“Heavy Trip”, czyli komedia, od której śmieszniejszy jest najmniej wyszukany slapstick [RECENZJA]
Kojarzycie sytuację, gdy podczas wyjątkowo nużącego/żenującego/słabego (niepotrzebne skreślić) seansu z nadzieją, ale i często też z rozczarowaniem, spoglądacie na zegarek licząc, że do jego zakończenia pozostały już tylko minuty? Mam nadzieję, że tak, bo na podobnych zasadach (jeśli się zdecydujecie, a od tego będę starał się was odwieść) może wyglądać wasz kontakt z Heavy Trip. Z tą tylko różnicą, że zamiast zegarka, nerwowo będziecie wertować kartki kalendarza, gdyż nierozłączną wątpliwością towarzyszącą filmowi duetu Laatio&Vidgren jest ta dotycząca daty jego premiery. Czy bowiem w 2019 roku, czyli w czasach naznaczonych przez przekaz audiowizualny i zdawałoby się eksploatujących do granic jego komunikacyjne możliwości, nadal można tworzyć tak archaiczne komedie, przy których slapstick drugiego dziesięciolecia XX wieku okazuje się wciąż świeżą i błyskotliwą formą humorystyczną? Odpowiedź brzmi: tak. A prócz rodzimych romkomów, dowodów na taki stan rzeczy dostarczają również Finowie.
Czterech introwertyków, skandynawska wieś i wspólna pasja – metal. W podobnym tonie utrzymana jest większość historii skandynawskich zespołów muzycznych parających się ciężkim brzmieniem, jednak to nie stereotypowość czy powtarzalność narracji decyduje o marności Heavy Trip. Tym jest zaś… sam humor, czyli de facto wszystko, czego od filmu gatunkowego moglibyśmy oczekiwać. Co więcej, problem z humorem w Heavy Trip dotyczy więcej niż tylko jednego, stricte strukturalnego poziomu. Wiele w nim jest bowiem pomysłów dobrych, w koncepcie odwołujących się do świadomości uczestników oraz obserwatorów metalowej sceny muzycznej, lecz ich egzekucja albo nie następuje w ogóle, albo – co gorsza – razi swoją niefrasobliwością. Najbardziej rzuca się w oczy bodaj fakt, że zespół “protagonistów” nazywa się Impaled Rektum, co zważywszy na fiński kontekst oraz istnienie prawdziwej legendy blackmetalowego brzmienia o nazwie Impaled Nazarine, mogłoby sugerować próbę podjęcia ironicznego dialogu z mitologią okalającą muzyków. Nic takiego jednak nie następuje, a twórcy zdają się zupełnie ignorować kontekst, jaki znajdował się dosłownie przed ich oczyma, wobec czego zasób tej pewnej, błyskotliwej bezczelności pozostał całkowicie nietknięty.
Trudno jednak dziwić się powierzchowności Heavy Trip, gdy już na starcie dowiadujemy się, że muzycznym bohaterem filmu jest deathcore, czyli podgatunek nie odznaczający się zbyt wielkim poważaniem i stanowiący metalowy odpowiednik disco polo. Gdyby ten fakt był wykorzystany w celach satyrycznych, wpisując się w przerysowaną, efekciarską estetykę samego deathcore’u, to wpłynąłby na konwencję całego filmu, napędzając jej walor humorystyczny i prawdopodobnie czyniąc zeń film spełniony. Lecz także w tym kontekście twórcy zdają się ślepi na podsuwane im przez rzeczywistość absurdy, próbując uogólniać rzeczy szczegółowe i przez to wyśmiewając jedynie własną małostkowość.
Zobacz również: Recenzję filmu “Samui Song”
Nie dalej jak miesiąc temu dane mi było obejrzeć poruszający się po identycznym polu tematycznym i podobnym zamiarze estetycznym film Jonasa Åkerlunda pt. Władcy chaosu, który wówczas wydał mi się zbyt infantylny, aby być w pełni celną satyrą na społeczny fenomen muzyki metalowej, lecz w porównaniu z Heavy Trip jestem skłonny zanegować wszystko, co napisałem w recenzji i przyznać nieautoryzowanej biografii formacji Mayhem miano spełnionego kina artystycznego. W przeciwieństwie bowiem do swojego norweskiego kolegi po fachu, fińscy reżyserzy Heavy Trip nie wykazują się najmniejszym zrozumieniem niniejszego zjawiska, posługując się “memiastym” humorem początków polskiego social-internetu i stawiając w ironicznym świetle to, czego w zupełności nie są świadomi i czego uprzednio nie poddali pod konieczną refleksję. W konsekwencji więc próbując wyśmiewać pewne zachowania, sami stają się bezdennym pośmiewiskiem.
Heavy Trip nie uratuje również próba wyjaśnienia z perspektywy odbiorcy niekompetentnego, tj. odbiorcy nieobeznanego w świecie muzyki metalowej i odbierającego wpierw komedię, a dopiero potem jej temat. W tym wydaniu jest on bowiem tak samo bezzasadny, wykazując się finezją obecnych, TVN-owskich spotów promocyjnych. To nie poziom żenady znany z The Room, gdzie walorem humorystycznym jest zły wykon sam w sobie, lecz całkowicie nieśmieszny, drobnomieszczański flick o zerowej wartości gatunkowej.