Recenzje

“Swatamy swoich szefów” – Wreszcie dobry film Netflixa? – Recenzja

Maciej Kędziora

Ostatnio coraz bardziej lubuję się w filmach z kategorii “paździerz”. Dają mi, jako krytykowi, szansę wyżycia się, wyrzucenia swojej frustracji i w ebertowskim stylu obrócenia wszystkiego w jeden wielki żart. Najwięcej pola do popisu zostawiły mi ostatnio produkcje filmowe z magicznym znakiem “Netflix Original”, znakiem produkcji niechcianych, wyrzutków dystrybutorów, czy też niskobudżetowych i proporcjonalnie mało zabawnych komedii. I gdy usłyszałem tytuł Swatamy swoich szefów zacząłem zacierać ręce i szukać lotnych porównań jak zniszczyć ten film. A potem go obejrzałem i ku mojemu zaskoczeniu muszę przyznać – panie Netflix zaskoczył mnie pan, bo “Swatamy swoich szefów” to jedna z najprzyjemniejszych komedii romantycznych jakie ostatnio widziałem.

Kadr z filmu “Swatamy swoich szefów”

Nasz rodzimy tytuł nie pozostawia złudzeń o czym będzie ten filmy. Ot, para bardzo zapracowanych asystentów – Charlie (Glenn Powell) i Harper (Zoey Deutch) – postanawiają połączyć w bardzo dosłowny sposób swoich przełożonych. Problem w tym, że ich szefowie są bardzo różnymi ludźmi, a jedyne, co ich łączy, to sukces oraz fakt, że wymagają od swoich pracowników nadludzkiej wręcz pracowitości. Kirsten (Lucy Liu) jest uosobieniem kobiety sukcesu. Do wszystkiego doszła sama, co imponuje szczególnie w tak męskim świecie jakim jest bez wątpienia dziennikarstwo sportowe. Rick (Taye Diggs) ma natomiast dużo pieniędzy i wiemy o nim głównie tyle. No dobra, jest też bardzo impulsywny i lubi rozwalać w złości rzeczy.

I z pozoru tak prozaiczna fabuła ma w sobie coś przykuwającego uwagę. A tym tajemniczym spoiwem jest znakomicie napisana relacja między głównymi bohaterami. Powell i Deutch świetnie ze sobą współgrają. Ona jest idealnym, słodkim nerdem, który nie potrafi poradzić sobie z chłopakami, on ma dużo pieniędzy, pustą dziewczynę i przez większość czasu jest bardzo powierzchowny. Potrafią z tak prostych i papierowych postaci stworzyć parę, na której szczęściu nam zależy. Po raz pierwszy od dawna w filmie Netflixa główni bohaterowie nas obchodzą i im kibicujemy. Dodatkowo – w przeciwieństwie do innych rom-komów – schematy, którymi operuje Claire Scanlon nie są oczywiste i nie mamy typowej sinusoidy (prolog – smutek – pierwsze randki – wielka kłótnia – happy end), są raczej prostą historię z punktu A do B, ale zarazem historię angażującą widza.

Przeczytaj również:  „Civil War” – Czy tak wygląda przyszłość USA?
Kadr z filmu “Swatamy swoich szefów”

W pracy Scanlon czuć lata spędzone przy postprodukcji “The Office”, a szczególnie w bardzo ważnym dla komedii timingu żartów. Choć, muszę przyznać, po pierwszych piętnastu minutach i żartu o sikaniu w windzie (znanego z traileru) nic na to nie wskazywało. W przeciwieństwie jednak do większości komedii tutaj najlepsze żarty przychodzą z czasem, a im bardziej rozwinięte są relacje między bohaterami, tym lepsze i zabawniejsze opowiadają żarty. Trudno mi ocenić czy ten zabieg był świadomy, ale daje pewne poczucie realizmu kształtowania relacji międzyludzkich. W końcu rzadko kiedy na pierwszych spotkaniach wiemy o sobie wszystko (nawet w czasach Tindera), kończymy wzajemnie swoje zdania, oraz mamy wspólne żarciki, więc ten humorystyczny dyskomfort jest w pewien sposób jak z życia wzięty.

Zachwycałem się już Zoey Deutch, która jest dla mnie największą gwiazdą produkcji Netflixa, ale trzeba również wspomnieć o Lucy Liu, która w roli demonicznej szefowej odnalazła się perfekcyjnie. Można powiedzieć nawet, że w obecnym momencie wypadłaby lepiej niż Meryl Streep w “Diabeł ubiera się u Prady”. Na wielki plus wypadają również role epizodyczne, w szczególności znanego z Saturday Night Live Pete’a Davidsona, który wciela się w homoseksualnego przyjaciela Charliego i mimo że gra siebie, to robi to świetnie i udowadnia, że jest jednym z najbardziej obiecujących komików w Stanach.

Kadr z filmu “Swatamy swoich szefów”

Oczywiście muszę zaznaczyć, że Swatamy swoich szefów cierpi na chorobę typową dla rom-komów, czyli przewidywalność oraz małą oryginalność. Po 20 minutach jesteśmy w stanie przewidzieć, co się jeszcze wydarzy, a samo lekkie naruszenie schematów typowych dla produkcji tego kalibru nie powoduje od razu, że z miejsca film Scanlon jest czymś nowatorskim, a jego świeżość – choć niewątpliwie obecna – jest niestety tylko chwilowa.

Przeczytaj również:  „Fallout”, czyli fabuła nigdy się nie zmienia [RECENZJA]
Zobacz rowniez: “Dziedzictwo. Hereditary” – Najstraszniejszy film roku? – Recenzja

Swatamy swoich szefów to krok w dobrą stronę. Nie jest to obraz ani wybitny, ani rewolucyjny. Bardziej pasującym do niego określeniem jest “ciepły” i “całkiem niezły”. I o ile w większości przypadków film Scanlon uchodziłby za średniaka, tak na tle tegorocznych produkcji Netflixa, wśród “filmów z dziewczyną na wieczór”, nie ma sobie równych. Jest tam pewien running joke, w którym to bohaterowi wyliczają swoje wady i kończą słowami “ale cię [wstaw dość pozytywny czasownik]”. A więc – “Swatamy swoich szefów”, jesteś schematyczny, przewidywalny i czasem głupi, ale spowodowałeś, że mój wieczór był lepszy. I o to chyba chodziło.


Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.