“13 Reasons Why” – Recenzja 2. sezonu
Rok temu Hannah Baker i jej taśmy zawładnęły nie tylko szkołą Liberty High, ale również wieloma nastolatkami, a przez chwilę – nawet całym Netflixem. Historia samobójstwa pokrzywdzonej, samotnej i smutnej dziewczyny wprowadziło do produkcji młodzieżowych wiele świeżości i powagi, bo w przeciwieństwie do Riverdale czy Atypical – 13 Reasons Why nie bało się pokazywania i mówienia o pewnych kwestiach. Na początku mojej opowieści o drugim sezonie, muszę zaznaczyć, że konieczna jest znajomość taśm Hanny, choć by zrozumieć moje przesłanie potrzeba ich przesłuchać tylko raz. Będę starał się jednak unikać spoilerów ze świeżych jeszcze odcinków.


Przed krótkim przypomnieniem wydarzeń z pierwszej części opowieści o Liberty High witają nas aktorzy, którzy informują, że samobójstwo nigdy nie jest dobrym sposobem radzenia sobie z problemami. Przypominają również, że rozmowa często przynosi ulgę – czy to z rodzicami, kolegami czy nawet przez infolinię. Bardzo duży nacisk jest położony na rozgraniczenie fikcyjnej opowieści od świata rzeczywistego, a przed każdym epizodem otrzymujemy informację, że 13 Reasons Why nie jest dla wszystkich. Również na koniec każdego odcinka głos jednej ze znanych nam postaci przypomina, że zawsze istnieje strona produkcji, na której to można otrzymać pomoc. Czuć więc asekuracje Netflixa przed kolejną burzą, czuć chęć odcięcia się od problemów samobójstwa i złagodzenia tonu, zabezpieczając się właśnie takimi – skądinąd bardzo chwalebnymi – akcjami społecznymi.
Sama akcja dzieje się parę miesięcy po zakończeniu pierwszego sezonu. Naszym głównym bohaterem nadal jest Clay (Dylan Minette), który spotyka się z przeuroczą Sky, a główną osią fabularną będzie proces rodziców Hanny z Liberty High. Każdy odcinek znów opowiada nam historię innej postaci – i o ile w pierwszej odsłonie postacie zamykały się na jednej taśmie – tak tutaj pojedyncze epizody opowiadają o zeznaniach poszczególnych osób. Pozwala nam to wreszcie zobaczyć drugą stronę medalu i usłyszeć inną wersję wydarzeń niż ta, którą opisała Baker.
Każda postać przeżywa nadal swój własny dramat – i tym razem mniej będzie cierpienia Hanny, a więcej poszczególnych bohaterów. Alex (Miles Heizer) po nieudanej próbie samobójczej będzie próbował wrócić do szkoły i normalnego życia, Jessica (Alisha Boe) spróbuje zapomnieć o gwałcie, którego była ofiarą, a Olivia, matka zmarłej dziewczyny, postara się zacząć życie od nowa. I znowu scenarzyści spróbowali opowiedzieć o zbyt wielu rzeczach, przez co wiele wątków wydaje się urwanych i zapomnianych.
I o ile zdarzają się perełki – takie jak relacja Claya ze Sky i pięknie napisana historia o próbie akceptacji samej siebie i potrzebie terapii – o tyle jest parę opowieści z dużym potencjałem – wybory na przewodniczącego (gdzie twórcy po dosyć niezłym wprowadzeniu, kończą opowieść w niecałych trzech scenach), dualizm zachowań kolegów z zespołu Bryce’a (nasiona pod ten wątek zostają zasadzone już w pierwszych scenach, ale wszystko zostaje potem zapomniane w połowie sezonu) czy też problemy rodzinne Justina (nadal nie wiem co dzieje się ze Scottem, bo po paru iście Fincherowskich ujęciach zostaje całkowicie zapomniany).


Można jednak spróbować usprawiedliwić wielowątkowość twórców 13RW, którzy poniekąd zostali zmuszeni przez presję społeczno-medialną do podjęcia pewnych tematów. I – co poniekąd zabawne – większość tych aspektów jest związana z postacią Tylera (Devin Druid). To on w potrzebie znalezienia znajomych zacznie robić rzeczy generalnie uznawane za nielegalne, to on będzie czuł się wyrzutkiem społecznym, to on będzie aż za bardzo zafascynowany bronią i “poczuciem wolności i wyzwolenia”, jakie ona daje, i wreszcie to on będzie ofiarą w najgłośniejszej scenie całego sezonu. I mimo tego, że na aktorstwo Druida patrzy się bardzo ciężko, bo miałem poczucie, że w rolę zamkniętego introwertyka wcielił się aż za mocno i jego zamknięcie przeniosło się również na brak jakichkolwiek emocji, o tyle scenariuszowo większość z tych tematów jest poruszona w bardzo dobry i subtelny sposób.
Na szczególne brawa twórcy 13RW zasługują za podejście do tematu molestowania kobiet. Rok temu to taśmy Hanny na nowo rozpoczęły dyskusję w świecie filmu na temat molestowań, gwałtów ale również akceptacji oprawców w naszym współczesnym społeczeństwie. Później – jak wszyscy pewnie wiedzą – narodził się jeden z najważniejszych ruchów społecznych w Hollywood, ruch Time’s Up. A narracja w produkcji Netflixa świetnie uzupełnia historię tego co dzieje się w LA – Bryce’a można porównać do każdego wielkiego i uznanego producenta (Harvey is that you?), reżysera czy też postaci z kontaktami, której, jak może się wydawać, nie da się ruszyć.
Ale 13RW daje nadzieję, że coś można zmienić, każda osoba pokrzywdzona, dotknięta molestowaniem, w momencie otworzenia się czuje ulgę. Pokrzywdzone nastolatki słyszą, że takie rzeczy nie powinny się dziać, słyszą, że mają prawo do lepszego jutra, słyszą, że takie zachowania nie są i nie powinny być akceptowalne przez społeczeństwo. Utożsamiając się z Jessicą czy Niną (świetnie napisana nowa bohaterka) mogą zrozumieć, że ich ciało jest ich własnością a nie nikogo innego, że to one mogą decydować o tym co chcą z nim robić, że złych ludzi prędzej czy później dogodni sprawiedliwość. Dlatego też po raz kolejny to ostatni odcinek wspina się na poziom bycia wybitnym.
Szkoda, że scenarzystom zabrakło odwagi na odcięcie się od Katherine Langford. Wprowadzenie postaci Baker jako ducha, który prowadzi rozmowy w głowie Claya to chyba najgłupsza decyzja, jaką mogli podjąć, bo tak poważnemu serialowi odbiera to konieczny tu realizm. Co z tego, że jest to głównie dialog wewnętrzny, gdy często to w nim zawarte są kluczowe fabularne informacje. W jaki sposób jest to uzasadnione? Po co? Postać Hanny można było spokojnie zamknąć w retrospekcjach, a nie wprowadzać w 13RW deus ex machiny, bo niestety w sezonie, kiedy burzony jest pomnik Baker i pewne ukryte fakty wychodzą na jaw, stawianie jej jako “boga z machiny” i postaci, która wprawia wszystko w ruch, jest bezsensowne.


Kolejnym problemem jest 13 odcinków, w których dostajemy historię na maksymalnie siedem. Znowu wszystko zaczyna się kręcić w okolicach szóstej części, znowu dopiero końcówka jest bardzo dobra. I o ile w pierwszym sezonie wszystko było jakoś uzasadnione (13 taśm) tak tutaj można by to wszystko skrócić, ucinając z tej historii melodramat, którego nie powstydziłby się Mark Frost (swoją drogą Tony mi przypomina Jasona z Twin Peaks). Rozwleczenie serialu ma swoje plusy (tak jak w przypadku żartu o Odysei kosmicznej), ale trudno powiedzieć, że dla paru świetnych scen było warto tworzyć 6 niepotrzebnych epizodów
Muszę jednak stanąć w obronie twórców, którzy znaleźli się w ogniu krytyki, a których serial został uznany za promocje samobójstwa. Po pierwsze, 13 RW nie jest produkcją edukacyjną i niestety oglądając film czy czytając książki, musimy być świadomi, że to z czym mamy styczność nie jest prawdziwe, a czytelnik musi posiadać umiejętność rozgraniczania fikcji od rzeczywistości. Po drugie w obecnych czasach to tabu jest najstraszniejszą rzeczą, jaką można zrobić dziecku. Wszystko powinno opierać się na otwartości i szczerości. Nie można powiedzieć: samobójstw nie ma. Są i są problemem, a ludzie, szczególnie młodzi, powinni usłyszeć nie, że samobójstwo jest złe, ale że nigdy nie jest odpowiednią decyzją, bo zawsze może i będzie lepiej. Powinni usłyszeć, że spadamy na dół po to, by się z niego odbić. Zarzucanie produkcji pokazywania realistycznej sceny gwałtu jest największą głupotą, z jaką spotkałem się w ostatnich latach.
Nikt nie ma problemu z Marzycielami Bertolucciego, nikt nie ma problemu z morderstwami w Riverdale, jednak gdy na ekranie pokazana zostanie scena napaści seksualnej nagle dowiadujemy się o tragicznych skutkach. Problem w tym, że wyparcie i brak mówienia o atakach i gwałtach nie spowoduje, że nie będą istniały, a ukazanie ich w złagodzonej wersji nie tylko odebrałoby powagę, ale mogłoby również spowodować, że nastoletni widz nie uświadomi sobie powagi sytuacji. Nie wspomnę o ludziach, którzy mają problem tylko z tym, że napaść była na tle (SPOILER – męsko męskim), bo każdy który nie wierzy w istnienie i możliwość takiej sytuacji, jest za intelektualną córą Koryntu. I dlatego uważam, że mimo mankamentów, dobrze, że 13 RW powstało. Bo otwiera oczy ludzi na różne problemy.
Oczywiście największym problemem całej produkcji pozostaje aktorstwo. O ile Minette nie jest tak irytujący jak w pierwszym sezonie, a Justin Prenitice wcielający się w Bryce’a jest jednym z najlepszych czarnych charakterów w historii teen dramas, to zmuszanie widza do śledzenia losów aktora o dwóch twarzach, znanego jako Miles Heizer to jedna z najgorszych decyzji. Muszę również docenić Christiana Naverro, wcielającego się w moją ulubioną postać – Tony’ego – szkoda tylko, że tym razem dostał tak mało ekranowego czasu, ale przynajmniej, co trzeba podkreślić, miał swój własny, osobisty wątek. Nagroda najgorszego aktora musi jednak trafić do Devina Druida, który całkowicie nie poradził sobie z ciężarem jaki musiał w tym sezonie unieść.


Muszę zaznaczyć, że pierwsze odcinki drugiego sezonu to straszna męka, którą pomaga przeżyć bardzo dobrze dobrany soundtrack. Idealnie oddające nastrój bohaterów piosenki z pogranicza indie rocka/popu i jazzu. Zaskakująco estetycznie wypada ten sezon, szczególnie jeśli chodzi o scenografię, bo Liberty High mimo trudnej sytuacji prezentuje się znacznie lepiej niż przed paroma miesiącami.
Zobacz też: “Ładunek” [Cargo] – Recenzja
Końcówka wskazuje na to, że do Claya i spółki jeszcze wrócimy. Z jednej strony zastanawiam się, czy jest po co wracać do szkoły, szczególnie w momencie gdy sprawa Hanny została zakończona. Czy jest jeszcze potrzeba opowiadania o tych postaciach? Czy jest sens tworzenia kolejnych 13 odcinków? Z drugiej strony mam jednak wrażenie, że w całym swoim gatunku, to 13 powodów pozostaje jedynym coś wnoszącym do życia widzów produktem.
Jest tu masa wad, wiele niepotrzebnych elementów, wiele niedoskonałości. Ale czuję jednak głęboko w sercu, że gdy pojawi się kolejny sezon, to i tak po niego sięgnę. Nie szukając wybitności, ale licząc na to, że znów dostanę po twarzy. Bo mimo niskiej oceny widniejącej pod tą recenzją, mam jednak poczucie, że jest to jedna z niewielu produkcji Netflixa, która ociera się o wybitność. Problem w tym, że jedno słowo nie jest w stanie uratować całości, tak samo jak jedna osoba nie była w stanie uratować Hanny Baker.