Recenzje

„Źle się dzieje w El Royale” – Recenzja

Martin Reszkie
DF-02709_2708_R_COMP – L-R: Jon Hamm, Jeff Bridges, and Cynthia Erivo star in Twentieth Century Fox’s BAD TIMES AT THE EL ROYAL. Photo Credit: Kimberley French.

Jest ich siedmioro. Podstarzały ksiądz (Jeff Bridges) i czarnoskóra śpiewaczka (Cynthia Ervio) poznają się już na parkingu. Chwilę później powitają częstującego ich kawą akwizytora sprzętu domowego (Jon Hamm). Wywołany recepcjonista Miles (Lewis Pullman) wreszcie daje im wprowadzenie do historii hotelu El Royale – niegdyś świetnie prosperującego, podzielonego na dwie części przybytku. Po stronie Nevady goście tracili pieniądze na hazardzie, a w Kalifornii mogli zatopić gorycz porażki w mocnych trunkach. Kiedy sytuacja zaczyna się, w miarę, uspokajać, na główny plan wchodzi bezimienna Dakota Johnson, której nie w smak odpowiadać na pytania.

Jest ich pięcioro. I jakkolwiek kłóci się to z opisem dystrybutora, plakatami filmu oraz samymi zwiastunami, na Źle się dzieje w El Royale warto iść w przeświadczeniu, że głównych bohaterów jest jedynie piątka. Już na poziomie samego zawiązania akcji produkcja ta ma problem by zaangażować widza. Nie ma to jednak nic wspólnego z jakością podanej nam ekspozycji. Jest wręcz przeciwnie – reżyser Drew Goddard wpakował do pierwszej części filmu wszystko to, co miał najlepszego. Odrobinę Refnowskiego wyczucia neonów połączonego z wplatanym gdzieniegdzie Andersonowskim zamysłem na symetryczną ekspozycję kadrów czy pracę kamery.

Do tego dołożył umiejętne dawkowanie informacji oraz dekonstrukcję klasycznego głównego bohatera, w którego tutaj wciela się kilka równoważnych postaci. Dodając do tego suspensy związane z podzieleniem opowieści na poszczególne pokoje otrzymujemy dobrze odbudowany, olśniewający audiowizualnie i wciągający produkt, w którym wszystko błyszczy i zapowiada naprawdę smakowite widowisko. Na szczególne uznanie zasługuje około siedmiominutowy mastershot podczas którego badający sekrety hotelu Jon Hamm może podziwiać świetną wokalną partię Cynthii Ervio.

Kadr z filmu „Źle się dzieje w El Royale”
Najbardziej chaotyczną recenzję so far

Rozpędzenie się akcji jest dla widza jednak jednym wielkim rozczarowaniem. Szybkie przejście przez wątek podglądania osób w ich pokojach, tak mocno eksponowany w trailerach, może i jest wprowadzone wyjątkowo estetycznie, a początkowa eksploracja ciemnych korytarzy dostarcza odpowiednią dawkę emocjonalnego zaangażowania. Niestety jednak poza wspólną sceną księdza ze śpiewaczką, niewiele wnosi to do opowiadanej historii. Tyle samo wnosi także silnie akcentowany podział hotelu, który koniec końców używany jest  jedynie dla uatrakcyjnienia wizji twórców – pozioma linia biegnąca przez cały budynek to przede wszystkim pretekst dla estetycznych kadrów.

Przeczytaj również:  „Civil War” – Czy tak wygląda przyszłość USA?

Przy ekranie nie trzyma nas również sposób ułożenia nielinearnej struktury filmu. Oczywiście, nielinearność sama w sobie to żaden zarzut. Wręcz przeciwnie, wiele tytułów udowadnia, że taki układ pozwala widzowi odkrywać jedną historię kilka razy przez otrzymywanie ledwie skrawków informacji. Ale El Royale zawodzi także tutaj. Różne punkty widzenia pozwalają na balansowanie opowiadaną historią. Przy czym w tym przypadku za każdym razem dowiadujemy się zbyt wiele. Sprawia to więc, że niektóre fragmenty są zbędne oraz pozbawione tak starannie wprowadzonej dramaturgii. Tym razem także trailer nie pomaga. Reprezentatywnym na to przykładem niech będzie wątek księdza. Już w połowie zwiastuna dowiadujemy się, że żaden z niego ksiądz. Zabija to całą postać kreowaną przez Bridgesa, bo chociaż można się zawczasu czegoś domyślić, nie są to aż tak oczywiste wskazówki. No i odbiera widzowi przyjemność samodzielnego wglądu w opowiadaną historię.

Kino, jakiekolwiek by nie było, zawsze stoi o krok przed widzami. Tym razem jednak, mimo imponującego startu, El Royale złapał zadyszkę w połowie i kulał aż do mety. A ten smutny spadek formy przyszedł do nas razem z Billym Lee (Chris Hemsworth) i jego niewielką zgrają. Postać tę poznajemy już z intrygującego wspomnienia-wprowadzenia, a rozwinięta zostanie ona w idiotycznej retrospekcji mającej na celu zbudowanie jego wspaniałości. Sama ta sekwencja jest jednak nudna, stylistycznie przestrzelona, przepełniona kliszami oraz pełna leniwego scenopisarstwa. Nie sposób jednak omówić tej kwestii bez wchodzenia w spoilery. A skoro trailery i tak zepsują widzom połowę seansu, to nie ma sensu psuć drugiej połowy recenzją.

Przeczytaj również:  „Civil War” – Czy tak wygląda przyszłość USA?
Kadr z filmu „Źle się dzieje w El Royal”
Recenzję wydarzeń z 22 lipca okiem Paula Greengrassa

Widać, że sam Hemsworth stara się jak może. Wygląda tak jak zawsze, czyli wspaniale. Jednakże potęgi swojej muskulatury nie udało mu się wymienić na jakąkolwiek charyzmę. Wije się, tańczy (nie jesteście gotowi na jego taniec), skacze oraz prawie piszczy, ale nie ukrywa to wszystkich mankamentów tej postaci, mającej w założeniu być komentarzem społecznym. W rezultacie Billy Lee jest postacią przerysowaną i przesadzoną, na co najlepszym dowodem niech będą jego zmanieryzowane i nieinteresujące monologi o tym, że człowiek to przecież jest bogiem, a cały świat okłamuje nas, by wymusić posłuszeństwo.

W opozycji do nieudolności boskiego Thora stoi jak zwykle posągowy Jeff Bridges, który może i ma dwa razy więcej wiosen na karku, ale jego, lekko już starczy, urok jest nie do podważenia. Kroku dotrzymuje mu Cynthia Erivo, co tylko potwierdza, że chemia pomiędzy aktorami oraz konkretne scenopisarstwo potrafią wyciągnąć coś więcej z przeoranych przez kino wątków czy motywów. Nie każdemu jednak Goddard daje tak błyszczeć. Niedomaga głównie postać recepcjonisty, który finalnie zrobił to, co zrobił i sam film. Pomimo zupełnie innych planów, okazał się być kompletnym niewypałem, a w jego przemianę uwierzyć nie sposób.

Nieuchronnie zmierzam do jakiegoś zwieńczenia, jednak trudno jednoznacznie ocenić te wszystkie wydarzenia z tytułowego hotelu El Royale. Nie ma wątpliwości, że obiecuje on naprawdę wiele i chyba tylko z tego powodu ktoś może poczuć zawód podczas napisów końcowych. Być może gdyby pierwsza część filmu nie była tak wspaniałym kinofilskim doznaniem, całość uważałbym za znośnego, filmowego średniaka. Długość filmu będąc niewspółmierną do oferowanej treści także mierzi. Sam finał można by skrócić o dobre dziesięć minut. Spadając jednak z wysokiego konia, film reżysera Domu w głębi lasu jest dla mnie jednym z największych rozczarowań ostatnich miesięcy.

Ocena

6 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.