“The Disaster Artist” – recenzja
The Disaster Artist to prawdopodobnie najzabawniejsza rzecz jaką zobaczycie w przyszłym roku (a część już pewnie widziała dzięki dobrodziejstwom wszelkiego rodzaju festiwali i pokazów przedpremierowych) w kinach. Poziom komizmu, jaki udało się wyciągnąć Jamesowi Franco z jednego z najgorętszych ostatnio filmowych memów, czyli tragikomicznego “The Room” każe stawiać to dzieło w mojej osobistej topce filmów, na których śmiałem się najmocniej, najgłośniej i najdłużej. Przez pierwszą fazę “The Disaster Artist” praktycznie nie daje wytchnienia i to jest ta sytuacja gdy można nieironicznie użyć frazy z “Chwili dla Ciebie” – śmiechom nie była końca.
Film tak doskonale oddający istotę tworzenia “The Room” mogła stworzyć tylko osoba naprawdę zafascynowana tym Obywatelem Kane’em słabych filmów. Jest śmiech, ale bez wyśmiewania, jest bezbłędnie oddana chemia w relacji Wiseau – Sestero (wiele tu zawdzięczamy faktowi, że grają ich bracia). Rola Jamesa Franco wchodzi z automatu do wąskiego panteonu postaci, które stopiły się z odtwarzającym je aktorem dając w finalnym efekcie coś więcej, tę truskawkę na torcie, która z rzadka jest możliwa do uchwycenia w 99% ról. Dave Franco troszkę cierpi z powodu wybitności kreacji brata, który go przyćmiewa, nie jest też tak podobny do Grega Sestero jak James do Wiseau. Ale w scenach imitujących uwodzenie Marka przez Lisę Dave zachował się jak trzeba i wspaniale wypowiedział chociażby tę kwestię: “I mean, the candles, the music, the sexy dress… I mean, what’s going on here?”
Nie zabrakło też poważniejszych momentów, a zwłaszcza jednego, który naprawdę osiąga efekt “tearing you apart”. Ale za dużo nie będę zdradzał, każdy powinien przeżyć to samemu. Obowiązkowa pozycja dla wszystkich kochających kino. Franco oddał słodko-gorzki hołd marzeniom, przyjaźni, sztuce i tandecie. Dla każdego, kto widział “The Room” ( a są tu tacy, co nie widzieli albo chociażby nie znają najbardziej memicznych scen?) będzie to niezwykłe doświadczenie. Szturmujcie kina, niestety u nas dopiero od 9 lutego.