Recenzje

Władcy chaosu [czyli black metal na wesoło] – Recenzja

Tomasz Małecki
Jack Kilmer, Jonathan Barnwell, Rory Culkin and Anthony De La Torre appear in Lords of Chaos by Jonas Åkerlund, an official selection of the Midnight program at the 2018 Sundance Film Festival. Courtesy of Sundance Institute. All photos are copyrighted and may be used by press only for the purpose of news or editorial coverage of Sundance Institute programs. Photos must be accompanied by a credit to the photographer and/or 'Courtesy of Sundance Institute.' Unauthorized use, alteration, reproduction or sale of logos and/or photos is strictly prohibited.

Bijący z materiałów promocyjnych napis “oparty o prawdę… i kłamstwa… oraz wydarzenia, które wydarzyły się naprawdę” w sposób wystarczający wyjaśnia stosunek Åkerlunda do konwencji swojego filmu. Śmiertelna (słowo klucz) powaga, z jaką ojcowie prawdziwego norweskiego black metalu chcieli (i chcą nadal), by traktować własną twórczość, służy reżyserowi jako punkt wyjścia dla uknucia bezlitosnej satyry. Umalowani w czarno-biały corpse paint, wrzeszczący satanistyczne formuły, malujący odwrócone krzyże i nie posiadający żadnych zahamowań moralnych młodzieńcy, którymi wówczas, tj. na początku lat 90., byli, w Władcach chaosu są bowiem dokładnie tym, co ujrzeć mógł każdy medialny uczestnik ówczesnej zawieruchy – rozwydrzonymi nastolatkami, którzy na zbyt perfekcyjną, norweską egzystencję w stanie średnim musieli odpowiedzieć typowo szczeniackim buntem. Reżyser pozbawia więc obdarzony kultem mroku gatunek muzyczny głębi psychologicznej, ukazując wszystkie jego przejawy w świetle niezaspokojonych młodzieńczych namiętności.

Fot. kadr z filmu
Fot. kadr z filmu

W piwnicy swojego idealnego, pastelowego domu rodzinnego Euronymous (Rory Culkin) zakłada zespół, który w opinii jego członków stanowi nowe otwarcie w historii muzyki metalowej. Trudno im się zresztą dziwić – nikt do tej pory w podobny sposób nie korzystał z instrumentów strunowych. Ich mroczne, szybkie brzmienie, zacierające wszelki ślad po jakiejkolwiek oktawie, niewątpliwie świadczy o ich oryginalności i to nawet pomimo faktu, że już kilka lat przed nimi w podobne klimaty celowali chłopcy z Hellhammer (następnie Celtic Frost) oraz Venom. Jedyne czego im brakuje do osiągnięcia perfekcji we własnej konwencji to przesiąknięty do cna odorem śmierci wokal. Z “nieba” spada wówczas Dead (Jack Kilmer), blondwłosy Szwed, cierpiący na wyjątkowo podłą odmianę depresji. Wspólnie nagrywają pierwsze utwory i powoli osiągają status wśród podobnej im młodzieży. Sielankę wczesnej sławy przerywa im jednak samobójcza śmierć nowego nabytku, a także dość niespodziewany entuzjazm “pozera” Christiana, znanego również pod przybranym imieniem Varg (tak, ksywki to istotny element blackmetalowego tworzenia wizerunku) …

Zobacz również: Klasykę z Filmawką, czyli Michał Piechowski pisze o “Ptaśku”

Historia black metalu to historia ognia, krwi, śmierci i bezdennego egocentryzmu, w której oskarżenia o pozerstwo były dla oskarżonego tak dotkliwe jak dla średniowiecznej, wiejskiej babki zarzut czarnoksięstwa. Jonas Åkerlund, jako były perkusista zespołu Bathory, wiedział więc na co się pisze, wkładając kij swego zdystansowanego, bo już od dawna “zeświecczonego”, spojrzenia do mrowiska blackmetalowego testosteronu. Luźno podejmując wątki poruszone przez Michaela Moynihana i Didrika Søderlinda w książce o tym samym tytule, naraził się na ekskomunikę ze strony jego byłych kolegów po fachu jeszcze przed premierą filmu. W przedstawieniu początków blackmetalowej sceny muzycznej ujętej z perspektywy muzyków legendarnej grupy Mayhem (lub jak woleliby pewnie sami twórcy – The True Mayhem), nie szczędzi bowiem sarkazmu i bezrefleksyjnej ironii, która tak samo jak o sile produkcji, świadczy o jej znikomej wartości merytorycznej.

Przeczytaj również:  „Bękart" – w poszukiwaniu ziemi obiecanej
Fot. kadr z filmu
Fot. kadr z filmu

Władców chaosu możemy podzielić na dwie części. W pierwszej Åkerlund piętrzy poziomy satyry w sposób nie do końca finezyjny, ale z pewnością biorący w nawias powagę swego przedmiotu, co nawet pomimo eksploatowania raczej przeciętnie zabawnych paradoksów (fakt, iż oryginalne imię Varga brzmi Christian jest tu wyraźnie podkreślony przynajmniej dwa razy) sprawdza się w przyjętej przez twórcę konwencji. W tym czasie wybrzmiewa igraszka z blackmetalowego stylu życia, który w znacznej większości przypadków okazuje się niczym innym jak znienawidzonym przez ich wyznawców pozerstwem; modą, która nadchodzi i przemija. Euronymous skręca się na widok Deada, który wdycha zapach martwego kota, aby “poczuć śmierć”, tak jak i potem Necrobutcher odmawia przyjęcia przysięgi wierności Mayhem w postaci założenia naszyjnika z fragmentem czaszki Deada (który i tak okazuje się kawałkiem czaszki kurczaka). We Władcach chaosu bohaterem nie jest zatem black metal jako zjawisko, lecz ludzie odpowiadający za jego istnienie. Ludzie tchórzliwi, postulujący zerwanie ze społecznymi normami, lecz tkwiącymi w nich po same uszy. Tylko Dead okazuje się “autentycznym” black metalowcem, choć wynika to bardziej z choroby jego istnienia aniżeli ideologicznego powinowactwa.

Zobacz również: Recenzję najnowszego filmu Gusa Van Santa

Fakt ten może narobić jednak szkód, gdy w kontakt z niniejszą wykładnią wejdzie osoba niekoniecznie orientująca się w istocie black metalu. Ten, jako zjawisko buntu i odrzucenia standaryzującego dorobku całej cywilizacji chrześcijańskiej, już u samego zarania przerósł możliwości bojaźliwych chłopców, dla których muzyka była jedynie formą zabawy. Stworzyli więc coś, nad czym sami nie mogli zapanować, a co sztuką i ucieczką od ciążącej codzienności stało się dopiero w kontakcie z odbiorcą. Muzyka oderwała się więc od kompozytora, stanowiąc zawieszony w przestrzeni i czasie tygiel najskrajniejszych, najpełniejszych pasji emocji. Tej właściwości black metalu Åkerlund już nie omawia, co pozostawia Władców chaosu w mocno wybrakowanym stanie.

Fot. kadr z filmu
Fot. kadr z filmu

Druga część filmu, która nie następuje jednak znienacka, lecz z wolna ewoluuje, uchodzi zaś za prawdopodobnie najgorszy wybór Åkerlunda w jego reżyserskiej karierze. O ile do tej pory satyra na black metal jakkolwiek spełniała postawione przed nią zadanie, tak z dramaturgicznych jak mniemam względów jej konwencja została wyparta przez tani melodramat. Do fabuły zostają wprowadzone mniej istotnie postacie, których celem jest wyłącznie stworzenie emocjonalnej głębi głównych bohaterów i wywarcie wrażenia w momencie, gdy ci skaczą sobie do gardeł. Biorąc pod uwagę to, że szczegółowość narracji nie różni się znacząco od opisu zdarzeń dostępnym na Wikipedii, taki zabieg wytrąca z rękawa całości dotychczasowego asa, którym było zdystansowane podejście do sprawy. I nie ratuje tego nawet dłoń, którą Åkerlund podaje sam sobie w ostatniej scenie filmu, gdy martwy Euronymous mówi z offu, abyśmy “skończyli z tym sentymentalnym gównem”.

Przeczytaj również:  „Cztery córki” – ocalić tożsamość, odzyskać głos [RECENZJA]
Zobacz również: Podsumowanie roku z życia Bena Afflecka

W tym segmencie na dalszy plan schodzi również muzyka i artystyczny wymiar twórczości Mayhem (np. zmiany kadrowe i sama praca nad kultowym albumem De Mysteriis Dom Sathanas), a na sile przybiera ideologiczny konflikt między Vargiem a Euronymousem. Szkopuł jednak w tym, że między Panami nie zachodzi większa chemiczna reakcja – ich relacja oraz motywacje każdego z nich (szczególnie Varga) są tu dane de iure, a nie de facto, co rzecz jasna utrudnia uwiarygodnienie zachodzącej rywalizacji. O wiele lepiej wypada za to “związek” Euronymousa z Deadem, który w interpretacji Åkerlunda przybiera nawet podtekst homoseksualny, co w zestawieniu z w pełni satyryczną konwencją pierwszej połowy filmu uchodzi za naprawdę prześmiewczy komentarz. Ci dwoje może i wiele słów ze sobą nie zamienili, ale kilka spojrzeń oraz fakt, że trzymający zazwyczaj rękę na pulsie, autorytarny charakter Euronymousa nagle topnieje, gdy wchodzi w kontakt ze zjawiskową, pierwotną naturą Deada, wystarczy, by stwierdzić, że iskrzy między nimi pewna erotyczna siła.

Fot. kadr z filmu
Fot. kadr z filmu

Pod względem technicznym Władcy chaosu są natomiast typowym akerlundizem, po którym widzowie kinowej wersji koncertu Rammstein z Paryża mogą odczuć swoiste deja vu. Fetyszyzacja teledyskowego montażu zakrawa tu o nagrodę imienia Dzigi Wiertowa, lub raczej Michaela Baya, bo to do finezji tego drugiego Åkerlundowi jest bliżej. Ma to swoją rację bytu, tym bardziej, że nadaje całości nietypowej, energicznej dynamiki, choć fakt, że ujęcia dłuższe niż 6-7 sekund stanowią tu absolutną rzadkość może co wrażliwszych widzów skutecznie odrzucić. Podobny dylemat odczuwalny jest w sprawie muzyki, która w pierwszej połowie wyraźnie zaznacza swe oblicze i zdaje się centralnym punktem zainteresowania reżysera, a następnie schodzi na dalszy plan i pojawia się wyłącznie jako chwilowa atrakcja audialna. Czy ma to związek z próbą odzwierciedlenia fenomenu wyabstrahowania muzyki od właściwej sceny muzycznej i jej najważniejszych graczy? Wątpię. Åkerlund po prostu w zbyt wysokim tempie wyczerpał konwencję, po czym musiał ratować się linearną, książkową narracją.

Jest we Władcach chaosu jednak coś, co każe przyznać im palemkę wyjątkowości. Czy to fakt, że do tej pory nikt nie podjął się fabularnej dekonstrukcji blackmetalowej klasyki? Znaczący potencjał do bycia filmem z gatunku guilty pleasure? A może po prostu to, że od zawsze chciałem usłyszeć na napisach końcowych fragment Freezing Moon? Prawdopodobnie każda z tych sugestii jest w pewnym stopniu prawdziwa. Tak jak i prawdziwe jest tylko jedno Mayhem.


Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.