Publicystyka

Kto strzeże filmowców? – nowe podejście do “Strażników” Alana Moore’a

Konrad Bielejewski
kadr z filmu “Watchmen”

Pod koniec XX wieku, za sprawą “Batmana” Tima Burtona filmy o superbohaterach znów rozgrzały serduszka producentów filmowych, motywując ich tym samym do poszukiwania kolejnego kasowego hitu. Była to końcówka lat 80-tych, a z ust fanów komiksów wciąż nie schodziło jedno imię – Alan Moore.

Strażnicy (Watchmento jeden z kamieni milowych komiksowego światka. Niemal natychmiast po publikacji pierwszego zeszytu czytelnicy zrozumieli, iż znany im koncept superbohatera został przewrócony do góry nogami. Moore szczerze nienawidził superbohaterów (a na koncie ma m. in. otoczony kultem Zabójczy Żart czy Kapitana Brytanię), więc potraktował ich w najgorszy możliwy sposób – zrobił z nich śmiertelników. Strażnicy to bardzo nietypowy komiks, osadzony w brutalnej rzeczywistości Stanów Zjednoczonych na krawędzi nuklearnej wojny, gdzie polityka, ludzie, morale, ulice i wreszcie – bohaterowie są obrzydliwi, odpychający i godni pożałowania. Moore stworzył własny “zespół” superbohaterów, wzorując się na Avengersach czy Justice League, lecz samą historię umieścił w momencie, gdy grupa ta dawno straciła szacunek społeczeństwa i dawną świetność. Całą aferę rozpoczyna zaś tajemnicza śmierć jednego z upadłych bohaterów…

Ale ten tekst nie jest o tym – historia Strażników jest warta całego eseju biorąc pod uwagę niesłychaną ilość detali i fabularnych niuansów, które Moore wplótł wraz z artystą Gibbonsem. Jest to historia warta poznania i nie rzeknę ni słowa, by jej wam zepsuć (i tak, Snyder odwalił kawał dobrej roboty, ale jedynie pokazał czubek góry lodowej). Ważna jest tu wersja filmowa – w tym momencie warto wrócić do wspomnianej końcówce lat 80-tych, bowiem wtedy to Terry Gilliam – członek legendarnej grupy Monty Python – porzucił projekt adaptacji filmowej Strażników, twierdząc przy tym, że ów materiał jest “niemożliwy do sfilmowania”. Gilliam jako reżyser znany z twórczych, niesłychanie napakowanych filmową ekspresją filmów musiał zrezygnować twierdząc, iż Strażnicy nadają się jedynie na srebrny ekran, w formie serialu. Trudno się z nim nie zgodzić, biorąc pod uwagę prawdziwą lawinę informacji zawartych w komiksie – Moore nie tylko ograniczył się do napisania scenariusza, on także napisał rozdziały książki, o której w komiksie się wspomina, a która jest też wydrukowana wewnątrz komiksu! Jest tam też przedstawiony cały komiks Czarny korsarz wewnątrz samego komiksu! Moore zabawiał się z materiałem jak tylko mógł, a wynikiem jest historia tak wielowątkowa, tak skomplikowana i tak niesłychanie ludzka, że niemożliwością jest wręcz zamknięcie jej w biednych dwóch godzinach charakteryzujących typowy film. Lecz ostatnimi czasy HBO podjęło się wyzwania.

HBO podjęło się wyzwania wprowadzenia na serialowy rynek historii opowiedzianej już wcześniej przez Zacka Snydera, która ma być przedstawiona w zupełnie inny, mniej kanoniczny i różniący się od komiksu sposób. Zapewne wszystkim fanom twórczości Moore’a po poznaniu tej informacji stanęło serce z przerażenia, ale nie powinni mieć oni w tym momencie powodów do obaw. A przynajmniej nie ci twardogłowi, dla których zmiana koloru kostiumu jest już zbeszczeszczeniem oryginału.

Za przygotowanie całego konceptu oraz scenariusza wziął się bowiem prawdziwy fachowiec, twórca seriali Lost The Leftovers – Damon Lindelof. O pierwszej produkcji chyba napisano już wszystko. Dosłownie cały świat oszalał po tym, gdy pokazano pierwszy odcinek, w którym czterdziestu ośmiu pasażerów lotu 815 z Sydney do Los Angeles linii Oceanic Airlines wylądowało po katastrofie na tajemniczej wyspie. Zaś drugie dziecko Lindelofa, spłodzone razem z HBO, przeszło bez większego szumu, mimo że przez wielu krytyków zostało okrzyknięte najwspanialszym dziełem tego dziesięciolecia. Opowieść o zniknięciu 2% ludzkości z powierzchni globu była bolesnym wniknięciem w głąb ludzkich traum i bolączek, w których wciąż walczyły ze sobą nadzieja z potrzebą autodestrukcji.

Seriale wychodzące spod ręki Lindelofa charakteryzują się skomplikowaną warstwą fabularną oraz świetnie napisanymi pod względem charakterologicznym bohaterami. Nie dość, że historie sensownie układają się w całość, to jeszcze pojawiają się pojedyncze odcinki, które można oglądać bez ustanku. Tragizm miesza się z komizmem, a WIELKIE SPRAWY z przyziemnymi problemami. Ale co najważniejsze – nigdy nie wiadomo, czy wydarzenia są przedstawiane w sposób realistyczny, czy może są senną marą, a może jeszcze chichotem Boga. Bo trzeba powiedzieć jasno, że Lindelof nie boi się dotykać spraw ostatecznych, jednakże robi to z takim wyczuciem, że nadbudowa metafizyczna zawsze jest lekkostrawna i chętnie później omawiana przez widzów.

W kontekście Strażników powstaje pytanie, czy oczekujemy wiernego przeniesienia na ekran historii napisanej przez Moore’a, czy może jednak fantazji utrzymanej w duchu pierwowzoru. HBO zapowiada drugą opcję, co może okazać się ciekawszym rozwiązaniem. Wprawdzie enigmatycznie zapowiedziany trzon fabularny – historia grupki policjantów z Oklahomy – to zaledwie muśnięcie komiksu Brytyjczyka, ale za to jakie stwarza pole do popisu dla twórców! Ekranizacje zawsze stwarzały okazję do ataków ze strony “prawdziwych” fanów, ale były również gorsetem ograniczającym swobodę artystyczną. Zresztą przy tworzeniu The Leftovers Lindelof bazował na książce Toma Perrotty o tym samym tytule, więc pokazał już, w jaki sposób potrafi obchodzić się z literackim pierwowzorem.

Warto zatem spokojnie poczekać i nie ekscytować się doniesieniami o możliwym odejściu od głównej osi fabularnej w Strażnikach. Damon Lindelof już tyle razy zaskakiwał, że podana historia może okazać się zasłoną dymną, a nawet jeżeli nie, to przygotowany przez niego serial na pewno powinien mieć wiele do zaoferowania. Zresztą stacja HBO zapewnia dobrą jakość, także to może być kolejny kamień milowy w historii telewizji, tak jak wcześniejsze dzieła tego utalentowanego twórcy.

Recenzje

“Dorwać Gunthera” — Recenzja

Marcin Kempisty

Dorwać Gunthera

To mogła być zręcznie nakręcona parodia kina akcji dekonstruująca jeden ze spiżowych pomników tego gatunku – Arnolda Schwarzeneggera. To mógł być pastisz kolejnych filmów o superbohaterach w rajtuzach łączących siły w walce z największym złoczyńcą, jakiego nosiła na swych barkach Matka Ziemia. To mógł być wreszcie mockument szydzący z dwuznacznej moralnie postawy widzów, których sympatia tak często kierowana jest w stronę postaci dokonujących krwawych morderstw. Gdybania i niespełnione nadzieje należy jednak odstawić na bok, ponieważ Dorwać Gunthera w reżyserii Tarana Killama jest po prostu głupią “komedią”.

A było to tak: po świecie chodził Gunther, którego prawdziwej tożsamości nikt nie mógł ustalić. Grupa pomniejszych złoczyńców nie potrafiła znieść tego, że ciągle znajdowali się w cieniu tego wirtuoza zbrodni, toteż zainicjowali powstanie nieformalnej grupy, której celem było zabicie najpopularniejszego z płatnych zabójców. Stworzyli swego rodzaju ligę niesprawiedliwości zrzeszającą mistrzów w swoich fachu introwertycznych unabomberów, wrażliwych trucicieli, szalonych rosyjskich zawadiaków, komputerowych geeków, pochodzących z Bliskiego Wschodu “pistoleros”, a na czele tej trupy stanął sam reżyser, wcielający się w postać mordercy odzianego w dobrze skrojony garnitur. Wszystko miało być uwiecznione przez specjalnie wynajętych do tego filmowców, gdyż o “ojcobójstwie” winien dowiedzieć się cały świat.

I tak trzęsąca się kamera podąża za bohaterami łaknącymi krwi Gunthera. Czasami podgląda zza węgła, chcąc uwiecznić intymne chwile zabójców, a czasami znajduje się w centrum wydarzeń, umykając przed świszczącymi kulami. Zaś same perypetie postaci można sprowadzić do prześmiewczej przenośni – “zabili go i uciekł”. Kolejne zasadzki okazują się niewypałami, krew się leje, samochody wybuchają, a to wszystko unurzane jest w eskapistycznym pragnieniu przedstawienia na ekranie totalnej i niezobowiązującej demolki.

Sęk w tym, że zaprezentowana historia nie funkcjonuje dobrze na żadnym poziomie. Trudno odnaleźć jakąkolwiek puentę i nie do końca wiadomo, o czym chciał swoim obrazem opowiedzieć reżyser. Ni to pies, ni wydra. Nie można tego filmu potraktować również jako komedii wprawiającej w dobry nastrój, ponieważ wygłaszane żarty są na poziomie gagów z Totalnego kataklizmu czy Poznaj moich Spartan. Jedyny rodzaj uśmiechu, jaki może pojawić się na twarzy widza, wynikać będzie zapewne z poczucia zażenowania.

Najgorsze jest to, że początkowe fragmenty filmu nie zapowiadają takiej katastrofy. Wydaje się, jak gdyby Taran Killam miał pomysł na to, w którą stronę wykierować ostrze szyderstwa, ale po drodze zamysł gdzieś wyparował. Konceptu starczyło na ledwie kilkanaście minut, a później trzeba było pchać ten wózek do samego końca. Docenić należy jedynie pomysł przedstawienia historii w estetyce mockumentu. To bowiem stworzyło szansę do specyficznego prowadzenia kamery, dzięki któremu w efektowny sposób zostały przedstawione kolejne sceny walki.

Dorwać Gunthera jest również przeciętną produkcją pod kątem aktorskim. Oczywiście scenariusz nie dawał szansy do stworzenia ciekawszych kreacji. Nawet sam reżyser, mający jedną z głównych ról, nie potrafił w pełni oddać rozterek targających wnętrzem granej przez niego postaci. Wydaje się, że tylko Schwarzenegger dobrze bawił się na planie tego filmu. Jedno ważne zastrzeżenie – nie dajcie się zwieść plakatom reklamującym tę produkcję. Heros kina akcji pojawia się raptem na kilkanaście minut, a co za tym idzie – nie jest głównym bohaterem i nie jest to najlepsza jego rola w ostatnich latach. Wykazano się sporym nietaktem, wprowadzając w taki sposób widzów w błąd.

Dorwać Gunthera w reżyserii Tarana Killana nie dostarcza jakiegokolwiek rodzaju rozrywki. Nie rozśmieszy, nie wprawi w dobry nastrój, nie przedstawi ciekawych spostrzeżeń na temat popkultury, lecz zagwarantuje jedynie ból głowy. Nie przedstawia ten film interesującej historii, więc nie widać przed nim świetlanej przyszłości. Pojawił się w specyficznym momencie w polskich kinach i szybko zostanie zapomniany, gdy tylko zniknie z repertuarów. Należy trzymać kciuki, by ustąpił miejsca ciekawszym obrazom.

Fot. kadry z filmu / Spectator

Publicystyka

“Avengers: Wojna bez granic” – czyli jak garstka komiksowych nerdów spełniła marzenia.

Andrzej Badek

UWAGA! TEKST ZAWIERA SPOILERY DOTYCZĄCE FABUŁY FILMU AVENGERS: INFINITY WAR

Marvel Cinematic Universe by DiamondDesignHD

W kilka tygodni przed premierą nowych Avengers toczyliśmy w redakcji gorącą dyskusję, kto napisze recenzję tej produkcji. W wyniku losowania i ponad stu szybkich meczy w warcaby wyłoniliśmy do tego zadania Maję. Początkowo żałowałem, że to nie mnie ono przypadło, jednak, po przedpremierowym seansie, całkowicie zmieniłem zdanie. Nie jestem w stanie wystawić oceny liczbowej trzecim „Mścicielom”, co wynika między innymi z tego, że, jak chyba żadna inna produkcja, nie powinna być oceniana bardziej jako osobny film niż jako zjawisko popkulturowe.

Nie będzie szczególnie odkrywczym, jeśli zauważę, że Marvel Cinematic Universe to organizm, który ciągle ewoluuje. Przez ostatnie 10 lat zostaliśmy zalani prawie dwudziestoma filmami pełnometrażowymi i kilkoma serialami. Żaden z tych obrazów nie był dla mnie idealny; żaden nawet się do tego ideału nie zbliżył. Natomiast niemalże każdy z nich dostarczył mi dawki solidnej rozrywki, skutecznie eliminując wiele błędów poprzednika (przy czym często wprowadzając nowe).

Po obejrzeniu napisów końcowych Infinity War byłem pod wielkim wrażeniem. Znowu, nie samego filmu, ale tego, jak niesamowitego i przełomowego wydarzenia jestem świadkiem. Obejrzałem produkcję, która bez wątpienia znajdzie się w TOP 10 najlepiej zarabiających filmów w historii. I co mamy w tej historii? Kilkanaście obdarzonych supermocami postaci, walczących z potężnym kosmitą o losy Wszechświata. Twórcy produkcji przenoszą nas na różne planety, na których oglądamy wydarzenia o epickiej skali. Do tego każdy z poszukiwanych przez Thanosa kamieni kontroluje jakiś aspekt rzeczywistości, jak Czas czy Rzeczywistość. Jedna z ostatnich bitew rozegrana zostaje między armią kosmitów a afrykańskim plemieniem uzbrojonym w laserowe włócznie i tarcze! A na sam koniec, antagonista zdobywa ostatni z artefaktów i wybija połowę Wszechświata.

Nie wiem, czy to czujecie, ale ja po seansie pomyślałem sobie, że gdybym pokazał poprzedni akapit komuś kilka lat temu i stwierdził, że czymś powyższym zainteresuje się ktoś więcej niż grupa nerdów, skupionych wokół komiksu na szkolnym korytarzu w trakcie przerwy, to każdy by mnie wyśmiał. Włącznie z tymi nerdami. A teraz to się stało! Kino superbohaterskie przeszło nieprawdopodobnie długą drogę, od czasów generycznych origin stories pokroju Spider Mana do premiery trzeciej części Avengers. To skala wydarzeń zawsze różniła film od komiksu. Komiksy nie raz opowiadały przecież o podróżach w czasie, niszczeniu całego wszechświata, alternatywnych rzeczywistościach i innych sprawach, które wydawały się zupełnie niemożliwe do przeniesienia na wielki ekran. A już na pewno nie w taki sposób, żeby produkt ten zainteresował kogoś więcej niż wąską grupę odbiorców.

I to chyba robi na mnie największe wrażenie. Fakt, że za całą bezwzględną machiną finansową, tysiącami kalkulacji, kampaniami marketingowymi, badaniami rynku i innymi przeszkodami stała grupa komiksowych zapaleńców, która wpadła na szalony koncept, żeby ekranizować tę formę literacką na nieznaną dotychczas skalę. Nie umiem sobie nawet wyobrazić, ile razy ci ludzie musieli wysłuchać odmownych odpowiedzi sponsorów i producentów. Jak wiele musiało ich kosztować obronienie każdego pomysłu. Ile radości chłonęli ze wszystkich sukcesów finansowych oraz scen po napisach końcowych każdej produkcji, marząc, żeby móc stworzyć coś  tak spektakularnego jak pełnometrażowe starcie z Thanosem.

Zresztą, siła MCU nie polega jedynie na tym, jak powoli, mozolnie i przemyślnie budowano tam świat, ale również na tym, jak świetnie wpisuje się we współczesną popkulturę. Umieszczenie Petera Dinklage’a w roli olbrzyma zostało z całą pewnością zrobione ze świadomością tego, jak istotnym elementem fabuły „Gry o tron” jest jego karłowatość, a wrzucenie Benedicta Cumberbatcha i Roberta Downey Juniora do jednego zespołu i umożliwienie im interakcji ze sobą jest oczywistym oczkiem puszczonym w kierunku fanów postaci Sherlocka Holmesa; niezależnie, którą z niedawnych adaptacji preferują.

Wreszcie, Marvel komentuje w swoich filmach problematykę mniejszości rasowych i etnicznych i na swój sposób edukuje. Oczywiście nie ma co oczekiwać po blockbusterze wnikliwej analizy społecznych problemów albo psychologii postaci, tym niemniej, trudno zaprzeczyć, że, dla przykładu, sukces Czarnej Pantery (3. miejsce w box office USA w historii!) niewątpliwie świadczy o tym, jak wielkie jest zapotrzebowanie na przedstawicieli mniejszości we współczesnej kinematografii. Nawet pokazywanie świata, w którym pojawia się coraz więcej różnorodności kulturowej i religijnej (czyli tak agresywnie krytykowana przez prawicę rzekoma „poprawność polityczna”), stanowi czynnik kształtujący świadomość młodych odbiorców na całym świecie.

Spotkałem się z opiniami narzekającymi, że Infinity War nie jest tak przełomowy, jak oczekiwali; że produkcja nie jest rewolucją. I pewnie nie jest. Nie mam złudzeń; zmiany dokonane w filmie zostaną w dużej mierze cofnięte i za rok, po premierze Captain Marvel i czwartej odsłony Avengers, świat wróci do status quo lub czegoś do niego zbliżonego. Natomiast udowodniono mi, że w kinie można sprzedać każdą historię, jeśli tylko włoży się w to dość pracy i serca. Nawet historię o szalonym tytanie, który chce zniszczyć połowę Wszechświata. I, choć dziś na Disneya i Marvela patrzy się jako na wielkich biznesowych graczy, to spróbujcie ujrzeć za całą tą fasadą ludzi, którzy spełnili swoje marzenia i tchnęli nowe życie w bohaterów, których do niedawna znała jedynie garstka fanów. I chociaż nigdy nie byłem fanem rysowanych obrazków, a i do samego filmu mam liczne zastrzeżenia, to oddaję hołd twórcom i wznoszę toast za ich wytrwałość i nieustępliwość!

Recenzje

„Śmierć Stalina” – Recenzja

Kamil Walczak

O filmie dystrybutor rzecze: „Dobra zmiana to przeżytek” – bo oto nadchodzi zmiana totalna, zakręcona i niebezpieczna. Kiedy po tytułowej śmierci Czerwonego Kata najwyżsi członkowie partii komunistycznej stają w szranki o sukcesję, Armando Ianucci rozpoczyna brytyjski zamach stanu. Ze swoimi żartami i gagami  zdarza mu się chybiać, ale zgodnie z dyrektywą samego Stalina: “Ani kroku wstecz”.

Według współczesnych badań, największą bolączką wszelkich systemów autokratycznych i totalitarnych jest nieuzgodniona zasada następstwa tronu. Tak więc kiedy w potężnym Związku Sowieckim towarzysz Stalin odchodzi na łono Lenina, kolejka chętnych do zajęcia jego miejsca jest bardzo długa.. Jego najbliżsi współpracownicy: Beria (Simon Russell Beale), Mołotow (Michael Palin), Chruszczow (Steve Buscemi) oraz Malenkow (Jeffrey Tambor) rozpoczynają rywalizację o władzę. Starej gwardii próbuje przeszkodzić nierozgarnięty Stalin Junior (Rupert Friend), a w pogotowiu znajduje się panujący nad armią Żukow (Jason Isaacs) z obwieszoną orderami piersią.

Śmierć Stalina
fot. kadr z filmu “Śmierć Stalina”

Utrzymaną w brytyjskim sznycie komedyjkę Ianocciego najlepiej oglądać z pewnym dystansem, zwłaszcza mając na uwadze fakt, że przeciętny Polak trochę inaczej odbiera Związek Radziecki (i także ma nieco większe pojęcie o tym chwalebnym kraju) niż przeciętny zachodni widz, do którego film jest adresowany. Bo o ile można zrozumieć fakt, że scenariusz miał być z założenia płytki, a świat przedstawiony intencjonalnie ukazany jako siermiężna groteska systemu sowieckiego, to trudno oprzeć się wrażeniu, że to za mało. Brytyjski humor, oparty tutaj na trochę dziecinnej zabawie cyrylicą i zataczających koło żartach o sowieckim zamordyzmie i atmosferze śmierci, jest, niestety, dość wybrakowany. Brak tu polotu i powagi, które wyważyłyby beztroskę i lekkość luźnej adaptacji historii. Niewyczuwalna jest waga konfliktu między pretendentami do tronu, choć celowym zabiegiem reżysera mogło być uproszczenie tego sporu. Śmiertelna gra sowieckich tuzów, podsycana przez wszechwładne siatki NKWD Berii, powinna łączyć rozrywkę z dramatyzmem i napięciem. Tymczasem splątana w konwulsjach przeakcentowanego humoru Śmierć Stalina jest zbiorem skeczów, które silą się na skondensowaną akcję.

Nie zmienia to faktu, że czerpałem dziwną przyjemność z seansu. Nie powala on może płynnością, ale łączące się ze sobą epizody współgrają i raczej nie zaburzają zwykłej absurdalności, na którą tak silą się twórcy. Swoją drogą, ignorancja Brytyjczyków to niebywały fenomen. Upraszczanie wydarzeń historycznych, na które powołują się twórcy i układanie z dosłownych scen ogólnikowej charakterystyki totalitaryzmu (które są, szczerze mówiąc, o kant dupy rozstrzał) zdają się zajmować poślednie miejsce przy werwie ciętego czarnego humoru, utarczek słownych, ironizacji wszystkie we wszystkim.

Choć nie wiem jak bardzo bym się upierał i jak bardzo nie dzieliłbym włosa na czworo, to czy tego chcę czy nie chcę, seans Śmierci Stalina jest w swoich ramach satysfakcjonujący. Dostarcza paru faktów historycznych i anegdotek, dobrze przedstawia trochę karykaturalne sylwetki radzieckich szych i bawi, mimo że często to gęste i głęboko ironiczne suchary.

Śmierć Stalina
fot. kadr z filmu “Śmierć Stalina”

Bodaj najlepszym aspektem filmu Ianocciego jest mistrzowska obsada, uhonorowana nawet nagrodą BAFTA. Simon Russell Beale portretuje samego Berię z zimnokrwistym instynktem i opętaniem, pomieszanym z grubaśną rubasznością. Buscemi błyszczy polityczną smykałką (jak już to robił w Zakazanym imperium) i dodaje też od siebie  radziecką absurdalność, Michael Palin dalej się nie wypalił i wtrąca swoje dwa, wyjątkowo groteskowe grosze. Muszę zwrócić też uwagę na Jeffreya Tambora, który Malenkowa, teoretycznego następcę Stalina, niemającego pojęcia co się dzieje, kreuje jako postać o wyjątkowo ciepłym jak na krwawy Kreml zacięciu. Jego naiwność i serwilizm razem z resztą grzesznego składu Komitetu Centralnego jawią się widzowi jako prawdziwie unikalny i zabawny skład. Dodając do tego ekscentryczną rolę Ruperta Frienda i bitny rosjanizm Jasona Isaacsa, otrzymamy mieszankę, dla której naprawdę warto wybrać się na film Ianocciego.

Gdybym miał stawać w szranki o dobre imię Stalina, nie byłoby problemu. Ze Śmiercią Stalina mam już jednak wątpliwości. O ile ciężko tego filmu bronić w obliczu gradu wyrafinowanych argumentów (Beria wcale nie był taki gruby) i miejscami szczerze żenującego humoru, można tę brytyjską produkcję brać i nic się nie bać. Aktorskie kreacje, Kreml vibes i stalinowskie danse macabre sprawiają, że skrycie lubię to urocze i trochę pobłażliwe filmidło.

 

Klasyka z FilmawkaPublicystykaRecenzje

Klasyka z Filmawką – “Spotkanie” z Davidem Leanem

Michał Piechowski
Celia Johnson i Trevor Howard

W szerokiej świadomości widzów David Lean funkcjonuje przede wszystkim jako twórca zachwycających swoim technicznym rozmachem epickich przedsięwzięć pokroju Mostu na rzece Kwai czy Lawrence’a z Arabii. O wiele rzadziej mówi się obecnie o tej mniej widowiskowej części jego filmografii, a najlepszym dowodem na to, że tak być nie powinno, niech będzie powstałe w 1945 roku Spotkanie. Chociaż brakuje tutaj zapierających dech w piersiach kadrów czy patetycznych scen, nie można odmówić temu melodramatowi wyczucia i obecności subtelnych emocji, dzięki którym nieznaczne gesty i ukradkowe spojrzenia są celniejsze niż najwznioślejsze przemowy i monologi.

Przedstawiona tutaj, pozornie prosta, historia pozwala na stworzenie wiarygodnego portretu z góry skazanej na niepowodzenie miłości i uwikłanej w nią kobiety i, mimo istnienia w konkretnym miejscu i czasie, nadanie całości uniwersalnego wymiaru. Oto trafiamy na dworzec kolejowy i widzimy siedzących przy kawiarnianym stoliku: Laurę (nominowana do Oscara Celia Johnson) i Aleca (w tej roli Trevor Howard). Chociaż panuje tam wszechobecny gwar, nas uderza przejmująca cisza, a w tym wymownym milczeniu dwójki bohaterów instynktownie wyczuwamy melancholijną świadomość utraconej szansy i spowite w atmosferze beznadziei pragnienie walki z całym światem. Uczestniczymy właśnie w ostatnim spotkaniu kochanków, w finiszu znajomości, która rozpoczęła się w tym samym miejscu zaledwie kilkanaście tygodni wcześniej.

Z opowieści Laury, nadającej Spotkaniu formę kompozycji szkatułkowej, stopniowo rodzi się pełen obraz wydarzeń, których zakończenie już znamy. David Lean skupia się przede wszystkim na relacji łączącej tę parę, nie ucieka się do zbędnego suspensu, a dokładny przebieg wydarzeń traktuje zaledwie jako pretekst do rozważań na temat jej istoty. Portretuje uczucie głównych bohaterów nie tylko przez pryzmat ich samych, wspólnie prowadzonych rozmów, wyjść do kina, oczekiwań na przyjazd pociągu, ale również za pomocą ich otoczenia, społeczeństwa, w którym przyszło im żyć. Namacalne niemalże jest narastające poczucie winy, z jakim muszą radzić sobie zakochani. Wszak ukrywają oni prawdę przed swoimi małżonkami i znajomymi, posuwając się do kłamstw i podchodów, mając jednocześnie świadomość, że nie ma żadnych szans na to, by udało im się wspólnie osiągnąć szczęście.

Jednak centralne miejsce w całej tej układance należy do Laury, niezrozumianej przez najbliższych, mimo ich jak najlepszych intencji. Nacechowana emocjonalnie, przepełniona niemą egzaltacją, narracja pozwala spróbować zrozumieć toczącą się w niej walkę, a wewnętrzne monologi (które w określonych okolicznościach mogłyby nawet brzmieć pretensjonalnie, ale tutaj świetnie współgrają z inkoherentnym spojrzeniem kobiety na samą siebie) dopełniają obrazu przepełnionej dualizmami kobiety. Przedstawiona z wielkim wyczuciem jednocześnie wzbudza sympatię i współczucie w związku z swoim tragicznym położeniem, tworząc postać rozdartą  pomiędzy uczuciem i wartościami świata, w którym żyła dotychczas.

Od premiery minęły już 73 lata, a Spotkanie nadal fascynuje świeżością i czułością, z jaką traktuje swoich bohaterów. Trudno tutaj znaleźć coś, od czego można by było zacząć negatywną krytykę i chyba najłatwiej jest po prostu zaprzestać poszukiwań, poddać się przepięknej historii i zwyczajnie delektować każdą minutą tego dzieła sztuki. Polecam, mimo że nie płakałem.

Publicystyka

Miloš in the Sky with Diamonds – Miloš Forman a ruch Hipisowski

Konrad Bielejewski

Miloš in the Sky with Diamonds

wyk. Leszek Żebrowski

Czyli krótka dywagacja o związkach Miloša Formana z kulturą hipisowską

Swego czasu mieszkałem w czeskiej Pradze, studiując sztukę, pijąc Kozela i przesiadując w gęstych od papierosowego dymu kafejkach, gdzie rock’n’roll wciąż niepodzielnie dzieli i rządzi. Pobyt w Czechach nauczył mnie wiele – ale najbardziej zaskakującym był fakt, jak bardzo Czechy są kulturowo wyzwolone w porównaniu do mej rodzinnej Polski. Stąd też z nieco większym zrozumieniem wspominam twórczość zmarłego Miloša Formana.

Jeżeli Forman – podobnie jak ja – delektował się wolną miłością, litrami absyntu i rzeźbami o dorodnych, całkowicie odsłoniętych biustach, które zapełniają Praskie uliczki, to nie powinien nikogo zaskoczyć fakt, że pierwszym jego filmem po przybyciu do USA był Lot nad Kukułczym Gniazdem”, oparty na książce Kena Keseya – najsłynniejszego propagatora silnego narkotyku, znanego jako LSD (Kesey podróżował po Stanach w kolorowym autobusie, rozdając darmowe próbki narkotyku i promując zespół The Greatful Dead). „Lot[…]” to opowieść o jednostce, która trafia do obcego środowiska, stara się zachować swą odrębność, lecz ostatecznie zostaje brutalnie wepchnięta do szeregu, tracąc całą swą osobowość i piękno charakteru. Oczywiście film można interpretować w inny sposób, lecz powiązania między dziełem Formana, a twórczością i dorobkiem Keseya są widoczne gołym okiem.

Lot nad kukułczym gniazdem
Lot nad kukułczym gniazdem

Kultura hipisowska – promująca odrębność, wolną miłość, negowanie autorytetu i narzuconych z góry norm społecznych idealnie wpasowuje się do wydarzeń przedstawionych w filmie. Główny bohater wielokrotnie ignoruje zasady panujące w domu szaleńców, doprowadzając tym samym naczelną pielęgniarkę do szewskiej pasji. Wreszcie i ona sama staje się ofiarą furii człowieka, w którym frustracja wywołana nieustannym buntem wręcz się gotuje. Forman bardzo delikatnie wprowadza nas w ten świat, lecz nie demonizuje żadnej ze stron – w tym przede wszystkim tkwi piękno „Lotu[…]”, jest to bowiem film ludzki. Emocje wybuchają w kluczowych punktach, niosąc ze sobą bardzo specyficzne przesłanie – świat potrzebuje buntowników, lecz z rzadka kończą tacy szczęśliwie, jednakże idee przez nich promowane żyją i dają przykład innym. Tym był ruch hipisowski, tak jak i losy bohatera filmu i książki „Lot nad Kukułczym Gniazdem.

Czy Forman sprostał przesłaniu? Podejrzewam, że zależy to od widza, choć wciąż mam nadzieję, że wielu oglądających poczuło pewien rodzaj uniesienia, widząc szpitalną umywalkę poddającą się potężnym bicepsom niemego giganta. Pamięć pozostaje wciąż żywa, a Forman przez lata delektował się promowaniem sztuki wyzwolonej, czy to w rewolucyjnym „Hair”, czy w dystyngowanym, aczkolwiek mocno erotycznym „Amadeuszu”. Jeżeli ten film jest wam zaś nieznany – drogi czytelniku, odnajdź w sobie Drzwi Percepcji i odpłyń w ten świat, gdzie każdy jest szalony. Zapewniam, że nie będziesz tego żałować.

Recenzje

“Avengers: Wojna bez granic” – Recenzja

Maja Głogowska

Marvel, podobnie jak Gwiezdne Wojny ma w moim sercu specjalne miejsce, ale to wcale nie oznacza, że miałam wysokie oczekiwania względem Infinity War. Jest wręcz przeciwnie. Mimo tego, że niemalże każdy film ze stajni Marvel Cinematic Universe mnie bawił, mało mnie w sobie rozkochało tak jak robi to dobry komiks. Po seansie śmiało mogę przyznać — Infinity War miało wiele okazji, by zmienić ten stan rzeczy, ale… nie jest to film pełny.

Bracia Russo stanęli przed kilkoma trudnymi wyborami. Jak napakować film bohaterami nie odbierając przy tym nikomu zasłużonego czasu ekranowego? Postanowili pozwolić fabule toczyć się w najprostszy sposób, przenosząc bohaterów i ich osie fabularne w różne, wcześniej niedokryte przez nas obszary. Wojna bez granic zabiera nas w odległe krańce wszechświata, nie zapominając o naszej rodzimej planecie. W każdej lokacji widzowie odnajdą swoich ulubionych herosów włączonych w proste i jednocześnie dość zaskakujące grupy.

Avengers: Wojna bez granic, Disney, materiały prasowe
fot. materiały prasowe

Jak już wspominałam we wstępie — Wojna bez granic nie jest filmem pełnym. Cztery lata temu na Marvel Media Day, Kevin Feige (szef Marvel Studios) wyjawił tytuły najbliższych produkcji, zwieńczonych sequelem Wojny bez granic. Nagle tytuł czwartej części przygód mścicieli zmieniono, ale nikt nie obiecał nam, że produkcje nie będą stanowić spójnej całości. Po seansie trzeciej części Avengersów mogę stwierdzić, że będą i niestety wiem, że to będzie słuszny wybór, bo…

… Mimo tego, że Infinity War jest najdłuższym filmem Marvela jest również zbyt krótki. Bracia Russo za bardzo się zniecierpliwili i przyśpieszyli kilka wątków, które inni twórcy dusili na małym ogniu od kilku lat. Ten film należy do Thanosa, a herosi w rajtuzach i syntetycznych zbrojach są jedynie przeszkodą antagonisty, którą obserwujemy w ramach jego misji. Muszę przyznać, że szalony tytan jest jednym z najciekawszych wrogów, jakich widziałam na srebrnym ekranie kiedykolwiek. Intencje Thanosa można zrozumieć — co więcej, widz nie ma oporów, gdy przychodzi do obrania jego strony. Jego charakter przypomina mi postać Boga, wykreowaną w Starym Testamencie. Nie jestem pewna czy bracia Russo zrobili to celowo, ale jeśli tak — czapki z głów. Między innymi dzięki temu Thanos wydawał mi się tak potężny i tak… dziwnie znajomy.

Avengers: Wojna bez granic, Disney, materiały prasowe
fot. materiały prasowe

Marvel Cinematic Universe nigdy nie było na tyle szczodre, by ofiarować nam dobrego antagonistę. Dlatego za fakt, że to jemu poświęcona jest cała pierwsza część Infinity War (bo ustalmy sobie jedno, Avengers 4 to wciąż Inifinity War 2) nie należy się obrażać. Na szczęście MCU podarowało nam jeszcze jedną rzecz, której wcześniej próżno było szukać w produkcjach spod pióra twórców największego filmowego uniwersum… chemię między postaciami. Na pierwszy rzut oka widać, którzy herosi są przyjaciółmi od kufla piwa, a którzy dopiero stawiają pierwsze kroki w swojej relacji. Według plotek do tego stanu rzeczy przyczynił się James Gunn, reżyser filmów o Strażnikach Galaktyki. Dialogi napisane przez Christophera Markusa i Stephena McFeely’ego są pełne kolorytu. Niestety nie zabrakło też klasycznego, Marvelowskiego humoru, choć tym razem wydawał mi się o wiele bardziej strawny.

Prawdopodobnie największą przywarą Infinity War jest pośpiech w dążeniu do finału. Mimo tego, że impet emocjonalny filmu zebrał na sali kinowej spore żniwo mógł to zrobić jeszcze bardziej efektywnie, gdyby od czasu do czasu twórcy pozwolili bohaterom na chwilę odpoczynku. Myśl, że nie było na to czasu wcale nie umniejsza mojego żalu. Z jednej strony bardzo ucieszyły mnie wszelkie interakcje ulubieńców, ale z drugiej czułam, że za dużo będę musiała sobie opowiedzieć po seansie. Gdy w powieści graficznej tak duża liczba herosów gromadzi się, by wspólnie zaradzić hipotetycznemu złu dostajemy nie tylko tę serię (event), ale i tie-iny, czyli komiksy opisujące dzieje różnych bohaterów na przestrzeni danego wydarzenia. Tu dostaliśmy tylko to pierwsze, a drugiego musimy się domyślać.

Od czasu Ery Ultrona i przedwczesnej śmierci Quickslivera (ups, spoiler) Marvel nigdy tak źle nie potraktował żadnego herosa jak zrobił to w swojej najnowszej produkcji. Vision, jeden z najpotężniejszych „mścicieli” został sprowadzony do roli błyskotki, którą Thanos koniecznie chce posiąść, przez co nie lśni tak jak powinien. Żałuję też, że Bruce Banner stał się jedynie rozluźniającym widzów żartem i nie ma w sobie prawie nic z inteligentnego naukowca, którego znam z komiksów. Już kilka produkcji wstecz twórcy śmiało eksponowali jego niezręczność, ale nigdy tak, by zamienić ją w obiekt śmiechu.

Avengers: Wojna bez granic, Disney, materiały prasowe
fot. materiały prasowe

Na dużym ekranie Infinity War prezentuje się rewelacyjnie. Wrażenie zrobiły na mnie nie tylko niesamowite efekty specjalne, ale i przepiękne ujęcia. Gromkie brawa należą się Trentowi Opaloch. Jego zdjęcia przenoszą widzą do centrum akcji. Swoją funkcję spełnia również ściężka dźwiękowa, choć nie należy do tych, które chciałabym mieć na swojej półce. Alan Silvestri sprawnie skorzystał z kilku fantastycznych motywów przewodnich znanych z poprzednich filmów, ciarki.

Naprawdę ciężko mi ocenić Wojnę bez granic. Dostaliśmy ciekawy blockbuster z angażująca fabułą, fantastycznymi bohaterami i niesamowitym antagonistą. Niestety nie jest pełny, więc próżno mówić o tym jaki wpływ będzie miał na uniwersum i czy w końcu Marvel postawił na odwagę. Czy każda ze śmierci jest pernamentna? Jeżeli tak to jak zmieni się formuła filmów, które już zostały zaplanowane? A może czeka nas reset uniwersum? Na te wszystkie pytania odpowiedź poznamy już za rok. A teraz… czas na teorie. Uwierzcie, będzie ich równie dużo co fanowskiej kontemplacji nad kwestią rodziców Rey.

Scena po napisach sprawiła, że serce zabiło mi mocniej. Tak dobrej zapowiedzi filmu nie da nam żaden zwiastun. Koniecznie przesiedźcie kilka dodatkowych minut na sali kinowej.

thumbnail: fanart by BossLogic

PublicystykaSeriale

6 seriali Marvela, które trzeba zobaczyć!

Maja Rybak

Premiera Avengers: Wojny bez Granic już na dniach. Oczekiwanie i ekscytacja fanów Marvela na całym świecie sięga zenitu (przynajmniej ja siedzę niemal jak na szpilkach). Nie samymi filmami jednak człowiek żyje. Marvel ma również całkiem ciekawe seriale, które pomimo braku wplecenia ich w filmowy timeline, warte są obejrzenia. Poniżej moja pierwsza topka. Kiedyś musiało do tego dojść. Top 6 seriali Marvela, które naprawdę trzeba zobaczyć.

  1. Agenci T.A.R.C.Z.Y

Pozycja obowiązkowa dla tych, którzy uważają, że filmy i seriale powinny tworzyć spójną całość. Do momentu, w którym skończyłam oglądać (ostatni odcinek trzeciego sezonu) Agenci T.A.R.C.Z.Y bardzo ciekawie splatali odpowiednie epizody z wydarzeniami z filmów kinowych. Do dziś pamiętam rozwinięcie wątku Hydry w podwojach T.A.R.C.Z.Y, które w serialu robiło niemal tak samo dobre wrażenie, co w Zimowym Żołnierzu. To gdzie organizacja z Furym i Coulsonem na czele została potem poprowadzona również nie zawodzi oglądającego.

Agenci Tarczy
Agenci Tarczy
  1. Daredevil

Pierwszy z Netlfixowych seriali od Marvela powalił niemal wszystkich na kolana. W tym również i mnie. Samozwańczy uliczny superbohater w nocy, a za dnia niewidomy prawnik. Świetna choreografia scen walki, porządny, momentami naprawdę przerażający złoczyńca i przyjaciel herosa, który niekoniecznie kończy jako jego pomocnik. Najważniejsze jednak są wewnętrzne konflikty Murdocka w obu sezonach: czym dla niego jest sprawiedliwość i czy naprawdę warto poświęcać życie dla jednego miasta? Daredevil utorował również drogę takim serialom jak Jessica Jones, Luke Cage czy znakomity The Punisher, przez co staje się pozycją obowiązkową dla fanów dopiero wkraczających do świata filmowo-serialowych adaptacji Marvela.

Daredevil
Daredevil
  1. Runaways

Jeden z najnowszych seriali, skierowany głównie do nastoletniej widowni. Do nastolatków już nie należę od dobrych kilku lat, ale na każdy nowy odcinek czekałam z niecierpliwością; Runaways to serial wyjątkowo wierny komiksowemu pierwowzorowi pomimo wielu wprowadzonych zmian. Twórca tej grupy to Brain K. Vaughan, który przy serialu pełni funkcję konsultanta. Serial zachował ducha i atmosferę pierwszej komiksowej odsłony Uciekinierów, a cały sezon usiany jest easter eggami, przez które moje serce topiło się z radości.

Runaways
Runaways
  1. Jessica Jones

Wielu osobom ostatni sezon Jessici Jones podobał się mniej niż pierwszy. Ja wręcz przeciwnie – uważam, że udało się utrzymać poziom pierwszego sezonu. Postać Jessici jest pełna wyrzutów sumienia, alkoholu i samo-destruktywnych skłonności, co wyróżnia ją z tłumu innych ekranowych superherosów. Jessica Jones pokazuje również, że bycie super nie jest rozwiązaniem na wszystkie problemy, a wręcz dostarcza ich jeszcze więcej; daje to trochę do myślenia tym, którzy marzą o super zdolnościach.

Jessica Jones
Jessica Jones
  1. Legion

Pierwszy serial z uniwersum Marvelowych mutantów doprowadził do niezłego zawirowania nie tylko na rynku telewizyjnym, ale również w głowach swoich widzów. Tak psychodelicznej serii telewizyjnej nie widziałam wcześniej i pewnie długo nie zobaczę. Legion zakręci Tobą w ciągu kilku sekund tak, że nie będziesz wiedział, czy to wciąż rzeczywistość, czy już nie. Dan Stevens jest przegenialny w głównej roli, a drugi sezon, który obecnie jest emitowany na kanale Fox, jest jeszcze bardziej zakręconą podróżą przez zakątki umysłu głównego bohatera – Davida Hallera.

Legion
Legion
  1. The Punisher

Większość z Was pewnie uzna, że jest to dosyć kontrowersyjna decyzja umieścić Punishera na pierwszym miejscu. Dla mnie jednak jest to coś oczywistego. Historia Franka Castle’a jest tragiczna, wyciskająca łzy i jednocześnie wciągająca nas po uszy. Obsadzenie Jona Bernthala w roli tytułowej to jedna z tych decyzji, których nikt już teraz nie podważy – genialny ruch. Wprowadzenie go w drugim sezonie Daredevila zapewniło nam również coś innego niż proste origin story – dostaliśmy opowieść o weteranie, który wrócił z wojny tylko po to, żeby wkroczyć w następną. Bo wojna w jego głowie nigdy się nie kończy.

The Punisher
The Punisher

 


Honorowe wspominki i jedna nie-tak-honorowa:

  • Pisząc o serialach Marvelowych trzeba wspomnieć o Agentce Carter i drugim serialu z uniwersum X-Men – The Gifted. Naznaczeni. Pierwszy tytuł to nic innego jak spin-off o kobiecie, która wyprzedzała swoje czasy i była niedoceniana oraz ignorowana przez swoje środowisko pomimo swoich zasług. Peggy Carter potrafi skopać tyłek, co udowadnia w każdym odcinku. Szkoda, że były tylko dwa sezony, bo z chęcią oglądałabym przygody założycielki T.A.R.C.Z.Y po dziś dzień.
Agent Carter
Agent Carter
  • The Gifted z kolei to serial, który pokazuje dobrze nam znaną z filmów segregację mutantów. Historia rodziny, której ojciec zajmuje się wyłapywaniem i odsyłaniem ludzi ze zdolnościami do zamkniętych placówek przybiera niespodziewany obrót, kiedy dzieci okazują się tymi, których izolują. W serialu pokazany jest ruch oporu, nie pod przywodnictwem Xaviera czy Magneto, a tych, którzy wiedzą, że mogą polegać tylko na sobie i innych mutantach.
The Gifted
The Gifted
  • Niehonorowa wspominka należy do serialu, którego wybór chyba nikogo nie zadziwi. Inhumans to produkcja bardzo zła, która spędzała co wierniejszym fanom sen z powiek. Pierwszy odcinek nie zapowiadał nic ciekawego, a dalsze epizody pogarszały tylko sytuację tej produkcji. Okropny, nieprzemyślany scenariusz z dziurami i aktorstwo na dosyć niskim poziomie (nie licząc Iwana Rheona). Inhumans zasłużyło sobie na łatkę najgorszego serialu Marvela każdą sekundą każdego odcinka.
Inhumans
Inhumans

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.