Recenzje

“The Disaster Artist” – recenzja

Maksymilian Majchrzak

The Disaster Artist to prawdopodobnie najzabawniejsza rzecz jaką zobaczycie w przyszłym roku (a część już pewnie widziała dzięki dobrodziejstwom wszelkiego rodzaju festiwali i pokazów przedpremierowych) w kinach. Poziom komizmu, jaki udało się wyciągnąć Jamesowi Franco z jednego z najgorętszych ostatnio filmowych memów, czyli tragikomicznego “The Room” każe stawiać to dzieło w mojej osobistej topce filmów, na których śmiałem się najmocniej, najgłośniej i najdłużej. Przez pierwszą fazę “The Disaster Artist” praktycznie nie daje wytchnienia i to jest ta sytuacja gdy można nieironicznie użyć frazy z “Chwili dla Ciebie” – śmiechom nie była końca.

Film tak doskonale oddający istotę tworzenia “The Room” mogła stworzyć tylko osoba naprawdę zafascynowana tym Obywatelem Kane’em słabych filmów. Jest śmiech, ale bez wyśmiewania, jest bezbłędnie oddana chemia w relacji Wiseau – Sestero (wiele tu zawdzięczamy faktowi, że grają ich bracia). Rola Jamesa Franco wchodzi z automatu do wąskiego panteonu postaci, które stopiły się z odtwarzającym je aktorem dając w finalnym efekcie coś więcej, tę truskawkę na torcie, która z rzadka jest możliwa do uchwycenia w 99% ról. Dave Franco troszkę cierpi z powodu wybitności kreacji brata, który go przyćmiewa, nie jest też tak podobny do Grega Sestero jak James do Wiseau. Ale w scenach imitujących uwodzenie Marka przez Lisę Dave zachował się jak trzeba i wspaniale wypowiedział chociażby tę kwestię: “I mean, the candles, the music, the sexy dress… I mean, what’s going on here?”

Nie zabrakło też poważniejszych momentów, a zwłaszcza jednego, który naprawdę osiąga efekt “tearing you apart”. Ale za dużo nie będę zdradzał, każdy powinien przeżyć to samemu. Obowiązkowa pozycja dla wszystkich kochających kino. Franco oddał słodko-gorzki hołd marzeniom, przyjaźni, sztuce i tandecie. Dla każdego, kto widział “The Room” ( a są tu tacy, co nie widzieli albo chociażby nie znają najbardziej memicznych scen?) będzie to niezwykłe doświadczenie. Szturmujcie kina, niestety u nas dopiero od 9 lutego.

 

PublicystykaRecenzje

What precisely is the nature of my game? – drugie spojrzenie na “Nić widmo”

Maksymilian Majchrzak


Film, który dla wielu kinomaniaków był jedną z najbardziej oczekiwanych premier roku 2017 (w polskich realiach niestety roku 2018, ale to standard). Choć Paul Thomas Anderson nie ma jeszcze tak powszechnie znanego nazwiska jak Denis Villeneuve, Chris Nolan czy nawet drugi reżyser o nazwisku Anderson (ten bardziej cukierkowy), to jego wcześniejsza twórczość, na czele z uznawanym za jeden z najlepszych filmów XXI wieku “Aż poleje się krew” każe go stawiać w orbicie zainteresowań każdej osoby, która czuje pasję do filmów. Coraz więcej osób ogląda PTA, a jak ktoś jeszcze nie oglądał, to na pewno ma w planach. Gdy dodać do tego fakt, że w “Nici widmo” wystąpił Daniel Day-Lewis, który gra w filmach co 5 lat (i mniej więcej co 5 lat odbiera za swoje role Oscary), wówczas obraz opowiadający o londyńskim kreatorze mody Reynoldsie Woodcock’u musi jawić się jako rzecz, o której Filmawka będzie pisać jeszcze wiele razy i która szybko wejdzie do kanonu klasyki kina.

PTA stworzył film na standardowym dla siebie od czasu “Boogie Nights” kosmicznym poziomie technicznym. Dopracowanie scenografii, kostiumów powala, do tego niezwykle piękne zdjęcia z wykorzystaniem długich ujęć (najbardziej ikonicznymi zostaną pewnie długie najazdy na klatkę schodową w atelier Woodcocka) no i te chirurgicznie bliskie zbliżenia na twarze aktorów. Wszystko to niezwykle harmonijnie łączy się z muzyką członka Radiohead Jonny’ego Greenwooda, która jest obecna niemal w każdym momencie filmu – cisza pojawia się tylko incydentalnie, w scenach największego napięcia. O fabule filmu nie ma sensu pisać w recenzji – jest ona jednocześnie dość prosta i skomplikowana. Wiele podtekstów i ukrytych sensów można dostrzec w relacji trójki głównych bohaterów – despotycznego perfekcjonisty Woodcocka, jego siostry Cyril i ukochanej Almy – wiejskiej dziewczyny, którą poznał w restauracji. Wreszcie, jak ocenić samego Reynoldsa – czy to zwykły, apodyktyczny buc i rozpieszczony mężczyzna – dziecko, czy raczej zbłąkana, artystyczna dusza szukająca ukojenia? Wiele będzie tu zależało od osobistego odbioru filmu, podobnie jak wcześniej w “Mistrzu” Anderson nie wykłada niczego na tacy.

“Nić widmo” raczej nie ma szans na zdobycie Oscara za najlepszy film, bo to film zbyt bezkompromisowy artystycznie. Chwała jednak amerykańskiej Akademii, że nominowała to dzieło aż w sześciu kategoriach. Obecność czegoś tak nowatorskiego i wysmakowanego wśród takich typowych oscar-baitów jak “Czas mroku” czy “Czwarta władza” jest zawsze miłą niespodzianką. Gary Oldman i Timothee Chalamet dali z siebie wszystko, ale znów moim zdaniem Daniel Day-Lewis przyćmił współnominowanych. Rola Woodcocka jest zdecydowanie bardziej stonowana i zniuansowana niż te Abrahama Lincolna czy Daniela Plainview. Irlandzki aktor udowodnia, że potrafi grać nie tylko ekspresyjnych choleryków, choć gdy Woodcock zalicza na ekranie wybuchy gniewu to też zbieramy szczękę z podłogi.

Cały zespół naszej strony poleca Wam serdecznie ten film.

Recenzje

“Good Time” Braci Safdie [RECENZJA]

Michał Palowski

Film braci Safdie to prawdziwa perełka wśród zeszłorocznych produkcji – mało który obraz miał tyle stylu, pazura, świeżości i genialnej autentyczności. Robert Pattinson wspina się tu na wyżyny grając niejednoznacznego rzezimieszka, a wszystkim nadal śmiejącym się z Edwarda i “Zmierzchu” polecamy prześledzić filmografię Roberta, który od czasu sagi o wampirach nie pojawił się w żadnym blockbusterze, za to zmyślnie dobiera ciekawych reżyserów i projekty (Michod i The Rover, Gray i Lost City of Z Movie, a przed nim jeszcze “Damsel” braci Zellner i anglojęzyczny debiut Claire Denis, czyli “High Life”).

“Good Time” żyje miastem, żyje nocnym neonowym Nowym Jorkiem i swoją nieliczną, osobliwą obsadą (Jennifer Jason Leigh oraz Pattinson idealnie zlewają się z naturszczykami na ekranie). Historia nie bawi się w przesadną ekspozycję i rzadko zwalnia tempo, dialogi brzmią wręcz dokumentalnie, a całość pompuje soundtrack Oneohtrix Point Never(nagroda w Cannes), należy więc podkręcić głośność i zbliżyć się do ekranu. To film zarówno bardzo przyziemny, jak i zawierający pewną dozę symbolizmu, skrojony pod wiele gustów. Skromny, netfliksowy opis fabuły to ledwie początek pulpowego kanału w jaki wpadnie grany przez Pattinsona Connie.

Doceniony przez krytyków (pięć nominacji do nagród Film Independent, w tym za główną rolę męską oraz reżyserię, do tego miejsce w czołówkach najlepszych filmów 2017 według tak prestiżowych czasopism jak Film Comment magazine, Cahiers Du Cinéma (officiel) oraz Sight & Sound | The International Film Magazine) ma szansę stać się obrazem kultowym na miarę “Drive”, a bracia Safdie mają przed sobą świetlaną karierę z ich nowym żydowsko-diamentowym projektem “Uncut Gems” (z Jonah Hill i produkcją Martin Scorsese) oraz rimejkiem “48 godzin”, który również mają wyreżyserować.

Recenzje

“Na mlecznej drodze” – Recenzja

Andrzej Badek

Niewiele brakowało a w przedświątecznym chaosie, wzmocnionym dodatkowo premierą najnowszych „Gwiezdnych wojen”, przegapiłbym premierę kinową najlepszego filmu, jaki zdarzyło mi się oglądać w kinie w tym roku. Mówię tu o „Na mlecznej drodze” Emira Kusturicy. A myślę, że mówić warto, bo o obrazie mało kto słyszał a jego dystrybucja kinowa w Polsce żąda pomsty do nieba.

Emir Kusturica to postać, której większości kinomanom nie trzeba przedstawiać, ale dla tych którzy o nim nie słyszeli powiem kilka słów. Jest to najpopularniejszy bałkański reżyser, dwukrotny laureat Złotej Palmy w Cannes. Autor tak niezapomnianych obrazów filmowych jak „Underground” czy „Czarny kot, biały kot”. Bezprecedensowy reżyser, który zawsze ukazuje w sposób bezkompromisowy swoją wizję autorską, bogatą w humor i bałkańską muzykę.

Nie inaczej jest w jego najnowszej produkcji. Twórca zabiera nas do uniwersum, które sam kreuje i w którym gra główną rolę. Ale jakie to uniwersum! Mamy tutaj świat wiejskiej wiosny. Beztroski kontrastującej z trwającą wojną. Ta wojna stanowi tu element folkloru. Ot, czasem ktoś strzela, czasem odpadnie jakieś ucho. Zdarza się – jak to na wsi podczas wojny. Dużo ważniejszą rolę grają tu zwierzęta; obecne od pierwszej sceny, nadają filmowi baśniowy wymiar i wpływają wielokrotnie na bieg akcji.

Sama fabuła kręci się wokół muzyka – Kosty, który wiedzie spokojne życie, mimo ciężkiej przeszłości. Wozi mleko na osiołku i przyjaźni się z sokołem wędrownym. Drugą główną bohaterką jest Panna Młoda grana przez piękną Monicę Belluci. Bez sensu jest jednak mówić o wydarzeniach z ekranu, bo ujęte w jakiekolwiek słowa zdadzą się banalne i przeinaczone. Reżyser zrywa ze schematami, bawi się z widzem nadając alegoriom przewrotnego znaczenia symbolicznego. Mamy tu miłość, okrucieństwo, humor; wszystko w odpowiedniej dawce. Fani na pewno zwrócą uwagę na charakterystyczne dla reżysera sekwencje kręcone pod powierzchnią wody.

W kilku momentach film idzie w innym kierunku niż chciałem. W innym niż poprowadziłbym go na miejscu twórcy. W kilku momentach zdarzyło mi się pomyśleć, że jakaś scena jest zbędna. Że jej brutalność nie ma racji bytu. Ale doszedłem do wniosku, że to nie jest wada. To jeszcze kolejny element, który sprawia, że doceniam ten obraz. Bo coraz rzadziej jesteśmy świadkami tego, gdy reżyser ma chęć i możliwość realizowania swojej wizji artystycznej w zupełnie nieskrępowany sposób. I choćby dlatego warto na ten film pójść do kina. Choćby dlatego, że stoi w opozycji do bezpiecznych rozwiązań, nie próbuje odbiorcy ani zadowolić prostymi schematami ani zszokować brutalnością. To czysty dialog artysty z widzem. Dla mnie doskonały.

 

Ocena

9 / 10
Recenzje

“Cicha Noc” – Recenzja

Mikołaj Krebs

Na polskiej scenie filmowej próżno szukać filmów, które tworzą tak dobry portret psychologiczny rodziny i jej członków, jak “Cicha noc”. Jest to absolutnie fantastyczny pod tym względem film, który zwraca uwagę nie tylko na negatywy, ale też pozytywy relacji rodzinnych. Ale po kolei.

Adam (w tej roli fenomenalny Dawid Ogrodnik), najstarszy syn, niespodziewanie wraca z Holandii spędzić wigilijną noc ze swoją rodziną. Jego główną motywacją jest jednak przekonać ją, by przekazała w jego ręce spadkowy dom dziadka. Jednakże, powrót do rodzinnych stron to także powód do członków rodziny i tym samym do rodzinnych problemów, których z przybywa wraz z upływającym czasem.Tutaj dochodzimy do pierwszego mocnego punktu “Cichej nocy”, czyli do sposobu prowadzenia narracji. Film nie rzuca w nas milionem ekspozycji, aby widz mógł dostać od razu pełen obraz adamowej rodziny. Nie, widz jest niejako “przyklejony” do perspektywy Adama i widzi tylko to, co on.

Nie chcę poruszać każdej kwestii, jaka pojawia się w filmie, ale powiem tyle – film przedstawia ogromne spektrum problemów, które odbija się na rodzinie. Ta złożoność całe szczęście jest przedstawiona w idealnie subtelny sposób. Domalewski nie ukazuje jednak jedynie negatywnego obrazu, wbrew opiniom wielu, co czyni z jego dzieła nie tylko polski, ale też dobry film.

Reżyser już ma zadatki, by stać się kolejnym Smarzowskim; gdybym miał oglądać “Cichą Noc” bez znajomości reżysera, strzelałbym, że to właśnie film twórcy “Wesela”. Widać wyraźne podobieństwa w sztuce obu panów. Jedyna rzecz, do której mam wątpliwości, to zakończenie. Puenta jest słaba, a “big reveal” wcale nie jest niczym zaskakującym dla wprawnego widza. Innymi słowy, cały klimat budowany przez cały film wydaje się być niejako płytki.

Niemniej jednak, nie jestem zdziwiony wysokimi ocenami płynącymi w stronę tego filmu. Jest to solidna polska produkcja z lekkimi uszczerbkami, które niestety obniżają moją ocenę. Na pewno warto ją zobaczyć w wolnym czasie, chociaż bez pośpiechu.

 

Recenzje

“Cicha Noc” – Recenzja

Andrzej Badek

Kiedy kręci się w polskich warunkach film taki jak „Cicha noc”, bardzo łatwo złapać się w kilka pułapek. Po pierwsze, łatwo nakręcić film dotykający zbyt wielu problemów naraz. To zjawisko jest nagminne w kinematografii. Nadambitni scenarzyści starają się do jednego dzieła wrzucić trudne dzieciństwo, narkotyki, alkohol, brak akceptacji, odmienność płciową, rasową czy religijną i wiele innych. Po drugie, łatwo nakręcić film antypolski. I nie chodzi mi o to, że nie wolno krytykować swoich rodaków, przeciwnie – trzeba! Mamy jednak w kinematografii przypadłość ukazywania siebie albo jako męczenników, którzy znaleźli się w złej sytuacji przez innych złych ludzi, albo w drugą stronę, jako skrajnych degeneratów, pijaków i agresorów. Po trzecie, łatwo nakręcić film depresyjny, pełen beznadziei, bez dobrego zakończenia.

„Cicha noc” przez znaczną większość trwania zgrabnie balansuje na granicy tych pułapek, nie wpada w nie jednak. Mamy tutaj młodego chłopaka (bardzo przekonująca kreacja Dawida Ogrodnika), który wraca z pracy w Holandii do domu, na Święta. I tutaj wpada w szarą rzeczywistość polskiej wsi. Zdecydowanie największą zaletą filmu jest kontrast. Mamy tutaj brutalne, ale nie karykaturalne zestawienie nowoczesności, konsumpcjonizmu, całej otoczki medialno-kulturowej, która powstała wokół Bożego Narodzenia z „Kevinem samym w domu” i choinką na czele z ludzką małostkowością, zagubieniem młodych ludzi, alkoholizmem i rodzinnym piekłem. Piotr Domalewski ma pewne zadatki, żeby stać się Smarzowskim młodego pokolenia. Pokolenia, które nie zna już socjalizmu i żelaznej kultury, ale wcale nie jest przez to bardziej szczęśliwe. Pokolenia, które ma wielkie ambicje i większe możliwości, ale również jest dużo częściej zagubione. Pokolenia, które zostało oszukane dogmatem o wartości studiów wyższych i pracuje na kasie w sklepie marząc o życiu na wysokim standardzie. Pod tym względem, wydźwięk filmu wzmacniają nawet reklamy przed seansem; jeszcze bardziej podkreślając, jak bardzo różni się cukierkowa wizja świąt od tej, która towarzyszy Polakom w ich domach.

Wiele osób porównuję produkcję do rumuńskiej „Sieranevady”. I faktycznie; mała przestrzeń, uroczystość rodzinna i mnogość postaci to cechy wspólne dla obu filmów. To, co je różni to rozwój treści i formy. Rumuni budowali swój film bardzo powoli, zapraszając widza do coraz bardziej prywatnych i intymnych sfer życia rodzinnego poprzez zmianę pracy kamery. „Cicha noc” nie ewoluuje aż tak bardzo formalnie, natomiast zmierza do dość spektakularnego punktu kulminacyjnego, co do którego mam najwięcej wątpliwości. Nie chcę zdradzać tutaj szczegółów zakończenia utworu, jednak muszę powiedzieć, że twórcy uciekli się w nim do symboliki rodem z filmów Andrieja Tarkowskyego, pozbawionej jednak głębi rosyjskich pierwowzorów. I to zakończenie sprawia, że jakkolwiek film uważam za świeży w polskiej kinematografii, to nie stanowi on rewolucji a jedynie ewolucję. Nie zapisuje wielkimi literami nowego rozdziału polskiego kina, przejęcia go przez kolejne pokolenie, ale wpisuje się w konwencję smutnych produkcji, po których czujemy kaca moralnego.

 

 

Recenzje

“Tamte dni, tamte noce” – Recenzja

Maksymilian Majchrzak

Pewien czas od polskiej premiery „Call Me by Your Name” (w Polsce znanego też pod niezbyt zgrabnym tytułem „Tamte dni, tamte noce”) już upłynął i na pewno większość z tych, którzy planowali obejrzeć obsypany nominacjami do wszelkich nagród obraz Luki Guadagnino już to zrobiła. Postanowiłem więc podzielić się wrażeniami w tym krótkim tekście. Warto wspomnieć że nawet po oficjalnej kinowej premierze film nie był zbyt często grany w multipleksach. W Poznaniu praktycznie tylko jedno kino z dwóch głównych dużych sieci go wyświetlało. Jak to ktoś ładnie ujął „film za «duży» na granie tylko w kinach studyjnych, ale zbyt kameralny na multipleksy”. Dlatego chwała Akademii, że promuje takie obrazy nominując je w czterech kategoriach (Najlepszy film, najlepszy aktor pierwszoplanowy, najlepszy scenariusz adaptowany i najlepsza piosenka).

Wszyscy już raczej wiedzą, że film opowiada o wakacyjnym romansie 17-latka (Chalamet) ze studentem jego ojca (Hammer) „gdzieś w północnych Włoszech w latach 80.”. Ale to ta ostania część zdania w cudzysłowie stanowi o 80% magii tego filmu. Przepiękna rezydencja rodziców Elio otoczona sadzawkami i morelowymi( ͡° ͜ʖ ͡°) sadami, małe, urocze włoskie miasteczko, no i piękne krajobrazy, które nasi bohaterowie podziwiają podczas podróży na rowerach z epoki. Stereotypowi do bólu włoscy krzykacze i piękne włoskie kobiety, a także bezbłędnie oddane lata 80. Przepastne koszule i ultrakrótkie męskie szorty, dyskotekowe tańce, stare Fiaty i klimatyczny soundtrack zawierający kilka ejtisowych szlagierów pozwalają na te 2 godziny z hakiem przenieść się do zupełnie innego świata. I służą za doskonałe tło dla samego romansu.

No właśnie, jak prezentuje się „sam romans” i relacje między bohaterami? Ciężko o tym cokolwiek napisać, myślę, że każdy odbiorca filmu powinien sam sobie wyrobić do niego stosunek. Zastanawiałem się, czy gdyby nie zrobić z tego „straight” filmu między mężczyzną a kobietą, to czy nie wyszedłby z tego typowy, troszkę zbyt ckliwy melodramat. Ale takie dywagacje są nie do końca uzasadnione, gdyż poprzez fakt przedstawienia homoseksualizmu film zahacza o znacznie szersze spektrum tematów, takie jak szukanie prawdziwego siebie, rola presji środowiska na osoby innej orientacji, granicę między przyjaźnią a miłością, stosunek rodziców do tego typu relacji i wiele innych. Setki ckliwych romansideł damsko-męskich już powstało, więc temu filmowi o biseksualistach można jednak wybaczyć, że momentami uderza w zbyt melodramatyczne tony.

„Tamte dni, tamte noce” na pewno są filmem przy którym doświadczymy klasycznie pojmowanej magii kina i dziełem, które zasłużyło na wszelkie otrzymane przezeń nagrody i nominacje. Jeszcze przez jakiś czas będę pewnie grane w wybranych kinach, dlatego kto jeszcze nie widział powinien się konieczne wybrać, bo tak piękne zdjęcia warte są kinowego ekranu. A jaka jest Wasza opinia o tym filmie? Piękny i bezpretensjonalny, czy może momentami zbyt obrzydliwy i seksualizujący? Dzisiaj jest to już kolejny film z kolei o homoseksualnej miłości i to wszystko już tak nie szokuje, ale jeśli „Call Me by Your Name” wygra Oscara, na pewno przez sieć przetoczy się równie gorąca dyskusja jak było w zeszłym roku przy „Moonlight”.

Recenzje

“Suburbicon” – Recenzja

Maksymilian Majchrzak

Najnowsze dzieło George’a Clooneya nie zostało zbyt przychylnie przyjęte przez krytyków i dlatego pewnie wielu fanów kina wykreśliło „Suburbicon” ze swoich notesów jako pozycję obowiązkową. Ja z uwagi na moją bezgraniczną sympatię do twórców scenariusza tego filmu, słynnych braci Joela i Ethana Coenów postanowiłem się na tę produkcję wybrać. I na pewno nie był to czas stracony.

Film to dzieło typowo coenowskie i obecność braci odczuwa się zdecydowanie wyraźniej niż np. w Moście Szpiegów, gdzie również byli współautorami scenariusza. Jak to ktoś trafnie ujął, wygląda to tak, jakby Coenowie po prostu dali wyreżyserować Clooneyowi swój nowy film. Fabuła zasadza się więc na popełnieniu zbrodni, które jest przedstawione tradycyjnie jako najzwyklejsza rzecz na świecie, a potem przeradza się w oczekiwanie na konsekwencję tych czynów i ukaranie winnych, w typowym dla rodzeństwa chaotycznym stylu. Przypomina to walenie się domku z kart. Troszkę zajmuję filmowi rozkręcenie się, jest kilka momentów, gdzie można ziewnąć, ale gdy już wchodzi na obroty to trzyma w napięciu.

Bohaterowie i stylistyka scenografii to wszystko co już widzieliśmy w innych obrazach braci. Lata 50. w Ameryce jak spod igły przywodzą na myśl „Poważnego Człowieka” czy „Ave, Cezar!” Gdyby film był kręcony w latach 90. to parę zbirów „nękających” rodzinę zagraliby Buscemi i Jon Polito, masywnego wuja John Goodman, agenta ubezpieczeniowego Jon Turturro a w podwójnej żeńskiej roli zobaczylibyśmy Frances McDormand. Tylko postać Matta Damona jest czymś nowym w coenowskim uniwersum, choć ma w sobie trochę cynicznego sznytu Jerry’ego Lundegaarda z „Fargo”. Nie przepadam jednak za Damonem i choć starałem się dostrzec zalety jego roli, to była to zbyt płaska postać jak na przerysowany klimat filmu. Zastanawiam się, czy gdyby film reżyserowali sami Coenowie nie obsadziliby w tej roli bardziej charyzmatycznego aktora.

Czarny humor działa (jeśli się go lubi oczywiście), a film naśmiewa się np. z zamieszek na tle rasowym w sposób typowo coenowski, wiele scen potrafi naraz bawić i jednocześnie pokazywać poważne problemy. Aktorsko bez zarzutu, oprócz delikatnie wyróżniającego się na minus Damona, cały pierwszy i drugi plan daje radę. Julianne Moore ostatnio zasmakowała w mocno groteskowych rolach i wychodzi jej to dobrze. Show na chwilę skradł wspaniały jak zwykle Oscar Isaac, ale było go troszkę za mało.

Dlaczego więc film ma takie słabe oceny u krytyków? Nie mam pojęcia, być może dlatego, że korzysta ze wszystkiego co już bracia Coen wymyślili i nie wnosi nic nowego, a do tego jest przez Clooneya troszkę wygładzony i brakuje mu wyrazistości typowej dla coenowskiej satyry. Clooney starał się nakręcić bardziej bezpieczny i lekkostrawny obraz, przez co nieco stępił pazury tej tragikomedii. Momentami film pozostaje przez to w rozkroku między komedią, a poważnym dramatem. Na pewno jednak warto się na niego wybrać i samemu ocenić.

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.