Recenzje

“Logan Lucky” – Recenzja

Maksymilian Majchrzak

Film, który światową premierę miał w sierpniu, natomiast jego dystrybucja w Polsce nie była w ogóle przewidziana. Czy słusznie? Wielkich sum by raczej nie zarobił, bo nie jest to aż tak lekka rozrywka jak chociażby Baby Driver, co nie znaczy, że tej rozrywki nie dostarcza. Ktoś na pewno by na niego poszedł, bardziej egzotyczne produkcje były w Polsce grane, ale widocznie jakiś księgowyw szklanym biurowcu stwierdził, że się nie opłaca. Ale pssssst, jest już dostępny w dobrej jakości w internecie, dlatego postanowiłem napisać tę rekomendację.

Dawno nie widziałem tak intrygująco i niepowtarzalnie wyreżyserowanego film – kontrolę i zamysły z Soderbergha można odczuć z każdego ujęcia. Czerpiemy tutaj mocno z kina klasy B, exploitation, serialu i filmu „Diukowie Hazardu”. Południe USA i to takie mocno przerysowane, wyścigi NASCAR, wąsy i bokobrody, kapelusze, wysokie kowbojki, wiejskie festyny i szybkie fury. Ale nie jest to film pościgowy jak chociażby „Mistrz kierownicy ucieka”, co mógłby sugerować plakat. Fabuła skupia się na samym skoku na kasę, szybkiej jazdy Mustangiem jest bardzo mało.

Wszystko zaczyna się dość typowo, mamy południowe, sfrustrowane troszkę życiem tytułowe rodzeństwo Loganów – Tatum, Driver i Riley Keough, które planuje ukraść kasę z wyścigu NASCAR. Jednak już za drugim rzutem oka widzimy, że to wszystko jest dosyć przetworzone – nie rzucają oni sprośnymi żartami ani nie popisują się groteskowym akcentem – Jimmy(Tatum) to dosyć wrażliwy facet, który chce odbudować relacje z córką, Mellie (Keough) to nie głupia blachara, a raczej cicha i sarkastyczna osoba. Clyde, weteran wojenny który stracił rękę to już jest szczyt groteski i przetworzenia wzorców popkulturowych – cichy, strojący fochy, robiący wszystko najwolniej jak się da, markotny barman. Świetny komizm w wykonaniu grającego tę rolę Adama Drivera, który ze stoickim spokojem wykonuje najbardziej absurdalne zadania powierzone mu przez reżysera. Gdy dodamy do tego bardziej konwencjonalnie południową rodzinę ich wspólników – Bangów – z niezwykle dobrze pasującym tu Danielem Craigiem (a to przecież Anglik!), to możemy mówić o prawdziwie doborowej obsadzie. Warto wspomnieć o wianuszku dodatkowych aktorów trzeciego i czwartego planu, którzy nawet jeśli nie błyszczą, to też mają ciekawe postacie.

Sam film formalnie jest niezwykły – niby jest szybki montaż typowy dla tego typu fabuł, ale wszystko dzieje się jakoś powoli, bez napinki, jak luźne upalne popołudnie gdzieś na południu USA. Wizualnie niby styl zerowy, trochę dokumentalny nawet, ale wiele kadrów ma swój urok. Zawiła fabuła pozwoli dostrzec wszystkie smaczki dopiero po uważnym przeanalizowaniu wszystkich zakamarków scenariusza, albo najlepiej ponownym seansie. Humor słowny nie popada w banał, a groteska prowadzona jest niezwykle inteligentnie. Pełna kontrola Soderbergha, jak wspominałem.

Naprawdę warto obejrzeć, jeden z najciekawszych filmów roku. I konsekwentnie zastosowany styl dość nieoczywistego postmodernizmu. A piosenka „Take Me Home,Country Roads” Johna Denvera przeżywa w tym roku renesans, to już drugi film (po „Kingsman: Złoty krąg”) w którym została użyta.

Recenzje

“Szczęściarz” – Recenzja

Konrad Bielejewski

Z uśmiechem!

Nie tak dawno temu miałem przyjemność obejrzenia „Miłości” w reżyserii Michaela Haneke, z zachwytem chłonąłem ten niesłychanie delikatny, lecz jednocześnie brutalny portret małżeństwa mierzącego się z problemami starości. Zastanawiałem się jednak, jak wygląda starość w samotności – temat nieczęsto w kinie poruszany (warto wspomnieć „Prostą historię” Davida Lyncha). Okazało się, że wydany w zeszłym roku „Lucky” wypełnia tę niszę doskonale.

„Szczęściarz” to dzieło nietypowe, swoiste pożegnanie się z kinem i z życiem w wykonaniu niezastąpionego Harry’ego Deana Stantona, który – jak zwykle – spędza większość filmu z papierosem w dłoni. Stanton to aktor kultowy, przeważnie jednak grywał role drugoplanowe, przez co zręcznie wymykał się międzynarodowej sławie. Zasuszony dziadek o krzaczastych brwiach i złotym sercu – niemalże stereotyp wiekowego kowboja. Stanton kochał aktorstwo, było dla niego życiem i spełnieniem. Dlatego warto też obejrzeć „Lucky”, gdzie cała jego szczerość i pasja wychodzi na zewnątrz.

Historia opowiedziana w filmie nie należy do przesadnie skomplikowanych – tytułowy Lucky to wiekowy samotnik, mieszkający na obrzeżach niewielkiej mieściny, gdzieś pośród pustynnych przestrzeni. Lucky ma wyrobioną rutynę na każdy dzień – kawa i joga o poranku, potem rozwiązywanie krzyżówek w cichej kawiarni, następnie zakupy (mleko i papierosy), mała osobliwość po drodze, której nie zdradzę, i na zakończenie dnia telewizor bądź spotkanie znajomych w pubie. Pewnego dnia wszystko się zmienia – Lucky upada czekając na poranną kawę.

Od tego momentu w jego życiu pojawia się strach. Zaczyna sobie uświadamiać, że śmierć jest już blisko, co znacząco wpływa na jego humor. Pozostali mieszkańcy starają się go wesprzeć widząc, że ich miastowy szczęściarz nie paraduje już z uśmiechem na ustach. Lucky znów łączy się z życiem, czy to popalając maryśkę z młodą kelnerką, czy odwiedzając fiestę znajomej meksykańskiej rodziny, czy też prowadząc filozoficzne dysputy w barze. Jednocześnie jest przejęty losem swego najlepszego przyjaciela – Howarda (David Lynch, grający – kto by zgadł – Davida Lyncha), któremu jakimś cudem uciekł żółw o imieniu Roosevelt. Tak też i film płynie, ze sceny do sceny, każda pokazuje nam coś nowego, nieznanego o naszym tytułowym szczęściarzu, by wreszcie zakończyć się kulminacją w barze, gdzie film nabiera mocno nihilistycznej wymowy, lecz o dziwo – z humorystycznym wydźwiękiem.

Naprawdę ciężko oceniać ten film. Niewielu aktorów ma szansę by pożegnać się ze światem w tak humorystyczny, nostalgiczny i przejmujący sposób. W tym filmie po raz ostatni oglądamy Stantona uśmiechającego się do kamery. Słyszymy go grającego na harmonijce, patrzymy głęboko w jego zapadnięte, jasne oczy. To jest bardzo osobisty film z pozytywnym przesłaniem dla każdego. Problemem jest jednak fakt, że dla dzisiejszego widza „Lucky” będzie po prostu nudny – brak tu akcji, a życie i fabuła toczy się powolnym tempem. Seans umila nam przyjemna ścieżka dźwiękowa (blues i country) oraz chwilowe artystyczne sceny, niemalże żywcem wyjęte z twórczości Davida Lyncha.

Czy warto zapoznać się z tym filmem? W mojej ocenie – warto. Choćby dla tego ostatniego uśmiechu i iście kowbojskiej koncepcji. Stanton pokazuje nam swoją duszę i naucza o swoim podejściu do życia. To piękna lekcja i na długo pozostanie w mojej pamięci. Na zakończenie pozostaje jedynie powiedzieć “so long, cowboy” i zakończyć seans z nową perspektywą na życie.

Recenzje

“Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” – Recenzja

Andrzej Badek

Postawię śmiałą tezę, że najwspanialszym, co przytrafiło się amerykańskiej kinematografii było wynalezienie westernu. Wielkie przestrzenie gór i pustyń z silnie zarysowanymi postaciami; zazwyczaj wolnymi i niezależnymi, stanowiły idealny obraz amerykańskiego ducha. Ducha pierwszej konstytucji. To właśnie te historie, których akcja dzieje się zwykle w małych miasteczkach położonych w głębi kontynentu, tłumaczą USA wiele razy lepiej niż filmy sensacyjne, akcji czy wszelkie komedie romantyczne Allena, których akcja dzieje się w Nowym Jorku czy Los Angeles. I choć wiele osób uważa dziś western za gatunek niemalże wymarły, to moim zdaniem, ma się on świetnie. Wyewoluował, stał się dojrzalszy, bardziej złożony, ale nadal zagląda do tych małych miasteczek i ich mieszkańców, dokonując precyzyjnej wiwisekcji ich serc oraz umysłów. Tak zrobił niedawno Martin McDonagh opowiadając historię pewnych trzech Billboardów stojących przy drodze niedaleko Ebbing w stanie Missouri.

Fabuła filmu obraca się wokół małej miejskiej społeczności. Ot, mały policyjny posterunek, dentysta, kilka firm przy głównej ulicy, bar. Niecały rok wcześniej w miasteczku doszło do brutalnego morderstwa poprzedzonego gwałtem. Ofiarą zbrodni padła nastoletnia córka głównej bohaterki, która nie może się pogodzić z tym, że nie ujęto osoby odpowiedzialnej za śmierć dziewczyny. Postanawia zatem wykupić trzy billboardy za miastem, na których wzywa szeryfa z miasteczka do rozwiązania sprawy.

Niech powyższy zarys fabuły Was nie zmyli; nie jest to obraz biednej kobiety walczącej z systemem a bardzo złożona opowieść o ludziach, z których nikt nie jest idealny i każdy ma swoje za uszami. Już wkrótce poznacie, jak ciężki charakter ma nasza bohaterka i jak wiele do życzenia pozostawia lokalna policja. Cały film w bardzo zgrabny sposób lawiruje między czarnym humorem a scenami pełnymi dramaturgii. Dużą rolę odgrywa w tym wszystkim znakomity scenariusz, który kreśli nam postaci z krwi i kości, którym dobrano prawdziwie rewelacyjnych aktorów. Frances McDormand gra tu silną kobietę, która zrobi wszystko by postawić na swoim, niezależnie od kosztów tego przedsięwzięcia. Woody Harrelson jako szeryf jest jednocześnie twardy i ciepły. Jego postaci ciężko nie lubić a jednocześnie łatwo się z nią nie zgadzać. Natomiast prawdziwą petardą jest tutaj Sam Rockwell; policjant-rasista, mieszkający z matką, nieradzący sobie z własnymi emocjami. Jego rola stanowi prawdziwy motor napędowy dla akcji. Za każdym razem, gdy pojawia się na ekranie obok McDormand, aż iskry lecą.

Wielką zaletą produkcji jest to, że poruszając tak poważne tematy jak żałoba, choroby, śmierć, dyskryminacja czy zemsta, nadal jest w stanie znaleźć cząstkę dobra w prawie każdej postaci na ekranie. Bardzo cieszy też fakt, że Hollywood dorosło wreszcie do tego, żeby powierzyć główną rolę w filmie komuś, kto jest jednocześnie kobietą po 50 roku życia i nie nazywa się Meryl Streep. Jeśli miałbym się czegoś czepiać to tego, że postać, którą grał Lucas Hedges nie dostała więcej szansy na rozwój. Po zeszłorocznym wspaniałym występie w „Manchester by the Sea” miałem ochotę na kolejny popis aktorski tego zdolnego młodego człowieka. Wszystkiego jednak mieć nie można a „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” dają nam już i tak tyle wyrazistych postaci, że nieprzyzwoitym jest narzekać.

Ocena

8 / 10
Recenzje

“Jestem najlepsza. Ja, Tonya” – Recenzja

Kamil Walczak

Jeśli nigdy wcześniej nie słyszeliście o Tonyi Harding, to znak, że jesteście zapyziałymi milennialsami. Lub macie krótką pamięć. W mediach światowych bohaterka miała krótki epizod, ale jej biografia okazuje się bardzo ciekawa, mimo finalnego efektu jej kariery. Temat skupia się wokół łyżwiarstwa figurowego. Obserwujemy poczynania Tonyi od małych początków jej kariery, kiedy mama przyprowadzała ją na zajęcia na lokalne lodowisko. I tak, krok po kroku, po latach pracy, widzimy dorosłą Tonyę, która walczy o finały krajowe i olimpijskie. Jednak nie to wydaje mi się w filmie najważniejsze.

Obraz Gillespie’a tworzą przede wszystkim kreacje aktorskie. Naturalna i dzika Margot Robbie pokazuje więcej charakteru niż postać, którą adaptuje, a Allison Jenney, grająca nieczułą, apodyktyczną, przepełnioną sarkazmem i czarnym humorem matkę Tonyi dostarcza nam rolę na miarę drugiego planu roku. Zawiódł character developing Jeffa (Sebastian Stan), męża Tonyi, którego charakteru nie da się rozszyfrować, bo jest zwyczajnie niewyraźnie i niespójnie napisany. Comic relief w postaci grubiutkiego Shawna, bodyguarda Tonyi, całkiem satysfakcjonuje.

Tonya radzi sobie najlepiej, kiedy się wycisza, a kadr napełnia skupiona Margot Robbie. Oddana swojej roli Australijka piorunuje ambiwalentnym wyrazem i swojską prostotą. Pokazuje walkę o marzenia bez patosu, walkę czystego talentu, bez sztucznych uniesień i wiwatów.

Największym problemem filmu pozostaje narracja. Niestety, jest niespójna i niezdecydowana, co przeszkadza w płynnym odbiorze dzieła, nie wspominając o immersji. Brak tu zdecydowania i konsekwencji. Łamanie czwartej ściany jest używane, “bo jest fajne”, koncepcja wywiadu i retrospekcji jeszcze znajduje jakieś walory dokumentalizujące w moich oczach, ale zmiksowanie ich z razem z narracją z offu i jakimiś nagraniami z lat 90. to znak, że film nie wie, w którym kierunku chce iść. A jak on nie wie, to ja go za rękę prowadził nie będę, o nie.

Proszę się nie zniechęcać jednak! Jest śmiesznie, bo jest gruby ochroniarz i znakomita Allison Jenney, która mam nadzieję namiesza trochę w nadchodzącym sezonie. Gillespie znakomicie rozładowuje ciężkie sceny, ale ich ciężar zawsze przechodzi jakoś z boku, bezpośrednio uderza dosyć rzadko. Jednak kiedy uderza, to serce podchodzi do gardła. Wspaniała, naturalna w swoim występie Robbie całkowicie angażuje widza. Szczerze polecam!

Recenzje

Paradoks Cloverfield – Recenzja

Adam Ryszczuk

Seria Cloverfield robi ostatnio wokół siebie sporo szumu. Najnowszy film, “Paradoks Cloverfield”, lekko zadziwił wszystkich fanów dość niecodzienną formą dystrybucji: gdy wszyscy dopiero oczekiwali trailera, film został od razu opublikowany w Netfliksie. I niestety, pierwsze jego recenzje były dość niepochlebne, bo w serwisie Metacritic ocena oscyluje wokół 30 punktów, a Rotten Tomatoes daje mu w tej chwili niecałe 20% (pierwszego dnia było okrągłe 0%). Można by rzec, że wyszło dość kiepsko. Ale… czy na pewno?

Na wstępie otrzymujemy (bardzo) krótkie wyjaśnienie sytuacji, w jakiej znalazła się nasza planeta. Przewidywane rezerwy energii wystarczą zaledwie na parę lat, co jest przyczyną niepokojów społecznych i politycznych. Ratunkiem ma być stacja kosmiczna Cloverfield zawieszona na orbicie ziemskiej, która produkować ma energię wystarczającą całej Ziemi. Niestety, podczas próby jej uruchomienia coś poszło nie tak i doszło do splątania dwóch rzeczywistości, co niesie za sobą poważne konsekwencje. Mamy więc koncept, który jest zarówno dość oklepany, ale też mimo wszystko intrygujący – jest bowiem tak elastyczny, że można zawrzeć w nim w zasadzie wszystko i tylko od koncepcji, którą obierze reżyser zależy rezultat.

W tym momencie z bólem muszę przyznać krytykom sporo racji. Fabuła, coś na co ogromnie liczyłem, zawiodła niesamowicie. Oczekiwałem w niej choć odrobiny kubrickowskiej fantazji i tajemniczości rodem z Odysei Kosmicznej. A co dostaliśmy? Niezwykle płytką i uproszczoną historię, która wszystkie niedociągnięcia i tanie chwyty tłumaczy tym, że w innym wymiarze wszystko jest możliwe. Postacie nieskażone emocjami nie przekonują do siebie, są niezwykle przewidywalne. Aktorsko film nie wypada nawet najgorzej, winą obarczyć trzeba raczej scenarzystów za sposób, w jaki napisani zostali wszyscy członkowie załogi. Dialogi, dorównując fabule, również nie zachwycają. Ten film po prostu nie ma klimatu i nieprzewidywalności obu poprzednich części. Tej nieoczywistości. Nie ma tu żadnego budowania napięcia, żadnych znaczących zwrotów akcji.

Dobrze, ale dlaczego więc ocena ogólna nie jest niższa? Mogło by się zdawać, że wytykam temu filmowi same minusy i nie ma żadnych pozytywnych elementów. Ale… mimo tego, co napisałem wyżej, nadal jest to film trzymający jakiś poziom. Dość niski, ale jednak go trzyma i niżej nie schodzi. Próbuje nawet przemycić głębsze kwestie moralne, a niektóre sceny potrafiły mnie też w pewnym stopniu zaciekawić i wciągnąć. Wizualnie może nie jest arcydziełem, ale do efektów też nie można się przyczepić. Spodobało mi się również to, że film skleja w nie do końca oczywisty sposób uniwersum całej serii. Za to należy się mała pochwała.

Nie jest to więc film, który zapamiętamy na długo, raczej jest formą niezobowiązującej rozrywki, z której nic nie wyniesiemy. Fani serii będą zawiedzeni, a osoby, które nie znają lub nie pamiętają pozostałych produkcji spod szyldu Cloverfield będą tym filmem po prostu lekko znudzeni. Można obejrzeć, ale raczej nie warto. Netflix posiada w swojej bibliotece znacznie lepsze filmy sci-fi.

Recenzje

“Czas Mroku” – Recenzja

Mikołaj Krebs

10 maja 1940. Neville Chamberlain rezygnuje ze stanowiska premiera Wielkiej Brytanii, a jego następcą zostaje Winston Churchill – już wtedy kontrowersyjna postać brytyjskiej polityki.

Darkest Hour przedstawia historię od otrzymania przez Churchilla stanowiska premiera i przechodzi po kolei przez jego problemy związane z agresją III Rzeszy, polityką, a także osobistymi kryzysami.
Dużą zaletą narracji Czasu Mroku jest to, iż nie jest ona stronnicza. Nie pokazuje Churchilla jako wielkiego bohatera, któremu podkłada się kłody pod nogi. Pokazuje za to pięknie działający teatr polityczny brytyjskiego rządu, który musiał zmierzyć się z problemem, który sam stworzył.

Zresztą Darkest Hour to nie tylko teatr polityczny, ale też teatr ekranu. Małe przestrzenie, ujęcia ze stałej perspektywy i piękne kadry w półmroku stwarzają wrażenie oglądania sztuki teatralnej bardziej niż filmu. Do tego dochodzą fantastyczne charakteryzacje i gra aktorska, która niesie film na swoich barkach.

A jest niestety co nieść, bo Czas Mroku przedstawia nam niecały miesiąc rządów Churchilla w dwie godziny. Dwie bardzo, bardzo dłużące się godziny. Mówiąc wprost – film nudzi. Przeciągłe sceny rozmów, przemów czy milczenia w półmroku działają mocno na niekorzyść filmu, który spokojnie mógłby być z dwadzieścia minut krótszy. A tymczasem ma się wrażenie po półtorej godziny seansu, że dostajemy ogromny prequel do „Dunkierki” Nolana, który nigdy się nie skończy. Na nudę nie pomaga nawet lekki humor przewijający się od czasu do czasu.

Nie pomaga nawet fenomenalny Gary Oldman, faworyt w wyścigu po złotego ludzika w kategorii najlepszego aktora i zdobywca Złotego Globa. Nie tylko wygląda jak Churchill, ale też brzmi jak on i powiela jego zachowania. W trakcie oglądania seansu udało mi się zapomnieć, że Churchill nie jest Churchillem, a Oldmanem. Fenomenalna rola godna wszelkich nagród.
Szkoda jedynie, że zestawiony jest często z bezbarwną postacią Lily James, która gra jego maszynistkę. Kreacja panny Nel gdzieś zawiodła na poziomie scenariusza i to naprawdę nie wina Lily, że nie można patrzeć na jej postać.

Podsumowując, Darkest Hour to dobry film biograficzny, piękny wizualnie (kostiumy, charakteryzacja i zdjęcia!), z fantastyczną rolą Oldmana. Niestety oferuje zbyt mało i próbuje to rozwlec w zbyt długim czasie, co w rezultacie czyni go najwyżej „okej” filmem. Solidny kandydat w każdej nominowanej oscarowej kategorii z wyjątkiem tej najważniejszej.

Recenzje

“Gra o wszystko” – Recenzja

Martin Reszkie

Debiut reżyserski Aarona Sorkina, twórcy kilku fantastycznych scenariuszy (The Social Network, Steve Jobs), jest rozbitym filmem. Głównym powodem tego rozbicia jest fakt, że debiutujący za kamerą Sorkin nie przekonuje w żadnym calu nas do tego, że oglądamy film, który trzeba zobaczyć. Oczywiście warto, bo tekst Sorkina jest niczym samograj, niepotrzebujący znacznych środków taniej ekspresji czy długich sekwencji krwawej akcji by zaciekawić widza.

Poznajemy postać Molly Bloom niejako trzytorowo. W jednej chwili mamy przed sobą Jessicę Chastain, która wciela się w swoją bohaterkę na samym końcu linii czasowej – podczas aresztowania, dwa lata po wydarzeniach, które kończą film. Głównym sposobem opowiadania zaproponowanym przez reżysera są nomen omen opowieści Molly, która albo mówi do nas z offu( w zasadzie to cały czas mówi, albo mówi do swojego prawnika, granego przez Idrisa Elbę, który ostatnimi czasy nie przywykł zawodzić oczekiwań widzów.

Poznajemy historię Molly, zatrzymując się na kilku ważnych wydarzeniach – jej próbie dostania się na Igrzyska Olimpijskie w Salt Lake City, później na rozwoju kariery w branży pokerowej oraz gdy stara się obronić dobre imię w przepychance prawnej z FBI.

Reszta to już strefa spoilerów, których wolę uniknąć.

W pewnym momencie filmu, gdy już zostaliśmy pochłonięci niezłym tempem oraz olśniewającą Jessicą Chastain, możemy mieć z tyłu głowy pytanie „Dlaczego w ogóle to miałoby mnie obchodzić?”. Reżyser jednak unika odpowiedzi na to pytanie, bo wyraźnie nie ma na nie żadnej odpowiedzi. Jednak gdy wraz z Molly, pójdziemy drogą szarej strefy, do jaskini na wpół legalnego hazardu, wsłuchani w jej głos, film może się spodobać. Wprawdzie nie ma większych wad, jest po prostu lekko nijaki stylistycznie. Sorkin wodzi nas za nos podkręcając tempo wypowiedzi czy akcji niejako obiecując jakiś plot twist mający obrócić całą historię do góry nogami.

Tak się niestety nie dzieje. Moment, w którym moglibyśmy uwierzyć, że to chwila przedefiniowania naszej opinii o bohaterce jest poprowadzony reżysersko kompletnie bez wyrazu czy polotu, i to pomimo świetnego tekstu, jaki dostali aktorzy.

Błędów reżyserskich nie nadrabia ani muzyka, która w filmie jest mniej niż tłem, ani praca kamery, która raczej gna za bohaterami, aniżeli pokazuje nam cokolwiek o co moglibyśmy poprosić, ale nie możemy.

Na osobny akapit zasługuje Jessica Chastain. Jej rola jest wyrazem jej aktorskiego emploi, jak również wspaniałym pokazem kobiety-kameleona, która bez wysiłku racjonalizuje sobie każdą swoją złą decyzję czy niedozwolone zachowanie, by przekuć to w swoją siłę, która pozwoli jej po raz kolejny odbić się od dna.

Wydaje mi się, że największą zaletą tego filmu (obok wspaniałej Chastain, mocnej roli Elby oraz ostatnio kulejącego aktorsko Costnera) jest właśnie Aaron Sorkin. Jego tekst napędza całą machinę tej gry. Jednak jest też jego największą wadą. Po seansie miałem w głowie myśl „Jak wiele lepszy byłby to film, gdyby nakręcił go Danny Boyle?”

Niestety się nie dowiemy. Lecz i tym razem nikogo nie powinien rozczarować ten film, bo choć ktoś mógł zrobić to lepiej, nie oznacza, że tym razem było źle.

Ocena

7 / 10
Recenzje

“Anihilacja” – Recenzja

Michał Palowski

Fanom science-fiction Alexa Garlanda przedstawiać nie trzeba: autor powieści będącej podstawą adaptacji „Niebiańskiej plaży” Danny’ego Boyle’a oraz scenariuszy do takich filmów jak „28 dni później” i „W stronę słońca” czy „Dredd” z 2012 r. (który, jak ostatnio wyjawił Karl Urban, Garland właściwie również wyreżyserował – goo.gl/JKETsD). Płodny artysta w 2015 napisał i nakręcił „Ex Machinę”, której sukces zasadniczo otworzył mu drzwi na każdy projekt sci-fi, jaki będzie miał zamiar zrealizować.

Można więc zrozumieć decyzję adaptacji książki nieadaptowalnej, jak mówi się o „Unicestwieniu” Jeffa VanderMeera. Nie ma sensu rozpisywać się nad różnicami w treści pierwowzoru literackiego i ostatecznego filmu, bo nie o tym ten tekst – dość powiedzieć, że Garland zaczerpnął od VanderMeera właściwie tylko zarysy bohaterów i ogólny koncept Strefy X, pomijając zupełnie część wątków i dodając własne, co nadaje „Anihilacji” pewnej autonomii (widocznej również w polskim tytule), na której gruncie film broni się bardzo dobrze.

W gruncie rzeczy z „Unicestwienia”, przedziwnej książki pełnej niewyjaśnionych fenomenów, będącej zaledwie wstępem do trylogii Southern Reach powstała „Anihilacja” – film spójny fabularnie, skromniejszy, ale jednak bogatszy w możliwości interpretacji. Medium filmowe daje możliwości uzyskania oniryczności, z czego Garland czerpie często i świadomie: montaż podkreśla zaburzony upływ czasu, niektóre ujęcia wzbudzają niepokój, a wizualne motywy refrakcji (szklanka!) i przemiany puszczają oko do widza, zapowiadając późniejsze wydarzenia. Obrazami reżyser przekazuje również niesamowitą unikalność, ale też brutalność przedstawionego świata.

Mimo śmiałego zamysłu i dojrzałej fabuły na pierwszy plan wysuwają się sprawy filmowo pierwotne – aktorstwo. Portman błyszczy w roli biolożki Leny, jej występ to bez wątpienia najmocniejszy punkt całej produkcji – to silna postać, ale niepozbawiona wad typowej „Mary Sue”. Związek Leny z jej umierającym po wizycie w Strefie X mężem Kane’m działa w filmie niczym okno na postawy głównej bohaterki wobec związków, zmiany i przywiązania. Sama jego postać też ilustracją wszystkich przemian będących efektem przebywania w fenomenie Iskrzenia – warto poświęcić mu szczególną uwagę podczas seansu, aby wyłapać jak najwięcej smaczków. Zmiana i zniszczenie to zresztą główne motywy filmu, który każe nam się zastanowić – czy każda „anihilacja” jest z definicji negatywna?

Te pytania stawia doskonały, trzeci akt filmu na wzór „Odysei kosmicznej” Kubricka: niemal pozbawiony słów audiowizualny spektakl, w którym obserwujemy filozoficzny taniec człowieka z (jego własną) naturą, dosłownie i w przenośni. To ta część, która wynagradza cierpliwość i wyrozumiałość widza dla niektórych zagrań z pierwszej połowy. Komputerowe efekty, szeroko dyskutowane tuż po premierze mogą podzielić widownię, co jest zrozumiałe; osobiście utrzymuję, że Garland zdecydował się na taki rodzaj CGI, aby zwiększyć poczucie senności i odrealnienia za Iskrzeniem. Kulminację konfundującego zmieszania rzeczywistości z animacją komputerową Garland osiąga w scenie z krzesłami, równie ikonicznej, co taniec z „Ex Machiny”. I choć końcowy spektakl pogłębia tę stylistykę, ta scena jest pierwszą, która uderza widza tym, jak niepokojące są wydarzenia z tego innego świata.

Mimo, że Netflix jest tu tylko platformą dystrybucyjną, w oczy kłuje nieco taniość całej produkcji, odbijająca się przede wszystkim na długości – film mógłby trwać spokojnie 30 albo nawet 60 minut dłużej, aby wydłużyć niektóre sceny i podkreślić egzotykę Strefy X na wzór Zony ze „Stalkera”. Skoro Paramount i tak spisał „Anihilację” na straty w box office, taki zabieg wyszedłby jej na dobre, upodabniając ją w retrospektywie do wspomnianego Tarkowskiego czy Kubricka. Porównania będą nieuniknione, ale to niestety nadal niższa liga science-fiction.

Na tle tegorocznych produkcji z tego gatunku „Anihilacja” jednak błyszczy i na pewno błyszczeć będzie. Film może ma swoje minusy, rozchodzi się jednak o to, żeby te minusy nie przesłoniły wam plusów! Przygotujcie się na długie dyskusje ze znajomymi na temat interpretacji zakończenia oraz autodestrukcyjnych mechanizmów działania ludzi. Ja tymczasem wracam do lektury kolejnych tomów trylogii VanderMeera – to jedyna możliwość odkrycia Strefy X na nowo.

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.