KulturawkaPublicystyka

Kulturawka #11 – O co walczy Lars von Trier? [FELIETON]

Marcin Kempisty

Najprawdopodobniej nie ma wśród europejskich reżyserów filmowych postaci tak kontrowersyjnej, jak Lars von Trier. O ile samo pojęcie “prowokacji” zostało już wyświechtane, bo tym terminem określa się od wielu lat niemalże każde wydarzenie artystyczne chociażby delikatnie wykraczające poza granice mieszczańskiej moralności, o tyle w kontekście twórczości Duńczyka to słowo nadal zachowuje swój modernistyczny rodowód. Pod pewnymi względami można autora Nimfomanki uznać za pogrobowca szwedzkiego pisarza Augusta Strindberga, do którego zresztą sam von Trier często się odwołuje. Łączy ich umiejętność poruszania się po wielu konwencjach, potrzeba przełamywania kolejnych barier, zarówno dotykających materii sztuki, jak również związanych z istotą bycia artystą. Przede wszystkim obaj mężczyźni są związani podobną “rysą” na psychice, podobnymi fobiami, z którymi walczyć można jedynie za pomocą wywlekania ich na światło dzienne w swojej twórczości, a następnie przyglądania się temu wewnętrznemu infernu z każdej strony.

Zobacz również: „Brexit” jako wojna obywatelska… [FELIETON]

Czasami wydaje się, że skandynawski reżyser rzeczywiście został teleportowany za pomocą maszyny czasu z początków poprzedniego stulecia. Niektórzy mogą łączyć artystyczną taktykę von Triera z koniunkturalizmem, wszak skandal sprzedaje się najlepiej, lecz byłoby to krzywdzącym uogólnieniem. W dobie dwudziestopierwszowiecznych problemów związanych z materialnymi nierównościami, ekologią, płciowym i seksualnym równouprawnieniem, czy nowymi technologiami ze sztuczną inteligencją na czele, filmy Duńczyka zdają się być archaiczne, jak gdyby z zupełnie innej epoki. Niby poruszane są w nich tematy o publicystycznie zerowej popularności, niby współczesne kino omija je najczęściej szerokim łukiem, a jednak twórcy Melancholii udaje się pozostawać na językach opinii publicznej, przyciągać uwagę, prowokować uwierającymi tezami, szokować niektórymi wypowiedziami. Należy zatem zadać zasadnicze pytanie: o co walczy Lars von Trier?

Tak postawione pytanie jest o tyle zasadne, że kręcone przez niego filmy bodaj od zawsze były czymś więcej, niż tylko wypowiedziami artystycznymi uwiecznionymi na celuloidowej taśmie. Wykraczały poza przestrzeń kinową, rozbijały dominujące dyskursy i nakierowywały na zmianę optyki w omawianych sprawach. Nils Thorsen, autor książki Lars von Trier. Życie, filmy, fobie geniusza, poświęca fragment swojej pracy pełnometrażowemu debiutowi Duńczyka, Elementowi zbrodni, określając to dzieło jako przełomowe dla tamtejszego kina. Stwierdza, że podejścia takiego rodzaju do podejmowanych zagadnień – wojny, rozpadu podstawowych zasad moralnych, jak również “gatunkowości” samej X Muzy – wcześniej w ich kraju nie stwierdzono. W trakcie stu minut Trierowi udało się jednocześnie opowiedzieć historię kryminalną wykoślawiającą noirowo-kryminalną konwencję spod znaku Alfreda Hitchcocka, zahaczyć o metafizykę a’la Andriej Tarkowski, a także zaatakować dominujące sposoby odczytywania dzieł filmowych i wykpić racjonalne, interpretatorskie podejście do oglądanych obrazów, do czego zresztą będzie powracać w prawie każdej kolejnej produkcji, zwłaszcza w Nimfomance.

Zobacz również: „Glass”, czyli samokrytyka Shyamalana? [RECENZJA]

Niby każdy film Triera różni się od siebie, stanowiąc inny nurt w jego twórczości, lecz można wyłuskać z tego konglomeratu pewne cechy wspólne, dominujące wątki nękające twórcę, nieodpuszczające go na krok fobie. Duńczyk ma na swoim koncie już quasi-noirowy kryminał, fabularyzowany dokument, musical, produkcje osadzone w stylistyce manifestu Dogma ‘95, tytuły z pogranicza pornografii, historie osadzone w rzeczywistości utkanej z kulturowych, symbolicznych odniesień, aż wreszcie opowieść o seryjnym mordercy. Z tej mozaiki wyłaniają się przede wszystkim wątki o tematyce autobiograficznej, dotyczące samego procesu tworzenia i obecności artysty w swoich dziełach, walka o prawa pozornie słabszych, dyskryminowanych przez społeczności jednostek (głównie kobiet), jak również troska o zagwarantowanie sobie pełnej swobody wypowiedzi, za pomocą której nadal będzie istniała możliwość zagłębiania się w najmroczniejsze zakamarki ludzkiej psychiki.

Zarzuty o nadmierną prowokacyjność są najczęściej związane z dosłownością trierowskich obrazów, jak również z postawą samego reżysera. Wizje wykorzystywanych seksualnie kobiet (Dogville, Nimfomanka), samarytańskiej walki o dobro najbliższych (Przełamując fale, Tańcząc w ciemnościach), czy piekła na ziemi zrządzonego przez wszechogarniającą depresję (Antychryst, Melancholia), muszą pozostawiać ślad w filmowej wyobraźni widza. Z drugiej strony trudno momentami akceptować buńczuczną postawę reżysera, który w debiucie wprost cytuje mistrzów kina, jeszcze w tak bezczelnie przemyślany sposób. Do legendy przeszły historie o awanturniczym charakterze młodego von Triera, któremu byli współpracownicy zarzucali nadmierną pyszałkowatość. Dodatkowo za Duńczykiem ciągnie się jeszcze jedna słabość, która z czasem przyniesie mu coraz więcej kłopotów – nieumiejętność trzymania języka za zębami i oddawanie się wszelkiego rodzaju dygresjom podczas oficjalnych wypowiedzi, co ostatecznie doprowadzi do nałożenia na niego anatemy przez włodarzy festiwalu w Cannes.

Zobacz również: „Vice”: ten wredny facet, który pociąga za wszystkie sznurki [RECENZJA]

Wydaje się jednak, że Lars von Trier nie ma w sobie pierwiastka skandalisty, o którego posiadanie wszyscy go posądzają. Gdy wyraźniej wsłucha się w jego słowa, a na boczny tor odstawi kręcone przez niego filmy, to przed oczami pojawi się postać targana wiecznie nieujarzmionymi atawizmami, nękana depresją, chorobą alkoholową oraz niemożnością porozumienia się z drugim człowiekiem. Za szybkie dojrzewanie, posiadanie zbyt dużej swobody, rozbudziło w nim lęk przed ogromem i nieprzewidywalnością ludzkiej egzystencji, skazało go w dorosłości na wieczne poszukiwanie fundamentów, na których mógłby oprzeć swoje jestestwo. Trylogia europejska w tym kontekście jawi się jako krzyk rozpaczy artysty zmuszonego do życia w rzeczywistości zbudowanej na trupach poległych podczas II wojny światowej.

W początkowej fazie twórczości Duńczyka nie ma miejsca dla wzniosłych haseł, ufilmowiona zostaje teza, iż “pisanie wierszy po Oświęcimiu jest barbarzyństwem”. Jako że autor Europy pochodzi z pierwszego powojennego pokolenia, nad zaprezentowanymi przez niego bohaterami unosi się widmo niedawnego konfliktu, to dlatego ich opowieści ujęte są w karby pracy nad scenariuszem (Epidemia), lub podróży w przeszłość za pomocą hipnozy (Element zbrodni). Rzeczywistość jest dla nich zbyt przerażająca, by mogli za pomocą suchej relacji opowiedzieć o przeżywanych bolączkach. Całą trylogię przeszywa zaś duch Alberta Camus, po którego sięga von Trier w celu ujęcia dramatu protagonistów nie tylko jako psychicznych katuszy, lecz również jako borykania się z istotą człowieczeństwa, w której, jak sam powie, zawsze znajduje się “mały nazista”, gotowy wyskoczyć w nieoczekiwanym momencie.

Zobacz również: Oscarowy Awards Watch #1 – Przewidywane nominacje w kategoriach „technicznych”

Albo inaczej: Lars von Trier jest o tyle skandalistą, że nie bierze żadnych jeńców i nie bawi się w półśrodki, gdy walczy o słuszną, według niego, sprawę. Scena z obcinaną łechtaczką w Antychryście nie jest przejawem skrajnego nihilizmu, czy szokowania co słabszych psychicznie widzów. Pokazywanie skrajności wynika ze stanu bohaterki, niezdolnej do uporządkowania swojego życia po stracie dziecka. A co z dyndającą na stryczku Selmą z Tańcząc w ciemnościach? W tym przypadku to chichot przez łzy, gdy machina urzędniczej sprawiedliwości upomina się o niewinną prostaczkę, tak usilnie walczącą o dobro dziecka. Przykłady można mnożyć, chodzi jedynie o wykazanie pewnej prawidłowości – twórcy Manderlay zależy na przekazaniu prawdy na temat bohaterów, na dosłownym, ujawniającym się w dosadnych obrazach, ukazaniu doświadczanej przez nich tragedii. Autor jest w stanie dla nich zrobić wszystko, przekroczyć każdą granicę, byle tylko zostali oni w odpowiedni sposób zrozumieni i uszanowani.

Naturalnie wiele w tej taktyce uproszczeń, von Trierowi rzadko zależy na ukazaniu złożoności problemów, skupia się on głównie na stworzeniu nici sympatii między widzem a protagonistą, co jest o tyle zrozumiałe, że najczęściej ci bohaterowie noszą w sobie część duszy samego twórcy. I nawet gdy mowa o mordercy z Domu, który zbudował Jack, to nie można zapominać, że w nim również tkwią ślady obecności skandynawskiego demiurga. Zresztą sam Matt Dillon w jednym z wywiadów opowiadał, jak często podchodził do niego Duńczyk i podkreślał więź łączącą go z odgrywaną przez Amerykanina postacią.

Zobacz również: „Dom, który zbudował Jack” [RECENZJA]

Wydaje się zatem, że na postawione w tytule pytanie można odpowiedzieć tylko w jeden sposób: Lars von Trier walczy o siebie. Każdy film, każde podjęte zadanie jest jak wtaczany przez Syzyfa głaz, wprawdzie podejmowane ze świadomością nieuchronnej porażki, lecz dające chwile wytchnienia oraz ucieczki od rzeczywistości naszpikowanej lękami. Spoglądając przez ten pryzmat na drogę Duńczyka, ujawnia się szalona konsekwencja w dokonywanych przez niego wyborach, wieloletnia walka o realizm oraz prawdę. Może bowiem reżyser stosować szereg sztuczek i manipulacji zniekształcających oglądaną rzeczywistość, lecz na samym końcu zawsze ma pojawić się zrozumienie dla bohatera. Zważywszy na to, że od feralnego 2011 roku von Trier ciągle się tłumaczy ze swoich występków, również za pomocą trzech powstałych od tego czasu filmów, okazuje się, że to zrozumienie jest jeszcze bardziej dla niego potrzebne.

PublicystykaRecenzje

“Brexit” jako wojna obywatelska… [FELIETON]

Kamil Walczak
Picture Shows: Boris Johnson (RICHARD GOULDING), Dominic Cummings (BENEDICT CUMBERBATCH), Michael Gove (OLIVER MALTMAN)

Podczas gdy przyszłość Brexitu jest niepewna niczym rząd Theresy May, HBO funduje nam owoc swojej kolaboracji z Channel 4. Brytyjska produkcja, dla mnie przynajmniej, okazała się czymś o wiele dobitniejszym niż wiotką egzegezą brexitowskiej kampanii sprzed zaledwie paru lat. Prolog filmu, przedstawiony jako pięć równolegle retrospektywnych scen z udziałem protagonisty, rozwiewa grający go Benedict Cumberbatch, który bezkompromisowo i dramatycznie zwiastuje czarne chmury spowijające podniebny miraż. Zwiastuje, ni mniej ni więcej, apokalipsę rzeczywistości politycznej. I tu was zaskoczę, bo nie chodzi o samo wyjście Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Prawdziwą tragedią, której nie jesteśmy świadomi, ale która już się zaczęła, jest rewolucyjna zmiana tego, co nazywamy demokracją. Twórcy, z rozmysłem lub patetyzmem, czynią tutaj obraz największej politycznej makabry XXI wieku.

Zobacz również: „Glass”, czyli samokrytyka Shyamalana? [RECENZJA]

Fabuła skupia się na postaci Dominica Cummingsa, doradcy i strategisty, który był mózgiem  kampanii Vote Leave, a aktualnie jest na Wyspach uważany za szarą eminencję stojącą za brexitem. Jako Cummigns błyszczy Benedict Cumberbatch, mimo iż sam bohater jest napisany dosyć generycznie. To cyniczny, ekscentryczny cynik, nieuznający kompromisów ani półśrodków. Do pracy dojeżdża rowerem, a po południu obraża w wywiadzie premiera Davida Camerona. Nawet nie chce mi się wymienić archetypów takiego gościa, który jest wcieleniem geniusza i chłodnej jednostki. Rozumiem rozdmuchane, efekciarskie podejście scenarzysty, choć, no cóż, trochę nihil novi. Czepiam się jednak schematów, a nie samego Cumberbatcha, bo on absolutnie nie zawodzi. Charyzmatyzuje inteligencją i ciętym językiem, a włożone w niego słowa, na szczęście, uskutecznia z markową dla niego, sherlockowską klasą. Zresztą, to rola napisana idealnie dla Benedicta, bo Cummings to właściwie polityczno-marketingowe wcielenie Sherlocka Holmesa.

Brexit
fot. Kadr z filmu “Brexit”

Brexit stara się przyjąć formę quasi-mckayowskiej ekspozycji i szybkiego tempa. Widz zostaje przesycony informacjami ze świata brytyjskiej sceny politycznej (nazwiska, przynależności partyjne, poglądy), konsultacyjnych firm targetujących czy samych kampanii wyborczych. Tematycznie to próba zarysowania genezy exodosu Albionu, który nastąpił 23 czerwca 2016 roku. Co symptomatyczne, twórcy starają się przede wszystkim odsłonić, dlaczego niezdecydowana, a decydująca, część wyborców przesądziła o zwycięstwie eurosceptyków. To proces złożony, lecz wydaje się, że śledzona przez nas grupa Vote Leave z mózgiem operacyjnym w postaci Cummingsa jest nader newralgiczna. To właśnie ich modus operandi z szyldem “Take back control” James Graham (scenarzysta) stara się odkryć i filmowo przestudiować.

Zobacz również: „Vice”: ten wredny facet, który pociąga za wszystkie sznurki [RECENZJA]

Czy tego chcemy czy nie, produkcja HBO i Channel 4 jest stricte polityczna i często jednostronna. Swoją retoryką ewidentnie wskazuje winnych dzisiejszej sytuacji, rozkłada na czynniki tych, którzy wpędzili Westminster w kozi róg i trochę zanadto heroizuje kampanijny sztab proeuropejski. Wskazuje jego błędy, ale jednocześnie klepie go po plecach, bo działał w słusznej sprawie. Dominic Cummings i spółka widnieje niekiedy jako szumowiny, które nawet przez chwilę nie pomyślą o przyszłości bez UE. Kompletnie skarykaturyzowany zostaje Boris Johnson, medialna twarz brexitu, tutaj całkowicie intencjonalnie spajacyzowany do niewspółmiernych wartości, wręcz groteski, która rujnuje misyjną powagę filmu.

Brexit
fot. Kadr z filmu “Brexit”

Kolejną cegiełkę dostarcza bodaj najsłynniejszy luminarz całej kampanii, kretynoidalny i nierozgarnięty Nigel Farage (z populistycznego UKIPu), który zebrał, jak się wydaje, niesłuszne fanfary za wyjście Wielkiej Brytanii z UE. Ale twórcy nie kończą na tych figurach – to jeszcze za mało. Pojawia się znienawidzony powszechnie Steve Bannon, firmy analityczne takie jak Cambridge Analytica (o której zrobiło się przed paroma miesiącami bardzo głośno w związku z wykorzystywaniem osobistych danych użytkowników Facebooka w celu targetowania ich jako wyborców). Film sprawia wrażenie niesamowicie aktualnego, eksplikacja omawianych procesów jest zaserwowana w przystępnej formie, lecz nie ma tu mowy o radosnej, twórczej żonglerce pojęciami i ich rozrywkową egzegezą rodem z Big Short. To produkcja w większości arcypoważna, gdzie główne śmieszki scedowane zostały na ironiczo-cynicznego protagonistę. A ten z samego systemu politycznego raczej sobie nie żartuje.

Zobacz również: 8 powodów, by obejrzeć trzeci sezon „True Detective”

I na tym można by skończyć. Potraktować Brexit jako ciekawą, biograficzną dramę, która sprawdza się jako baza do głębszego zrozumienia samego zjawiska i pozwala zaznajomić nieco jak to było za marketingowymi kulisami w 2016 roku. Trochę political fiction, no, może na faktach. Ale to właśnie to uderzyło mnie podczas seansu. Ta mała refleksja, że eksploatowany w tak efekciarski sposób świat to przecież ta sama inkarnacja naszego świata. Nasza rzeczywistość nasiąknięta jest dezinformacją, fake newsami, które coraz trudniej jest wybić ludziom z głowy, coraz trudniej jest przekonać ich do racji opartych na wiedzy, a nie na emocjach.

Dotkliwa jest w filmie scena, gdy badacze opinii publicznej remainerowców przeprowadzają dyskusje z ludźmi z różnych kręgów społecznych na temat wad i zalet UE. Szef sztabu, Craig Oliver, nie wytrzymuje. Wparowuje do pokoju i zaczyna przekonywać bezrobotną kobietę, że “wyjście” zdestabilizuje walutę i pogorszy gospodarkę, a propagowana przez populistów “cena”, jaką Brytyjczycy muszą codziennie wysyłać do Brukseli, to bullshit. Ta kontruje, że i tak nie będzie miała pracy, najbardziej zależy jej na sprawnej służbie zdrowia a nie na stabilnej walucie, a prognozom polityków nie można wierzyć, bo już nieraz zawodziły przeciętnych zjadaczy chleba. Impas, niezrozumienie, przesiąknięcie wątpliwościami wobec establishmentu i gorączkowe poszukiwanie common sense’u, które gwarantują tylko lichwiarze z efektem Dunninga-Krugera. To nie apologia rządzącego establishmentu, ale wzajemna absurdyzacja prawdziwości, podważanie autorytetów nie dla uświadomienia społeczeństwa, ale dla tworzenia własnych, zdroworozsądkowych klik.

fot. Kadr z filmu “Brexit”
Zobacz również: Oscarowy Awards Watch #1 – Przewidywane nominacje w kategoriach „technicznych”

Na siatkę apokalipsy, którą zwiastuje z offu Cumberbatch, składa się również nienawiść. Jak mantra jest podczas kampanii powtarzana sprawa akcesu Turcji do UE, pogłębia się nienawiść wobec imigrantów (co bardziej targetuje sam Farage), obcych. I mimo że dla mieszkańców małych miast to nic personalnego, po prostu krzywo patrzą na ludzi, którzy zabierają im prace. Sugestywne reklamy na Facebooku, które brandzlują sami-wiecie-kto, ekspansja antagonistycznej retoryki w mediach społecznościowych, afiszujący się wciąż Farage i Johnson tworzą potężną populistyczną bańkę, która spełnia podstawowe założenie tej ideologii – stworzyć wroga, choćby wyolbrzymionego, wspólnotę, która ma zagrażać interesom większości.

Jan-Werner Muller pisze dosłownie o wykluczeniu pewnej grupy ludzi ze społeczności. Brexit w przerażający sposób pokazał, jakimi mechanizmami posługują się technicy, spece od marketingu, ci, o których nie mamy absolutnie żadnego pojęcia, bo ich nie widzimy. Widzimy krzykliwych polityków w telewizji, ale to media społecznościowe są dziś najpotężniejszym narzędziem do wpływania na ludzi. To media, w których absolutyzowana jest wolność słowa w postaci fałszywych informacji, mowy nienawiści i czystej propagacji chaosu i polaryzacji. I to właśnie jest przerażające.

Twórcy starają się jednak jakoś usprawiedliwić Cummingsa. Wierzył on, że obalając obecny system, uda się wprowadzić nowy, lepszy – swego rodzaju reset. Udowadnia, że system zachodni coraz bardziej zawodzi i my, jako uczestnicy prawdziwej rzeczywistości, dokładnie to widzimy, czego najtrafniejszą egzemplifikacją jest ruch Żółtych Kamizelek. Ale bohaterowi nie udaje się dokonać resetu. To ten sam stary system, zmienił się jednak modus operandi. Zmieniła się demokracja, jaką znamy.

Zobacz również: Zestawienie 7 najlepszych polskich filmów – [Podsumowanie roku 2018 #2]

Bo to wszystko, co wykorzystano, by zdobyć głosy niezdecydowanych (frekwencja zwiększona o ok. 3 miliony wyborców), doprowadziło do sytuacji, gdzie już żadne racjonalne przesłanki nie mają racji bytu. Stają się przeterminowane, odległe, upadają pod ciężarem argumentów emocjonalnych. Analitycy zdołali trafić do niewyartykułowanych żądz obywateli, którzy nigdy w życiu nie głosowali. Do tych, do których nie przemawia naukowa wiedza ekonomiczna czy polityczna – bo do ilu nie-ekspertów przemawia ona całkowicie? O wiele łatwiej jest utożsamić się z prostymi postulatami, które cholera wie, jak zrealizować, niż z ciężkostrawną realizacją, że żyjemy w niedomagającym systemie. To najbliższe lata pokażą, czy rozwiązaniem jest dogłębna reforma państwa i nas samych czy powtórka z lat 20. sprzed wieku.

Brexit
fot. Kadr z filmu “Brexit”

Profetyczna czerń tych rozważań zostawia nas niejako osamotnionych w tym świecie, do którego status quo tak bardzo się przyzwyczailiśmy. To wizja, w której, całkowicie poważnie, możemy się w końcu obudzić z ręką w nocniku. Brexit traktuje przede wszystkim o populizmie, jego działaniu i o tym, jak podatni jesteśmy na niego jako społeczeństwo. Tak cenimy sobie wolność słowa, otwartość umysłu i naukę – nie dajmy się więc zantagonizować, poróżnić, spolaryzować. Efektem takiej polaryzacji są także dzisiejsze spory polityczne w Polsce, które prowadzą nieuchronnie to eksterminacji naszej wspólnoty obywatelskiej. Nie dajmy się oszukać, sprawdzajmy nasze źródła, brońmy się od erystyki, nie generalizujmy i nie twórzmy atmosfery toksycznych różnic, które wylewają się z social mediów. Jeśli chcemy prosperować w wolności, to trzeba zacząć być świadomymi tej wolności.

Recenzje

“Glass”, czyli samokrytyka Shyamalana? [RECENZJA]

Maciej Kędziora
Glass

Kiedy w 2016 roku na ekranach kin pojawił się “Split”, rynek filmowy doznał niemałego szoku i ogłosił wszem i wobec, że oto doczekaliśmy twórczego zmartwychwstania M. Night Shyamalana, który po wielu latach błądzenia wreszcie wrócił na dobre tory. Na szczęście, jak od dawna wiadomo, nic nie może przecież wiecznie trwać i zrozpaczony pozytywną recepcją ostatniej produkcji twórca “Szóstego Zmysłu” zdecydował się zwieńczyć swoją dość udaną – szczególnie jak na swój potencjał – trylogię produkcją cierpiącą na roztrojenie jaźni, będącą jedną wielką autoparodią – problem w tym, że “Glass” jest chyba jej jednak nieświadomy.

Glass
fot. Kadr z filmu “Glass”

Na początek reżyser decyduje się zabrać nas w nostalgiczną podróż do czasów, gdy ekspozycja w filmach akcji była wyższą koniecznością, a przed obejrzeniem kolejnej części serii musieliśmy dostać przypominajkę co zdarzyło się wcześniej. Dlatego też Shyamalan zdecydował się uprawiać twórczy recykling i poza masowym wykorzystaniem utartych przez siebie klisz, wykorzystuje paręnaście sekwencji żywcem wziętych z “Niezniszczalnego” i “Splitu”. Dodatkowo, przy każdym pozornie mniej oczywistym nawiązaniu do poprzednich części, poczuwa się w obowiązku do dokładnego jego wytłumaczenia – nawet na pierwszy rzut oka zabawne cameo reżysera (do którego doszło też w pierwszym epizodzie), musi zostać łopatologicznie wytłumaczone jakże niepotrzebnym zdaniem: “Zdaje mi się, że widziałem Pana jak Pan pracował na stadionie. Byłem wtedy w szemranym towarzystwie”.

Zobacz również: Zestawienie 10 najgorszych filmów – [Podsumowanie roku 2018 #3]

Pierwsza część świadomości “Glass” pod tytułem “Jedna wielka ekspozycja” kończy się na starciu Bestii z Dunnem, gdy swój trafia na swego. Problem w tym, że nawet walka posiadająca w sobie tyle potencjału, jest zrealizowana w sposób, przy którym wszystkie sekwencje akcji w “1000 latach po Ziemi” zdają się być mistrzostwem kinematografii. Ot, otrzymujemy jeden długi, ciągle trzęsący się kadr ze zbliżeniem na twarz zziajanego Bruce’a Willisa i próbującego wykrzesać z siebie jeszcze więcej zwierzęcej energii McAvoya. I jest to nasz filmowy rytuał przejścia, kiedy to reżyser mówi nam – wróciłem do korzeni, a my poczynamy się rozkoszować w tym powolnym, twórczym osuwaniu sie Shyamalana.

Glass
fot. Kadr z filmu “Glass”

Najdłuższym i najbardziej spójnym etapem całej produkcji jest przeciągnięta do granic możliwości sekwencja kuracji – kiedy to zaczynamy się zastanawiać czy Dr. Ellie Stemper ma na celu wyleczenie głównych bohaterów z ich urojeń co do bycia superbohaterem, czy też wyleczenie widzów z wiary w umiejętności Shyamalana. Nie dzieje się tutaj bowiem nic. Dunn smutnym wzrokiem obejmuje metalowe ściany swojej celi, cały czas twierdząc, że czyni dobrze (uwaga, spoiler – swego nastawiania nie zmieni). James McAvoy przebywając w zamknięciu stawia sobie za cel ukazanie wszystkich etapów metody Stanisławskiego, a zblazowany Mr. Glass w swoim obmyślonym na długo przed wszystkim planie decyduje się udawać niepełnosprawnego umysłowo – przez co przez ponad godzinę musimy czekać na jego pierwszą, bardziej sensowną wypowiedz. Jest to tak zwany okres “wyczekania” – gdyż podskórnie mamy świadomość, że za chwilę Shyamalan włączy piąty bieg o o nazwie plot twist i zakończy nasze cierpienia polegające na oglądaniu Hedwiga vel McAvoya tańczącego do Drake’a.

Zobacz również: „Vice”: ten wredny facet, który pociąga za wszystkie sznurki – Recenzja

Niestety nawet tutaj Shaymalan swój najbardziej przekoloryzowany styl narracyjny – nagły, “niespodziewany” zwrot akcji – musi hiperbolizować. Trudno bowiem nie zakrztusić się śmiechem, kiedy Mr. Glass krzyczy na cały głos “CZAS NA KLASYCZNY ZWROT AKCJI”. Swoją drogą – abstrahując na chwilę od analizy trzeciej świadomości filmu “Glass” – tytułowy bohater spełnia tu również rolę demiurga, który to składa w stronę reżysera samokrytykę – wypominając zwroty akcji, stając się maszyną ekspozycyjną, a wreszcie również tłumacząc każdy, nawet najbardziej oczywisty symbol. W ostatnim akcie reżyser postawił na swoje best of – narracja zmieni się jeszcze 20 razy, dostaniemy w twarz całkowicie oczywistym, acz w wizji Nighta całkowicie nieprzewidywalnym finalnym rozwiązaniem, by wreszcie popłakać się ze śmiechu gdy twórca słowami przypadkowego przechodnia mówi nam “wszyscy myśleli, że to koniec, a on od początku miał sekretny plan”, by pokazać nam jeszcze jedno zakończenie.

Glass
fot. Kadr z filmu “Glass”

Niemniej jednak “Glass” ogląda się zaskakująco przyjemnie, gdyż jest to pasjonujące stadium psychologiczne postaci M. Night Shyamalana, który zdaje się utracił na pewnym etapie produkcji wizję tego co czyni, tworząc scenariusz bardzo przypominający mój seans “Bandersnatcha”, kiedy to zatraciłem nad sobą kontrolę i w maniakalnym ataku próbowałem wskazać inne możliwe zakończenia, mówiąc sobie – przecież tak też można!

Zobacz również: „Powrót Bena” [czyli „Wracaj do domu”] – Recenzja

Nie zawodzi również ekipa aktorska – James McAvoy, mimo tego że gra kropka w kropkę to samo co w “Splicie” nadal wypada fenomenalnie, mogąc spełnić swoje wszystkie aktorskie ukryte pragnienia. Bruce Willis, mimo widocznego zmęczenia, po raz pierwszy od dawna starał się na planie filmowym, a Sarah Paulson to pewnik jeśli chodzi o porządny warsztat aktorski.  Najgorzej z całego zestawu wypada Samuel L. Jackson, który gra z irytującą dozą dezynwoltury – pytanie tylko jak bardzo wina leży po jego stronie, a jak bardzo po stronie scenariusza – w końcu Mr. Glass to alter ego Shyamalana – przekonanego o tym, że tworzy superbohaterów.

Glass
fot. Kadr z filmu “Glass”

“Glass” to nowa inkarnacja “Strasznego filmu”, tyle że zajmująca się gatunkiem superhero. I jeśli takowy był cel Shyamalana (choć wydźwięk większości scen przeczy tej tezie) to pozostaje mi chylić czoła. Jeśli jednak jest to produkcja traktująca siebie na poważnie (gdzie główny wieżowiec nazywa się MARVEL tower) to jest to jeden z najsmutniejszych obrazów w ostatnich latach. Pokazuje bowiem jak bardzo w swojej świadomości osunął się niegdyś tak znakomicie zapowiadający się twórca.


Awards WatchPublicystyka

Oscarowy Awards Watch #1 – Przewidywane nominacje w kategoriach “technicznych”

Maciej Kędziora
ROMA
kadr z filmu "Roma"

Za nieco ponad tydzień, bo już 22 stycznia poznamy wszystkich nominowanych do nagród Akademii Filmowej. Jest to równoznaczne z tym, że czas by rozpocząć nasz coroczny Awards Watch, na początku zajmując się przewidywanymi nominacjami. Na start bierzemy pod lupę kategorie techniczne – od zdjęć po muzykę. Oczywiście, należy Wam pamiętać, że w tym cyklu nie wskazujemy na nasze ulubione produkcje, które uważamy za godne tego wyróżnienia, tylko te, które raczej zostaną docenione.


Najlepsze efekty specjalne


Przewidywani nominowani:
1. Czarna Pantera
2. Mary Poppins Powraca
3. Pierwszy Człowiek
4. Avengers: Infinity War
5. Ready Player One

Muszę przyznać, że w tym roku ta kategoria wyjątkowo przyprawia mnie o silne zawroty głowy, bo przypuszczam, że… Wygra ją produkcja, która nie do końca na to zasługuje. Jeśli jesteście stałymi czytelnikami naszej strony to na pewno zauważyliście, że nasza redakcja bardzo kibicuje Czarnej Panterze w sezonie nagród.  Choć w dzień premiery wydawało się, że na konto Wakandy wpadnie kilka złotych statuetek te szanse nikną z gali na galę, z konkursu na konkursu i z plebiscytu na plebiscyt. Na szczęście z takowych, twórcy pierwszego filmu o Czarnej Panterze wychodzą przynajmniej z jedną statuetką. Tą, za efekty specjalne. Wydawałoby się, że w tym roku większe szanse ma na to inna produkcja Marvela – Infinity War. Nie wiem jak na Was, ale świat(y) przedstawione przez grafików w tym filmie zrobiły na mnie o wiele większe wrażenie. Krytycy filmowi jednak nagradzają chętniej Czarną Panterę. Czemu? Bo to produkcja, która bardziej znacząco odbiła się na tegorocznym roku kinowym. Produkcja, która zebrał lepsze recenzje. Produkcja, która jest – najzwyczajniej w świecie ważniejsza. Oscary nigdy nie były dobrym wyznacznikiem jakości w kinie, czego moim zdaniem dowiedzie statuetka dla Czarnej Pantery.

Potencjalnie: “Solo”, “Witamy w Marwen”


Najlepszy dźwięk


Przewidywani nominowani:
1. Pierwszy Człowiek
2. Ciche Miejsce
3. Roma
4. Bohemian Rhapsody
5. Narodziny Gwiazdy

O ile można już z całkowitą pewnością wskazać w gronie nominowanych przepełnionego dźwiękami statków kosmicznych “Pierwszego człowieka”, oraz wyczuloną na najmniejszy szmer sferą audio w “Cichym miejscu”, o tyle pozostałe trzy miejsca miejsca przysporzyły mi pewnych problemów. “Roma” zyska na swojej dominacji w kategoriach technicznych, zdobywając wyróżnienie – tak jak to miało miejsce na innych ceremoniach. “Bohemian Rhapsody” natomiast – według naszych przewidywań – wejdzie tutaj szturmem, gdyż bardzo umiejętnie wychodzi mu łączenie różnych piosenek zespołu Queen. Ostatnie miejsce będzie należeć najprawdopodobniej do “Narodzin gwiazdy”, gdyż większość akademików, świadomie bądź nie, nominuje ulubione produkcje seriami – choć co warto zaznaczyć, dla nikogo zaskoczeniem nie będzie wyróżnienie dla “Czarnej Pantery”, do której jednak bardziej skłaniamy się w kolejnej kategorii.

Potencjalnie: “Czarna Pantera”, “Mary Poppins Powraca”


Najlepszy montaż dźwięku


Przewidywani nominowani:
1. Pierwszy Człowiek
2. Ciche Miejsce
3. Roma
4. Czarna Pantera
5. Narodziny Gwiazdy

Podobnie jak zazwyczaj większość produkcji nominowana w kategorii najlepszy dźwięk zostaje później wyróżniona w kategorii dla jego najlepszego montażu. Jedyną zmianą jaką dokonujemy jest wymiana “Bohemian Rhapsody” na “Czarną Panterę”, w której niesamowicie lotny dźwięk i umiejętność dynamicznego cięcia utworów są jednym z kluczowych elementów jej arcydzielności. Wśród potencjalnych nominowanych pojawia się również – jak mówi tradycja – film akcji, w postaci “Mission Impossible: Fallout”, oraz czerpiący garściami z zabawy dźwiękiem znanej z filmów Edgara Wrighta “Ready Player One”, ale niestety dla nich trafiły one na bardzo mocny rok jeśli chodzi o warstwę audio w kinematografii.

Potencjalnie: “Bohemian Rhapsody”, “Mission Impossible: Fallout”, “Ready Player One” 


Najlepsze Kostiumy


Przewidywane nominacje:
1. Mary Poppins Powraca
2. Czarna Pantera
3. Faworyta
4. Mary, Queen of Scots
5. Bohemian Rhapsody

Muszę wam się do czegoś przyznać, mam wrażenie, że ta kategoria za każdym razem, gdy internet krzyczy – Akademia kocha filmy historyczne, statuetkę otrzymuję fantastyka. Gdy internet krzyczy zaś – w tym roku fantastyka zrobiła na nas wielkie wrażenie, laureatem Oscara zostają twórcy filmu historycznego. Tak już z tą Akademią bywa. Gdy narzekamy, że jest zbyt przewidywalna – kontynuuje tonięcie w marazmie, gdy zaś prosimy o wręczenie nagród naszym ukochanym faworytom całkowicie nas ignoruje. W tym roku stawiamy swoje metaforyczne pieniądze na statuetkę dla filmu spod szyldu Disneya. Mary Poppins Powraca boryka się z wieloma wadami, ale na pewno jedną z nich nie są kostiumy. Ubrania, które noszą bohaterowie produkcji idealnie oddają jej ton i są warte wszelkich nagród – tak właśnie wygląda dobra robota kostiumografów.

Potencjalnie: “Bajecznie bogaci Azjaci” 


Najlepsza charakteryzacja i fryzury


Przewidywani nominowani:
1. Vice
2. Granica
3. Mary Queen of Scots

W tym roku charakteryzacja i fryzury to zaskakująco mocna kategoria. Wątpliwości nie należy mieć jedynie jeśli chodzi o “Vice”, bo przemiana Christiana Bale’a w byłego wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych to wizualne arcydzieło, które – podobnie jak “Czas mroku” – na pewno zostanie dostrzeżone przez Akademię. Stawiamy również na “Granicę” Aliego Abassiego licząc na to, że wyróżnienia od Europejskiej Akademii Filmowej nie przejdą bez echa – bo praca jaką wykonał zespół make-upistek jest wyjątkowa. Ostatnie miejsce należy według nas do “Mary, Queen of Scotts”, gdyż – co pokazują rozmaite zdjęcia z planu – Saoirse Ronan i Margot Robbie w pełnym umalowaniu wygląda co najmniej nietuzinkowo. Niemniej jednak zaskoczeniom nie będą wyróżnienia dla “Bohemian Rhapsody” za przemianę Maleka w Mercury’ego, czy też dla “Stan and Ollie”, szczególnie za transformację Johna C. Reilly’ego.

Potencjalnie: “Bohemian Rhapsody”, “Stan and Ollie”, “Czarna Pantera”


Najlepsza scenografia


Przewidywane nominacje:
1. Mary Poppins Powraca
2. Czarna Pantera
3. Faworyta
4. Pierwszy Człowiek
5. Roma

Tutaj, mimo dość dużej konkurencji, raczej nie spodziewamy się niespodzianek. “Mary Poppins” błyszczy pomysłowością swoich lokacji (chociażby sekwencja w wazie), “Czarna Pantera” ma pięknie zaprojektowaną Wakandę, a “Faworyta” dominuje jeśli chodzi o nagrody w tej kategorii. Wydaje się również, że zarówno “Pierwszy Człowiek” jak i “Roma” są po prostu skazani na zdobycie wielu wyróżnień w kategoriach technicznych – szczególnie jeśli spojrzymy na dotychczasowe nominacje od krytyków i gildii. “Fantastyczne zwierzęta” przepadną przez poziom filmu, “Ballada o Busterze Scruggsie” przez słabą promocję w sezonie oscarowym (gdy wszystkie siły Netflix kieruje w promocję filmu Cuaróna), a “Bohemian Rhapsody” wypada w tym aspekcie dość blado przy reszcie nominowanych.

Potencjalnie: “Fantastyczne zwierzęta: Zbrodnie Grindelwalda”, “Bohemian Rhapsody”, “Ballada o Busterze Scruggsie”, “Narodziny Gwiazdy”


Najlepsza Piosenka


Przewidywani nominowani:
1. “Shallow” z filmu “Narodziny Gwiazdy”
2. “Trip a little light fantastic” z filmu “Mary Poppins Powraca”
3. “All the stars” z filmu “Czarna Pantera”
4. “Girl in the movies” z filmu “Kluseczka”
5. “Where lost things go” z filmu “Mary Poppins Powraca”

Trzy lata temu, podczas 88. rozdania nagród Akademii Filmowej Lady Gaga otarła się o statuetkę za najlepszą piosenkę i choć fakt, iż Oscar finalnie powędrował do autorów piosenki z najnowszego Bonda nikogo nie zaskoczył – smutek u fanów artystki pozostał. Prawdopodobnie w tym roku po marcowej gali będą w pełni usatysfakcjonowani, bo chyba już nikt nie kwestionuje tego, że w tym roku nagroda należy się zespołowi stojącemu za “Shallow”. Lady Gaga wraz z Markiem Ronsonem, Anthonym Rossomando, Andrewem Wyattem i Benjamin Ricem przyszykowała nam piosenkę, która idealnie odzwierciedla pompatyczność Oscarów, ale przy tym naprawdę wpada w ucho. Zauważyłam, że gdy rozmawiamy o tej nagrodzie na forum najczęściej wszelkie pochwały padają w stronę Gagi. Nie dziwi mnie to. Ta ekscentryczna artystka za jej pośrednictwem kolejny raz udowodniła, że nagradzaną piosenkarką nie stała się z przypadku. Jednakże ja, lubię także myśleć o niej jako o sukcesie Marka Ronsona, który mimo bezpośredniego uczestnictwa w wielu ważnych projektach muzycznych ostatnich lat – wciąż pozostaje trochę w cieniu innych artystów.

Potencjalnie: “I will fight” z filmu “RBG”, “Revelation” z filmu “Boy Erased” 


Najlepsza muzyka


Przewidywani nominowani:
1. Justin Hurwitz za “Pierwszego Człowieka”
2. Alexandre Desplat za “Wyspę Psów”
3. Nicholas Brittle za “Gdyby ulica Beale umiała mówić”
4. Marc Shaiman za “Mary Poppins Powraca”
5. Ludwig Göransson za “Czarną Panterę”

Wydaje się, że już nic ani nikt nie może przeszkodzić Hurwitzowi w otrzymaniu kolejnej statuetki za najlepszą muzykę. Młody artysta idzie przez wszystkie rozdania niczym tornado, pochłaniając wszelkie nagrody i odpychając od siebie innych twórców. I choć od kilku lat jestem wiernym kibicem Hurwitza tu nie potrafię cieszyć się z jego (prawdopodobnego) zwycięstwa.  W ubiegłym roku aż do rozdania nagród nie mogłam zdecydować za którym kompozytorem optuje. W tym? Wszystko wydaje mi się bardzo schematyczne i wręcz nijakie. Kto wie, może jednak Akademia postanowi nas zaskoczyć? Ze statuetką w dłoni bardzo chętnie zobaczyłabym Göranssona, ale to niestety – jedynie moje własne mrzonki, które nie są w żaden sposób poparte przez krytyków filmowych zza oceanu.

Potencjalnie: Terrence Blanchard za “BlackKklansman”, Bradley Cooper, Lady Gaga i Lucas Nelson za “Narodziny Gwiazdy”, Carter Burwell za “Balladę o Busterze Scruggsie”

Alexandre Desplat. Nicholas Brittle, Marc Shaiman, Ludwig Goransson, Justin Hurwitz

Najlepszy montaż


Przewidywani nominowani:
1. Alfonso Cuarón za “Romę”
2. Hank Corwin za “Vice”
3. Tom Cross za “Pierwszego Człowieka”
4. Jay Cassidy za “Narodziny Gwiazdy”
5. Barry Alexander Brown za “BlacKkKlansman”

Pierwsza trójka wydaje się być nie do ruszenia. Cuarón zbierze żniwo swojej wyniszczającej pracy i otrzyma nominacje w każdej możliwej kategorii, Corwin idealnie wręcz pojął wizję McKaya i wyniósł, wraz z Christianem Balem, “Vice” na kolejny poziom, a “Pierwszy człowiek” to po prostu perełka techniczna, również pod względem montażowym. Cassidy raczej załapie się do grona nominowanych szczęśliwie – szczególnie jeśli podobnie jak w reszcie tegorocznych rozdań to “Narodziny gwiazdy” będą dominować. Największe wątpliwości mamy jednak co do nominacji “BlacKkKlansman” jednak unikalny styl, połączony z wyróżnieniem od gildii, pozwala nam sądzić, że to najnowszy film Lee zdobędzie wyróżnienie, a nie “Bohemian Rhapsody”, czy też “Green Book”.

Potencjalnie: “Bohemian Rhapsody”, “Green Book”, “Faworyta” 


Najlepsze zdjęcia


Przewidywani nominowani:
1. Alfonso Cuarón za “Romę”
2. Linus Sandgren za “Pierwszego Człowieka”
3. Matthew Libatique za “Narodziny Gwiazdy”
4. Łukasz Żal za “Zimną Wojnę”
5. Rachel Morrsion za “Czarną Panterę”

W tej kategorii nie mam żadnych wątpliwości. Statuetka z pewnością trafi w ręce Alfona Cuaróna, który nie tylko jest scenarzystą i reżyserem Romy – stanął również za kamerą produkcji. Niemalże każdy z kadrów, zaserwowanych nam przez Cuaróna można wydrukować i powiesić na ścianie, by sprawował funkcje dzieła sztuki. Zdjęcia Romy są bardzo przemyślane i choć nie są jedynym mocnym atutem produkcji to właśnie one pozytywnie nastawiają mnie do ponownego seansu.

Potencjalnie: Robbie Ryan za “Faworytę”, James Laxton za “Gdyby ulica Beala umiała mówić” 


Na tym kończymy pierwszą część przednominacyjnego Awards Watcha, druga – z nominacjami filmowo-aktorskimi pojawi się już pod koniec tygodnia. A jakie są wasze przewidywania? Gdzie popełniliśmy błędy? Dajcie nam znać!

Recenzje

“Vice”: ten wredny facet, który pociąga za wszystkie sznurki – Recenzja

Maksymilian Majchrzak

Kiedyś uważany za odnowiciela amerykańskiego konserwatyzmu i pogromcę terroryzmu, obecnie George Bush młodszy to niemal synonim skompromitowanego polityka. Choć dzisiaj, z uwagi na upływ czasu mówi się o nim zdecydowanie mniej, to na przełomie pierwszej i drugiej dekady XXI. wieku prezydent ten uchodził wręcz za źródło wszelkiego światowego zła, a według różnych badań blisko połowa Amerykanów wierzyła, że zamachy z 11 września 2001 roku były zorganizowane przez niego samego albo wiedział o nich wcześniej i nic nie zrobił, by im zapobiec. A przecież ledwie kilka lat wcześniej, w 2004 roku Bush zapewnił sobie drugą kadencję wyraźnym zwycięstwem wyborczym. Nad zmianą tej “mądrości etapu”, która kiedyś kazała Amerykanom tłumnie głosować na tego polityka i popierać jego sposób rządzenia, a dziś narzuca jednoznaczne jego potępienie, pochyla się Adam McKay w swoim najnowszym filmie.

Ale samemu Bushowi, który jest tutaj przepuszczony przez groteskowy pryzmat kreacji Sama Rockwella, reżyser poświęca stosunkowo mało czasu. Za najbardziej emblematyczną postać tamtych czasów służy tutaj oczywiście demoniczny wiceprezydent Dick Cheney, uważany za człowieka posiadającego największe wpływy ze wszystkich polityków piastujących to niezbyt eksponowane stanowisko przed nim i po nim. Szara eminencja, orkiestrator zbrojnej interwencji w Iraku oraz ojciec chrzestny tak zwanych rozszerzonych metod przesłuchania, w tym słynnego waterboardingu (rodzaj tortury polegającej na wylewaniu wody na przykrytą ręcznikiem twarz więźnia, szeroko stosowanej wobec islamskich terrorystów). Film jest próbą odpowiedzi na pytanie, kto faktycznie rządzi i dlaczego wyborcy powinni zwracać uwagę nie tylko na samego prezydenta, który jest tutaj swoistym frontmanem, ale i resztę jego administracji, w tym przypadku pełną karierowiczów, oportunistów instrumentalnie traktujących prawo i z niejasnymi powiązaniami z wielkim biznesem.

Kadr z filmu “Vice”

Gwoździem programu jest tutaj oczywiście przemiana Christiana Bale’a, który przybrał na wadzę ponad 20 kilogramów by wcielić się Cheneya. Jego grze należą się same superlatywy, kreowany przez niego wiceprezydent swoją aparycją i sposobem mówienia jest niemal doskonałą kopią autentycznej postaci. Nie jestem pewien, czy gdybym nie wiedział, jaki film oglądam i kto w nim występuję, to czy byłbym w stanie rozpoznać brytyjskiego aktora. McKay podejmuje próbę dekonstrukcji prywatnego życia Cheneya, choć z różnym skutkiem – zdecydowanie mocniejszym punktem filmu są te typowo polityczne momenty. Burzliwą młodość i początki kariery przyszłego wiceprezydenta w administracji Nixona obserwujemy jakby na przyspieszeniu i przez dosyć chaotyczne zwierciadło. Zresztą w całym filmie Cheney wydaje się być raczej figurą retoryczną niż postacią z krwi i kości, ale reżyser też nie ukrywa, że nie chodzi mu o pełnoprawną biografię, a raczej polityczny manifest. Najmocniejszym elementem części fabuły poświęconej prywatnemu życiu wiceprezydenta jest jak zwykle dobra aktorsko i przyjemna w oglądaniu Amy Adams jako jego żona Lynne.

McKay, znany z wyśmiewania południowego (a to rejon USA będący bastionem republikanów, których reprezentowali Cheney i Bush) stylu życia w głupiutkich komedyjkach w rodzaju Ricky Bobby: Demon prędkości czy Legenda telewizji wyjątkowo ostro sobie używa na znienawidzonych politykach, posuwając się wręcz do granic bezczelności. Widać, że liberalnej części społeczeństwa USA, teraz jeszcze dodatkowo sfrustrowanej prezydenturą Donalda Trumpa potrzebny był taki seans biczowania dawnych przywódców kraju odpowiedzialnych za klęskę w Iraku, którzy obecnie są łatwym celem. Trzeba jednak przyznać, że choć satyra jest ostra, to trzyma się faktów. To, co kiedyś Cheney mógł zamaskować za pomocą usłużnych mediów czy manipulacji opinią publiczną, dziś staje w niezakłóconym świetle dnia: od wykorzystania znajomości z członkami Sądu Najwyższego w rozwiązywaniu kontrowersji dotyczących wyborów z 2000 roku (gdzie Bush wygrał z demokratą Alem Gore’em, mimo tego, że otrzymał mniej głosów), przez stosowanie wątpliwych interpretacji przepisów konstytucji w celu rozszerzenia władzy prezydenta, aż po niechlubne kolportowanie nieprawdziwych informacji dotyczących powiązań Saddama Husajna z terroryzmem, by jakoś usprawiedliwić inwazję na Irak.

Kadr z filmu “Vice”

Choć McKay pokazuje solidne podstawy tej krytyki oraz występuje z pozycji, którym przyznałbym moralną słuszność to nie sposób nie odnieść wrażenia, że nieco przesadził z tą tendencyjnością w przedstawianiu administracji Busha jako swoistego dworu Lucyfera. Dick Cheney jako uosobienie wszelkiego zła i oportunizmu? W porządku, ale czemu nie dać tutaj jeszcze bardziej zepsutego i przeżartego moralną korupcją sekretarza obrony Donalda Rumsfelda (Steve Carell)? Takie doprowadzenie satyry do ściany ekstremizmu odbiera jej nieco wpływu wśród niezdecydowanych i sprawia, że dotrze ona głównie do tych, którzy za Bushem i jego palatynami nie przepadali już przed seansem. Merytoryczna wartość filmu, który z emfazą podkreśla swój edukacyjny aspekt podobnie jak wcześniejszy Big Short jest jednak niezaprzeczalna i stanowi on dobrą lekcję realiów i meandrów amerykańskiej polityki początków XXI. wieku.

Vice, mimo komediowej formy, średnio się nadaje jako kandydat na niezobowiązujący weekendowy wypad do kina. Jest to film bardzo mocno zakorzeniony w realiach kulturowych USA i wymagający od widza podstawowej wiedzy na temat tamtejszej polityki, by móc w pełni zrozumieć co się dzieje na ekranie. Seans generalnie dostarcza dobrych komediowych wrażeń, nie udało się jednak uniknąć kilku przestrzelonych metafor i paru dłużyzn. W sezonie oscarowym na pewno będę trzymał kciuki za obsadę tego dzieła, bo wszyscy aktorzy dostarczyli naprawdę świetnych kreacji.

Recenzje

“Underdog” – Recenzja

Mikołaj Krebs

Niewiele tworzy się w Polsce filmów podobnych do Underdoga. To w zasadzie jedyny tego typu rodzimy blockbuster (chociaż sceptycznie podchodzę do tego określenia), gdyż na naszym rynku królują komedie romantyczne, a jedyną ich alternatywą zdają się być dzieła autorstwa Patryka Vegi. Z tym większą nadzieją spoglądałem w stronę produkcji Macieja Kawulskiego, który w swoim debiucie zajął się najbliższym mu tematem, czyli MMA. Nawet niezachęcający zwiastun nie spowodował u mnie uprzedzeń i pełen nadziei dałem owej produkcji szansę.

Borys „Kosa” Kosiński (Eryk Lubos) jest byłym zawodnikiem KSW, który zakończył karierę w wyniku wpadki na kontroli doppingowej po wygranej nad swoim rywalem, Denim Takaevem (Mamed Chalidow). W tę historię wprowadza nas sekwencja, w której oczami samego Kosińskiego otrzymujemy mowę motywacyjną od trenera z zespołem Tourrete’a (Janusz Chabior). Po usłyszeniu pięknej metafory o dwóch życiach, dostajemy bardzo enigmatyczny, pourywany obraz tego, co działo się w ringu – cały czas widząc wszystko z perspektywy Kosy. I tu pojawił się mój pierwszy zgrzyt. Choć nie oczekiwałem wprawdzie niesamowitych ilości scen walki jak w Wojowniku O’Connora, ale to jedno z zaledwie dwóch starć w klatce jakie zobaczymy w całej produkcji, gdzie drugie oczywiście będzie dopiero walką finałową. Tym bardziej boli, że zamiast stworzyć płynną choreografię, zdecydowano się pociąć obraz tworząc wrażenie mglistego wspomnienia. Myślę, że nie tylko ja oczekiwałem po prostu czegoś więcej.

Plakat Underdoga zwraca się do nas słowami Kochaj, Szanuj, Walcz. Skoro skreśliliśmy to ostatnie, to warto powiedzieć o czym tak naprawdę jest przedstawiona w filmie historia. Kosa po skończeniu kariery znajduje się na dnie. I nie mam tu na myśli Ełku, któremu sam film robi ładną laurkę. Nie, Borys wstając z łóżka potyka się o puste, szklane butelki po alkoholu, a pierwsze od czego zaczyna swój dzień to dawka leków przeciwbólowych. Nocami pracuje na bramce w klubie. Muszę pochwalić twórców za dobre nakreślenie widzowi obrazu Kosy jako prostego, bardzo bezpośredniego człowieka kierującego się swoimi zasadami i kodeksem moralnym, posiadającego w swoim rodzinnym mieście status celebryty. Jedyną jego słabością zdaje się być miłość do psów, dzięki której to poznaje weterynarkę Ninę (to do niej odnosić się będzie pierwsze hasło z plakatu) czyli główną odpowiedzialną za jego przemianę. Na jego nieszczęście, w momencie wychodzenia na prostą, dogonią go demony przeszłości i stary rywal poprosi o ostatnią walkę.

Innymi słowy, Underdog to kolejna historia odkupienia, podniesienia się z desek i wygranej z własnymi słabościami. Pochopnie więc skreśliłem „walcz” z plakatu, bo walka ze samym sobą to cała oś fabularna. I bardzo ten aspekt kupiłem, ale nie było to zasługą ani Kawulskiego, ani słabego scenariusza, a raczej Eryka Lubosa. Jego kreacja aktorska to absolutne mistrzostwo. Zresztą nie on jeden wypada w tym filmie dobrze – Chabior dość konsekwentnie gra samego siebie, natomiast solidnie prezentują się Aleksandra Popławska i Emma Giegżno, czy nawet Jarosław Boberek, choć jego rola jest epizodyczna. Na szczególne wyróżnienie obok Lubosa zasługuje jednak Tomasz Włosok wcielający się w brata Kosy – nie spodziewałem się bowiem zobaczyć takiego wkładu pracy w tak, mogłoby się zdawać, niewymagającą rolę.

Zaspokoję też ciekawość osób, zastanawiających się jak wypadł Mamed Chalidow – w ringu jest fenomenalny, w scenach w których musiał coś mówić odnajduje się o wiele gorzej. Nadmienię również, że w jednej scenie występują włodarze KSW i muszę przyznać, że nigdy nie podejrzewałbym, że można wypaść nieautentycznie grając samych siebie.

To właśnie obsada aktorska, a raczej jej główna część, ciągnie na swoich barkach reżysera, który ewidentnie nie miał pojęcia, co robi. Nie pamiętam kiedy oglądałem tak beznadziejny technicznie film. Pomijam już kwestię wspomnianego wcześniej scenariusza, który jest bardzo nierówny i momentami wypada autentycznie, a momentami niesamowicie sztucznie. Kamera często nie ma pomysłu, gdzie się podziać, co prowadzi do ogromnej ilości cięć montażowych, a całość wypada niezgrabnie. Innym „genialnym” pomysłem jest zamiana połowy filmu w jeden wielki teledysk – jeśli tylko nie widzimy dwóch postaci, które mogłyby poprowadzić dialog, w tle leci piosenka mniej lub bardziej, choć przeważnie mniej, pasująca do tego, co się dzieje na ekranie. Kulminacją tego zabiegu jest kilkunastominutowa sekwencja treningu Kosy, przeplatana przynajmniej trzema piosenkami, z losowo wplatanym slow-motion, która wygląda naiwnie i sprawiła, że przeszedł mnie dreszcz zniesmaczenia. Podobnie wygląda też finałowa walka (chociaż już bez piosenek w tle), gdzie dostajemy spowolnienie tempa zaraz po spowolnieniu tempa, zaraz po spowolnieniu tempa. Psuje to dynamikę i niewątpliwie o wiele lepiej oglądałoby się Lubosa i Chalidowa w niezmąconej niczym choreografii, tym bardziej, że panowie naprawdę się w tej klatce bili.

Nie daje mi spokoju wprowadzenie w to wszystko wątku rosyjskiej mafii w Ełku postępującej kompletnie nielogicznie i niezgodnie ze wszystkimi zasadami rozumu i godności człowieka. Nie dość, że jest to wątek nikomu niepotrzebny to w dodatku szkodliwy i niweczący próby zanurzenia się w historii Borysa. Chciałbym kiedyś dowiedzieć się, co natknęło scenarzystę, Mariusza Kuczewskiego, na zdecydowanie się na taki krok, bo wszystkie znaki na niebie i ziemi musiały być przeciwko.

Reasumując, Underdog jest słaby, ale nie tragiczny. Ma w sobie jasne punkty, choć wzbudził we mnie niesamowitą irytację. Irytację, gdyż pomysł zasługiwał na o wiele lepszą realizację, niż to, co było mi dane zobaczyć. Z każdym kolejnym kwadransem stawał się co raz gorszy i zdecydowanie nie jest filmem, który poleciłbym komukolwiek. Poleciłbym jedynie szybko o nim zapomnieć i mieć nadzieję, że znajdzie się kiedyś w Polsce miejsce dla jakościowych blockbusterów.

Seriale

8 powodów, by obejrzeć trzeci sezon “True Detective”

Maksymilian Majchrzak

Po zimnym prysznicu jakim było mocno mieszane przyjęcie przez krytykę i widzów drugiego sezonu, co spowodowało, że na nowego Detektywa musieliśmy czekać aż 3,5 roku, Nic Pizzolatto powraca. Teraz stając także za kamerą jako reżyser poszczególnych odcinków, showrunner postara się nawiązać do wielkości pierwszej odsłony serialu, która za sprawą duetu Rusta Cohle’a i Marty’ego Harta stała się tak kultową. Premiera na HBO 13 stycznia, my póki co mogliśmy zobaczyć pięć odcinków z ośmiu, jakie będzie miał trzeci sezon. Oto aspekty widowiska, które spodobały nam się najbardziej.

Zobacz również: Zestawienie 7 najlepszych polskich filmów – [Podsumowanie roku 2018 #2]

1. KLIMAT
Senne pustkowia południowych stanów USA, izolowane miasteczka, lasy i mokradła to idealne miejsce do snucia okultystycznej, tajemniczej atmosfery z której słynął pierwszy sezon serialu. Na odludziu wszechobecne, wyczuwalne zło ma nieskończone możliwości skutecznego ukrywania swoich zbrodni. W trzecim sezonie poznajemy rustykalne Arkansas, otoczone górami Ozark. Ziemia niezbyt gościnna, pełna ciężko pracujących ludzi o surowych obyczajach. Idealna sceneria dla naszej kryminalnej zagadki.

2. OKULTYZM
Lata 80. i 90. to w Ameryce okres strachu przed satanistycznymi kultami i fascynacji zbrodnią o rzekomo nadprzyrodzonych cechach. To co David Lynch tak barwnie i cukierkowo pokazał w serialu Miasteczko Twin Peaks, tutaj mamy w bardziej surowej i jeszcze bardziej niepokojącej formie. Zaginięcie dwójki dzieci, tajemnicze lalki, niepokojące zdjęcia komunijne. A wśród podejrzanych słuchający mrocznego metalu nastolatkowie. I towarzyszące nam przekonanie, że tak zawiła zbrodnia nie mogła być dziełem naturalnych sił.

Kadr z serialu “Detektyw”

3. ATMOSFERA
Trzeci sezon sięga do niemal horrorowych metod budowania napięcia. Niepokoić widza może tutaj niemal wszystko, od dziwnego, monotonnie zielonego widoku za szybami samochodu, po demoniczne rysunki zaginionych dzieci przeglądane przez policjantów. Atmosfera jest gęsta i dostarcza naprawdę intensywnych, thrillerowych wrażeń. Odkrywanie kolejnych szczegółów zbrodni regularnie zapewnia uczucie gęsiej skórki.

4. “RYCIE BANI”
Im więcej wiemy, tym mniej wiemy, im więcej detali sprawy poznajemy, tym bardziej zdajemy oddalać się od rozwiązania zagadki. Takie wodzenie widza za nos do mistrzostwa opanował pierwszy sezon Detektywa, a trzeci niewiele mu w tym ustępuje. Po obejrzeniu 5 z 8 odcinków mam niewiele większą wiedzę, co się faktycznie stało niż ludzie, którzy w ogóle jeszcze tego serialu nie zaczęli. Gęsta sieć plot twistów i dziwnych wątków sprawia jednak, że można żywić ogromne nadzieje co do finału sezonu, który to wszystko wyjaśni. A może przeciwnie, zostawi nas z jeszcze większą liczbą pytań?

Zobacz również: „Powrót Bena” [czyli „Wracaj do domu”] – Recenzja

5. POMIESZANIE WĄTKÓW CZASOWYCH
Powrót do znanego z pierwszego sezonu zabiegu równoległych historii z różnych lat, tylko że tutaj zamiast dwóch są aż trzy – w 1980 roku, 1990 roku i współcześnie. Trzy różne śledztwa na temat tej samej sprawy tworzą skomplikowaną mozaikę faktów, poszlak i niedomówień.

Kadr z serialu “Detektyw”

6. MAHERSHALA ALI 
Amerykański aktor jest obecnie na topie, po odebraniu Oscara za Moonlight pewnie zmierza po nominację na tegorocznej ceremonii za Green Book. Trzeci sezon bardzo wyraźnie koncentruje się na odgrywanej przez niego postaci, Detektywie Wayne’ie “Purple” Haysie. Ali posiada odpowiednią charyzmę i umiejętności aktorskie, by ponieść cały serial na swoich barkach. Możemy podziwiać jego kunszt, gdy zmienia sposób mówienia, gestykulacji i mimiki zależnie od tego w jakim wieku jest jego bohater. Murowany kandydat do Nagród Emmy czy Złotych Globów dla najlepszego aktora w serialu telewizyjnym.

7. WIETNAM
Przełom lat 70. i 80. to okres bolesnej konieczności uporania się z flashbackami z Namu dla wielu weteranów tego konfliktu, których znajdziemy także w obsadzie trzeciego sezonu. Niby detal, ale po prostu wszystko jest fajniejsze, gdy główny detektyw wykorzystuje swoje umiejętności zwiadowcy z tropikalnej dżungli do prowadzenia śledztwa. W jednej z najlepszych scen całego serialu podejrzany o popełnienie zbrodni rdzenny Amerykanin, który także służył w Wietnamie daje upust całemu swojemu bagażowi emocjonalnemu związanemu z tą wojną.

8. KOMENTARZ SPOŁECZNY
Realia pracy czarnoskórego detektywa w jednym z najbardziej redneckich stanów twórcy serialu ukazali w niezwykle subtelny, zniuansowany sposób. Chciałoby się powiedzieć, że hola hola, to już lata 80., jaki rasizm? Ale on jest podskórnie mocno wyczuwalny, zwłaszcza w środowisku prostych robotników, w jakim dzieje się historia. Lecz bez narzucania niczego i walenia truizmami po głowie, dostajemy autentyczny obraz zmagań Haysa z niezbyt przychylną mu rzeczywistością.

Kadr z serialu “Detektyw”
Zobacz również: „Bumblebee” – Recenzja świetnego filmu o zabawkach

Zdaję sobie sprawę, że na wyciąganiu wniosków na temat takiego serialu jak True Detective bez dostępu do wszystkich odcinków można się nieźle przejechać. To co zobaczyłem daję jednak graniczącą z pewnością nadzieję, że widowisko wraca do bardzo wysokiej formy. Finał może wszystko wywrócić do góry nogami i miejmy nadzieję nadać sezonowi równie ikonicznego statusu, jak to miało miejsce w przypadku pierwszej odsłony Detektywa.

Recenzje

“Powrót Bena” [czyli “Wracaj do domu”] – Recenzja

Maciej Kędziora

Minęły dopiero dwa tygodnie nowego roku, a otrzymaliśmy już trzy produkcje podejmujące temat walki z uzależnieniami, w tym dwie pozostawiające wiele do życzenia. Mój piękny syn opierał się na wybitnych kreacjach aktorskich ratujących kiepski scenariusz, a Zabawa Zabawa mimo bardzo mocnego wydźwięku, była momentami zbyt jednostronna. Ku mojemu dużemu zaskoczeniu, to Powrót Bena okazał się najlepszą z nowości, będąc idealną mieszanką emocjonalnego minimalizmu i subtelnych, acz znakomitych ról pierwszoplanowych.

Pierwsze sceny są iście sielankowe – ot Holly Burns (Julia Roberts) obserwuje swoje dzieci na finalnej próbie przed pasterką – patrzy jak Ivy iście anielskim głosem prowadzi niebiański chór, a pozostała dwójka uroczo baraszkuje wśród stajenki, grając owcę i aniołka. Nikt z nich nie spodziewa się, że przed domowymi drzwiami czeka wigilijny, niezapowiedziany gość – wracający z odwyku Ben (Lucas Hedges). Problem w tym, że miał on nie opuszczać ośrodka dla uzależnionych przez najbliższe parę miesięcy, będących kluczowymi dla jego terapii.

Powrót Bena już od początku operuje wieloma niedopowiedzeniami. Nie wiemy czy Ben mówi prawdę, czy jego sponsor faktycznie pozwolił mu wyjść na jednodniową przepustkę, czy faktycznie nie chce wrócić do brania narkotyków i wreszcie – czy chwile spędzone w rodzinnym gronie dobrze wpłyną na jego proces leczenia. W momencie, gdy wychodzi bawić się ze swoim młodszym rodzeństwem, Holly panicznie chowa wszystkie leki, biżuterie, jednocześnie próbując unikać wzroku syna. Nie chce bowiem, by wiedział, że wciąż się boi nie tylko o niego, ale również jego i jego choroby.

Nie odczujemy tutaj świątecznego klimatu. Każdy moment jest bowiem przepełniony prawie namacalnym niepokojem i gęstą atmosferą. W końcu – przez obecność wielu różnorakich “wyzwalaczy” – Ben w każdym momencie może uciec. Nawet najprostsze czynności potrafią wytrącić go z równowagi – czy to gdy wchodzi na strych w poszukiwaniu ozdób na choinkę i dostaje ataku paniki przypominając sobie każdą chwilę, spędzoną tam na wstrzykiwaniu sobie w żyły heroiny, czy też gdy widzi swojego starego, zniszczonego przez wpływ używek przyjaciela, będącego uosobieniem tego od czego chce uciec, od czego chce się odciąć.

Powtarzane jak mantra zdanie Nie wierz mi na słowo, jest idealnym odzwierciedleniem stanu widza, gdyż przez cały seans będziemy oczekiwać na moment złamania się Bena. Oczekiwać na chwilę, w której zdecyduje się wrócić do nałogu, próbując w ten sposób odreagować ciągłe wyrzuty ojczyma, pasywno-agresywne ataki jego siostry, a także wstyd jaki czuje patrząc w oczy swojej matce, będąc świadomym tego, że całkowicie zniszczył jej życie. I choć – podobnie jak Holly –  z całego serca chcemy uwierzyć, że chłopak naprawdę się zmienił i skończył z wyniszczającym światem psychotropów, mamy poczucie, że zaraz stanie się coś okropnego, że Ben ukrywa przed nami straszną prawdę – ale zdecydowaliśmy się, zgodnie z jego prośbą, Nie zadawać żadnych pytań.

Peter Hedges wraca w swoim filmie do problemów tak dobrze znanych z jego twórczości – czy to konfliktów rodzinnych przywołujących na myśl słynne Co gryzie Gilberta Grape’a, szczególnie gdy Ivy po raz kolejny wypomina bratu jego wpływ na jej życie, czy też motyw uzależnienia tak świetnie ukazany przecież w Był sobie chłopiec. Reżyser po raz kolejny udowadnia, że mało jest autorów, którzy w równie nieoczywisty sposób budują relację wewnątrz familii – szczególnie w przypadku konfliktu Bena z Nealem (znakomity Courtney B. Vance), surowym i ostrym ojczymem, który jednak oddał wszystko w swoim życiu by spróbować uratować chłopaka i dać mu nadzieję na lepsze jutro.

W przeciwieństwie do większości produkcji poruszającej tematykę uzależnień, w Powrocie Bena im dłużej obserwujemy relację głównych bohaterów, tym bardziej mamy wrażenie, że zaraz stanie się coś złego. W końcu Ben wygląda tutaj nazbyt perfekcyjnie – jest wodzirejem rodzinnych zabaw, próbuje uratować życie uzależnionej dziewczyny (starając się w ten sposób przepędzić poczucie winy i demony przeszłości), a także w momencie kryzysowym błaga matkę, by zawiozła go na spotkanie dla narkomanów. Dopiero z czasem, gdy w niewyjaśnionych okolicznościach zaginie jego ukochany pies, prawdziwa natura chłopaka zacznie się powoli uzewnętrzniać i będzie on zmuszony wystawić swoją trzeźwość na bardzo trudną próbę.

Powrót Bena opiera się na dwóch znakomitych kreacjach aktorskich. Z jednej strony zmęczona życiem, acz przepełniona miłością do swojego ukochanego (chciałoby się rzec pięknego) syna Julia Roberts, odgrywająca tutaj swoje najlepszą rolę od ostatniej dekady, z drugiej Lucas Hedges, perfekcyjnie odnajdujący się w stylistyce swojego ojca, po raz kolejny udowadniający, że jest jednym z największych talentów współczesnej kinematografii. To dzięki ich duetowi od początku wierzymy w całą historię, od początku chcemy by wyszli na prostą, jednocześnie z ukrytą w ich oczach prawdą – że “lepiej” nigdy nie nadejdzie.

Peter Hedges wie, że do opowiedzenia tak trudnej historii nie potrzebne są wzniosłe sceny. Zamiast tego postanawia postawić na realizm i bardzo dużą naturalność w całej produkcji. Choć – niestety – momentami ucieka w zbyt oczywistą symbolikę, szczególnie z “magią świąt” w tle, to nadal tworzy jeden z najbardziej udanych obrazów uzależnienia, zostawiając w tyle Zabawę zabawę. Przypomina on również jak bardzo brakowało jego umiejętności do subtelnej i nienachalnej narracji.

Powrót Bena to zdecydowanie najdojrzalsza i najbardziej wyważona opowieść o uzależnieniu jaką znajdziecie teraz na dużym ekranie. Trudno bowiem wskazać równie dobrze napisaną relację matka-syn w ostatnich latach w kinie – jedyne co przychodzi mi na myśl to Boyhood – trudno także o wskazanie równie subtelnego przedstawienia narkomanii. Peter Hedges, niczym Kortez mówi widzowi i Benowi :

Więcej niż inni szczęścia masz.
Wracaj do domu,
tutaj zostaniesz sam.

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.