Recenzje

“Velvet Buzzsaw”, czyli aksamitna masakra [RECENZJA]

Michał Palowski
Velvet Buzzsaw

Z każdym nowym projektem ozdobionym wielkimi nazwiskami, a jednocześnie lądującym bezpośrednio na Netfliksie wiąże się doza ryzyka. Czy tym razem twórcy faktycznie wykroczyli poza ramy kinowego dyskursu, czy może ich średniej jakości produkt zwyczajnie nie poradziłby sobie w finansowej machinie standardowej dystrybucji? “Nie ma sztuki bez śmierci” – tak głosi tatuaż jednej z bohaterek nowego filmu Dana Gilroya. Chciałoby się nawiązać tu do znanego porzekadła, lecz w przypadku “Velvet Buzzsaw” dym był obecny, a niestety zabrakło ognia.

Trudno się dziwić dymowi, jaki roztaczał się wokół produkcji. Kiedy w zbiorowej pamięci funkcjonujesz jako reżyser nadal świeżego i świetnie przyjętego (i do tego debiutanckiego) “Wolnego strzelca” oczekuje się od ciebie dużo. Przymknąć można oko na średnio odebranego “Romana J. Israela”, bo w końcu wracasz do gry z Jakem Gyllenhaalem – tym samym, który podniósł twój debiut do rangi jednego z najlepszych filmów dekady.

Zobacz również: „Green Book” [RECENZJA]

Dan Gilroy utrzymuje akcję swoich filmów w Los Angeles i jego najnowszy film nie zrywa z tą tradycją. Tym razem spojrzymy świat krytyków oraz handlarzy sztuką, co po wcześniejszych ekranowych oględzinach losów reportażysty i adwokata zapowiadać mogłoby luźniejszy koncept, jednak nic bardziej mylnego. Po sprawnej, choć nieco pospiesznej ekspozycji opleceni jesteśmy już gęstą siecią powiązań i układów biznesowych między świetnie wykreowanymi postaciami. Galerie sztuki to istny kocioł, w którym razem gotują się artyści, krytycy, kustosze oraz właściciele i nierzadko dochodzi między nimi do wrzenia. Dużym plusem produkcji wykreowanie postaci tak ekscentrycznych jak dzieła sztuki, które ich otaczają – szczególne oklaski dla Jake’a Gyllenhaala i Toni Collette.

Velvet Buzzsaw

Dla co bardziej ciekawskich widzów, którzy przed premierą skusili się na zajrzenie do zwiastuna, nie będzie zaskoczeniem, że film dość szybko uderza w horrorowe nuty. Początkowo jest to intrygujące i z pewnym kredytem zaufania obserwujemy, jak przedstawiona sztuka zazębi się z tym osobliwym konceptem. Centralnym punktem fabuły jest zmarły artysta zostawiający za sobą setki obrazów. Jak się okazuje, w świecie filmu są to istne dzieła sztuki, do tego autorstwa zupełnie nieznanego malarza, co jest gratką dla bohaterów traktujących sztukę jako biznes. Szkopuł w tym, że obrazy okazują się skrywać za sobą mroczne sekrety, napędzające “straszną” część filmu… W połowie seansu, kiedy fabuła zaczyna zbierać pierwsze żniwa na ekranie, stajemy się niemal pewni, że film niczym już nas nie zaskoczy. Dylematy zarysowane w ekspozycji uciekają w pretensję, a całość staje wtórną sieczką zrealizowaną bez fantazji.

Przeczytaj również:  „Cztery córki” – ocalić tożsamość, odzyskać głos [RECENZJA]
Zobacz również: Alita: Battle Angel – [RECENZJA]

Rozkrok, w jakim stoi film Gilroya to jego największa, a wręcz kardynalna wada. “Velvet Buzzsaw” to tak naprawdę gatunkowy miszmasz, a scenariusz, choć z przekazem, gubi go błądząc między campowymi wstawkami i sekwencjami kina grozy rodem sprzed 15 lat. Boli to zwłaszcza dlatego, że film oferuje naprawdę świeży setting, z daleka od nawiedzonych domów czy seryjnych morderców. W dobie nowofalowych produkcji i poniekąd renesansu gatunku, jakim jest horror, odegrane od kliszy sekwencje morderstw dokonanych przez przeklęte obrazy przyprawiają co najwyżej o ziewanie, a jedyną odczuwaną przez widza emocją jest żal, że traci sprzed oczu kolejne ciekawe kreacje aktorskie. W budowaniu kilmatu nie pomaga również muzyka Marco Beltramiego i Bucka Sandersa – poza intrygującą melodią w, świetnej skądinąd, animowanej sekwencji otwierającej podczas filmu usłyszymy już głównie generyczne smyczki.

Postaci głównego bohatera (poniekąd, bo mamy tu do czynienia raczej z ensemble cast) Morfa Vandewalta należy się osobny akapit, bo to najjaśniejszy punkt filmu. Jake Gyllenhaal w tej roli jako jedyny zdaje się wiedzieć, jak ugryźć koncept takiego filmu jak “Velvet Buzzsaw”. Ekscentryczny, pretensjonalny i przerysowany krytyk wnosi świeżość do nieco sztywnej produkcji, którą większość aktorów (i reżyser) bierze nazbyt poważnie. Tutaj Jake nieco bawi się ekspresją i wyciska co się da ze scenariusza, jednak i on jest bezsilny wobec siły sztampowego horroru trzymającego fabułę w ryzach. Toni Collette i John Malkovich, gdy już pojawiają się na ekranie, również przyciągają wzrok. Patrząc na produkcję broniącą się właściwie jedynie kreacjami aktorskimi dziwi obsadzenie w drugiej najważniejszej roli Brytyjki Zawe Ashton, względnie nieopierzonej w takiej skali. Choć jej postać jest motorem napędowym fabuły, brakuje jej dynamiki i luzu kolegów i koleżanek, z którymi dzieli ekran.

Przeczytaj również:  „Bękart" – w poszukiwaniu ziemi obiecanej

Velver Buzzsaw

Zobacz również: „Sex Education” – Otwarcie o waginie [RECENZJA]

Ciekawym posunięciem Gilroya jest właściwie samo umieszczenie surowego krytyka jako głównego bohatera filmu. Jeden z wątków tyczy rzekomego “zniszczenia życia” artysty przez złą recenzję Morfa, tak wpływowego głosu – czy to zabezpieczenie reżysera przed surowymi recenzjami, czy może samoświadomy symbol dystansu wobec zjawiska wszechobecnego nadmiaru opinii? Decyzja należy do nas, przeciętnych zjadaczy chleba, którzy jako wyśmiany początkowo Hoboman ostatecznie są bohaterami dość zaskakującej klamry kompozycyjnej.

Całościowo “Velvet Buzzsaw” jest oczywiście krytyką komercjalizacji sztuki i patologiami, jakie wiążą się z nadawaniem materialnych wartości rzeczom z definicji niemierzalnych takowymi miarami. Być może stąd decyzja o sieciowej dystrybucji, stawiająca film poniekąd z boku typowych straszaków mających jedynie zmonetyzować nerwowe podskakiwanie widzów w sali kinowej. W tej aksamitnej pile tarczowej zbyt wiele jednak zgrzytów, aby pozahorrorowy przekaz wybrzmiał w pełnym potencjale.


Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.