Recenzje

“Szczęśliwy Lazzaro” [RECENZJA]

Marcin Kempisty

Lazzaro (Adriano Tardiolo) nie ma łatwego życia, mimo że sam o tym nie wie. Lazzaro przenieś babcię, zajmij się taczką, przynieś, podaj, pozamiataj; każdy w dowolnym momencie wydaje mu polecenia, a on spełnia je bez mrugnięcia okiem, bez chwili zawahania. Czy to kwestia wychowania, czy wrodzonych predyspozycji, tego widz się nie dowie. Będzie tylko obserwować, jak kolejni członkowie zapomnianej przez świat wioski Inviolata szydzą z chłopaka i korzystają z jego usług. Tępawy wyraz twarzy, pusty wzrok i nieco przygarbiona sylwetka zdradzają zaś bohatera, że w jego głowie nie tli się choćby najmniejsza potrzeba buntu.

Zobacz również: Łukasz Grzegorzek: „Jestem ekspertem od własnego życia” [WYWIAD]

Szczęśliwy Lazzaro to opowieść z pogranicza jawy i snu, zakotwiczona jednocześnie w estetyce baśni, jak również neorealizmu włoskiego znanego głównie z dzieł powstających na przełomie lat 40. i 50. Zwłaszcza w pierwszej części Alice Rohrwacher buduje swój film z niezwykłym pietyzmem, dbając o każdy detal wypełniający obserwowaną wioskę. Miesza porządki czasowe, wrzucając bohaterów w świat z innej bajki, który mimo globalnych przemian nadal nie odchodzi w zapomnienie. Gromada żyje jak gdyby poza czasem, w rzeczywistości ugruntowanej na pańszczyźnianych zasadach sprzed epoki przemysłowej, ale już z istniejącymi walkmanami i samochodami.

Szczęśliwy Lazzaro

Członkowie osady wierzą w morderczą potęgę wilków, czyhających w lasach na niewinne ofiary. Ślepo ufają w prawidła ekonomii wykładane im przez panią na włościach, Markizę Alfonsinę De Lunę, oraz jej pomagiera Nicolę. Nadzorcy zawsze w taki sposób obliczają wartość pracy wieśniaków, żeby doszło do wyzysku i popadnięcia pracowników w jeszcze większe długi. A gromada w to wierzy, bo nie wie, czym jest wolność, bo została na tyle skutecznie wytresowana przez wszystkie lata, że nie wyobraża sobie, by mogło to wyglądać inaczej. Żyje sobie spokojnie we wsi spokojnej, odgrodzonej rzeką i lasami od reszty świata, ciężko pracując i oczekując na śmierć.

Przeczytaj również:  „Furia", czyli arturiańska legenda, której nie znaliście [RECENZJA]
Zobacz również: „Litość”, czyli „Patrzcie jak pięknie cierpię” [RECENZJA]

Dopóki Rohrwacher stara się piętrzyć niejednoznaczności, podsuwać kolejne symbole i spokojnym tempem prowadzić akcję do przodu, dopóty omija uproszczeń i tworzy niezwykle frapującą historię. Uniwersalność przekazu, wyrzucenie obserwowanych wydarzeń poza historyczny nawias służy kompleksowemu spojrzeniu na losy bohaterów, ich wybory oraz niewolę myśli, w którą popadli. Natomiast nagromadzenie wokół Lazzaro literackich tropów, począwszy od samego imienia, przez braterstwo krwi z synem Markizy, a na jego zidiociałej świętoszkowatości skończywszy (kłaniają się książę Myszkin i Dostojewski), wznoszą produkcję na wyższy poziom, pozwalający na umiejscowienie protagonisty wśród postaci walczących z wiatrakami i niereformowalnych idealistów, wpisujący postępowanie Lazzaro w krąg problemów, z którymi do tej pory ludzkość sobie nie poradziła.

Starcie niewinnego dobra z twardymi prawami walki o życie najczęściej kończy się porażką, lecz reżyserka dopuszcza do kolejnej takiej potyczki, szukając ewentualnego wentylu bezpieczeństwa, drogi ucieczki od wciąż powielanych schematów. Niewątpliwie pomaga jej w tym unikanie konkretu, rozmycie opowieści pomiędzy wiele epok, wypatrywanie punktu wspólnego dla kolejnych pokoleń zamieszkujących pozorną idyllę.

Niestety autorce nie wystarcza prowadzenie uniwersalnej historii, potrzebuje konkretu, mocnego uderzenia w podbrzusze sytego mieszczaństwa. Z tego względu druga część filmu, osadzona już w czasach współczesnych, kipi od politycznych manifestów. Nad głowami bohaterów unosi się aura proletariackiego kaznodziejstwa, roztacza się cuchnący swąd moralizatorskiego kadzidła. Rohrwacher idzie w stronę snucia szalenie prostych paraleli, gdy stara się rozrysować “genealogię biedy”. Bierze się za skomplikowany temat nierówności społecznych i sprowadza go do kilku nośnych hasełek, którym brakuje jakiejkolwiek subtelności.

Przeczytaj również:  „Fallout”, czyli fabuła nigdy się nie zmienia [RECENZJA]

Szczęśliwy Lazzaro

Zobacz również: „Obywatel Jones” – Wolność prasy według Agnieszki Holland [RECENZJA]

Oczywiście ten gest trafi do serc wielu widzów, wszak kto by się nie ujął za dobrotliwym Lazzaro, lecz w ostateczności, gdy odstawi się na bok empatię, to pozostanie niemalże hollywoodzki zabieg fabularny. O ile zerwanie z sielankową chłopomanią i zerwanie z uwznioślaniem ich trudnego losu wydają się słuszne i uzasadnione, o tyle tworzenie na ich plecach hagiografii biedoty jest już formą zbyt radykalną, daleką od istoty skomplikowanych mechanizmów rządzących społecznościami. Już Nadine Labaki Kafarnaum lepiej unikała nadmiernego patosu, chociaż ukazywanie dzieci z patologicznych środowisk nasuwa skojarzenia z łatwym wyciskaniem łez.

Fabularna przemiana o tyle rozczarowuje, że reżyserka wraz z odpowiedzialną za zdjęcia Hélène Louvart nadal tworzą fantastyczne wizualne widowisko, dalekie od szalonej symetrii, kolorowych fajerwerków i projektowanych od linijki kompozycji. Statyczna kamera jedynie przygląda się bohaterom, zazwyczaj czuwając blisko nich, ziarnistość obrazu stwarza wrażenie współuczestnictwa w historii, bliskości tego świata, zaś zaokrąglone kadry są ukłonem w stronę starszych dzieł. Szczęśliwy Lazzaro to oczekiwany powrót do siły opowiadania. Do uciszenia estetycznych zapędów, by nie przysłoniły one perypetii postaci.

Jakościowy rozdźwięk między dwiema połowami filmu nie powinien jednak przysłonić faktu, że zamysł reżyserki jest szczery i godny pochwały. Ujęcie się za niesłyszanymi głosami, za pomijanymi ludźmi jest potrzebne w dobie narracji wielkich korporacji i coachingowego zapewniania o wartości odwagi i samozaparcia w drodze po bogactwo. Historie “z marginesu” mogą ukazać znacznie więcej, byle tylko nie były pisane pod dyktando jednej idei, co przytrafiło się właśnie w Szczęśliwym Lazzaro. 


Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.