jedynie jego oczy, dwukolorowe, zdradzają nutę szaleństwa. Czarnoksiężnik nie działa w żadnej chwili impulsywnie, przez co umiejętnie unika skojarzeń z wrogiem Harry’ego Pottera. Ma dalekosiężny plan, który sukcesywnie realizuje, wie kiedy działać, a kiedy czekać. Do tego, w finałowej sekwencji, gdy ujawnia cały swój plan, jest po prostu przekonujący. Nie tylko dla zwolenników czystej krwi czarodziejów, ale nawet dla mugola Kowalskiego, który mówi dramatyczne: Nie chcę kolejnej wojny.

Joanne K. Rowling oraz David Yates grają w bardzo niebezpieczną grę. Wypuszczając w dwuletnich odstępach tak ściśle powiązane ze sobą fabularnie filmy igrają z ogniem. W dobie wszechobecnych seriali, których kontynuacje pojawiają się bardzo szybko, widzom może zabraknąć cierpliwości, żeby czekać 8(!) lat na finał pięcioczęściowej serii. Pomijając także to, że 8 lat to we współczesnej branży ogromna ilość czasu, która może przynieść niejedną rewolucję. Nawet tak wielki tytan jak Disney anulował ostatnio kilka projektów marki „Star Wars”; co najmniej równie silnej jak „Harry Potter”. Wreszcie, nowe „Fantastyczne zwierzęta” nie są filmem dobrym. Są w najlepszym wypadku niezłe i tylko przy założeniu, że widz jest oddanym fanem. Jeśli po usłyszeniu nazwisk „Lestrange” czy „Rosier” nie zabije wam szybciej serce, odejmijcie dwie gwiazdki od mojej oceny.

Recenzje

“Ballada o Busterze Scruggsie” – Coenowie podzieleni – Recenzja

Maksymilian Majchrzak

Wraz ze swoim dziewiętnastym filmem chyba najsłynniejsze obecnie filmowe rodzeństwo postanowiło spróbować czegoś kompletnie w ich twórczości nowego, czyli podziału pełnometrażowego obrazu na kilka mniejszych nowel. Miałem wątpliwości, jakie powinno to we mnie wywoływać uczucia towarzyszące antycypacji netfliksowej premiery: cieszyć się, że dostanę aż sześć historii od mojej ścisłej czołówki ulubionych twórców, czy też studzić swój entuzjazm, z uwagi na fakt, że nie będzie to jednak jeden, pełnowymiarowy obraz, a kilka substytutów? Po seansie zrozumiałem, że bracia próbowali upiec kilka pieczeni na jednym ogniu. Mamy tutaj więc i króciutkie, 10-15 minutowe winietki, i dłuższe, w skrajnym przypadku liczące trzy kwadranse segmenty, które odrobinę wydłużone mogłyby aspirować do miana osobnych pełnych metraży.

Coenowie, sami wywodzący się z prowincjonalnego stanu Minnesota, uwielbiają pochylać się nad bardziej swojskim, wiejskim i przaśnym urokiem Stanów Zjednoczonych. Tym pejzażem niepowiązanych ze sobą narracji postanowili złożyć hołd eksploracji surowego Dzikiego Zachodu tuż po zakończeniu wojny secesyjnej. Kto zna wcześniejszą twórczość rodzeństwa, spodziewał się pewnie estetyki i klimatu w guście Prawdziwego męstwa z 2010 roku i podobieństwa faktycznie są widoczne. Początkowo projekt miał być sześcioodcinkową miniserialem, całość udało się jednak skrócić do skromnych 2 godzin i 13 minut. Przyjrzyjmy się teraz poszczególnym częściom składowym dzieła; o jednych będzie więcej, o innych tylko kilka słów, gdyż są raczej nastrojowymi freskami, o których lepiej powiedzieć za mało, niż za dużo, żeby nie zepsuć zabawy z odkrywania ich samemu.

Kadr z filmu “Ballada o Busterze Scruggsie”

Gwiazdą pierwszej odsłony antologii, zwanej tak jak i całość Ballada o Busterze Scruggsie jest Tim Blake Nelson, nie widziany u rodzeństwa od czasów Bracie, gdzie jesteś?, jednego z najbardziej rozśpiewanych i radosnych filmów w dorobku duetu. I taka jest też ta nowela – opowiada o muzykalnym rewolwerowcu, stawiając na komizm i przetworzenie typowych motywów kowbojskich przez satyryczny kicz. Można by rzec, że tytułowy Buster Scruggs to odbity krzywym zwierciadłem Coenów Anton Chigurh – biegunowe przeciwieństwo nieemocjonalnego i małomównego zabójcy. Niebanalne formalnie zakończenie dopełnia obrazu najbardziej komediowego epizodu całości.

O drugiej nowelce, Blisko Algodones, najtrudniej cokolwiek sensownego odpisać, z uwagi na kameralny charakter tego najkrótszego segmentu filmu. James Franco, napad na bank, celebracja kultowych w świecie westernu scen wieszania i egzystencjalny finał, a wszystko to przedstawione za pomocą niezwykle zjawiskowych ujęć…. Tyle musi wystarczyć. Szybko przenosimy się do historii o dwóch tułaczach, zarabiających na życie wystawiając obwoźne przedstawienie. Jego gwiazdą jest kaleki Anglik (Harry Melling), posiadający zdolność ekstatycznego opowiadania dramatycznych historii, jego opiekunem zmęczony życiem brodaty włóczęga (Liam Neeson). Panowie odwiedzają senne miasteczka, występując przed coraz to mniejszą publicznością. I tu nie można za wiele zdradzić, ale w zgodzie z klasycznie przewrotną groteską świata Coenów, o losie jednego z nich zadecyduje… umiejący mnożyć kurczak.

Kadr z filmu “Ballada o Busterze Scruggsie”

Kanion pełen złota to opowiastka o wycinku życia styranego życiem poszukiwacza tego szlachetnego kruszcu, w tej roli legendarny folkowo-bluesowe piosenkarz Tom Waits. Z drobiazgową dokładnością poznajemy techniki jego pracy, znój towarzyszący eksploracji przez nikogo jeszcze nie zbadanych peryferii kraju oraz szczególną relację jaka łączy starszego mężczyznę z przyrodą (jelonek był dużo lepszy niż w Trzech Billboardach...!). Temu wszystkiemu znów towarzyszą niezwykle piękne widoki krajobrazów, które zawdzięczamy Bruno Delbonnelowi (to jego drugi występ u boku rodzeństwa po Co jest grane, Davis?).

O piątym epizodzie napiszę jak najmniej, by nie psuć przyjemności z oglądania i nie zdradzać jego koncepcji. Zdecydowanie najlepszy fragment całości, nawiązujący do najlepszych studiów roli przypadku i niefortunnego zbiegu okoliczności w filmografii rodzeństwa. Lekko podstarzała panna (Zoe Kazan) wyrusza w podróż u boku swojego niefrasobliwego brata, który wkrótce umiera, zostawiając ją na łasce obcego kowboja. Tutaj zawiązuje się najmocniejszy fabularnie akcent całego filmu. Ponownie wspaniała kinematografia, a ujęcia przemierzającej prerię karawany wozów przywodzą na myśl piękno Niebiańskich dni Terrence’a Malicka.

Kadr z filmu “Ballada o Busterze Scruggsie”

Zwłoki, czyli ostatnia zwrotka Ballady… to typowe kino oparte na dialogach, w tym przypadku 5 osób stłoczonych w powozie pewnego zimowego wieczoru. Komentarz społeczny, zestawienie obyczajów różnych kultur tworzących prężnie rozwijającą się wówczas Amerykę, komizm sytuacyjny i językowy. Znów nie można za dużo tutaj powiedzieć o fabule, by nie zdradzić zbyt wiele.  Wspomnę tylko o tym, że dynamika epizodu jest zadowalająca, a mroczniejsze elementy odpowiednio zaakcentowane. Udane zwieńczenie całości.

Jak więc oceniać Balladę… na tle całego dorobku Coenów? Na pewno będzie z tym problem, choć nie mam wątpliwości, że raczej nikt za arcydzieło równe Fargo czy To nie jest kraj dla starych ludzi jej nie uzna. Fani twórczości duetu odnajdą się dobrze w ich humorze sytuacyjnym, zamiłowaniu do plot twistów i ironicznym przetworzeniu amerykańskiej rzeczywistości, w tym przypadku historycznej. Dla mnie to mimo wszystko pewien niedosyt i będę czekał jednak na ich dwudziesty, miejmy nadzieję nieposzatkowany na segmenty, jednorodny film. Bo że bracia potrafią nawiązać do swojej najwyższej formy pokazuje choćby wspaniała piąta nowela. Na pewno warto się przekonać samemu, gdyż mam przeczucie, że obraz ten będzie mocno polaryzował opinie. No i nie rolą recenzji jest skupiać się na wszystkich niuansach i smaczkach poszczególnych nowel.

 

 

RecenzjeSeriale

“Narcos: Meksyk” – Recenzja 1. sezonu

Kamil Walczak

Kiedy przed rokiem twórcy Narcos zdołali zamknąć historię kolumbijskich potentatów kokainowych z lat 90. – kartelów z Medellín i Cali – rozpostarła się przed nimi niebywała okazja, by stanąć w szranki z narcotraficantes o wiele bliższym Amerykanom – tym, którzy od dobrych czterdziestu lat przewożą towar przez południową granicę Stanów Zjednoczonych. Demonizowany w jankeskiej popkulturze konglomerat meksykański z nazwiska występuje rzadko. Dobrą egzemplifikacją tego zjawiska jest przedstawienie tzw. Kartelu w Breaking Bad, gdzie zarządzanie i struktury to dla widza sprawa mglista.

Zobacz także: “Wdowy” [McQueen wraca do gry] – Recenzja

Autorzy serii zdecydowali się więc nie tylko zainkasować prawdziwą historię o meksykańskim śnie narkotykowych ojców chrzestnych, ale też podjęli temat drażliwy i kontrowersyjny dla samego sąsiada z południa, bo zagadnienie to dalej pozostaje żywe, a rozliczenie ze zorganizowaną działalnością przestępczą – niezwykle trudne. Wystarczy wspomnieć tylko, że w miniony wtorek przed sądem w Nowym Jorku stanął El Chapo, były szef syndykatu z Sinaloa, ekstradowany do Stanów Zjednoczonych w styczniu 2017 roku. Organizacja tam jest jednak tak złożona, a fundamenty pod nią podłożone tak trwałe, że nie zmieniło to nic w strukturze dragowej federacji. To brzemię, które ciąży na Meksyku do dziś.

Jest początek lat 80. – Miguel Ángel Félix Gallardo (Diego Luna) postanawia naruszyć istniejący w meksykańskim narkobiznesie marihuany system plaza (małych, niezależnych gildii narkotykowych) i zjednoczyć bossów w jedno konsorcjum z siedzibą w Guadalajarze. Zbiega się to z przyjazdem do miejscowej placówki DEA agenta Enrique “Kiki” Camareny (Michael Peña), który również chce zakłócić zastany status quo – apatycznych działań skorumpowanej policji i rządu w Mexico City. Kiedy handel uprawiana na polach marihuana przestaje spełniać ambicje Gallardo, postanawia on nawiązać współpracę z Kolumbijczykami, eksportując kokainę do Meksyku, a stamtąd – przez mającą ponad trzy tysiące kilometrów długości granicę ze Stanami Zjednoczonymi…

W przeciwieństwie do kolumbijskich narcos, tutaj twórcy biograficznych postaci musieli je prezentować widzom praktycznie od zera. Stąd też na samym początku dosyć problematyczne wydają się próby uplastycznienia bohaterów, skojarzenia ich z pewnymi zachowaniami czy po prostu sprawienia, by widz ich polubił. Miejscami topornie, ale stopniowo zostają uwolnieni oni od miałkości i uwłaszczają się na pełnoprawnych zawodników serialowej szermierki. Pierwszoplanowi Kiki oraz Felix są na to najlepszym dowodem, ale nie ustępują im również inni współzałożyciele organizacji: grubiański Don Neto (właśc. Ernesto Fonseca) czy Rafa Caro-Quintero, niezrównoważony artysta odnajdujący się w poetyce zioła.

Zobacz także: Klasyka z Filmawką – “Carrie”

Przez serial przewijają się jeszcze inne ważne dla narkobiznesowej historii figury, w tym wspomniany Joaquín “El Chapo” Guzmán  Co jeszcze bardziej istotne, lwia część tych bohaterów dalej trzyma się ziemskiego padołu. Zatem Narcos, w swojej melodramatyczno-kryminalnej wersji zdarzeń, odważnie konfrontuje historię, która jeszcze nie zastygła. Odważnie, bo twórcy bez cienia wątpliwości wskazują m.in. na namiętną współpracę meksykańskiego DFS (Federalny Urząd Bezpieczeństwa) z narcotraficantes.

Mając za wzór 2. sezon (obejmujący obławę Escobara w Medellín), dosyć krytycznie odnoszę się do technikaliów. Szeroko pojęte sceny akcji niestety nie wybiegają zazwyczaj poza trzęsącą się gorączkowo kamerę i nieciekawie poprowadzoną narrację obrazową. Kolejne sekwencje nabierają jako takich kształtów u schyłku sezonu, przy czym różnice rangi jakościowej są ogólnie widoczne, gdy spojrzymy na oklapłe formalnie pierwsze odcinki i wkraczające w stratosferę finezji epizody końcowe.

Mające problemy z własną tożsamością Narcos: Meksyk skutecznie wychodzi na prostą dzięki sprawdzonym środkom: mozaikom archiwaliów, latynoamerykańskim przyśpiewkom, niezawodnej, bardzo amerykańskiej narracji Boyda Holbrooka i charyzmatycznemu Diego Lunie, który nadaje Félixowi nie tylko fantastycznego akcentu, ale też gangsterskiego jestestwa. Gallardo staje się bowiem powiernikiem jednego z najbardziej niezwykłych i charakterystycznych dla podzielonego przez narcos wyróżnika Meksyku – choć formalnie pozostaje El Padrino, odnosi się wrażenie, że nieustannie od kogoś zależy, komuś dogadza, że jego zdecentralizowana władza chorobliwie uzależniona jest od kaprysów fanaberii otoczenia. Walka z wciąż nieusatysfakcjonowanymi partnerami a esencjonalna potrzeba ekspansji to dylemat, który jest istnym motorem napędowym meksykańskiej inkarnacji Narcos.

Zobacz także: “Chilling Adventures of Sabrina”, czyli nastoletnia czarownica po raz drugi – Recenzja

Specyfika tej nowej serii opowiadającej o “narkotykowych baronach”, jak mówi literatura przedmiotu, polega właśnie na szerokiej autonomii poszczególnych okręgów. Kartel z Guadalajary był jednym z niewielu kazusów w historii narkobiznesu w Meksyku, kiedy te podzielone, nierzadko sprzeczne w swoich interesach organizacje doszły do konsensusu, tworząc umiejętnie zarządzaną przez przedsiębiorczego Gallardo konstrukcję. Konstrukcję tak złożoną, że jej macki sięgają aż do najwyższych stanowisk rządowych – afera na miarę Operacji Car Wash, tylko że w samym Meksyku. Temat okazał się na tyle gorący, że twórcy zdecydowali się ocenzurować nazwiska polityków, jakie pojawiają się podczas przesłuchań dotyczących podsłuchów prowadzonych przez DEA. Wiąże się to również z finałem serialu wskazującym w arcyciekawy sposób na degrengoladę meksykańskiego systemu, który, jak głosi Félix Gallardo, nie lubi bohaterów. Sfery władzy okazują się zinfiltrowane do tego stopnia, że nawet kiedy, za wstawiennictwem Waszyngtonu, DEA coś wygrywa, to i tak przegrywa. Bo systemu nie można ot tak po prostu złamać.

Nie bez kozery zatem symbolem staje się postać Kiki Camareny grana przez Michaela Penię, który postawił na właściwą sobie lekkość i determinację znaną już widzowi m.in. z Bogów ulicy Davida Ayera. Agent Camarena urósł jednak w dziejach amerykańskich służb jako bohater szczególny, ikoniczny. Nie chcę spoilerować na płaszczyźnie historyczno-fabularnej, więc zdradzę li tylko, że to on uznawany jest przez DEA jako wzór, pierwszy tak głośny bohater, który trafił nawet na okładkę magazynu Time w 1985 roku. Podjął walkę z systemem – od biurokracji aż po same szczeble kartelu – mimo że tak często wydawała się to walka z wiatrakami.

Zobacz także: “Roma” – Wielki obraz Alfonso Cuaróna – Recenzja

Narcos: Meksyk nie udaje się przekonwertować takiego nakładu emocjonalnego, z jakim mieliśmy do czynienia przy okazji opowieści o Pablo Escobarze. O wiele więcej też tutaj, zwłaszcza przy zawiązywaniu wątków, znanego z 3. sezonu silenia się na stylowość. Jednak ogólnie, mimo mojego sceptycyzmu, wszystko zadziałało. I mimo wiel, jakimi zachwyciły mnie właśnie pierwsze sezony, to melancholijny klimaks Narcos daje się wręcz namacalnie odczuć. Jak wtedy, gdy Félix Gallardo staje przed połaciami pola marihuany i zamyślony głosi, że jego nie interesuje zwykły biznes. Bo on buduje tu Imperium.

Recenzje

“Utoya, 22 lipca” – Recenzja

Marcin Kempisty

W tym roku minęło już siedem lat od ogromnej tragedii, która na zawsze odmieniła norweskie społeczeństwo. 22 lipca 2011 roku Anders Behring Breivik najpierw podłożył bombę w okolicach urzędu premiera Norwegii, a następnie przedostał się na znajdującą się nieopodal wyspę Utoya, by dokonać masakry bawiących się tam obozowiczów będących w większości dziećmi polityków lewicowej Partii Pracy. Motywy stojące za tym występkiem stały się polem wielu analiz, zarówno psychologicznych, jak i tych z pogranicza socjologii i politologii. Nie dziwi więc, że również filmowcy zainteresowali się tą historią i postanowili przenieść ją na wielki ekran. W październiku na Netflixie pojawił się film Paula Greengrassa, natomiast do kin studyjnych trafia właśnie najnowszy film Erika Poppe, pokazywany na festiwalu w Berlinie, Utoya, 22 lipca.

Zobacz również: Recenzję filmu “Chleb i mleko”

Norweski reżyser nie zajmuje się badaniem przyczyn oraz skutków masakry. Interesuje go sam zamach, jego przebieg, a przede wszystkim emocje, jakie towarzyszyły osobom uciekającym przed nadciągającym strzelcem. Wprawdzie zaczyna od dokumentalnych sekwencji eksplozji w Oslo zarejestrowanych na taśmach monitoringu, lecz później szybko akcja przenosi się na wyspę Utoya. Kamera “przywiązuje się” do Kai (Andrea Berntzen) i nie odstępuje jej choćby na krok. Zwyczajny dzień podczas wakacji, utkany z siostrzanych przepychanek i rozmów z rówieśnikami, przeradza się w 72-minutowe piekło, gdy huk pierwszych strzałów rozlegnie się w pobliskim lesie. Początkowe zamieszanie przerodzi się w panikę, a każdy z uczestników będzie poszukiwać miejsca schronienia przed zamachowcem.

Poppe jest w swoim geście radykalny, doskonale wie, co chce tym osiągnąć. W jego postępowaniu nie ma taniego szokowania, czy emocjonalnego szantażowania. Na podstawie późniejszych zeznań ocalałych reżyser próbuje zrekonstruować tragiczne wydarzenia, przyjmując perspektywę poszkodowanych, a nie sprawcy. Znamienne, że sylwetka Breivika pojawia się tylko zarys. Mężczyzny nie da się rozpoznać, jest on zaledwie ciemną plamą na horyzoncie, z którego strony nadlatują śmiertelne pociski. Nareszcie widownia nie jest zmuszona do wwiercania się w psychikę mordercy, nie jest bombardowana mętnymi psychoanalizami. Zło zostaje w Utoyi… ukazane w stanie czystym, jako siła destrukcyjna, jako wynik radykalnych przekonań wymierzonych w drugiego człowieka. W tym kontekście produkcja Norwega ma charakter polityczny i stanowi jednoznaczny komentarz do sytuacji panującej w zachodniej Europie.

Zobacz również: https://www.filmawka.pl/wdowy/

Na pierwszy plan wysuwa się jednak walka Kai o przetrwanie. Kamera śledzi każdy jej ruch, skrywa się z nią w krzakach, nerwowo spogląda przez zarośla, trzęsie się za każdym razem, gdy poziom zdenerwowania wzrasta. Poppe niezwykle skrupulatnie przygląda się bohaterom, odsłaniając ich bezradność, zagubienie i strach. Mówiąc kolokwialnie, twórca nie bierze jeńców i wrzuca widza do samego środka piekła, w którym każda sekunda może być ostatnią. Huk strzałów miesza się z krzykiem ofiar, a że hałas roznosi się w lesie na wszystkie strony, to nie sposób ustalić, skąd nadciąga zagrożenie. Berntzen zagrała wręcz perfekcyjnie, oddając przerażenie granej przez nią postaci. Jej ciało jest ciągle w ruchu, przez twarz przebiega grymas bólu, a wiecznie rozbiegane oczy poszukują miejsca, gdzie mogłaby odnaleźć schronienie.

Film Norwega jest hołdem dla poległych, ponurym przypomnieniem skutków ekstremizmu, lecz również oskarżeniem, którego ostrze wymierzone jest w krajowe służby. Mimowolny komentarz na temat przelatującego helikoptera mediów to wytknięcie opieszałości osobom odpowiedzialnym za bezpieczeństwo młodzieży na wyspie. To właśnie dlatego widzowie mogą przez 72 minuty obserwować ucieczkę Kai – to właśnie tyle czasu miał Anders Breivik na wykonanie swojego planu. Kolejne minuty mijały nieubłaganie, a niewinni ludzie byli skazani na wyrok szaleńca z bronią w ręku.

Utoya, 22 lipca to produkcja niezwykle przejmująca, dotykająca najczulszych strun ludzkiej empatii, pozwalająca na prawdziwe zrozumienie ofiar zamachów terrorystycznych. To również głośne ostrzeżenie przed brutalizacją życia społecznego, którego oblicze zmienia się właśnie na naszych oczach. Zaprzeczając prawidłom gatunkowym, Erik Poppe ostentacyjnie odwraca wzrok od sprawcy, by przypomnieć, że rzeczywistość nie jest filmową fantazją, że okrucieństwo i barbarzyństwo na dobre zadomowiły się w europejskich granicach, za co 77 osobom przyszło zapłacić najwyższą cenę.

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.