RecenzjeSeriale

“Chilling Adventures of Sabrina”, czyli nastoletnia czarownica po raz drugi – Recenzja

Maja Głogowska
Chilling Adventures of Sabrina
CHILLING ADVENTURES OF SABRINA

Rok 1941. Miesięcznik Popular Science pierwszy raz używa słowa „nastolatek” i w popkulturalnym świecie zaczyna się wielki głód na historie o młodych dorosłych. Po okresie wielkiej recesji (1929-1939) i ataku na Pearl Harbor (1941) Amerykanie potrzebowali historii o intencjach czystych jak łza, które tchną w nich więcej wiary w świat. Pisarz John Leonard Goldwater wysłuchał pragnień Amerykanów i łącząc je stworzył Archiego – flagową postać wydawnictwa Archie Comics. Ryży nastolatek już po pierwszym rozdziale ze sobą w roli głównej zawładnął sercami młodszych i starszych obywateli Stanów Zjednoczonych. Ci starsi odnajdywali w nim nadzieje związane z młodszym pokoleniem i swoisty wzorzec zachowań, zaś młodsi uciekali do miasteczka Riverdale w poszukiwaniu uśmiechu.

Zobacz również:„Roma” – Wybitna pocztówka z Meksyku – Recenzja

Historie o Archiem przykuwały do komiksowych zeszytów szeroką gamę czytelników, ale Goldwater wciąż szeptał „to mało”. Gdy już niemalże każda postać z otoczenia rudzielca dostała swój własny komiks, autorzy perypetii młodziaków z Riverdale postanowili odświeżyć jego towarzystwo i do kręgu jego znajomych doszła pewna nastoletnia czarownica… 

Kadr z serialu "Chilling Adventures of Sabrina"
Kadr z serialu “Chilling Adventures of Sabrina”

Od niemalże samego początku Sabrina była integralną postacią w uniwersum Archie Comics, choć jej ówczesna kreacja w małym stopniu przypomina tę, którą w tym roku zaserwował nam Netflix. Jednakże warto zaznaczyć, że największe zmiany w historii Sabriny dokonywały się kolejno w latach: 1996 i 2013. Pierwsza wymieniona przeze mnie data to debiut znanego wam z Polsatu sitcomu „Sabrina Nastoletnia Czarownica”. Twórcy tego serialowego widowiska całkowicie przebudowali postaci ciotek Sabriny. Wcześniej Zelda i Hilda były stereotypowymi wiedźmami z długimi nosami i spiczastymi tiarami. Na dobrą sprawę nie odgrywały żadnej roli w historiach o nastoletniej czarownicy. Kluczowym elementem schematu działań tych postaci było po prostu zastraszenie swojej siostrzenicy. Scenarzyści serialu tchnęli w nie nowe życie, absolutnie przekształcając ich kręgosłupy moralne (których wcześniej na kartach komiksu widzieliśmy jedynie zarysy), zachowując jednak pierwotne, charakterystyczne cechy dzięki którym czytelnik mógł je od siebie odróżniać.

Zobacz również: „Dziadek do orzechów i cztery królestwa” – Dzieci ziewają, rodzice zerkają do smartfonów – Recenzja

Zelda od samego początku była bardziej dziarska, wygadana i bezwzględna. Hildę zaś fani mogli rozpoznać po typowej dla niej niezdarności. Netflix zapożyczył znaną z klasycznego serialu manierę postaci, nie pomijając żadnej z ich wad i zalet oraz dodając im większej wielowymiarowości. Po seansie miałam wrażenie, że to właśnie siostry Spellman wywołują największą empatie u widza, mimo iż ich historie poznajemy jedynie z dystansu. Tego samego nie można powiedzieć o szkolnych, „ludzkich” przyjaciołach Sabriny — Rosalind, Susie i Harveyu, choć to właśnie ich historie poznajemy od podszewki.

Kadr z serialu "Chilling Adventures of Sabrina"
Kadr z serialu “Chilling Adventures of Sabrina”

Reżyser Roberto Aguirre-Sacasa zbyt pospiesznie i nachalnie przedstawia widzom historie owej trójki, próbując przedstawić ich dramat w najciemniejszych barwach. Na szczęście więcej wyczucia ma we wdrażaniu nas w świat czarnoksiężników i czarownic. Każda postać z magicznego kręgu znajomych odkrywa przed nami wachlarz swoich wad, zalet i atrybutów. Dzięki temu, że reżyser pokazuje nam ich z różnej strony mamy okazje zaobserwować nie tyle rozwój tych bohaterów, co (jakkolwiek to brzmi) – ich w swojej całej okazałości. Potencjał owych postaci aż kipi, dlatego nie mogę doczekać się kolejnego sezonu w którym (mam nadzieję) na ich rzecz ludzcy przyjaciele Sabriny zostaną usunięci w cień. 

Zobacz również: „Dziedziczki”, czyli wymarzony debiut – Recenzja

Chilling Adventures of Sabrina nie są pierwszym serialem opartym o powieści graficzne ze stajni Archie Comics. Nie są też pierwszą ekranizacją spod pióra Aguirre-Sacasy. Rok temu na małych ekranach zadebiutowało Riverdale, tym samym reżyser pokazał nam swój największy talent – potrafi w przepiękny sposób przenieść archetypy, klasyczne postaci na modły teraźniejszości. W Chilling Adventures of Sabrina udowodnił, że ten wyczyn nie był kwestią przypadku, a rzemieślniczej, scenariopisarskiej pracy. Jestem zafascynowana tym jak bardzo Netflixowi Harvey i Sabrina przypominają swoje pierwowzory, nie trącąc przy tym komiksową sztucznością. 

Kadr z serialu "Chilling Adventures of Sabrina"
Kadr z serialu “Chilling Adventures of Sabrina”

Wraz z przeniesieniem postaci z kart komiksu na serialowe klatki, w parze idzie bardzo utalentowana obsada. Szczególnie na jej tle wybija się Ross Lynch, którego mogliśmy oglądać na srebrnym ekranie rok temu w filmie biograficznym Mój Przyjaciel Dahmer, opowiadającym o seryjnym mordercy o tym nazwisku. Już w tej produkcji chłopak pokazał na co go stać, dostarczając bardzo solidny portret młodocianego psychopaty. Z jednej strony jestem oczarowana jego rolą, ale z drugiej żałuję, że ją przyjął. Nie zrozumcie mnie źle, Ross Lynch jest Harveyem idealnym – nie mógł zagrać tej postaci lepiej. Jednakże wielki smutek sprawia mi fakt, iż mało serialowych aktorów wychodzi poza ramy swojego przełomowego serialu. Oczywiście są od tej reguły wyjątki takie jak Claire Foy, Benedict Cumberbatch czy Steve Carell, ale spójrzmy prawdziwe w oczy – jakie szansę ma na to bardzo utalentowany, choć (niestety) mało charakterystyczny Lynch? 

Zobacz również: „Listopad” – Recenzja

Wracając do największych zmian w świecie Sabriny, znów przypomnijmy sobie dwie daty: Pierwszą z nich była telewizyjna premiera Nastoletniej Czarownicy, drugą zaś wprowadzenie jej komiksowego odpowiednika w mroczniejszy świat. Najlepszą okazją ku temu była jej kluczowa rola w komiksie Afterlife with Archie spod pióra Roberto Aguirre-Sacasy (tak, reżysera Riverdale i Netflixowej Sabriny). W pierwszym zeszycie serii, gdy w wyniku zderzenia z samochodem zmarł pies przyjaciela Sabriny, dziewczyna ożywiła go. Mimo tego, że z jej strony był to jedynie miły gest, okazał się tragiczny w skutkach, bo nekromancja rozpoczęła apokalipsę zombie na skalę światową.

Kadr z serialu "Chilling Adventures of Sabrina"
Kadr z serialu “Chilling Adventures of Sabrina”

Ta pozycja szybko znalazła się na liście bestsellerów, tym samym niejako mianując Sacase dyrektorem kreatywnym wydawnictwa. Nowa pozycja dała mu nie tylko wiele obowiązków (przez co seria Afterlife with Archie od dwóch lat nie została odświeżona o nowy numer), ale i spektrum nowych możliwości. Rok później na półki weszła seria Chilling Adventures of Sabrina, a świat głównej bohaterki został odświeżony jak jeszcze nigdy dotąd.

Zobacz również: „House of Cards” – Recenzja ostatniego sezonu

Wspomniany przeze mnie komiks bronił się już parę lat temu, ale dziś, po premierze serialu znacząco zyskał na sile. Przy tworzeniu serialu, reżyser inspirował się swoim poprzednim dziełem, ale udowodnił też, że potrafi się obyć i bez spoglądania na nie na każdym kroku. Mimo tego, że fabuła Sabriny rzadko angażuje widza, żadna scena nie wydaje się bezcelowa. Każdy poboczny wątek łączy się z tym głównym, uzupełnia go i powoli buduje motywy, które jak rykoszet powracają w kolejnych odcinkach. To w dużej mierze oddziaływuje na mitologie serialu, która robi niesamowite wrażenie. Świetna scenografia i pieczołowitość w dbaniu o każdy, nawet najmniejszy szczegół, fakty rzucone widzom bez szansy na lukę fabularną, sprawiają, że w świat Sabriny można uwierzyć. Kto by pomyślał, że to możliwe?

Kadr z serialu "Chilling Adventures of Sabrina"
Kadr z serialu “Chilling Adventures of Sabrina”

Finalnie, widz staje oko w oko z produkcją, której twórcy mają wielkie pokłady wiary i szacunku w materiał źródłowy. Świadczy o tym nawet czołówka, która wykorzystuje każdą swoją sekundę, by zbombardować widzów nawiązaniami do komiksu. The Chilling Adventures of Sabrina nie jest serialem idealnym, ale wszystkie wyznaczone przez siebie cele odhacza perfekcyjnie. Polecam seans każdemu z Was, nawet miłośnikom popkultury o słabych nerwach – na przekór temu jak serial jest reklamowany, ciężko nazwać go horrorem. 


Recenzje

“Dziadek do orzechów i cztery królestwa” – Dzieci ziewają, rodzice zerkają do smartfonów – Recenzja

Maksymilian Majchrzak

Skomplikowane są losy historii, która najlepiej jest znana w postaci baletu słynnego rosyjskiego kompozytora Piotra Czajkowskiego mającego premierę w 1892 roku. Bazuje on na baśni Dziadek do Orzechów niemieckiego poety epoki romantyzmu E.T. A. Hoffmanna, na dodatek w wersji przekazanej przez francuskiego pisarza Alexandre’a Dumasa. Po drodze były jeszcze liczne wersje filmowe, jak animacja z 1990 roku, Dziadek do orzechów 3D z Elle Fanning w roli głównej (który przy budżecie 90 mln dolarów zarobił w kinach jedynie 15!) czy Barbie w Dziadku Do Orzechów z 2001 roku.
Debiutująca właśnie interpretacja Disneya, która pewnie chciałaby powtórzyć sukces zeszłorocznej Pięknej i Bestii, również nie miała łatwo, by zwrócić uwagę choćby na fakt konieczności zmiany reżysera w trakcie (bo Lasse Hallström był “niedostępny”) i niezbyt zachęcające przyjecie przez amerykańską krytykę.

Fabularnie mamy tutaj do czynienia z klasyczną baśniową zagrywką, tak dobrze znaną już z produkcji w szerokim przekroju od Opowieści z Narnii aż po Labirynt faunaClara Stahlbaum, niemogąca sobie ułożyć relacji z ojcem rezolutna dziewczyna znajduje portal do innego, fantastycznego świata podczas wigilii w domu swojego ekscentrycznego ojca chrzestnego Drosselmeyera. Szybko okazuje się, że jest tam już znana za sprawą swojej matki, która była władczynią jednego z tytułowych czterech królestw, a której niedawna śmierć położyła się cieniem na życiu rodzinnym Stahlbaumów. Nad baśniowym światem wisi widmo wojny, którą młoda bohaterka będzie musiała poprowadzić, wystawiając na próbę relacje z nowo poznanymi przyjaciółmi i przede wszystkim starając się odnaleźć własne ja w obliczu wielkiej straty.

Kadr z filmu “Dziadek do orzechów i cztery królestwa”

Standard. Trudno się czepiać przewidywalnej fabuły przy tego typu produkcjach przetworzonych już wielokrotnie przez popkulturowy młynek. To co może sprawić, że kolejna adaptacja będzie się wyróżniać, to umiejętności reżysera w kreowaniu bajkowego świata, który pochłonie widza za pomocą magii scenografii, charakteryzacji i baśniowego klimatu. No i po drugie można oczekiwać jakiegoś przesunięcia akcentów, uwydatnienia pewnych wątków będących dotąd w cieniu, wyrazistych postaci drugoplanowych, słowem czegoś, co tchnie trochę świeżości w skostniały kanon tej historii.

Z pierwszym z aspektów omawianych w poprzednim artykule nie ma problemu – realizacja jest spektakularna i bezbłędnie wystylizowana. Urokliwe połączenie XIX-wiecznego klimatu z kanonami disneyowskiej cukierkowej narracji. Co rusz widzimy kolejny urokliwy detal scenografii, czy zachwycamy się charakteryzacją Keiry Knightley albo Helen Mirren. Brakuje jednak bardzo mocno treści – momentów wymuszających skupienie uwagi, wyraźniej zarysowanego morału, reinterpretacji… Nie pomaga nawet od linijki zarysowana klamra kompozycyjna i plot twist, cały czas ma się wrażenie, że fabuła jest pretekstowa i prowadzona od niechcenia. Nieangażujące dialogi i postacie drugoplanowe będące tylko efektownymi wydmuszkami również nie zapraszają do popłynięcia z tą historią. Zachęcam do wybrania się na wersję z napisami, może ona jest nieco lepsza w odbiorze – bo ciężko by było gorzej niż z polskim, mocno “na alibi” robionym dubbingiem.

Kadr z filmu “Dziadek do orzechów i cztery królestwa”

A mogło być tak pięknie… potencjał tej produkcji widać zwłaszcza w spektakularnej scenie baletu, wystawianego przed Clarą by pokazać jej historię matki. Takiego pójścia na całość, odejścia od szablonu brakuje najmocniej w innych momentach filmu. Szkoda też marnowania talentu świetnych aktorów jak Morgan Freeman czy wspomniana wyżej Mirren na tak słabo zarysowane, epizodyczne postacie, którym w kluczowych momentach nie kibicujemy, bo wiemy o nich zbyt mało. Pochwalić za to należy twórców za odwagę z jaką musiało się wiązać osadzenie w realiach XIX-wiecznego baletu czarnoskórych aktorów, z z których na słowa uznania zasługuje zwłaszcza Jayden Fowora – Knight w roli Kapitana Hoffmanna. Stworzył z uroczo nieśmiałą w głównej roli Mckenzie Foy naprawdę dobraną parę.

Biorąc pod uwagę reakcję obecnych na sali dzieci filmowi może być ciężko na siebie zarobić, zwłaszcza, że jego budżet wynosi aż 130 milionów dolarów. Widoczne znudzenie i wiercenie się jakie zaobserwowałem u obecnych na sali nieletnich  nie wróży dobrego przyjęcia w głównym targecie tego obrazu. Dla dorosłych to też średnia opcja, ciężko się doszukać jakichś ukrytych  punktów zaczepienia, dzięki którym Dziadek do orzechów i cztery królestwa miałyby podbić serca starszej widowni. Efektowny, ale pusty przelot.

Recenzje

“Druga strona wiatru”, czyli pożegnanie Wellesa z kinem – Recenzja

Maciej Kędziora

J.J. Jake Hannaford (John Huston) nie żyje od trzydziestu lat. Nie tworzy, nie mówi, nie pije, nie krytykuje, nie ma go. Jego protegowany Brooks Otterlake (Peter Bogdanovich) decyduje się pokazać światu ostatnie dzieło swojego mentora, przyjaciela i życiowego przekleństwa. Druga strona wiatru jawi się tu od początku jako twórczy testament, odnaleziony w szafie po latach, który nie zmieni już sposobu patrzenia na artystę, jakim był Orson Welles, ale wreszcie napisze brakujący ostatni rozdział biografii.

Już sam wstęp pokazuje nam jak bardzo fikcja będzie mieszać się z rzeczywistością. Hannaford jest po prostu ekranowym przedstawieniem Wellesa. Każda wypowiadana przez bohatera kwestia będzie formą spowiedzi, rozliczeniem się z biznesem. Jake określany jest mianem geniusza, Ernestem Hemingwayem kinematografii (niczym Orson w latach 60.), coraz bardziej jednak jego dawny sukces ciąży mu, coraz bardziej podkreśla przestarzały sposób pojmowania relacji w przeciwieństwie do młodych, zdolnych i walecznych filmowców, uosabianych przez Bogdanovicha.

Tym razem na granice załamania nerwowego doprowadzają go widmo bankructwa, ucieczka głównego aktora z planu filmowego (do czego sam zresztą się przyczynił), a także świadomość niskiego poziomu, jaki reprezentuje jego nowa produkcja. Nie może jednak uciec od kamer, gdyż jego słowa i czynności rejestrowane są przez ekipę tworzącą dokument o jego twórczości. Życie staje się jedną długą sceną, a on coraz częściej chce powiedzieć finalne: “Cięcie!”.

Zobacz również: Recenzję “Dziedziczek”

W swoim szaleństwie wpada na coraz to dziwniejsze pomysły, by w jakiś sposób odratować własne dziedzictwo, ale czyni to bardziej pro forma, niźli z własnego zapału. Zamawia 30 manekinów uosabiających aktora-dezertera, ekipę komicznych karłów w przebraniach, a w akcie rozpaczy próbuje zebrać pieniądze na dokończenie projektu pokazując jego skrawki różnym ludziom. By uciec od odpowiedzialności rzuca się w alkoholowy ciąg, co chwila popijając schłodzoną szkocką z przerwami na zaciągnięcie się cygarem. Wymuszony przez upojenie uśmiech zmęczonego człowieka będzie mu towarzyszyć przez cały oglądany przez widza dzień z jego życia, pozornie nie mający końca.

Welles mistrzowsko operuje dialogami, najczęściej składającymi się z 2-3 rzuconych w eter zdań nie chcących mieć ze sobą nic wspólnego ludzi. Nawet ta iście ojcowska relacja między Jackiem i Brooksem opiera się głównie na sporach i zawiści, gdyż każdy z nich chciałby mieć cechy tego drugiego. Równie dużym problemem dla reżysera są relacje z kobietami, całkowitymi dominantami, wpędzającymi geniusza w kompleksy i pogłębiających jego pociąg używkowy.

W każdym elemencie Drugiej strony wiatru odczuwalne jest widmo nieuchronnego końca czy to nadchodzącej wielkimi krokami śmierci, końca pewnej epoki w kinie, a także końca kariery tych zasłużonych dla biznesu. Zdawać by się mogło, że w ten oto sposób Welles żegna się z miejscem tak w jego życiu ważnym – planem filmowym i każdą jego częścią, wrzucając w ten rozpadający się projekt ostatnie tchnienie swego artyzmu.

Chaos wizualny Drugiej strony wiatru jeszcze bardziej podkreśla całą fabularną psychodelę towarzyszącą projektowi. Od przechylonych kadrów, nagłego przeskakiwania z koloru do monochromatycznych ujęć, szybkich i ostrych cięć, aż do nachalnych momentami zbliżeń i słynnej dla twórcy gry ze światłocieniem. Wszystko tu oddycha klimatem znanym z innych produkcji Wellesa, również tym utożsamianym ze schyłkiem jego kariery – ludzkim zagubieniem i powolnym rozkładem zdolności narracyjnych.

Wątek kręconego dokumentu to jednak nie wszystko. Równolegle do wydarzeń zza projektora obserwujemy wybrane sceny z ostatniego filmu Jake’a, pod tytułem, nomen omen, Druga strona wiatru. Opowieść o relacji dwójki nieznajomych przesiąknięta jest erotyzmem, a także dość feministycznym wydźwiękiem (niczym z kobiecego kina eksploatacji). Erotyzm wzorowany na filmach Borowczyka, jest ukłonem reżysera dla swojej żony, muzy i współscenarzystki – Oji Kodar. Szkoda tylko, że powtarzające się sekwencje są strasznie męczące i burzą misternie budowany klimat hollywoodzkiego wątku, wysysając, tak jak prezentowane neonowe, brudne ulice, z widza jak i Jake’a wszystkie chęci.

Zobacz również: Recenzję “Listopada”

John Huston tworzy wybitną kreację aktorską. Jake poza byciem odpowiednikiem Wellesa, ma również wiele cech Hustona, co umożliwiło twórcy Sokoła maltańskiego na wplecenie wątków autobiograficznych i autorefleksji. Najbardziej poruszające są te momenty, w których JJ ogląda swój film i w jego przysłoniętych dymem oczach widać rozczarowanie i zwątpienie…. Zdaje sobie sprawę, że traci kontrolę i nie rozumie współczesnego widza, jednak nie może i nie ma gdzie uciec. W aktorskich popisach wtóruje mu Peter Bogdanovich, w pełni stając się Brooksem – chodzącym kompendium wiedzy o twórcy, wielkim fanem jego talentu, jednocześnie będąc jednym z niewielu, który znaczy dla reżysera więcej niż nic. To jego słowa potrafią ranić, cieszyć, a także pomagać. To on jest jego jedynym akceptowalnym krytykiem.

Zresztą, co trzeba koniecznie zaznaczyć, cały zespół aktorski nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Nawet w tych najdziwniejszych, małych rolach widać zaangażowanie i chęć oddania miłości, jaką Welles włożył w ten projekt. Nawet Kodar, mimo braków warsztatowych, tworzy wiarygodny portret silnej quasi-dominy.

Niestety szaleństwo i obłąkanie ma też swoje gorsze strony. Druga strona wiatru to przede wszystkim film ciężki w odbiorze, głównie przez agresywny i męczący sposób montażu. Sam film w filmie (zahaczający o kino klasy X) nie ma w sobie znamion wybitności – i nawet jeśli taki był cel, nie jest on również przyjemny w odbiorze, stając się, co symptomatyczne, największym przekleństwem całego seansu.

Po seansie przyszedł mi na myśl inny, równie przeklęty projekt w postaci Człowieka, który zabił Don Kichota Terry’ego Gilliama. I o ile i Gilliam i Welles mieli na celu ukazanie obłąkania twórczego, o tyle z tego starcia z wiatrakami realiów współczesnego kina obronną ręką wychodzi jedynie twórca Intruza, gdyż jego dzieło zdaje się być nadal (mimo paru kłujących w oczy archaizmów społeczno-politycznych) aktualny i adekwatnie obrazujący ten znienawidzony przez twórcę światek Hollywood.

Historia jaka stoi za premierą jeszcze bardziej podkreśla wydźwięk Drugiej strony wiatru. Zdawać by się mogło jakoby ten czas oczekiwania na premierę był z góry założony, jeszcze bardziej podkreślając dramat reżysera. Bohater Bogdanovicha zastanawia się czy powinien pokazywać ten film publiczności. Ja mówię z całą pewnością tak, bo Welles zasłużył na pożegnanie się z widownią na własnych, rewolucyjnych warunkach.

Recenzje

“Dziedziczki”, czyli wymarzony debiut – Recenzja

Marcin Kempisty
Dziedziczki

Niektórzy twórcy muszą podjąć wiele nieudanych prób, by odnaleźć własny język wypowiedzi i stworzyć dzieło, z którym wypłyną na szerokie wody dystrybucji i staną się rozpoznawalni. Potrzeba czasu, by poskromić ambicje, nauczyć się mierzyć siły na zamiary (i na posiadane fundusze), czy wypracować metodę skutecznego przelewania myśli na taśmę. Czasami jednak zdarzają się niespodzianki i zamiast ambitnej klapy pojawia się debiut dojrzały, głęboko przemyślany i skrupulatnie zrealizowany. Właśnie dlatego warto obwieścić, że oto na firmamencie światowej kinematografii pojawiła się nowa gwiazda, zwana Marcelo Martinessim. Pierwszy pełny metraż w jego dorobku spełnia bowiem wszystkie wyżej wymienione kryteria.

Zobacz również: You can’t kill the Boogeyman. O Michaelu Myersie przed premierą „Halloween”

Dziedziczki autorstwa paragwajskiego reżysera zostały wyróżnione trzema statuetkami na festiwalu filmowym w Berlinie. Film opowiada o losach dwóch leciwych kobiet – Cheli (Ana Brun) i Chiquicie (Margarita Irun) – przeżywających od dłuższego czasu kryzys w swoim związku. Brakuje między nimi spontaniczności, w rozmowach nie sposób odnaleźć czułości i szczerego zainteresowania drugą stroną, a i z bliskością cielesną protagonistki są na bakier. Gdyby tego było mało, nad ich głowami ciążą długi, a Chiquita za defraudację pieniędzy zostaje wysłana do więzienia. W takich warunkach rozpoczyna się jeden z najtrudniejszych okresów w życiu Cheli, pełen obaw o polepszenie losu oraz z trudem skrywanego poczucia samotności.

Dziedziczki

Dzieło Martinessiego jest po uszy zadłużone u Lucrecii Martel. Z równie mocną pieczołowitością kamera przygląda się strudzonej twarzy bohaterki, korzystając przede wszystkim z bliskich planów i prezentując ją w zamkniętych przestrzeniach. Ciasnota kadrów koresponduje z nastawieniem do życia bohaterki, zaś wszędobylskie cienie, wkradające się do zamieszkałych przez nią pałacowych pomieszczeń, stanowią preludium do powolnego odchodzenia Cheli, symbolizując zmierzch jej życia i nieunikniony przymus odejścia w zaświaty. Każda scena, na wzór obrazów, jest precyzyjnie zaplanowana, dzięki czemu reżyser umiejętnie odsłania i zakrywa istotne elementy świata przedstawionego.

Zobacz również: „Bergman – Rok z życia” – Recenzja dokumentu o legendarnym reżyserze

Styl Paragwajczyka nie przesłania jednak treści, lecz umiejętnie z nią romansuje. Nieukazywanie przestrzeni na ekranie służy podkreśleniu fatalnej sytuacji bohaterki. Dumna i zagubiona kobieta nie potrafi przyjąć pomocy, a świadomość przynależności do wyższej kasty społeczeństwa zdecydowanie nie pomaga w zmianie nastawienia. Martinessi nadstawia ucha i przysłuchuje się rozmowom starszych postaci, które bogactwo zawdzięczają głównie dobremu urodzeniu, lub mądremu zamążpójściu. Również Chela zdaje się być osobą całkowicie oderwaną od rzeczywistości – nie zajmuje się domem, notorycznie obsługuje ją pokojówka, wiecznie wybrzydza, a w dodatku z trudem pozbywa się kolejnych przedmiotów na poczet spłaty długów. Dopiero przypadek sprawi, że pojawi się okazja do dodatkowego zarobku w postaci podwożenia zamożniejszych koleżanek. Będzie to jednak wiązało się z przełamaniem hołdowanych przesądów, wyzbyciem się wstydu, a przede wszystkim zderzeniem się ze stereotypowym postrzeganiem ról płciowych.

Dziedziczki

Martinessi nie szczędzi krytyki wobec próżniaczej grupy społecznej, ale samą bohaterkę portretuje wyrozumiale i subtelnie. Uwydatnia brak posiadanych przez nią umiejętności, lecz jednocześnie przypomina, że w pewne schematy myślenia nie została z własnej woli zagoniona. Przygląda się jej walce o niezależność, śledząc wszystkie wzloty i upadki. Dziedziczki to studium kobiety mozolnie wychodzącej z apatii, walczącej z atrofią uczuć, dla której każdy wykonywany krok jest zdobywaniem Mount Everestu. Na szczęście paragwajska produkcja nie należy do nurtu feel good movie, reżyser dobrze pamięta o tym, że nie sposób z dnia na dzień dokonać życiowej rewolucji. Za każdym sukcesem czai się cień, za każdym uśmiechem obawa, gdy płynna rzeczywistość wymaga ciągłej gotowości do zmian. Mimo że większość bohaterów doświadcza “nieznośnej lekkości bytu”, to świat przedstawiony podszyty jest poczuciem melancholii, jak gdyby zaraz miał runąć i na zawsze zniknąć.

Zobacz również: „Sierpień u Akiko” czyli kinofilska medytacja – Recenzja

Autorska subtelność objawia się na wielu płaszczyznach. Przede wszystkim nie ma problemów z wykazaniem związków przyczynowo-skutkowych między kolejnymi krokami protagonistki. Każda podjęta decyzja jest fabularnie uzasadniona, każda zmiana emocjonalnej tonacji zostaje płynnie przeprowadzona. Reżyser trzyma się realistycznego podejścia do kina, co przejawia się w porzuceniu skrajności. Brakuje w Dziedziczkach fragmentów przedramatyzowanych, rozciągniętych na najwyższych rejestrach. W ujęciu Paragwajczyka świat nie jest czarno-biały, składa się raczej z odcieni szarości, których ukazywanie wymaga cierpliwości, wyciszenia i precyzji.

Debiutanckie dzieło Martinessiego składa się z detalicznych kadrów, ukradkowych spojrzeń i celnych wymian zdań, w ostatecznym rozrachunku tworzących dzieło nietuzinkowe, wyłamujące się poza dominujące tendencje. Dbałość o szczegóły znamionuje artystę wybitnego, świadomego zasad funkcjonowania gramatyki filmowej. Umiejętne balansowanie pomiędzy goryczą, a radością pozwala natomiast na szybką identyfikację przez widza z perypetiami bohaterki i odnalezienie z nią nici porozumienia, pomagającej zrozumieć pojawiające się na jej drodze dylematy. Wprawdzie oglądanie Dziedziczek wymaga skupienia, lecz gwarantuje to obcowanie ze sztuką wysoką, pozbawioną choćby jednej fałszywej nuty.


Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.