RecenzjeSeriale

“Miłość śmierć i roboty”, czyli Netflix tym razem trafia w dziesiątkę [RECENZJA]

Michał Piechowski

Pomysł na to, co ostatecznie przybrało formę serialu Miłość, śmierć i roboty i wylądowało w piątek na Netfliksie, w głowach Tima Millera (uznanego twórcy efektów specjalnych oraz reżysera pierwszej części Deadpoola) i Davida Finchera kiełkował już od bardzo długiego czasu. W marcu 2008 roku świat obiegła informacja o planowanych przez obu tych panów próbach stworzenia filmowej antologii science-fiction inspirowanej popularnym (i mającym duży wpływ na dorastanie Millera) w latach 70. i 80. magazynie Heavy Metal. Ten śmiały plan szybko zweryfikowany został przez brak konkretnego zainteresowanie projekteme strony dużych wytwórni (a co za tym idzie, przez brak niezbędnych środków finansowych) oraz przez informację, zgodnie z którą w posiadaniu praw do ekranizacji Heavy Metal znajdował się Robert Rodriguez. W  sukurs ambitnym twórcom przyszedł, na szczęście, Netflix, dzięki czemu marzenia Millera oraz Finchera o stworzeniu zróżnicowanej serii fantastycznonaukowych historii ziściły się.

Zobacz też: “Wszyscy wiedzą” [o filmie Farhadiego…] – Recenzja

Nie od dziś wiadomo, że żyjący z systemu subskrypcji streamingowy gigant nie musi przejmować się potencjalnymi klęskami finansowymi produkowanych przez siebie filmów oraz seriali. Dzięki temu może on pozwolić sobie na to, by zatrudnianym przez siebie artystom dać niezbędną dla powstawania ich projektów swobodę twórczą. Projekt, w który zaangażowanych zostało kilkanaście różnych studiów animacyjnych (w tym stworzone przez Tima Millera Blur Studio, odpowiedzialne aż za cztery epizody) oraz duża grupa pisarzy parających się fantastyką (a raczej ich opowiadania), zaowocował powstaniem osiemnastoodcinkowej serii krótkometrażowych produkcji wyjątkowych zarówno pod względem wizualnym, jak i fabularnym.

Właśnie, warstwa wizualna. Wszyscy ci, których przed telewizor zwabiła wizja zanurzenia się w świat niesamowitych technik animacyjnych, olśniewających dowodów na siłę tego odłamu kinematografii oraz kreatywności jego twórców, najprawdopodobniej wstaną z fotela w bardzo dobrym humorze. Od satysfakcjonująco realistycznych odcinków takich jak ZA SZCZELINĄ ORŁA, ZMIENNOKSZTAŁTNI, przez frywolną kreskę widoczną w TRZECH ROBOTACH czy ALTERNATYWNYCH HISTORIACH, aż po orientalne klimaty uzewnętrzniające się w ŚWIADKU tudzież UDANYCH ŁOWÓW – w tym stylowym i stylistycznym miksie każdy znajdzie coś dla siebie. Dużo tutaj ciekawych rozwiązań, efektownych zagrań i pełnego zrozumienia, że warstwa wizualna powinna być równorzędnym partnerem dla fabuły.

A czasami nawet więcej niż równorzędnym partnerem, bo zdarza się i tak, że to stylistyka danego odcinka jest kluczowa dla odbioru całości. Wizualia świetnie współgrają tutaj z nastrojem poszczególnych epizodów, oddają ich ducha oraz dynamikę. Przemyślane użycie danej techniki przydaje historiom subtelnej autotematyczności. Czuć to nie tylko w ZA SZCZELINĄ ORŁA czy w EPOCE LODOWCOWEJ, ale także w RYBIEJ NOCY, której obecność w całej serii intrygowała polskich fanów już na długo przed premierą; za powstanie tego projektu odpowiedzialne jest bowiem związane z Tomkiem Bagińskim studio Platige Image. Ciężko jednoznacznie wypowiedzieć tutaj na temat płaszczyzny fabularnej, ale jedno jest pewne – epizod ten wygląda naprawdę niesamowicie.

Przeczytaj również:  „Civil War” – Czy tak wygląda przyszłość USA?
Zobacz też: “Wspomnienie lata”, czyli wakacyjna impresja [RECENZJA]

Znany wszystkim fanom Łowcy Androidów Philip K. Dick – który swoją karierę pisarską zaczynał właśnie od najkrótszych literackich form – pisał kiedyś, że tym, co wyróżniać powinno dobry utwór science-fiction jest przede wszystkim obecność satysfakcjonującego, nowatorskiego pomysłu, który będzie intelektualnie stymulować czytelnika i da radę uświadomić mu coś, o czym ten nigdy by nawet nie pomyślał. Pisał też, że w opowiadaniach najważniejszy jest nie bohater czy wykreowany świat, ale jakieś fantastyczne wydarzenie, wokół którego ogniskuje się i któremu podporządkowana jest reszta utworu. Jednym zdaniem: opowiadanie mówi o morderstwie, powieść traktuje o mordercy.

Od napisania tych zdań minęło już kilkadziesiąt lat, podczas których dużo zmieniło się zarówno w popkulturze, jak i w sposobie jej postrzegania, ale trudno odmówić chociaż częściowej racji tym słowom, zwłaszcza w kontekście Miłości, śmierci i robotów. Chociaż cały ten zbiór historii pozbawiony jest wyraźnego motywu przewodniego (no chyba że ktoś za takowy skłonny będzie uznać słowa pojawiające się w tytule), elementem łączącym wszystkie epizody jest właśnie to, że każdy z nich stara się mieć na siebie jakiś pomysł. Czasami zastosowanemu rozwiązaniu faktycznie udaje się wybić widza z bańki jego oczekiwań, czasami jest to po prostu zgrabne zmieszanie tego, co doskonale znajome, a jeszcze kiedy indziej fabuła odchodzi na drugi plan, ustępując miejsca warstwie wizualnej. Prawie wszystkie odcinki mają jednak w sobie coś intrygującego, dają radę wciągnąć oglądającego w swój istniejący od sześciu do siedemnastu minut świat i bronią się zarówno jako element pojedynczy, jak i jako fragment większej całości.

Zobacz też: Wywiad z Łukaszem Grzegorzkiem, reżyserem “Córki trenera”

Dużo dzieje się także na tej bardziej społecznej oraz popkulturowej stronie miniserialu. Zróżnicowana etnicznie i płciowo, ale także gatunkowo, obsada nie tylko wyklucza załamanie się cienkiego lodu, po jakim stąpają wszyscy współcześni twórcy, ale też zgrabnie wpasowuje się w całościowy eklektyzm. Poszczególne historie niejednokrotnie zahaczają – w dość sensowny sposób – o zagadnienia związane z seksizmem, szowinizmem czy rasizmem, a także stanowią krytykę ludzkiej głupoty, naszej unikalnej w skali Ziemi tendencji do samozagłady. Wszak konwencja science-fiction, skupiająca się bardzo często na pokazywaniu negatywnych wizji przyszłości, ma w tej materii bardzo duże możliwości.

Nie brakuje również odrobiny popkulturowej zabawy i usilnych starań na stworzenie tego, o czym widz nigdy by nawet nie pomyślał. Międzyplanetarna redefinicja pionierskiego toposu? Trzymająca w napięciu rozprawa o potrzebie znajomości podstawowych praw fizyki? Dywagacje na temat istoty sztuki współczesnej? Miłość, śmierć i roboty to miejsce, w którym każdy znajdzie coś dla siebie. Zwłaszcza miłośnicy kotów. Nie brakuje też porozumiewawczych mrugnięć do widza. Zatwardziali fani serii Obcy z pewnością uśmiechną się podczas oglądania POMOCNEJ DŁONI, entuzjaści filmów Stanleya Kubricka dojrzą klasyczny motyw w ALTERNATYWNYCH HISTORIACH, a obecność czapki z napisem Jesus saves świetnie wkomponuje się w absurdalno-postapokaliptyczny krajobraz TRZECH ROBOTÓW.

Tym, co można zarzucić temu konceptowi, jest przede wszystkim niedosyt związany z czasem trwania poszczególnych historii. Dość wspomnieć, że w popularnej aplikacji TV Time, zrzeszającej fanów seriali z całego świata, na samej górze dyskusji o Miłości, śmierci i robotach wyświetla się opinia zawierająca śmiałą teorię spiskową głoszącą, że wypuszczony przez Netfliksa sezon to tak naprawdę zbiór osiemnastu pilotów, a celem twórców jest sprawdzenie, które z odcinków zostaną najlepiej przyjęte i powinny zostać zaadaptowane do rozmiarów pełnoprawnego projektu. I mimo że ja sam widzę w tym niedosycie raczej siłę całej serii, jej zdolność do wybicia oglądającego ze strefy komfortu, sprowokowania go do myślenia o danym odcinku dłużej niż do momentu włączenia kolejnego, bynajmniej nie obraziłbym się, gdyby niektóre pomysły zostały rozwinięte jeszcze bardziej, dostały dłuższy czas ekranowy. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nie uważa, że losy farmerów walczących za pomocą mechów z kosmicznymi robalami czy osadzona w steampunkowo-chińskim folklorze historia o walce z kapitalizmem i kulturą gwałtu to nie są świetne pomysły na co najmniej pełnometrażowy film.

Przeczytaj również:  „Fallout”, czyli fabuła nigdy się nie zmienia [RECENZJA]
Zobacz też: “Przepraszam, że przeszkadzam” (“Sorry to Bother You”) – Recenzja

Miłość, śmierć i roboty od początku wabią potencjalnych widzów jeszcze jednym szczegółem: faktem, że produkcja ta stworzona została z myślą o dorosłym odbiorcy. Światy, w których przyszło nam obserwować dane wydarzenia, pełne są brutalności i zmysłowości. Tytułowa miłość bardzo często oznacza tutaj nagość, a śmierć to przede wszystkim elementy body horroru i hektolitry krwi. Nie brakuje także pewnej dawki żartów nienadających się do powtórzenia przy niedzielnym obiedzie i co najmniej dwóch trzech aluzji do męskich narządów rozrodczych.

Ostatecznie więc Miłość, śmierć i roboty to przede wszystkim doskonała zabawa w sprayu i okazja do przekonania się o możliwościach współczesnej animacji oraz krótkich form literackich. Łatwa dostępność, duża przystępność, elastyczny czas trwania poszczególnych odcinków oraz wszystko to, co napisałem wyżej, to wystarczające powody, żeby jak najszybciej zabrać się na nowy projekt Netfliksa.

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.