Recenzje

„Mowgli: Legenda Dżungli” [czyli Serkisowi znów nie wyszło] – Recenzja

Maciej Kędziora

Grudzień to okres, który zazwyczaj zwiastuje jedynie pozytywne doświadczenia kinowe. W końcu rzpoczyna się sezon pierwszych oscarowych faworytów, ciepłych (acz niekoniecznie odkrywczych) komedii romantycznych, a także ukrytych, artystycznych pereł. Dlatego też wystygnięcie andrzejkowego wosku oznaczało zamknięcie mojej listy najgorszych filmów. Zazwyczaj też żadnemu twórcy (nawet Patrykowi Vedze!) nie udało się wejść na nią dwa razy w ciągu jednego roku kalendarzowego. Na moje nieszczęście, Andy Serkis zdecydował się przerwać tradycją – ale dla tak nieudanej produkcji jak “Mowgli: Legenda dżungli” jestem w stanie zrobić wyjątek.

Na początku zastanówmy się po co ten film powstał. Oczywistym aspektem jest niewątpliwie fakt fali remake’ów, mających na celu wskrzeszenie i unowocześnienie kultowych bajek Disneya. W ten sposób dostaliśmy Piękną i Bestię, a na nasze ekrany pewnym krokiem zmierzają Król lew i Aladyn. Problem w tym, że cały ten trend rozpoczął się od Księgi Dżungli, która opowiada prawie tę samą historię, bazując na tym samym założeniu – przełożeniu animacji na film live-action. Dlatego też nie wiem w jakim momencie ktokolwiek  – na czele z reżyserem – pomyślał iż warto się za historię Baloo i reszty wziąć jeszcze raz. Szczególnie, że już dwa lata temu publiczność -mimo zachwytu nad formą, -narzekała na powielenie i wynudzenie treścią.

Kadr z filmu „Mowgli: Legenda dżungli”
Zobacz także: Recenzję „Zwierząt”

Serkis zdecydował się na stworzenie bardziej poważnej historii. Odciął się od piosenek i rodzinnego ciepła na rzecz krwii, potu i cierpienia. Starał się ukazać wykluczenie społeczne, zamieniając miłego Baloo w surowego trenera, ludzi portretując jako krwiożerczych i brutalnych. Szkoda jednak, że tak ciekawy zamysł, został zatracony w scenariuszu, który nie ma w sobie nawet jednego dobrego elementu. Nie dość, że scenarzystka Callie Kloves zdaje się operować jedynie utartymi frazesami, to nie potrafi zbudować w tym filmie żadnego napięcia. Ba, nawet pozornie najbardziej dramatyczne momenty niweczone są przez drętwe dialogi i niezrozumiałe decyzje montażowe, przywodzące na myśl  amatorskie produkcje.

Brawura Serkisa polegała również na tym,  że przez rozmach produkcji, był on zmuszony obsadzić w roli głównej Rohana Chanda. I niestety – podobnie jak wielu przed nim – poległ na zawierzeniu całej dramaturgii produkcji dziecięcemu aktorowi. W przeciwieństwie do świetnego Sethiego z Księgi Dżungli, Chand, mimo swojego bardzo młodego wieku, jest całkowicie zmanierowany. Szokiem dla mnie było to, jak mało w tak młodym aktorze radości z grania przed kamerą, jak niewiele w nim młodzieńczej swobody. Oczywiście – jak w przypadku większości ról dziecięcych – wina leży nie po stronie młodego aktora, a castingu. Trudno bowiem zarzucać Rohanowi, że nikt nie powiedział mu jak ma grać, albo tego, że obecność kamery go stresowała.

Kadr z filmu „Mowgli: Legenda dżungli”
Zobacz także: Recenzję „Zabójczych Maszyn”

Powaga Mowgliego zabiła także potencjał większości postaci drugoplanowych. Od całkowicie nijakiego Baloo, który nic nie wnosi swoją obecnością do filmu (a Serkisowi nie wystarczyło sił by dodać mu trochę charakteru swoim wynudzonym głosem), przez całkowicie niewykorzystany potencjał aktorski Matthew Rhysa w roli łowcy, aż do zero-jedynkowej Kaa, która jest najbardziej typową, podręcznikową postacią matki. Jedynie Shere Khan i Bagheera zdają się mieć duszę. Ten pierwszy dzięki świetnej pracy głosem Benedicta Cumberbatcha, ten drugi dzięki bardzo emocjonalnej narracji Christiana Bale’a. 

Co jednak najbardziej frustrujące “Mowgli: Legenda Dżungli” jest po prostu brzydki. Większość animacji jest odpychająca, wszystko zdaje się być niepoprawnie niewykończone i robione na ostatnią chwilę, przez co te najważniejsze sekwencje – pojedynków, czy „przerażających” pościgów, bardziej odstraszają widza swoim wyglądem, niżeli umożliwiają immersję i zanurzenie w historii. Tak więc nawet w tej kwestii, Mowgli przegrywa z Księgą Dżungli Jona Faverau, która była techniczną perełką. Tu co najwyżej możemy zachwycać się świetnie dopracowanymi napisami końcowymi.

Nie jestem w stanie pojąć czemu Andy Serkis jest na tę chwilę tak złym reżyserem. Po pompatycznej i nudnej Pełni Życia, stworzył film całkowicie niedopracowany, niepotrzebny, bijący z ekranu swoją bylejakością. Nie rozumiem tego, jak osoba będąca ikoną CGI, mogła pokazać światu tak nieudaną animację, jak mógł sobie pozwolić by w projekcie sygnowanym jego nazwiskiem, każdy element komputerowy wyglądał jakby stracił połowę ze swoich tekstur? Wreszcie jak tak doświadczony i nowatorski twórca, może sobie pozwolić na dzieło tak wtórne, powtarzalne i nieprzemyślane?

Kadr z filmu „Mowgli: Legenda dżungli”
Zobacz także: Recenzję „Płomieni”

Mowgli: Legenda dżungli nie jest przeznaczony dla żadnej grupy wiekowej. Dla dzieci będzie za straszny, a dla starszych zbyt nielogiczny, powtarzalny i schematyczny. Boli mnie, że ten film ujrzał światło dzienne, boli mnie fakt że ten film ma tak dobrą obsadę, boli mnie że ktokolwiek stwierdził, że potrzebna jest nam kolejna “Księga Dżungli”. Liczę, że animacje live-action nie zaszły w ślepą uliczkę z adresem “wieczny remake”, bo może już nie być z niej ucieczki.

Recenzje

“Tu pa tam” – komedia kryminalna Mitji Okorna – Recenzja

Bartłomiej Rusek

Mało kto zdaje sobie sprawę z faktu, że Mitja Okorn, zanim zaczął tworzyć polskie komedie romantyczne, stworzył pewien film w nieco innym stylu. Przed serialem 39 i pół, w którym Słoweniec umiłował sobie Tomasza Karolaka (trend ten jest widoczny w każdej kolejnej wyreżyserowanej przez niego komedii romantycznej, a konkretniej w Listach do M i Planecie Singli), Okorn stworzył w swoim rodzimym kraju produkcję, w której ewidentnie wzorował się na tytułach Guya Ritchiego. Mowa o filmie Tu pa tam z 2004 roku.

Samo pojęcie komedii kryminalnej natychmiastowo kojarzy się z filmami Brytyjczyka, takimi jak Przekręt czy Porachunki. W pewnym sensie podobnym tytułem jest ta słoweńska produkcja, opowiadająca o kilku znajomych, którzy zapożyczyli się u lokalnego gangstera na dużą kwotę, którą później w ordynarny sposób utracili.

Tu pa tam
Kadr z filmu “Tu pa tam”

Grupa przyjaciół – Buddha, Ortić, Storž i Turčin – chciała po prostu zarobić. Zamierzali w niezbyt legalny sposób kupić sporą ilość przemycanego przez Słowenię sprzętu elektronicznego, aby później sprzedać to za znacznie większą kwotę. Po utracie pieniędzy, nasi bohaterowie muszą w ciągu tygodnia zebrać 115 tysięcy marek, czyli kwotę znacznie przewyższającą ich możliwości.

W efekcie, młodzi Słoweńcy podejmują się najróżniejszych prac, aby wspólnymi siłami zarobić na spłatę gangstera. Doprowadza to do wielu komicznych sytuacji, z których niektóre szczerze mnie rozbawiły. Szczególnie dobrze wspominam scenę sprzedaży samochodu Turčina i wynikłe z tego w dalszych scenach komplikacje. Rozśmieszyło mnie również kilka późniejszych prób handlu narkotykami, podjętych przez głównych bohaterów.

Tu pa tam
Kadr z filmu “Tu pa tam”

Niestety, nie każdy żart wypada w filmie Okorna tak dobrze, jak te wspomniane powyżej. W czasie seansu Tu pa tam zdarzyło mi się uśmiechnąć zaledwie kilkukrotnie, czyli zdecydowanie za mało razy, jak na komedię kryminalną (opisywaną również mianem czarnej komedii). Film mi się po prostu nie spodobał, za co w dużej mierze odpowiedzialna była strona techniczna produkcji – wiele ujęć wyglądało bardzo amatorsko, a i montaż dźwięku pozostawiał wiele do życzenia. Oprócz tego, sama ścieżka dźwiękowa działała nieco na niekorzyść słoweńskiej produkcji – poszczególne utwory bardzo często nie pasowały po prostu do tego, co widziałem na ekranie.

Również aktorsko film Mitji Okorna nie wyróżnia się niczym szczególnym. Znaczna część postaci, które widzimy na ekranie, to debiutanci. Wśród nich, właściwie jedynie wcielający się w rolę Turčina Adnan Omerović zdołał się dalej wybić, występując w kolejnych to filmach czy serialach. Prócz tego, w obsadzie zaskoczyła mnie nieco obecność (a także całkiem niezły występ)  Boštjana Gorenca – dość rozpoznawalnego słoweńskiego rapera, znanego jako Pižama. Ten wcielił się w jednego z dłużników gangstera, u którego zapożyczyli się nasi protagoniści.

Tu pa tam
Kadr z filmu “Tu pa tam”

Tu pa tam to tytuł, który cieszy się sporym uznaniem wśród słoweńskich widzów. W dużej mierze wynika to z ciekawego przedstawienia podziemia w Kranju, miejscu, gdzie film został nakręcony i w którym jednocześnie toczy się jego akcja. Dla mnie jednak jest to przeciętna produkcja, który – jak wynika  chociażby z ostatniej sceny – miała spory, niewykorzystany potencjał. Większość żartów się już przedawniła i zapewne moja ocena byłaby wyższa, jeżeli widziałbym Tu pa tam dziesięć lat wcześniej. Mimo to, wciąż jednak polecam ten film. Chociażby po to, żeby zapoznać się ze wczesną twórczością tego bądź co bądź dość znanego w Polsce reżysera.

 

 

Ocena

5 / 10
Recenzje

„Płomienie” – Wielki głód pokolenia [RECENZJA]

Wiktor Małolepszy

Lee Chang-Dong to poeta kina. W swoich dziełach – czy to pośrednio, jak poprzez metafizyczny wymiar konfliktu rozsadzającego centrum Sekretnego światła, czy to bezpośrednio w Poezji – nawiązuje do struktury i elementów charakteryzujących wyraz ekspresji znany z wierszy. Wśród środków wyrazu, którymi się posługuje, znajdują się inwersje, rozbudowane, wielopoziomowe metafory, niebanalny symbolizm, ale również milczenie, niejednokrotnie kontrastujące z wewnętrznym krzykiem jego bohaterów. Na przestrzeni dekad zbudował sobie reputację reżysera szczególnie wrażliwego na jednostkę. Zwracającego obiektyw w kierunku ludzi niemających w zwyczaju kąpania się w blasku fleszy – osób niepełnosprawnych, odrzuconych przez społeczeństwo, starszych, samotnych. Reputację reżysera zawsze bardziej skupionego na obserwacji i emancypacji, niż diagnozie i krytyce.

Zobacz również artykuł o twórczości Lee Chang-Donga.

Podczas premiery w Cannes jego najnowszy film – Płomienie – spotkał się z wielkim uznaniem krytyków. Mimo że ostatecznie do domu wrócił „jedynie” z wyróżnieniem od organizacji FIPRESCI, został wytypowany jako koreański kandydat do Oscara. „Jedynie”, ponieważ od momentu zapowiedzi Płomienie sprawiały wrażenie skazanych na sukces. Stanowią bowiem adaptację opowiadania Barn Burning kultowego pisarza Harukiego Murakamiego, co w połączeniu z talentem Koreańczyka miało wytworzyć istną ucztę dla zmysłów. Czy artystyczne ambicje Lee przełożyły się na rzeczywistość? Czy może cały plan spalił na panewce?

Płomienie opowiadają historię Jong-soo, świeżo upieczonego absolwenta studiów pisarskich. Swój czas spędza on na pracy na pół etatu i, jak sam twierdzi, pisaniu powieści. Widzowi jednak nie zostają przybliżone żadne detale dotyczące jego utworu. Zapytany o treść unika odpowiedzi, mówi, że świat jest dla niego tajemnicą. W otwierającej scenie spotyka Hae-mi, starą znajomą z podwórka, z którą wdaje się w przelotny romans. Ona wyjeżdża do Afryki, on przeprowadza się na wieś, by zająć się domem ojca, lecz od czasu do czasu dokarmia jej kota odliczając dni do powrotu dziewczyny. Ku zdumieniu Jong-soo, nie wraca sama. Podczas podróży zbliżyła się do Bena – bogatego przystojniaka, równie czarującego, co wzbudzającego niepokój swoimi żartami o posiadaniu lepszego DNA. Od tego momentu stworzą nietypowy trójkąt, który powoli rozsadzać będą głęboko pod nim buzujące napięcie na tle klasowym i przede wszystkim zazdrość.

Choć Płomienie mogą początkowo sprawiać wrażenie filmu ślamazarnego, to reżyser wciąż dba o odpowiednie zarysowanie suspensu. Umiejętnie rozstawia elementy kryminalne, flirtuje z mrocznym klimatem thrillera, prowokuje niejednoznaczne wydarzenia i umiejętnie angażuje w akcję. Od samego początku dostarcza widzowi strzępki informacji o przeszłości bohaterów, z których jedne okazują się prawdą, a inne kłamstwem. Dzięki temu tworzy niejednoznaczną opowieść, obfitującą w niedopowiedzenia i tajemnicze metafory. Podobnie jak fascynująca się pantomimą Hae-mi, reżyser ma na celu zahipnotyzowanie widza i wywołanie u niego specyficznego uczucia wątpliwości w realność wydarzeń. Lee na szczęście ufa jego inteligencji i unika tłumaczenia symboli oraz metafor, co tylko zwiększa przyjemność płynącą z wikłania się w zagadki, w które obfitują Płomienie.

Kunszt reżysera widać również w kwestiach formalnych. Film potrafi naprawdę zachwycić udaną symbiozą chłodnych, szerokich kadrów z melancholijną, lecz zdradzającą leżące głęboko we wnętrzach Płomieni napięcie muzyką. Z czasem barwy tracą jeszcze bardziej na nasyceniu, wśród dźwięków pojawiają się przywodzące na myśl horrory ostre smyczki, a akcja przyspiesza. Aktorzy spisują się bezbłędnie, szczególnie Steven Yeun, który perfekcyjnie oddaje nonszalancję, manieryzm i protekcjonalność charakteryzującą Bena. Doskonale operuje on mową ciała oraz stylizuje ton głosu tworząc niezwykle niepokojącą kreację.

Film Lee to obraz pokolenia. Najnowszego pokolenia młodych dorosłych, żyjącego w kraju, gdzie bezrobocie wśród osób poniżej 30 roku życia osiąga rekordowe wyniki. W znamiennej scenie rozmowy kwalifikacyjnej pytanie określające przydatność kandydata do zatrudnienia, to „czy jest gotów pracować po godzinach i w nocy”. Jong-soo przeprowadza się na wieś nie ze swojego kaprysu, lecz z przymusu spowodowanego osadzeniem ojca w areszcie. Przyczyna jest równie prozaiczna, co znacząca – ojciec Jong-soo trafia do więzienia, bo duma nie pozwala mu na przeprosiny. Lee wprost stawia tezę – młodzi Koreańczycy cierpią, bo ich ojcowie są zajęci prowadzeniem swoich wojen – co dodatkowo podkreśla północnokoreańską propagandą trajkoczącą w sąsiedztwie domu rodzinnego chłopaka.

Pełnię swojej wrażliwości Lee prezentuje w połowie filmu. Wówczas, w jednej z wielu wybitnych scen, Hae-mi, pod wpływem marihuany, wykonuje ludowy afrykański taniec, który nazywa Great Hunger. Mówi, że jest to taniec ludzi spragnionych sensu egzystencji, zagubionych we wrogim świecie. Z zachodzącym słońcem i dogorywającą trąbką w tle oddaje się ona szaleńczej improwizacji, wyrzuca z siebie cały dręczący ją ból. Raz po raz za jej plecami ukazuje się łopocząca koreańska flaga, która wydaje się uczestniczyć wraz z nią w tym niemym krzyku. Targana emocjami, poddająca się egzystencjalnym pulsom dziewczyna staje się personifikacją apelu całego pokolenia. Lecz, niestety, słońce zachodzi. Piosenka się kończy. Hae-mi opada z sił.

Chcę zniknąć, tak jak to słońce. Śmierć jest zbyt straszna, a ja chcę po prostu zniknąć, jakbym nigdy nie istniała.

Ocena

9 / 10
Recenzje

“Zwierzęta” – Recenzja

Marcin Kempisty

Widzowie długo musieli czekać na kolejny film Grega Zglińskiego, wszak zrealizowany przez niego Wymyk miał premierę w 2011 roku. Polski reżyser zniknął z orbity zainteresowań, próbując swoich sił głównie na niwie serialowej. Powrót na wielki ekran może jednak zaliczyć do udanych. Zaprezentowane przez niego Zwierzęta to dzieło nietuzinkowe, garściami czerpiące z dokonań największych twórców, na którym odciśnięte zostało również autorskie piętno.

Nie można powiedzieć, aby małżeństwo Anny (Birgit Minichmayr) oraz Nicka (Philipp Hochmair) należało do udanych. Powiększa się dystans między parą, mnożą kolejne nieporozumienia i nie widać, aby którekolwiek z nich zatrzymało ten bolesny pochód ku ostatecznej porażce. Ona podskórnie czuje, że jest zdradzana, natomiast on próbuje robić dobrą minę do złej gry, stanowczo zaprzeczając wszelkim insynuacjom. Wydaje się, że zaplanowany półroczny wyjazd do Szwajcarii jest dla nich ostatnią deską ratunku. Odizolowanie się od trującej atmosfery, oddalenie od podejrzanej sąsiadki z trzeciego piętra, pobyt sam na sam i skupienie obojga na pisanych przez nich książkach – z tych czterech składników składa się recepta mająca pomóc w odzyskaniu zdrowia przez małżonków.

Już od pierwszych scen filmu budowana jest przez reżysera atmosfera tajemniczości. Ubrana w czerwoną sukienkę, wspomniana wyżej sąsiadka, wypada przez okno, by kamera później spostrzegła, że na bruku nie ma żadnych zwłok. Znajoma pary, opiekująca się mieszkaniem pod ich nieobecność, zostaje rozpoznana przez innego mężczyznę jako jego kochanka, mimo że ona twierdzi, iż widzi go po raz pierwszy w życiu. Martwa rybka pływająca w akwarium, zamknięte drzwi skrywające sekret, wściekła czerwień świateł w tunelu, przez który przejeżdża małżeństwo – Zgliński bombarduje zmysły odbiorców różnymi bodźcami, niemalże od razu wytrącając z poczucia bezpieczeństwa i zapraszając do zabawy w układanie fabularnych puzzli. Okazuje się bowiem, że pobyt Anny i Nicka w Szwajcarii również okupiony jest wieloma przykrymi niespodziankami i nadnaturalnymi wydarzeniami, niepozwalającymi zapomnieć o problemach małżeńskich. Zachowanie mężczyzny wciąż nie jest akceptowalne, niedopowiedzenia rujnują pozorną sielankę, zaś w świadomości kobiety rodzą się kolejne podejrzenia o zdradę. A doznany w trakcie podróży uraz głowy, powstały w wyniku drobnej kolizji, li tylko potęguję u niej poczucie zagubienia i oszołomienia.

Zobacz również: Recenzję “Zabójczych Maszyn”

Twórca mozolnie buduje konstrukcję, niepozostawiając niczego przypadkowi. Mimo że struktura scenariusza opiera się głównie na plączącej się między kadrami tajemnicy, to nie jest ona tak naprawdę najważniejsza przy odbiorze tej produkcji. Naturalną skłonnością widzów jest dekodowanie znaczeń i rozplątywanie fabularnych węzłów, niemniej jednak to bohaterowie są najważniejszym elementem Zwierząt, to na ich przepływach emocji i napięciach przede wszystkim skupia się reżyser. Sekrety i niedopowiedzenia są jedynie zgrabnymi dodatkami, przykuwającymi uwagę oraz uatrakcyjniającymi przekaz. Natomiast relacja Anny i Nicka ukazana jest w sposób znakomity. Praca kamery jest w tym przypadku niezwykle istotna. Wprawdzie wnikliwie rejestruje zarówno aspekty życia codziennego, jak i momenty konfliktowe, ale przede wszystkim jej spojrzenie pozbawione jest obiektywizującego charakteru. Nie sposób ustalić, kto mówi prawdę, które wydarzenie faktycznie miało miejsce, a które jest jedynie wykwitem fantazji czy chorego snu.

Wykorzystane przez Zglińskiego chwyty zostały zapewne podejrzane u Polańskiego czy Lyncha, ale podobna taktyka w ostatnich miesiącach została również wykorzystana przez Jagodę Szelc czy Yorgosa Lanthimosa. Chodzi o takie postrzeganie rzeczywistości, w którym obserwowana powierzchnia pęka od utajonych lęków i frustracji; w którym “realność” funkcjonuje na takich samych zasadach, co mit czy religia. Świat w Zwierzętach również składa się z przemieszanych elementów dnia codziennego i narastającej grozy, z wydarzeń “zwyczajnych”, jak również posiadających swój rodowód w psychoanalitycznej symbolice. Z tym że u Polaka pojawia się taki problem, że nie oferuje on widzom klucza, za pomocą którego będzie można jednoznacznie odróżnić jawę od snu. Nie będzie powtórki z Mulholland Drive, nie będzie powtórki z Sieci popołudnia autorstwa Mai Deren. Autor momentami nawet zapętla niektóre fakty, przedstawiając je w przeróżnych konstelacjach, oświetlając je z różnych stron, co może prowadzić do wysnuwania przez odbiorców sprzecznych wniosków, a nawet zdarza się, że bohaterowie antycypują wydarzenia mające się wydarzyć w niedalekiej przyszłości.

Zobacz również: Klasykę z Filmawką, opisującą “Ptaśka”

Wydaje się, że Zgliński zachęca widzów do porzucenia, tak często wykorzystywanych, racjonalnych narzędzi poznawczych i skupienia się na przedstawianym małżeńskim dramacie. Bo gdy tajemnice odejdą na bok, gdy uwaga nie będzie skupiona na poszukiwaniu pasujących do siebie fabularnych elementów, to na plan pierwszy wysunie się tragedia ludzi samotnych, niepotrafiących nawiązać nici porozumienia, niekiedy impulsywnie łapiących ostatnie chwile miłości, jakie im zapewne pozostały. Twórca mówi o bolączkach ludzi uwikłanych w sieci podejrzeń i wzajemnych oskarżeń, notorycznie karmiących się kłamstwami i jednocześnie fałszywie wierzących w to, że zawsze znajdzie się odpowiedni moment na naprawę zniszczeń i wyzbycie się problemów. Zwierzęta to boleśnie prawdziwy raport na temat stanu ludzi zakleszczonych w matni oszustw, wprzęgniętych w wieczne koło zdrad i uników, pokładających nadzieje w leczniczą moc upływającego czasu, gdy tymczasem tykające sekundy nie są lekarstwem, lecz słodką, mamiącą zmysły trucizną.

Omawiany film nie jest wolny od wad. Można czasami ponarzekać na grę aktorską pary głównych bohaterów, można niekiedy zżymać się na nadmierne zapatrzenie autora na dzieła mistrzów, niemniej jednak nie można odmówić Zglińskiemu odwagi przy tworzeniu swojego dzieła. Nie skupił się jedynie na fabularnym fiku-miku, a umiejętnie połączył tajemnicę z doświadczeniami bliskimi dla wielu widzów. Ożenił symbolikę z intymną historią zagubionego małżeństwa, co nie zaowocowało mezaliansem, lecz zgranym duetem. Zwierzęta to przykład kina, jakiego chciałoby się jak najczęściej doświadczać. Jednocześnie wymagającego i przystępnego, sięgającego po trudne tematy, lecz niestroniącego od czułej ironii wobec bohaterów, zanurzonego w konwencji, a mimo to odrobinę kpiącego z wykorzystywanych zasad. Zwierzęta to przykład kina, jakiego chciałoby się częściej oglądać na polskich ekranach.

Recenzje

„Zabójcze Maszyny” – Zabójcza Recenzja

Martin Reszkie

Zrządzeniem losu spodobał mi się zwiastun filmu, który zaraz będę się starał rozłożyć na łopatki. Zabójcze Maszyny to bowiem flagowy przykład projektu, marnującego swój potencjał spektakularnie, głośno i boleśnie.

Trafiamy do świata po całkowitej zagładzie cywilizacji. Mieszkańcy miast, które przetrwały globalną konfrontację, postawili na przystosowanie się do nowych czasów. Metropolie zamieniły się w potężne maszyny sunące niczym czołgi przez pustkowia Europy, żerując na mniejszych i słabszych miastach. Otwarciem filmu jest pościg ukazujący potęgę Londynu wobec niewielkiego, bawarskiego miasta, w którym, musicie uwierzyć mi na słowo, jest co oglądać.

Od młodości zdana tylko i wyłącznie na siebie, Hester Shaw trafia do Londynu, by zabić jednego z londyńskich przywódców – Thaddeusa Valentine’a. Po nieudanym zamachu, w towarzystwie nieszczęśliwie jej towarzyszącego Toma, stara się raz jeszcze uderzyć w człowieka winnego śmierci jej matki.

Uczciwie przyznaję, że nie znam świata stworzonego przez brytyjskiego pisarza Phillipa Reeve’a. Całkowicie nie spodziewałem się nawet faktu, że Zabójcze Maszyny są adaptacją jakiejkolwiek książki. Wiązało się to z moim kompletnym rozczarowaniem dotyczącym ubogości świata przedstawionego, który może i wygląda olśniewająco i pierwszorzędnie, lecz jest naszkicowany ledwie kilkoma, niesatysfakcjonującymi kreskami.

Widz stoi w rozkroku, bo z jednej strony akcja jest zwarta, klarowna i każde posunięcie jednej czy to drugiej strony ma swój cel. Niestety oznacza to, że film ociera się o liniowość, całkowicie sam siebie kastruje z jakiejkolwiek głębi oraz staje się papierową fasadą, za którą stoi fabularna pustka.

Kadr z filmu „Zabójcze Maszyny”
Zobacz także: Rok z życia Bena Afflecka

60-minutowej wojnie, która ukształtowała świat na nowo, poświęcono może 60 sekund. Aktualnemu układowi sił scenarzyści poświęcają nieco więcej, lecz i tak niewiele. Wszystkie wydarzenia odbijają się echem w pustym świecie, pełnym niedopowiedzeń i frustracji.

Niespodziewaną dla mnie zaletą filmu okazała się być reżyseria. Christian Rivers, obracając się wokół całego tłumu klisz, potrafił uatrakcyjnić widowisko, podać nam na tacy kilka przepięknych obrazków oraz pochwalić się ciekawą wizją mariażu resztek cywilizacji z niejako XIX-wiecznym światem kotłów, pary i stali. Jego reżyseria jest może i bliska do tej Petera Jacksona, ja jednak przychylałbym się do stwierdzenia, że jest to spowodowane scenariuszem, który właśnie ten niewysoki jegomość napisał z Fran Welsh. Riversowi udało się jednak coś, czego nie dokonał Jackson. Znalazł odpowiednie proporcje pomiędzy efektami komputerowymi, tymi wszystkimi generowanymi tłami, a prawdziwą scenografią. Dzięki temu oglądany przez widza obraz tylko razy niedomaga, podczas gdy cała reszta ujęć zaskakuje swoją szczegółowością oraz naturalnością.

Nie jest winą reżysera, że scenariusz ewidentnie nie daje rady. Czuję w nim taką nieprzyjemną woń odległych już czasów ekranizacji Władcy Pierścieni. Napisany całkowicie na sztywno, bez jakiejkolwiek próby przełamania niektórych scen, które wręcz błagały o nadanie im nieco lżejszego tonu. Wydaje mi się, że Peter Jackson pozostał odrobinę w czasach, gdy stał na piedestale kinematografii, nie zauważając, iż świat się zmienił, a widzowie oczekują czegoś innego. Oczywiście, nie mam tutaj zamiaru lekceważyć warsztatu Nowozelandczyka ani też silić się na szukanie powodów, dla których seria Władcy Pierścieni to złe filmy. Tam jednak pewna podniosłość była częścią obranej konwencji, którą wymusił sam Tolkien tworząc swoje księgi w taki a nie inny sposób. Zabójcze Maszyny wyszły jednak drętwo, bez wyrazu i zupełnie nijako.

Kadr z filmu „Zabójcze Maszyny”

Czy jest aż tak źle?

W żadnym wypadku nie. Zawieszenie niewiary jest stosunkowo łatwe, co skutkuje tym, że widz nie musi cierpieć, kwestionując każde wydarzenie, którego jest świadkiem. Aktorzy, może i nie pierwszorzędni, to dają radę i nie mam do ich pracy większych zastrzeżeń. Co więcej, Hera Hilmar, czyli odtwórczyni roli Hester Shaw, zaprezentowała całą paletę emocji mając do dyspozycji jedynie swoje błękitne oczy, czego po takim filmie nigdy bym się nie spodziewał. Zawodzi odrobinę najbardziej utytułowany z aktorskiej ekipy, Hugo Weaving. Jego kreacja głównego antagonisty jest raczej wtórną, rzemieślniczą robotą, w którą nie włożył on zbytniego entuzjazmu. Usprawiedliwić go może jednak fakt, że scenariusz nie dał mu niczego poza długą i piękną, lecz sztuczną czupryną.

Oprawa audiowizualna, na której ewidentnie nie oszczędzano, sprawia, że cały film ogląda się ze względną przyjemnością. Ujrzeć można estetyczne perełki zasługujące na lepszy scenariusz, świat przedstawiony zasługujący na więcej uwagi. Cóż, o ile nie wydaje mi się, by było to trudne zadanie, o tyle nie wydaje mi się, by powstały Zabójcze Maszyny 2. A to przez przebrzmiały budżet filmu, który zapewne nie pozwoli temu filmowi zarobić zbyt wiele.

Czuję ogromny zawód pisząc tę recenzję. Słabiutkie przepisanie książki przez trio, które dało nam Władcę Pierścieni, tym razem zaserwowało nam coś na kształt nieszczęsnej trylogii Hobbita. A ja już nie wiem, który to już raz wystawiam niską ocenę filmowi niepotrafiącemu rozwinąć swoich skrzydeł. To pokazuje jak bardzo wiele zależy w kinie od dobrze napisanego i zbalansowanego scenariusza. Chyba będę musiał zmienić moje kryteria, według których będę wybierać filmy w 2019 roku. Ten na szczęście zapowiada się dużo lepiej niż kończy się rok 2018.„

Ocena

5 / 10
Recenzje

Władcy chaosu [czyli black metal na wesoło] – Recenzja

Tomasz Małecki
Jack Kilmer, Jonathan Barnwell, Rory Culkin and Anthony De La Torre appear in Lords of Chaos by Jonas Åkerlund, an official selection of the Midnight program at the 2018 Sundance Film Festival. Courtesy of Sundance Institute. All photos are copyrighted and may be used by press only for the purpose of news or editorial coverage of Sundance Institute programs. Photos must be accompanied by a credit to the photographer and/or 'Courtesy of Sundance Institute.' Unauthorized use, alteration, reproduction or sale of logos and/or photos is strictly prohibited.

Bijący z materiałów promocyjnych napis “oparty o prawdę… i kłamstwa… oraz wydarzenia, które wydarzyły się naprawdę” w sposób wystarczający wyjaśnia stosunek Åkerlunda do konwencji swojego filmu. Śmiertelna (słowo klucz) powaga, z jaką ojcowie prawdziwego norweskiego black metalu chcieli (i chcą nadal), by traktować własną twórczość, służy reżyserowi jako punkt wyjścia dla uknucia bezlitosnej satyry. Umalowani w czarno-biały corpse paint, wrzeszczący satanistyczne formuły, malujący odwrócone krzyże i nie posiadający żadnych zahamowań moralnych młodzieńcy, którymi wówczas, tj. na początku lat 90., byli, w Władcach chaosu są bowiem dokładnie tym, co ujrzeć mógł każdy medialny uczestnik ówczesnej zawieruchy – rozwydrzonymi nastolatkami, którzy na zbyt perfekcyjną, norweską egzystencję w stanie średnim musieli odpowiedzieć typowo szczeniackim buntem. Reżyser pozbawia więc obdarzony kultem mroku gatunek muzyczny głębi psychologicznej, ukazując wszystkie jego przejawy w świetle niezaspokojonych młodzieńczych namiętności.

Fot. kadr z filmu
Fot. kadr z filmu

W piwnicy swojego idealnego, pastelowego domu rodzinnego Euronymous (Rory Culkin) zakłada zespół, który w opinii jego członków stanowi nowe otwarcie w historii muzyki metalowej. Trudno im się zresztą dziwić – nikt do tej pory w podobny sposób nie korzystał z instrumentów strunowych. Ich mroczne, szybkie brzmienie, zacierające wszelki ślad po jakiejkolwiek oktawie, niewątpliwie świadczy o ich oryginalności i to nawet pomimo faktu, że już kilka lat przed nimi w podobne klimaty celowali chłopcy z Hellhammer (następnie Celtic Frost) oraz Venom. Jedyne czego im brakuje do osiągnięcia perfekcji we własnej konwencji to przesiąknięty do cna odorem śmierci wokal. Z “nieba” spada wówczas Dead (Jack Kilmer), blondwłosy Szwed, cierpiący na wyjątkowo podłą odmianę depresji. Wspólnie nagrywają pierwsze utwory i powoli osiągają status wśród podobnej im młodzieży. Sielankę wczesnej sławy przerywa im jednak samobójcza śmierć nowego nabytku, a także dość niespodziewany entuzjazm “pozera” Christiana, znanego również pod przybranym imieniem Varg (tak, ksywki to istotny element blackmetalowego tworzenia wizerunku) …

Zobacz również: Klasykę z Filmawką, czyli Michał Piechowski pisze o “Ptaśku”

Historia black metalu to historia ognia, krwi, śmierci i bezdennego egocentryzmu, w której oskarżenia o pozerstwo były dla oskarżonego tak dotkliwe jak dla średniowiecznej, wiejskiej babki zarzut czarnoksięstwa. Jonas Åkerlund, jako były perkusista zespołu Bathory, wiedział więc na co się pisze, wkładając kij swego zdystansowanego, bo już od dawna “zeświecczonego”, spojrzenia do mrowiska blackmetalowego testosteronu. Luźno podejmując wątki poruszone przez Michaela Moynihana i Didrika Søderlinda w książce o tym samym tytule, naraził się na ekskomunikę ze strony jego byłych kolegów po fachu jeszcze przed premierą filmu. W przedstawieniu początków blackmetalowej sceny muzycznej ujętej z perspektywy muzyków legendarnej grupy Mayhem (lub jak woleliby pewnie sami twórcy – The True Mayhem), nie szczędzi bowiem sarkazmu i bezrefleksyjnej ironii, która tak samo jak o sile produkcji, świadczy o jej znikomej wartości merytorycznej.

Fot. kadr z filmu
Fot. kadr z filmu

Władców chaosu możemy podzielić na dwie części. W pierwszej Åkerlund piętrzy poziomy satyry w sposób nie do końca finezyjny, ale z pewnością biorący w nawias powagę swego przedmiotu, co nawet pomimo eksploatowania raczej przeciętnie zabawnych paradoksów (fakt, iż oryginalne imię Varga brzmi Christian jest tu wyraźnie podkreślony przynajmniej dwa razy) sprawdza się w przyjętej przez twórcę konwencji. W tym czasie wybrzmiewa igraszka z blackmetalowego stylu życia, który w znacznej większości przypadków okazuje się niczym innym jak znienawidzonym przez ich wyznawców pozerstwem; modą, która nadchodzi i przemija. Euronymous skręca się na widok Deada, który wdycha zapach martwego kota, aby “poczuć śmierć”, tak jak i potem Necrobutcher odmawia przyjęcia przysięgi wierności Mayhem w postaci założenia naszyjnika z fragmentem czaszki Deada (który i tak okazuje się kawałkiem czaszki kurczaka). We Władcach chaosu bohaterem nie jest zatem black metal jako zjawisko, lecz ludzie odpowiadający za jego istnienie. Ludzie tchórzliwi, postulujący zerwanie ze społecznymi normami, lecz tkwiącymi w nich po same uszy. Tylko Dead okazuje się “autentycznym” black metalowcem, choć wynika to bardziej z choroby jego istnienia aniżeli ideologicznego powinowactwa.

Zobacz również: Recenzję najnowszego filmu Gusa Van Santa

Fakt ten może narobić jednak szkód, gdy w kontakt z niniejszą wykładnią wejdzie osoba niekoniecznie orientująca się w istocie black metalu. Ten, jako zjawisko buntu i odrzucenia standaryzującego dorobku całej cywilizacji chrześcijańskiej, już u samego zarania przerósł możliwości bojaźliwych chłopców, dla których muzyka była jedynie formą zabawy. Stworzyli więc coś, nad czym sami nie mogli zapanować, a co sztuką i ucieczką od ciążącej codzienności stało się dopiero w kontakcie z odbiorcą. Muzyka oderwała się więc od kompozytora, stanowiąc zawieszony w przestrzeni i czasie tygiel najskrajniejszych, najpełniejszych pasji emocji. Tej właściwości black metalu Åkerlund już nie omawia, co pozostawia Władców chaosu w mocno wybrakowanym stanie.

Fot. kadr z filmu
Fot. kadr z filmu

Druga część filmu, która nie następuje jednak znienacka, lecz z wolna ewoluuje, uchodzi zaś za prawdopodobnie najgorszy wybór Åkerlunda w jego reżyserskiej karierze. O ile do tej pory satyra na black metal jakkolwiek spełniała postawione przed nią zadanie, tak z dramaturgicznych jak mniemam względów jej konwencja została wyparta przez tani melodramat. Do fabuły zostają wprowadzone mniej istotnie postacie, których celem jest wyłącznie stworzenie emocjonalnej głębi głównych bohaterów i wywarcie wrażenia w momencie, gdy ci skaczą sobie do gardeł. Biorąc pod uwagę to, że szczegółowość narracji nie różni się znacząco od opisu zdarzeń dostępnym na Wikipedii, taki zabieg wytrąca z rękawa całości dotychczasowego asa, którym było zdystansowane podejście do sprawy. I nie ratuje tego nawet dłoń, którą Åkerlund podaje sam sobie w ostatniej scenie filmu, gdy martwy Euronymous mówi z offu, abyśmy “skończyli z tym sentymentalnym gównem”.

Zobacz również: Podsumowanie roku z życia Bena Afflecka

W tym segmencie na dalszy plan schodzi również muzyka i artystyczny wymiar twórczości Mayhem (np. zmiany kadrowe i sama praca nad kultowym albumem De Mysteriis Dom Sathanas), a na sile przybiera ideologiczny konflikt między Vargiem a Euronymousem. Szkopuł jednak w tym, że między Panami nie zachodzi większa chemiczna reakcja – ich relacja oraz motywacje każdego z nich (szczególnie Varga) są tu dane de iure, a nie de facto, co rzecz jasna utrudnia uwiarygodnienie zachodzącej rywalizacji. O wiele lepiej wypada za to “związek” Euronymousa z Deadem, który w interpretacji Åkerlunda przybiera nawet podtekst homoseksualny, co w zestawieniu z w pełni satyryczną konwencją pierwszej połowy filmu uchodzi za naprawdę prześmiewczy komentarz. Ci dwoje może i wiele słów ze sobą nie zamienili, ale kilka spojrzeń oraz fakt, że trzymający zazwyczaj rękę na pulsie, autorytarny charakter Euronymousa nagle topnieje, gdy wchodzi w kontakt ze zjawiskową, pierwotną naturą Deada, wystarczy, by stwierdzić, że iskrzy między nimi pewna erotyczna siła.

Fot. kadr z filmu
Fot. kadr z filmu

Pod względem technicznym Władcy chaosu są natomiast typowym akerlundizem, po którym widzowie kinowej wersji koncertu Rammstein z Paryża mogą odczuć swoiste deja vu. Fetyszyzacja teledyskowego montażu zakrawa tu o nagrodę imienia Dzigi Wiertowa, lub raczej Michaela Baya, bo to do finezji tego drugiego Åkerlundowi jest bliżej. Ma to swoją rację bytu, tym bardziej, że nadaje całości nietypowej, energicznej dynamiki, choć fakt, że ujęcia dłuższe niż 6-7 sekund stanowią tu absolutną rzadkość może co wrażliwszych widzów skutecznie odrzucić. Podobny dylemat odczuwalny jest w sprawie muzyki, która w pierwszej połowie wyraźnie zaznacza swe oblicze i zdaje się centralnym punktem zainteresowania reżysera, a następnie schodzi na dalszy plan i pojawia się wyłącznie jako chwilowa atrakcja audialna. Czy ma to związek z próbą odzwierciedlenia fenomenu wyabstrahowania muzyki od właściwej sceny muzycznej i jej najważniejszych graczy? Wątpię. Åkerlund po prostu w zbyt wysokim tempie wyczerpał konwencję, po czym musiał ratować się linearną, książkową narracją.

Jest we Władcach chaosu jednak coś, co każe przyznać im palemkę wyjątkowości. Czy to fakt, że do tej pory nikt nie podjął się fabularnej dekonstrukcji blackmetalowej klasyki? Znaczący potencjał do bycia filmem z gatunku guilty pleasure? A może po prostu to, że od zawsze chciałem usłyszeć na napisach końcowych fragment Freezing Moon? Prawdopodobnie każda z tych sugestii jest w pewnym stopniu prawdziwa. Tak jak i prawdziwe jest tylko jedno Mayhem.


Klasyka z FilmawkaPublicystyka

Klasyka z Filmawką – “Ptasiek” Alana Parkera

Michał Piechowski
fot. Kadr z filmu

Zastanawialiście się kiedyś nad potencjalnymi korzyściami płynącymi z połączenia sił Alana Parkera, Williama Whartona i młodego Nicolasa Cage’a (który, jak wiadomo, u dobrych reżyserów również gra dobrze)? Jeżeli odpowiedzieliście na to pytanie twierdząco, prawdopodobnie nie zaskoczył Was tytuł opisywanego w tym poście filmu. Jeżeli zaś Wasza odpowiedź jest przecząca (ale tych od twierdzącej bynajmniej nie wykluczam!), nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zaprosić Was do przeczytania kilku słów o Ptaśku.

 

Niewprawny nawet obserwator byłby w stanie zauważyć, że tytuł tego filmu jednoznacznie wskazuje na jego głównego bohatera. Istotnie, historia chłopca zwanego Ptaśkiem – spojrzenie na kluczowe momenty w jego okresie dorastania oraz ich konfrontacja z pourazowym pobytem w szpitalu psychiatrycznym – stanowi główną oś całej tej produkcji. Nasz protagonista, a raczej wcielający się w tę, niemal podwójną, rolę wspaniały Matthew Modine, tłumaczy w pewnym momencie swoją fascynację ptakami następującymi słowami: They fly. That’s enough. I mogłoby się wydawać, że to właśnie o sam akt latania mu chodzi i o płynącą z niego wolność. Ale to oczywiście nie jest aż tak proste. To przede wszystkim wyraz jego indywidualizmu albo, dosadniej, jego odmienności. Jego społecznej fobii i problemów z tożsamością. Wypowiedziane później There’s nothing in my life to keep me here anymore. I wish I could die and be born again as a bird wychodzi daleko poza chęć latania.

Ten sam obserwator szybko po włączeniu filmu przekona się jednak, że nie mniej ważny od Ptaśka jest tutaj młody Nicolas Cage. W jednej ze swoich pierwszych ról wciela się w najlepszego (a właściwie jedynego) przyjaciela naszego tytułowego bohatera – Ala Columbato. Mimo że w dzieciństwie to właśnie on był o wiele bardziej towarzyski od współtowarzysza swoich zabaw, dzisiaj ta różnica jest o wiele mniejsza.

Teraz ten ukryty w opatrunkach po przeszczepie twarzy mężczyzna nie przypomina już młodego zapaśnika, który bez trudu nawiązywał znajomości i zdobywał kobiece serca. Strach przed tym, że Al nie będzie mógł poznać samego siebie w lustrze po zakończeniu leczenia to gorzkie stwierdzenie faktu już dokonanego – bezpowrotnie utraconej młodości i niewinności, przyspieszonego i brutalnego wkroczenia w dorosłość.

Alan Parker konstruuje portret tej pary głównych bohaterów dwojako. W przeszłości na pierwszy rzut oka widać pomiędzy nimi wyraźne różnice: w relacjach z rodziną i z rówieśnikami, w ambicjach i planach na życie, czy też w zainteresowaniach i sposobach spędzania wolnego czasu. To, co utrzymuje tę niestandardową przyjaźń w jednym kawałku, kryje się głębiej. I Ala, i Ptaśka charakteryzuje to samo zagubienie, ta sama niepewność i połączone z wysoką empatią niezrozumienie świata. Zauważenie tego o wiele łatwiejsze staje się już później, w tej „teraźniejszej” partii filmu. Chociaż to Ptasiek zamknięty jest w szpitalu psychiatrycznym, gdzie całe dnie spędza na nieodzywaniu się i udawaniu ptaka (czego lekarz prowadzący zdaje się nie móc zauważyć – co za finezyjna krytyka dysfunkcyjnej relacji państwo-weterani), trudno oprzeć się wrażeniu, że odwiedzający go i próbujący mu pomóc Al również jest pacjentem tej instytucji. On także potrzebuje pomocy i, chociaż nikt nie zamknął go w zimnej celi, on także nie jest w stanie jej otrzymać.

Historia tytułowego bohatera nabiera więc wymiaru uniwersalnego. Tym, co go definiuje, nie jest fascynacja latającymi stworzeniami. Ptaśkiem może być każdy z nas i trudno określić, czy to bardziej gorzka refleksja nad kondycją społeczeństwa, czy też bardziej optymistyczne przypomnienie, że zagubić może się każdy, a w grupie odnaleźć się łatwiej. Wieńczące cały film, wypowiedziane przez Ptaśka „What?” nie odpowiada na to pytanie, ale z pewnością ułatwia zajęcie własnego stanowiska.

Ale co takiego dokładnie stało się pomiędzy (chronologicznie) pierwszą i drugą częścią filmu? Odpowiedź jest prosta – wojna w Wietnamie. Alan Parker zmienił tutaj książkową wizję Williama Whartona (który to swoich bohaterów wysłał, w ramach jednego z wielu autobiograficznych wątków swojej twórczości, na drugą wojnę światową), co pociągnęło za sobą dwie istotne, pozornie sprzeczne rzeczy: spostrzeżenie, że groza wojny ma wymiar uniwersalny oraz krytykę amerykańskich działań zbrojnych na Półwyspie Indochińskim. Ptasiek przybiera więc także formę antywojennego manifestu. Można powiedzieć, że w takim przypadku jest to film spóźniony, ponieważ w momencie jego premiery mijało już dziewięć lat od zakończenia walk, ale byłoby to stwierdzenie błędne.

Film Parkera skupia się na skutkach wojny, na sytuacji żołnierzy po powrocie do kraju, ich problemach natury fizycznej oraz psychicznej, z którymi będą musieli sobie radzić do końca życia i, wreszcie, ich niemożności normalnego funkcjonowania w społeczeństwie. Horror wojny nie kończy się wraz z ostatnim wystrzałem, a podpisanie traktatu pokojowego nie rozwiązuje wszystkich problemów.

Ale wszystko to byłoby niczym, gdyby niewidzialna ręka reżyserii nie trzymała tego w ryzach od pierwszej do ostatniej sceny. Alan Parker bezbłędnie radzi sobie z poszatkowaną narracją i nie traktuje jej tylko jako efekciarskiego zabiegu. Wszystkie te retrospekcje są na swoim miejscu – doskonale uzupełniają portrety psychologiczne bohaterów i oddziałują ze sobą nawzajem. Nawet pozornie nieistotny motyw muzyczny zyskuje tutaj na znaczeniu dzięki ponownemu użyciu w odpowiednim momencie – zresztą na resztę ścieżki dźwiękowej także nie sposób narzekać. Muzyka autorstwa Petera Gabriela (który w latach 80. nieraz akompaniował zagubionym bohaterom, vide: Ostatnie kuszenie Chrystusa) tworzy w duecie ze zdjęciami Michaela Seresina, stałego współpracownika Parkera, iście monumentalną całość, która chęć do latania wzbudzi nawet w tych, którzy twardo stąpają po ziemi.

No właśnie. Aż samemu chciałoby się polecieć. Bo Ptasiek to więcej niż po prostu film antywojenny i więcej niż po prostu kino inicjacyjne. To przeżycie intymne i indywidualne dla każdego z osobna. Nie ma co się rozpisywać – najlepiej obejrzeć samemu.

Recenzje

“Bez obaw, daleko nie zajdzie” – biografia na autopilocie – Recenzja

Maksymilian Majchrzak

Choć najnowszy film Gusa Van Santa miał premierę w styczniu na tegorocznym festiwalu Sundance, to skrócony opis jego tematyki sugeruje, że równie dobrze mógłby być klasycznym oscar-baitem, nastawionym na wyłudzenie nominacji od łaskawie patrzącej na tego rodzaju produkcje Akademii. By ująć sprawę w nieco obcesowy sposób: oto rudowłosy, sparaliżowany po wypadku aspirujący rysownik-alkoholik próbuje odnaleźć wewnętrzny spokój z pomocą pielęgniarki skandynawskiego pochodzenia i grupy wsparcia prowadzonej przez homoseksualnego dziedzica fortuny. Jak krzywdzące i nadmiernie upraszczające takie przedstawienie rzeczy by nie było, tak nie zmienia to faktu, że reżyserowi nie udało się dorzucić niemal nic nowego do utartych schematów wypracowanych przez Moją lewą stopę czy Nietykalnych.

Ciepłe, pastelowe i nieco barokowo przesycone kolory zachodniego wybrzeża USA lat 70. są uroczym tłem dla historii satyrycznego rysownika Johna Callahana, z którego życiorysem Van Santa zapoznał ponoć sam Robin Williams. Burzliwa, suto zakrapiana alkoholem młodość wiedzie do tragedii, po której wszystko się zmienia – bohater stacza się na samo dno, by zacząć powolną wędrówkę w górę, rozliczając się z demonami przeszłości i dokonując sanacji swoich skomplikowanych relacji z otoczeniem. Banał. Każdy wie, jak to się mniej więcej skończy, mimo to oglądanie postępów szydercy, który wyśmiewał wszystkich po równo dostarcza wystarczającej przyjemności i sprawdza się jako lekka rozrywka.

Kadr z filmu “Bez obaw, daleko nie zajdzie”

Na pochwały zasługuje również z uwagą nakreślone środowisko lokalnego koła wsparcia dla uzależnionych od alkoholu, któremu przewodzi charyzmatyczny Donnie (Jonah Hill). Bezbłędnie wystylizowany ekscentryczny guru jest źródłem najzabawniejszych momentów obrazu, a chemia wytwarzana między nim a Callahanem zachęca do uważnego śledzenia rozwoju fabuły. Trochę rozczarowuje Rooney Mara, w niezbyt zapadającej w pamięć roli opiekunki Annu. Choć wydaje się, że efemeryczny charakter tej postaci był zamysłem reżysera, zbyt mocno daje się we znaki w jej przypadku to słynne uczucie zmarnowanego potencjału. Joaquin Phoenix jak zwykle dostarcza ekranowego autentyzmu oraz swobodnego humoru i spokojnie za pociągnięcie całego filmu na swoich barkach mógłby liczyć na nominację do Oscara dla najlepszego aktora. Ale zejdźmy na ziemię, to przecież notorycznie pomijany przez Akademię aktor, a faworytem do wyrwania nominacji z grona występujących w bardziej niszowych produkcjach wydaje się być Ethan Hawke.

Kilka razy zęby mogą nam zazgrzytać na widok intensywnie eksplorowanych klisz i utartych schematów. Scena kiedy zostawiony w mieszkaniu przez swojego opiekuna John próbuje się doczołgać do najbliższej butelki z alkoholem; bohater już po uporaniu się z nałogiem wygłaszający motywujące przemówienie do pełnej sali, albo otoczony wianuszkiem ulicznych urwisów prezentuje im swoje prace – to wszystko już gdzieś widziałem w podobnych obrazach, i to nie jeden raz. Do tego niezbyt odkrywczy komentarz na temat rodzącej się w tamtych czasach poprawności politycznej, z którą oczywiście rysownik był mocno na bakier, czego reżyser nie omieszkał kilka razy niezbyt subtelnie podkreślić. Na pewno ciekawym zabiegiem formalnym są animowane przerywniki, które tchnieniem swojej wyluzowanej kreski sprawiają, że najbardziej znane karykatury Callahana nabierają nowego życia.

Kadr z filmu “Bez obaw, daleko nie zajdzie”

Kino banalne, lekkie i przyjemne, pozwalające poznać życiorys ciekawego człowieka i nacieszyć oczy szeroką paletą pastelowych odcieni lat 70. Jeśli przymknie się oko na momenty przesadnej ckliwości, może być naprawdę niezłym wyborem, gdy mamy ochotę na klasyczną biografię człowieka zmagającego się z przeciwnościami losu. Tylko i aż poprawne wykonanie historii, reżyserowi udało się zarówno ominąć większość pułapek, jakie zastawiają takie “historie większe niż życie”, jak i nie wyróżnić się niczym szczególnym na plus. Solidne kino.

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.