CampingPublicystykaRecenzje

Camping #10 – “Ms. 45” (1981)

Bartek Bartosik

“O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu” to delikatny i zagrany na półtonach film o introwertycznej wampirzycy, która nocą przemierza miasto, by wymierzyć sprawiedliwość mężczyznom traktującym kobiety w niewłaściwy sposób. Film wywołał pewne poruszenie w festiwalowo-szeptanym obiegu, o czym świadczy solidna liczba 10 tysięcy ocen na filmwebie, co jest dość niezwykłe dla skrajnie niezależnego, mówionego w farsi czarno-białego melodramatu. Mimo sporego zainteresowania “Dziewczyną…”, mało mówi się o jej wrednej matce – innym filmie, również traktującym o kobiecie poprzysięgającej straszną zemstę w zapalczywym gniewie męskiemu rodzajowi.

“Ms. 45”, drugi pełnometrażowy film Abla Ferrary, opowiada historię niemej krawcowej Thany (w tej roli zjawiskowa Zoe Lund), która pewnego dnia, wracając z pracy, przeżywa tragedię gwałtu, i to dwukrotnie. Najpierw zbir o twarzy samego reżysera zaciąga dziewczynę w ciemną uliczkę, a kiedy ta wraca upokorzona do domu, zastaje w nim włamywacza, który nie znalazłszy w domu Thany kosztowności, również usiłuje ją zgwałcić. Tym jednak razem dziewczynie udaje się zabić napastnika w samoobronie, co okazuje się momentem zwrotnym w jej życiu i początkiem krwawej zemsty na mężczyznach za to, co robią kobietom.

Ms. 45

Fabularne zawiązanie filmu kazałoby spodziewać się filmu w formule rape and revenge, gdzie główna bohaterka tropi i odpłaca się pięknym za nadobne ludziom, którzy fizycznie bądź psychicznie ją skrzywdzili. Ferrara rozciąga jednak schemat zemsty jako dania najlepiej smakującego na zimno do zatracenia się w morderczej serii, która sama w sobie staje się celem życia Thany. Początkowo tytułowa czterdziestka piątka strzela w kierunku namolnych idiotów, gwiżdżących na przechodzące dziewczyny dupków i przegrywów, których nadrzędnym celem w życiu jest penetracja. Szybko orientujemy się jednak, iż misji Thany nie uda się nam usprawiedliwić naiwnie rozumianym naprawianiem świata. W orbicie zainteresowań Pani 45 znajdują się bowiem nie tylko obleśne knury, ale mężczyźni w ogóle. Zatracenie logiki w postępowaniu protagonistki paradoksalnie uwypukla zniszczenia, jakie feralny dzień poczynił w psychice szarej myszki, to, że Thana nie przestanie zabijać, dopóki ktoś jej nie powstrzyma, a jedynym sposobem na powstrzymanie jej, jest zabójstwo.

Ms. 45

Zobacz również: “Dziedzictwo. Hereditary” – Najstraszniejszy film roku? – Recenzja

Nowy Jork w percepcji Ferrary dużo w sobie ma z Taksówkarza. Ulice pełne są niebezpiecznych zaułków, w których równie łatwo potknąć się o stertę śmieci, co dostać kosę pod żebro. To zdecydowanie nie jest miejsce dla szarej myszki, jaką była Thana w czasach sprzed traumy. Dopiero kiedy wraz z psychopatyczną ewolucją przychodzi też ewolucja aparycji bohaterki – luźne swetry zostają zastąpione przez futra i skórzane spodnie, a na usta wchodzi krwistoczerwona szminka – zdaje się być na miejscu, tak samo zepsuta, jak całe jej otoczenie. W końcu zaczyna wręcz tę zgniliznę przerastać, co fenomenalnie ilustruje scena przywdziewania habitu zakonnicy i przygotowania do ostatniej rozróby, w której dziewczyna czule całuje kule, którymi później podziurawi jakiegoś gnoja. Z pewnością mężczyznę – kobietom i zwierzętom włos z głowy nie spadnie. Po szarej myszce nie ma już śladu. Thana, zgodnie z grecką etymologią swojego imienia, jest Śmiercią.


„Camping” to cykl tekstów, w których przybliżam czytelnikom dzieła, jakich nie znajdą w zestawieniach najlepszych filmów wszechczasów. Kino pełne miłości, niebezpieczne, nierzadko szokujące, za to zawsze, w jakiś pokrętny sposób, piękne.

Recenzje

“Swatamy swoich szefów” – Wreszcie dobry film Netflixa? – Recenzja

Maciej Kędziora

Ostatnio coraz bardziej lubuję się w filmach z kategorii “paździerz”. Dają mi, jako krytykowi, szansę wyżycia się, wyrzucenia swojej frustracji i w ebertowskim stylu obrócenia wszystkiego w jeden wielki żart. Najwięcej pola do popisu zostawiły mi ostatnio produkcje filmowe z magicznym znakiem “Netflix Original”, znakiem produkcji niechcianych, wyrzutków dystrybutorów, czy też niskobudżetowych i proporcjonalnie mało zabawnych komedii. I gdy usłyszałem tytuł Swatamy swoich szefów zacząłem zacierać ręce i szukać lotnych porównań jak zniszczyć ten film. A potem go obejrzałem i ku mojemu zaskoczeniu muszę przyznać – panie Netflix zaskoczył mnie pan, bo “Swatamy swoich szefów” to jedna z najprzyjemniejszych komedii romantycznych jakie ostatnio widziałem.

Kadr z filmu “Swatamy swoich szefów”

Nasz rodzimy tytuł nie pozostawia złudzeń o czym będzie ten filmy. Ot, para bardzo zapracowanych asystentów – Charlie (Glenn Powell) i Harper (Zoey Deutch) – postanawiają połączyć w bardzo dosłowny sposób swoich przełożonych. Problem w tym, że ich szefowie są bardzo różnymi ludźmi, a jedyne, co ich łączy, to sukces oraz fakt, że wymagają od swoich pracowników nadludzkiej wręcz pracowitości. Kirsten (Lucy Liu) jest uosobieniem kobiety sukcesu. Do wszystkiego doszła sama, co imponuje szczególnie w tak męskim świecie jakim jest bez wątpienia dziennikarstwo sportowe. Rick (Taye Diggs) ma natomiast dużo pieniędzy i wiemy o nim głównie tyle. No dobra, jest też bardzo impulsywny i lubi rozwalać w złości rzeczy.

I z pozoru tak prozaiczna fabuła ma w sobie coś przykuwającego uwagę. A tym tajemniczym spoiwem jest znakomicie napisana relacja między głównymi bohaterami. Powell i Deutch świetnie ze sobą współgrają. Ona jest idealnym, słodkim nerdem, który nie potrafi poradzić sobie z chłopakami, on ma dużo pieniędzy, pustą dziewczynę i przez większość czasu jest bardzo powierzchowny. Potrafią z tak prostych i papierowych postaci stworzyć parę, na której szczęściu nam zależy. Po raz pierwszy od dawna w filmie Netflixa główni bohaterowie nas obchodzą i im kibicujemy. Dodatkowo – w przeciwieństwie do innych rom-komów – schematy, którymi operuje Claire Scanlon nie są oczywiste i nie mamy typowej sinusoidy (prolog – smutek – pierwsze randki – wielka kłótnia – happy end), są raczej prostą historię z punktu A do B, ale zarazem historię angażującą widza.

Kadr z filmu “Swatamy swoich szefów”

W pracy Scanlon czuć lata spędzone przy postprodukcji “The Office”, a szczególnie w bardzo ważnym dla komedii timingu żartów. Choć, muszę przyznać, po pierwszych piętnastu minutach i żartu o sikaniu w windzie (znanego z traileru) nic na to nie wskazywało. W przeciwieństwie jednak do większości komedii tutaj najlepsze żarty przychodzą z czasem, a im bardziej rozwinięte są relacje między bohaterami, tym lepsze i zabawniejsze opowiadają żarty. Trudno mi ocenić czy ten zabieg był świadomy, ale daje pewne poczucie realizmu kształtowania relacji międzyludzkich. W końcu rzadko kiedy na pierwszych spotkaniach wiemy o sobie wszystko (nawet w czasach Tindera), kończymy wzajemnie swoje zdania, oraz mamy wspólne żarciki, więc ten humorystyczny dyskomfort jest w pewien sposób jak z życia wzięty.

Zachwycałem się już Zoey Deutch, która jest dla mnie największą gwiazdą produkcji Netflixa, ale trzeba również wspomnieć o Lucy Liu, która w roli demonicznej szefowej odnalazła się perfekcyjnie. Można powiedzieć nawet, że w obecnym momencie wypadłaby lepiej niż Meryl Streep w “Diabeł ubiera się u Prady”. Na wielki plus wypadają również role epizodyczne, w szczególności znanego z Saturday Night Live Pete’a Davidsona, który wciela się w homoseksualnego przyjaciela Charliego i mimo że gra siebie, to robi to świetnie i udowadnia, że jest jednym z najbardziej obiecujących komików w Stanach.

Kadr z filmu “Swatamy swoich szefów”

Oczywiście muszę zaznaczyć, że Swatamy swoich szefów cierpi na chorobę typową dla rom-komów, czyli przewidywalność oraz małą oryginalność. Po 20 minutach jesteśmy w stanie przewidzieć, co się jeszcze wydarzy, a samo lekkie naruszenie schematów typowych dla produkcji tego kalibru nie powoduje od razu, że z miejsca film Scanlon jest czymś nowatorskim, a jego świeżość – choć niewątpliwie obecna – jest niestety tylko chwilowa.

Zobacz rowniez: “Dziedzictwo. Hereditary” – Najstraszniejszy film roku? – Recenzja

Swatamy swoich szefów to krok w dobrą stronę. Nie jest to obraz ani wybitny, ani rewolucyjny. Bardziej pasującym do niego określeniem jest “ciepły” i “całkiem niezły”. I o ile w większości przypadków film Scanlon uchodziłby za średniaka, tak na tle tegorocznych produkcji Netflixa, wśród “filmów z dziewczyną na wieczór”, nie ma sobie równych. Jest tam pewien running joke, w którym to bohaterowi wyliczają swoje wady i kończą słowami “ale cię [wstaw dość pozytywny czasownik]”. A więc – “Swatamy swoich szefów”, jesteś schematyczny, przewidywalny i czasem głupi, ale spowodowałeś, że mój wieczór był lepszy. I o to chyba chodziło.


Awards WatchPublicystyka

Seriale Komediowe na Emmy – Filmawkowy Awards Watch #2

Maciej Kędziora

Każdy, kto choć trochę obcuje z telewizją, wie, że seriale komediowe z roku na rok stają się coraz lepsze, a granica między dramatem a komedią coraz bardziej się zaciera (chociażby casus Orange is the New Black, zmuszonego do dwukrotnej zmiany kategorii). W tym roku poziom jest szczególnie wysoki, bo choć brakuje ulubionej produkcji Akademii – Figurantki, a Aziz Ansari nie wypuścił kolejnego sezonu Master of None, to na ich miejsce wskoczyły dwa jeszcze świeże seriale – Marvelous Mrs. Maisel i Barry. Tak więc nie tracąc czasu, sprawdźmy, kto powinien spodziewać się nominacji do tegorocznych nagród Emmy.


1. BEST SUPPORTING ACTOR IN COMEDY SERIES 

– Pewni nominacji:

  • Alec Baldwin za Saturday Night Live (NBC)

Zeszłoroczny zwycięzca w tej kategorii również tym razem może spokojnie oczekiwać na zaproszenie na galę. Jego słynna już imitacja Donalda Trumpa jest dla Akademii świetną okazją do zamanifestowania swoich poglądów, a sam Baldwin jest w kategoriach komediowych (dzięki 30 Rockefeller Plaza) postacią kultową. W tym roku problemem może być zdobycie samej statuetki ze względu na bardzo mocną konkurencję.  Zresztą jest pewien niepisany zwyczaj nominowania aktorów za SNL, a kto inny jeśli nie Alec, szczególnie po dość słabym sezonie.

  • Louie Anderson za Baskets (FX)

Baskets bez roli Andersona by nie istniało. To on swoją świetną rolą Christine Baskets nie tylko wprowadził serial na salony (również zwycięstwem w tej kategorii dwa lata temu), ale również pomógł Galifianakisowi zostać lepszym aktorem. W recenzjach trzeciego sezonu Louie jest wynoszony pod niebiosa, co tylko utwierdzi Akademię w przekonaniu, że musi wręczyć mu trzecią nominację pod rząd. I tak naprawdę nie ma szans by było inaczej.

  • Tituss Burgess za Unbreakable Kimmy Schimdt (Netflix)

Akademia ma swoich faworytów, a jednym z nich jest Burgess, który nawet po troszkę gorszym sezonie produkcji Netflixa może liczyć na czwartą nominację. Również dlatego, że postać Titusa Andromedona jest bardzo ważna ze względów światopoglądowych, a w środowiskach LGBTQ jest uznawana za jeden z najbardziej przyjaznych portretów homoseksualisty na małym ekranie. Ale, żeby nie było, Burgess jest w tej roli niezaprzeczalnie genialny.

Alec Baldwin (Małe zdjęcia), Tituss Burgess (góra), Louie Anderson (dół)

– Przewidywane pozostałe nominacje:

  • Bryan Tyree Henry za Atlantę (FX)

Bryan w tym sezonie udowodnił, że perfekcyjnie rozumie postać Paper Boi’a, świetnie oddając problemy i bolączki wschodzącej gwiazdy rapu oraz tego, jak po sukcesie mogą zmienić się relacje ze swoim otoczeniem. Dodatkowo rok temu Akademii mocno oberwało się za brak nominacji dla Henry’ego, a w tym roku tego błędu raczej nie popełnią

  • Tony Shalhoub za Marvelous Mrs. Maisel (Amazon)

Wielki powrót Shalhouba, który za czasów “Monka” był jednym z ulubieńców Akademii (dwie statuetki), nie może się skończyć inaczej niż nominacją dla najlepszego aktora drugoplanowego. Mało jest ludzi, którzy mają tak dobry timing komediowy, połączony ze świetnym, prawie slapstickowym humorem ruchowym. Dzięki niemu produkcja Amazonu nie była jedynie show Rachel Brosnahan, a wielowarstwową opowieścią. Jedyne, co może Tony’emu zagrozić, to panowie z Arrested Development.

  • Sean Hayes za Will and Grace (NBC)

Ostatnie miejsce (zakładając, że nominowanych będzie sześciu) może trafić do wielu aktorów, jednak zarówno ja, jak i większość ekspertów, stawia na Hayesa za jego powrót do legendarnej już roli Jacka McFarlanda w Will and Grace. Nie dość, że przez Akademię przemawia nostalgia, to Jack w tym sezonie był najbardziej wyróżniającą się postacią z całej czwórki przyjaciół. Plus serial NBC to taki tradycyjny produkt komediowy, a takie zwykły dostawać przynajmniej jedną nominację. Kto jak nie on? Klasyk gatunku czyli Ty Burell za Modern Family.

Potencjalni kandydaci: Will Arnnett i Tony Hale za Arrested Development (Netflix), Ty Burell za Modern Family (ABC), Marc Maron za Glow (Netflix), Kumail Nanjiani za Sillicon Valley (HBO)

Tony Schaloub (małe), Sean Hayes (górne zdjęcie w szlafroku), Bryan T. Henry (dół)

2. BEST SUPPORTING ACTRESS 

– Pewniaki do nominacji:

  • Kate McKinnon za Saturday Night Live (NBC)

Laureatka statuetki z zeszłego roku jest najlepszą częścią kultowego programu. Każdy skecz z jej udziałem, każda rola, w którą musi się wcielać stoi na jak najwyższym poziomie i nikt nie ma wątpliwości, że i tym razem należy jej się nominacja. I mogę śmiało powiedzieć – nie ma możliwości, żeby tego wyróżnienia nie było.

  • Zazie Beetz za Atlantę (FX)

To będzie rok serialu Donalda Glovera i chyba nikt nie ma co do tego wątpliwości. Na korzyść Beetz, oprócz jej świetnej roli, działa również raczej słaba konkurencja, co pozwala jej się bardzo mocno wyróżniać. Jako Van jest niezaprzeczalnie genialna i podobnie jak Donaldowi Gloverowi bardzo pomaga jej ta dramatyczna strona postaci.

  • Betty Gilpin za GLOW (Netflix)

Królowa samej promocji wrestlingowej nie mogła zostać pominięta. Debbie to najlepiej napisana postać całej produkcji, a Gilpin dodaje do niej wiele warstw i tworzy z niej ikonę wyzwolenia. Dodatkowo Netflix bardzo mocno na nią i Brie stawia, a jak pokazuje historia, najsilniejszy serwis streamingowy świetnie prowadzi kampanie promocyjne.

Zazie (małe), Betty Gilpin (góra), Kate McKinnon (dół)

– Przewidywane pozostałe nominacje:

  • Alex Borstein za Marvelous Mrs. Maisel (Amazon)

Akademia bardzo lubi mocne postaci kobiece. A taką jest bohaterka grana przez Borstein, Susie Myerson, która wraz z Midge próbuje udowodnić całemu światu, że kobiety również mogą i powinny być komikami. Bardzo przemyślana rola, a co ważniejsze zapadająca w pamieć, co będzie miało w przypadku walki o nominacje bardzo duże znaczenie.

  • Judith Light za Transparent (Amazon)

Transparent to produkcja w tym roku przeklęta, głównie przez sytuację z J. Tamborem, oskarżonym o prześladowanie stażystek. Mam jednak wrażenie, że nie odbije się to na Light, która spokojnie powinna otrzymać trzecią pod rząd nominacje. Problem w tym, że na jej miejsce – szczególnie w przypadku braku kampanii promocyjnej – może wskoczyć Megan Mulally za Will and Grace.

  • Rita Moreno za One Day at a Time (Netflix)

Remake legendarnego serialu nie cieszył się bardzo ciepłym przyjęciem, ale z jednym wszyscy byli zgodni – Rita Moreno jest tutaj świetna. Oczywiście jest to tradycyjna sitcomowa postać starej mamy, głowy rodziny, ale mimo tego wnosi do serca dużo ciepła. Problem w tym, że spokojnie można na jej miejsce wstawić Laurie Metcalf za Roseanne i nikt nie będzie płakał.

Potencjalni kandydaci: Megan Mulally za Will and Grace, Laurie Metcalf za Roseanne, Leslie Jones za SNL, Jessica Walter za Arrested Develpoment, Jane Krakowski za Unbreakable Kimmy Schmidt

Judith Light (małe), Alex Borstein (góra), Rita Moreno (dół)

3. BEST ACTRESS IN A LEADING ROLE 

– Pewniaki do nominacji:

  • Rachel Brosnahan za Marvelous Mrs. Maisel (Amazon)

Od dawna nie zdarzyło się, by laureatka Złotego Globu nie dostała potem nominacji na Emmy. Nie będzie inaczej tym razem, bo Brosnahan w produkcji Amazonu jest po prostu genialna, mogła by być wzorem dla ruchu feministycznego. Nie ma w jej kreacji złego elementu, nietrafionej gry, ona wszystko wokoło czuje i rozumie. Nominacja jest pewne, statuetka raczej też.

  • Alisson Janney za Mom (CBS)

CBS całą kampanię promocyjną pakuje w Janney i nie ma powodu, by się dziwić. Alisson jest jednym z najgłośniejszych nazwisk na rynku aktorskim, za swoją rolę w Mom zdobyła już dwie statuetki, jest świeżo po zdobyciu Oscara, a więc wszystko układa się po jej myśli. Oczywiście największym zagrożeniem wydaje się być bardzo silnie obsadzona kategoria, ale raczej Janney dla Akademii to pewny wybór.

  • Lily Tomlin za Grace and Frankie (Netflix)

Grace and Frankie to jeden z ulubionych seriali Akademii więc nominacja wydaje się być pewna – szczególnie, że Tomlin w tym sezonie zdecydowanie przebiła swoją największą konkurentkę – koleżankę z planu Jane Fondę. Nie ma powodu, by odtwórczyni serialowej Frankie nie został wyróżniona czwarty rok z rzędu, szczególnie, że do tego miejsca jest po prostu przyklejona – nawet w sezonie tak mocnym w role kobiece.

Allison Janney (małe), Lily Tomlin (góra), Rachel Brosnahan (dół)

– Przewidywane pozostałe nominacje:

  • Tracee Ellis Ross za Black-ish (ABC)

Akademia kocha Blackish. I chyba nikogo nie zdziwi, że większość ekspertów przewiduje Ellis Ross do kolejnej już nominacji i zapewne kolejnej przegranej. Choć trzeba oddać królowej co królewskie – bez niej jak i Andersona ten serial nie miałby racji bytu. Nie ma tu aktorskich niuansów, ale jak na serial pokroju Blackish nie ma takiej potrzeby. Największe zagrożenie? Logan Browning za Dear White People.

  • Alison Brie za GLOW (Netflix)

Alison Brie jest swoją serialową postacią. Aktorką, która nie może znaleźć sobie dobrej roli w TV czy na większym ekranie i decyduje się na bardzo ryzykowny projekt. I to ryzyko się opłaciło. Glow bez Brie by nie istniało, bo Alison daje tak dużo energii, tak bardzo chce wyciągnąć co najlepsze z otaczających ją aktorek, że nikt nie powinien mieć wątpliwości co do nominacji. No chyba, że Netflix postawi promocyjnie na Ellie Kemper i Unbreakable Kimmy Schimdt. 

  • Pamela Adlon za Better Things (FX)

Adlon jest żeńską wersją Louisa C.K.’a, a w momencie gdy on zostaje całkowicie przekreślony z życia publicznego, to Pamela zagarnia całą niszę sad-comedy. Drugi sezon jest zdecydowanie mocniejszy i jeszcze bardziej osobisty. Akademia w serialach komediowych bardzo lubi elementy dramatyczne, a w Better Things jest ich masa. Zagrożenie dla Pameli? Issa Rae za Insecure.

Potencjalne kandydatki: Ellie Kemper za Unbreakable Kimmy Schimdt, Issa Rae za Insecure, Logan Browning za Dear White People, Jane Fonda za Grace and Frankie, Kristen Bell za Good Place, Debra Messing za Will and Grace, Tiffany Haddish za The O.G.

Alison Brie (góra), Tracee (dół), Pamela Adlon (małe)

4. BEST ACTOR IN A LEADING ROLE

– Pewniaki do nominacji:

  • Donald Glover za Atlantę (FX)

Zeszłoroczny zwycięzca pędzi w tym roku po swoją drugą statuetkę. Glover podnosi prestiż całej ceremonii, jest jednym z najgorętszych nazwisk na całym świecie, dodatkowo jest genialny w samym serialu. Donald to artysta kompletny, człowiek który kocha to, co robi i czuć to w każdej scenie Atlanty.

  • Anthony Anderson za Black-ish (ABC)

Ulubieniec Akademii, wielokrotny prowadzący ceremonii ogłoszenia nominacji, złote dziecko telewizji. Anthony dostanie nominacje, bo tak już jest gdzieś zapisane. Choć pewnie znowu przegra.

  • William H. Macy za Shameless (Showtime)

Ulubieniec Akademii, który kontynuuje swoją rolę życia. Co do statuetki to może być jego rok, bo kiedy, jeśli nie tym razem. Nie ma szans, by ktoś mu odebrał wyróżnienie, a sam Macy może już szukać garnituru na galę.

William H. Macy (małe), Anthony Anderson (góra), Donald Glover (dół)

– Przewidywane pozostałe nominacje:

  • Bill Hader za Barry (HBO)

Bill Hader stworzył sobie serial i zagrał rolę na miarę statuetki. Postać Barry’ego, człowieka od czarnej roboty, który chciał zostać aktorem, to jest świetnie napisana, a Hader tworzy ją pod siebie tak, że widzimy jedynie jego plusy. Jeśli już za SNL potrafił dostawać wyróżnienia, nie widzę powodów, by nie miało to się zdarzyć przy czymś poważniejszym. Pytanie tylko czy HBO będzie promować Barry’ego.

  • Ted Danson za The Good Place (NBC)

Danson w drugim sezonie dostał znacznie mroczniejszą rolę, w której odnalazł się chyba jeszcze lepiej. To dla jego postaci oglądamy całą produkcję, to on przykuwa uwagę widza i to on najlepiej się odnajduje na ekranie. Oczywiście problemem Dansona jest mocna konkurencja, bo na jego miejsce spokojnie może wskoczyć Larry David za Curb Your Enthusiasm.

  • Zach Galifianakis za Baskets (FX)

Z sezonu na sezon Zach coraz lepiej odnajduje się w swojej podwójnej roli i podobnie jak rok temu może liczyć na nominację. Problem w tym, że o ostanie miejsce walczy wiele świetnych ról – Eric McCormack za powszechnie kochane Will and Grace, Matt LeBlanc za ostatni sezon Episodes, czy też Jason Bateman za Arrested Development.

Potencjalni Kandydaci: Larry David za Curb Your Enthusiasm, Matt LeBlanc za Episodes, Eric McCromack za Will and Grace, Jason Bateman za Arrested Development, John Goodman za Roseanne, Tracy Morgan za The Last O.G.

Bill Hader (góra), Zach (małe), Ted Danson (dół)

5. BEST COMEDY SERIES

– Przewidywane Nominacje (kolejność nieprzypadkowa):

  • “Atlanta” (FX)

Najcieplej przyjęty serial komediowy tego sezonu, który spokojnie może sobie robić miejsce na półce na statuetkę. Nikt raczej serialowi Glovera nie zagrozi, a każdy ma świadomość, że to on jest królem wyścigu po największe laury.

  • “Marvelous Mrs. Maisel” (Amazon)

Największe zagrożenie dla produkcji Glovera, które pokazało na Złotych Globach, że jest w stanie Atlantę pokonać. Świeży, świetnie napisany i bardzo prokobiecy, czyli coś, czego ludzie szukają w obecnym kinie. No i Rachel jest wybitna.

  • “Black-ish” (ABC)

Tradycji stanie się zadość i Black-ish zostanie nominowane. Obecny sezon był prawdopodobnie najlepszym, a w swojej niszy pozostaje raczej bezkonkurecyjna. Tak więc jak zwykle – nominacja jest, szans na statuetkę brak.

  • “GLOW” (Netflix)

Najmocniej promowana w tej kategorii promocja Netflixa idealnie trafiła w okres w Hollywood. Jest opowieścią o mocnych kobietach w męskim świecie, o dziewczynach, które pokazały, że też potrafią. Nikogo nominacja nie będzie dziwić, a też nie ma im zbytnio kto zagrozić.

  • “Silicon Valley” (HBO)

Akademia bardzo lubi sitcom HBO i choć trudno znaleźć im miejsce na nominację w kategoriach aktorskich, ekipa z Doliny Krzemowej może spokojnie liczyć na zaproszenie na galę. Zagrożenia? Sitcomy pokroju Will and Grace oraz Unbreakable Kimmy Schmidt.

  • “Barry” (HBO)

Nominacja za oryginalność i nowatorskie podejście do tematu. Dodatkowo Bill Hader to jedna z najbardziej kochanych postaci w światku serialowym, a HBO idzie all in w kampanię promocyjną. Zagrożenia? Insecure, które może jednak zostać wybrane jako ten czarny koń HBO.

  • “Curb Your Enthusiasm” (HBO)

Kultowy serial Larry’ego Davida zajmie ostatnie miejsce, zyskując głównie na problemach marketingowych Arrested Development i Roseanne. Dodatkowo ten sezon był naprawdę zabawny i bardzo ciepło przyjęty przez krytykę.

Potencjalni kandydaci: “Insecure”, “Will and Grace”, “Unbreakable Kimmy Schimdt”, “Arrested Development”, “Better Things”, “The Good Place”, “Modern Family”, “Dear White People” 


Za dwa tygodnie – nominacje za Seriale Dramatyczne

Recenzje

“Przemiana” – Recenzja

Marcin Kempisty
Przemiana

“Młodości – ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, kto cię stracił” – chciałoby się sparafrazować tekst pewnego poety, gdy po wyrwaniu kolejnej kartki z kalendarza z rozrzewnieniem wspomni się chwile rajskiej ułudy. Już o zieleńszej trawie czy jaśniejszym słońcu nie trzeba wspominać, wystarczy posłuchać piosenki Pink Floydów. Nie jest jednak tajemnicą, że smak młodości dopiero z czasem się wysładza, bo gdy człowiek jest w wirze nastoletnich wydarzeń, w trakcie hormonalnej burzy i naporu, to wydaje się, że ten okres jest zdecydowanie najgorszy. Zbyt wiele emocji, za mało doświadczenia, a w dodatku jeszcze istnieje ta świadomość, że jeżeli dana szansa nie zostanie wykorzystana, to następna na pewno już się nie pojawi. Twórcy Miranda Harcourt Stuart McKenzie naszkicowali filmem Przemiana ten przedziwny epizod ludzkiego losu, lokując swoją opowieść na styku realizmu, baśniowości oraz psychoanalizy.

Kilkunastoletnia Laura (Erana James) już na samym początku filmu stwierdza, że nie wierzy w baśnie. Życie na tyle ją doświadczyło, że stosunkowo szybko poznała smak goryczy. Żadne opowieści o wróżkach czy wiedźmach nie są w stanie przekonać ją, że istnieje inny rodzaj rzeczywistości. Jest tylko bolesne “tu i teraz”, przedstawiane dosyć schematycznie przez reżyserów. Ojciec dziewczyny zmarł przedwcześnie, matka pracuje od rana do nocy, więc to na barkach Laury spoczywa obowiązek opieki nad młodszym bratem. Kamera nie przygląda się szczegółowo otaczającej bohaterkę rzeczywistości, ale daje się wyczuć chęć do chociażby drobnego nakreślenia tła społecznego przez autorów.

Przemiana
kadr z filmu “Przemiana”

Zawiązanie akcji następuje poprzez pojawienie się tajemniczego mężczyzny (Timothy Spall), który zostaje napotkany przez wędrującą Laurę i jej brata. Nieznajomy “zaprzyjaźnia się” z chłopcem, aż w końcu przystawia do jego ręki pieczątkę. W ten sposób go naznaczy, co wywoła lawinę katastrofalnych wydarzeń. Organizm młodzieńca będzie z czasem coraz bardziej słabnąć, zaś Laura odkryje w sobie magiczne zdolności, które pomogą jej uratować krewnego przed ciemnymi mocami.

Przemiana to rodzaj produkcji często pojawiającej się w polskich stacjach telewizyjnych na przełomie stuleci. Niski budżet, pomysł na fabułę zaczerpnięty z wielu wcześniejszych dzieł, walka dzieciaków ze złem w gatunkowych szatach pseudo-fantasy i znana twarz przyciągająca widzów – to cechy charakterystyczne tego “nurtu”. Twórcy zadbali niekiedy o przyjemne dla oka tło wydarzeń, wszak krajobraz Nowej Zelandii zawsze ślicznie prezentuje się na ekranie, więc pojawia się możliwość wizualnego “doświadczenia” młodości dzięki jasnym kadrom, wszechogarniającej zieleni i częstym zbliżeniom na nastoletnie twarze aktorów. Trzęsąca się kamera dodaje realizmu, a soundtrack podkreśla młodzieżowy charakter produkcji. Cóż jednak z tego, skoro od filmu wieje niemalże amatorszczyzną. Charaktery postaci przedstawione są ledwie szkicowo, więc z żadnym emocjonalnym przeżywaniem ze strony widza mowy być nie może. Fabuła składa się z samych schematycznych rozwiązań, więc z góry można przewidzieć rozwój wypadków, a postać grana przez Timothy’ego Spalla jest tak mroczna, jak gdyby została wyrwana z animowanego Scooby’ego Doo.

Przemiana
kadr z filmu “Przemiana”

Największą wadą Przemiany jest bowiem nieumiejętność określenia grupy docelowej tego filmu. Może i szkolny kolega bohaterki jest ucharakteryzowany na Roberta Pattinsona ze Zmierzchu, ale brak wątku miłosnego czy brak efektów specjalnych to defekty trudne do zaakceptowania przez młodszego widza. Starsi również nic tutaj nie odnajdą, skoro przemiana głównej bohaterki przedstawiona jest tak, jak gdyby twórcy trzymali na kolanach podręcznik do psychologii i dosłownie przenosili wiedzę teoretyczną do scenariusza. Wypada to tak nienaturalnie, że poważne problemy Laury przeistaczają się w niezamierzony kicz. Kolejne minuty mijają i do końca filmu z ekranu nie padnie odpowiedź, po co ten film tak naprawdę powstał. Niby to trochę fantasy, niby historia o bolesnym wchodzeniu w dorosłość, ale brak jednorodnej stylistyki nie przyniesie reżyserom sukcesu. Już historia Gerdy i Kaja z Królowej śniegu była znacznie lepiej opowiedziana, więc jeżeli nie ma się nic więcej do dodania, to czasami warto pomilczeć.

Zobacz również: Quentin Tarantino: Zestawienie 5 najlepszych filmów

Miranda Harcourt Stuart McKenzie wybrali jednak mówienie i oto powstała Przemiana. Na szczęście jest to na tyle krótki film, że bez większych problemów można przez niego przebrnąć, zwłaszcza że Erana James spisała się naprawdę przyzwoicie. Timothy Spall włączył autopilot i niczego poważniejszego z siebie nie wykrzesał, natomiast młoda aktorka udźwignęła ciężar pierwszoplanowej postaci, radząc sobie przy okazji z przeszkodą w postaci nieudolnego scenariusza. Wydaje się, że jeżeli już ktoś usilnie chce zobaczyć tę produkcję, to może to zrobić właśnie dla tej dziewczyny. W przeciwnym razie zdecydowanie można odpuścić sobie ten film i wrócić do równie fatalnego Zmierzchu, bo tam przynajmniej pojawiają się piosenki zespołu Muse.


Okiem FilmawkiPublicystyka

“Gwiezdne Wojny” Okiem Filmawki – kto stracił najwięcej na nowym kanonie?

Martin Reszkie

Gwiezdne Wojny to ogromna baza informacji. Jakkolwiek by nie oceniać ruchów Disneya po przejęciu od Georga Lucasa, trzeba podziękować im za sprowadzenie starego kanonu do roli Legend. Z kolei takie cuda pisarstwa jak trylogia Lando Calrissiana (Myśloharfa Sharów, Ogniowicher Oseona i Gwiazdogrota ThonBoka) powinny zostać pogrzebane nawet głębiej. W ogólnym rozrachunku należy więc być wdzięcznym, że można tworzyć nowe filmy spod szyldu Star Wars bez bagażu 250 pozycji książkowych i nawet nie mam pojęcia jak dużej ilości komiksów. Efektem tego bałaganu tworzonego od 1978 do 2012 roku był świat pełen sprzecznych informacji, dziwnych i beznadziejnych pomysłów oraz śmierci Chewbakki.

Jednak zawsze ktoś dostanie rykoszetem. Czasem to ktoś, kogo lubimy. Czasem ktoś, kto powinien nim dostać. Tak, wciąż mam na myśli Trylogię Lando Calrissiana, lecz także Trylogię Kryzysu Czarnej Floty, nie bądźmy monotematyczni. Kto jednak tym razem dostał z blastera pierwszy?


Cała strefa gamingowa

Niedługo przed przejęciem przez Disneya i w końcu wygaśnięciem praw, LucasArts wypuściło swój najbardziej ambitny projekt – The Old Republic. Takiego giganta MMORPG nie można było uśmiercić, co więcej, do 2016 roku wydawano pakiety rozszerzeń. Nic dziwnego, wysoko oceniana gra nie mogła być zabita bez powodu. I w kwestii gier wideo to była jedyna właściwa decyzja, jaką podjęto.

Największym echem rzucają się oczywiście co najwyżej nieźle ocenione obie części Star Wars: Battlefront. Pierwsza część dawała odrobinę za mało. Brak trybu fabularnego sprawiał, że gracze bez miłości do sieciowych strzelanek mogli zrezygnować z zakupu. Rozgrywka była dość uproszczona, jednak tytuł nadrabiał silnikiem graficznym zapożyczonym od Battlefielda 1 i wykorzystanym w sposób naprawdę wspaniały. Do tego gra miała kilka ciekawych kameralnych trybów gry dla osób nielubiących chaosu znanego z 40-osobowego starcia.  Jednak nie odbiło się to na sprzedaży, tak samo jak fragmentacja gry (na szczęście poszerzanie zawartości nastąpiło darmowo) – w przeciwieństwie do drugiej części, wyszydzonej przez użytkowników za mikrotransakcje, lecz to nie jedyny z grzechów kontynuacji.

Dodany tryb fabularny jest nudny, monotonny i miałko napisany. Stwierdzane także niewielkie ilości zmian w rozgrywce, braki w postaciach oraz trudności z odblokowaniem nowych sprawiły, że dość szybko gra stała się jedną z najniżej ocenionych na portalu Metacritic.com przez użytkowników w historii. Dzisiaj nie ma tam już nawet swojej strony – po próbie wejścia na nią, otwiera się Star Wars: Battlefront II z 2005 roku. Właściwie to był świetny tytuł.

Pozostaje też chwilą ciszy uczcić gry skasowane przez nowe dowództwo: Star Wars 1313 oraz Star Wars: Attack Squadrons. Oraz czekać na następne gry, które będę potrafiły wejść na poziom najlepszych gier ze Star Wars w tytule. Nie mam na myśli tylko KotORa, ale także klasyczne już: Star Wars: Jedi Knight – Jedi Academy czy Star Wars: Jedi Knight II – Jedi Outcast.


Did you ever hear the Tragedy of Darth Plagueis the Wise?

Kadr z filmu „Gwiezdne wojny – Epizod III: Zemsta Sithów”

Darth Plagueis to pechowa postać. Zabity przez ucznia, na dodatek nie zagościł na długo w żadnym z kanonów. Wprowadzony po mistrzowsku przez Lucasa w 2005 roku (można powiedzieć, że to najlepsze co spotkało prequele, to scena która jako jedyna potrafi doskoczyć do poziomu Oryginalnej Trylogii) mentor Dartha Sidousa, czekał na rozwinięcie od 2008 do finalnego wydania w styczniu 2012. Książka Jamesa Luceno pod niewiele mówiącym tytułem Darth Plagueis odkrywała wiele z przeszłości mądrego Sitha. Dodatkowo bardzo wyraźnie rysowała sytuację polityczną w Starej Republice, którą starał się wykorzystywać Plagueis, a którą finalnie złamał jego uczeń, Palpatine.

W mojej osobistej opinii, James Luceno wspiął się w tej książce na wyżyny swojego fachu. Niesamowita zawartość, przepełniona nawiązaniami do takich tytułów jak Trylogia Bane’a, własnych pozycji jak Maska Kłamstw czy Łowcy z Mroku. Poza wątkiem Plagueisa, mamy także jasno opisaną rolę Maula jako chłopca na posyłki oraz dużo o przeszłości samego przyszłego Imperatora. I nie jest to historia, której wolelibyśmy nigdy nie poznać. Wręcz przeciwnie, jest to wciągająca opowieść o młodym, ambitnym człowieku, którego tak bardzo pochłonęła Ciemna Strona, że był w stanie złapać w swoje ręce całą galaktykę. Czego chcieć więcej? By została wydana w nowym kanonie.


Darth Bane

Kadr z serialu „Gwiezdne wojny: Wojny klonów”

Drew Kapryshyn, który przed Trylogią Bane’a był twórcą KotORa wyszedł naprzeciw wielu oczekiwaniom. Pierwsza część trylogii po prostu dostarczyła tego czego powinna. I chociaż pojawiają się w powieści kwiatki, takie jak fakt, że jeden z przeciwników głównego bohatera walczył stylem Vaapad (który stworzył Mace Windu 1000 lat później), to książka ta daje nowy sposób patrzenia na Sithów. Nie jako już wcześniej znanych bezmózgich wykonawców rozkazów (Maul) czy intrygantów (Palpatine), lecz wizjonerów, jakim był bez wątpienia Bane. Plus daje nam niezliczone ilości nawiązań do KotORa i postaci Revana.

Zobacz również: Gwiezdne Wojny – kto zasłużył na więcej

Od drugiej części cała historia nabiera rumieńców i rozpędu. W ostatecznym rozrachunku trylogia ta to zwarta, pełna interesujących opisów, dobrych pomysłów oraz świetnych pojedynków opowieść o tym, jak powstał Zakon Sithów. Znów, żałować można jedynie faktu ograniczenia kanoniczności Dartha Bane’a do postaci, która ukazała się Yodzie w serialu animowanym Wojny klonów. Ja osobiście bardzo żałuję również Darth Zannah, bohaterki z potencjałem na jedną z najlepszych postaci kobiecych w sadze. Oddałbym Rey i całego Ostatniego Jedi za choć jedną kobiecą postać w serii, która chociaż odrobinę dorastałaby do pięt uczennicy Bane’a.


To tyle, jeśli chodzi o Gwiezdne Wojny. Jak wiadomo, każda decyzja ma swoich beneficjentów. Uczciwie stwierdzam, że jestem jednym z nich. Jakikolwiek nowy kanon by nie był, i tak docenię jego spójność oraz próby nad zapanowaniem nad nim. Do Legend zawsze mogę powrócić. Dlatego postanowiłem nie umieszczać w zestawieniu Revana. Ta postać żyje w grze, jednak na papierze wypada raczej blado, więc mamy sytuację pół na pół. Cieszmy się Legendami, jakie są. Na dodatek bez bolesnego przeświadczenia, że Yuuzhan Vongowie należą do kanonu. Yuuzhan Vongowie są beznadziejni. 

Klasyka z FilmawkaPublicystyka

Klasyka z Filmawką – “Aguirre, gniew boży”

Kamil Walczak

Reżyserzy często raczą nas filmami szalonymi, gdzie sprawdzone metody wymykają się spod kontroli i w wyniku losowości pomieszanej z ukrytym kunsztem powstają dziwne arcydzieła. Stąd też tematem tegotygodniowej Klasyki miał być kultowy film Toma Greena. Postanowiłem jednak odkopać coś ciekawszego, charakterystycznego i pamiętnego. Projekt, który był bliski upadku, a jego ekipa – zaginięcia gdzieś w odmętach świata. Francis Ford Coppola mógł się wybrać z planem Czasu Apokalipsy na Filipiny. Ale Werner Herzog, by nakręcić Aguirre, gniew Boży o jednym z najkrwawszych konkwistadorów XVI-wieku, udał się z 8-osobowym zespołem w towarzystwie tubylczych Indian do dzikiego serca Amazonki. Nic dziwnego, że Amerykanin inspirował się potem dokonaniami Niemca.

W głębi inkaskiego imperium konkwista Gonzalo Pizarra w poszukiwaniu El Dorado mierzy się z kryzysem. Grupa “zdobywców” ze zniewolonymi Indianami ma za zadanie znaleźć odpowiednie środki dla wyprawy. Wśród nich niebawem podnosi się bunt, na czele którego staje Don Lupe de Aguirre (Klaus Kinski), brutalny i porywczy konkwistador, pragnący zostać władcą podbitych terenów. Rychło okazuje się, że na przeszkodzie staną nie tylko autorytarny model rządów Aguirre’a, ale też pochłaniająca całe towarzystwo bezkresna otchłań amazońskiej dżungli.

Produkcja z 1972 r. mogłaby właściwie być wizytówką Wernera Herzoga. Mamy tu tak charakterystyczne dla jego stylu quasi-dokumentalne zdjęcia, jednocześnie umożliwiające przypatrzenie się naturalistycznej scenerii i aurze oraz relatywizujące całą akcję do poziomu metafizycznego. Kiedy kamera spogląda na bohaterów, czuć tutaj nie tyle próbę ekspozycji, charakterologicznej czy fizycznej, co sformułowanie relacji między postacią, a materialną i niematerialną rzeczywistością. Herzog, w swojej próbie uchwycenia esencji “bożego Gniewu”, przesiąkniętego amoralnością i przemocą potwora (jeszcze nie mowa o Kinskim – red.), wydaje się jedynie wytwornym badaczem.

Może to jego dokumentalistyczna maniera z lat wcześniejszych, ale diagnozuje on Aguirre’a z nieprzystającą ciekawością. Osobiście nie poczułem chłodu krytyki, krzywego spojrzenia czy przejaskrawiania. Twórca wychodzi poza nawias oczywistości. Zamiast łopatologizować i pokazywać palcem, co stało się z człowiekiem, patrzy na jądro ciemności, którego nie inscenizuje, ale dokumentuje, i to z szewską pasją.  Ambient jest tu u niego wszystkim i niczym. Największym osiągnięciem Aguirre, gniew boży jest to, że gdy dochodzi do granic człowieczeństwa, nie stacza się jak pijus w piekielnej degrengoladzie efekciarstwa. Herzog wieńczy swój film wyzwalającym naturę katharsis, udowadniając, jak nieobliczalnym jest szaleńcem.

Aguirre, gniew boży
kadr z filmu “Aguirre, gniew boży”

To również początek współpracy jednego z najbardziej owocnych i nieprzewidywalnych duetów w historii kinematografii. Werner Herzog osobiście złożył propozycję Klausowi Kinskiemu, którego poznał parę lat wcześniej, kiedy młody aktor wynajmował pokój u familii reżysera. Już wtedy Kinski dał się poznać jako porywczy mężczyzna. Panowie działali razem przez 15 lat i wspólnie stworzyli 5 filmów, które bez wątpienia zapisały się na kartach kina. Jeśli chodzi o legendy, jakie obrosły ich niespokojne relacje, w najbardziej egzotyczne obfituje właśnie Aguirre.

W czasie preprodukcji duet nie potrafił dogadać się co do charakteru postaci samego protagonisty i jego temperamentu. W peruwiańskiej puszczy miało dojść do incydentu, w trakcie którego rozzłoszczony Kinski zagroził opuszczeniem planu filmowego (a warto dodać, że jego gaża pokrywała 1/3 budżetu), na co Herzog wymierzył w aktora pistoletem (choć sam Werner mówił w wywiadach, że tylko Kinskiemu groził). Z kolei twórca na potrzeby wyprawy do Ameryki Południowej, ukradł ze swojej szkoły filmowej w Monachium kamerę 35 mm, choć sam utrzymuje, że “miał do niej prawo”. Ponadto, na potrzeby filmu reżyser zakupił od lokalsów 400 małp. Najpierw zapłacił połowę ceny, potem dowiedział się, że panowie próbują je sprzedać jakimś Amerykanom na lotnisku. Tak więc Niemiec wybrał się tamże, podając się za weterynarza chcącego zaszczepić małpy i wystraszył handlarzy. Po nagraniu odpowiedniej sceny, Herzog miał wypuścić je wszystkie do dżungli.

Aguirre, gniew boży
zdjęcie z planu “Aguirre, gniew boży”

46-letni Klaus po części przeraża, po części fascynuje. Najlepiej kiedy łączy oba i prawi elaboraty o małżeństwie ze swoją córką (jako Aguirre). Na szczęście dla widzów, Kinskiemu i Herzogowi udało się pogodzić co do charakteru postaci (reżyser miał prowokować aktora i doprowadzać go do szału, a kiedy ten ochłonie, dopiero kręcić sceny). Stąd też protagonista jest nieprzewidywalny i niebezpieczny, ale częściej poraża swoją pozawerbalną mocą i wyrazem. Jest antybohaterem skończonym, złym do szpiku kości, ale pasjonującym i hipnotyzującym.

Zobacz również: Klasyka z Filmawką – “Andriej Rublow” Tarkowskiego

Jak wspomniałem, Aguirre był inspiracją dla Coppoli. Wiele osób podejmuje się nawet jakieś analizy porównawczej obu dzieł (najczęściej z wynikiem dodatnim dla Czasu Apokalipsy). Nie zalecałbym tego jednak. Owszem, obu filmom można przylepić łatkę Condradowskiej “podróży do jądra ciemności”, ale Herzogowska metafora kolorowych facetów w rajtuzach odgrywających hiszpańskich konkwistadorów po niemiecku, mimo iście groteskowego wrażenia, ma wymiar głęboki i kontemplacyjny. Godząc realizm przyrody (czego brakuje Coppoli) z kinowym duchem, Niemiec zapisał się na wieki w kronikach kinematografii (jeśli jeszcze kiedyś będą pisane kroniki). Świetnie tuszuje i balansuje między kiczem a historyczną powagą, by spuentować to oczyszczającym występem Kinskiego. Toteż Aguirre, der Zorn Gottes pozostaje niemal niedoścignionym arcydziełem z pogranicza dokumentu, który trudno będzie zastąpić jakimkolwiek innym filmem.

PublicystykaZestawienia

Quentin Tarantino: 5 najlepszych filmów

Andrzej Badek

Quentin Tarantino jest obecnie w trakcie kompletowania niesamowitej obsady do swojej nowej produkcji „Once Upon a Time in Hollywood”. Ja natomiast chciałbym się pochylić nad dotychczasową twórczością Amerykanina i wytłumaczyć, skąd bierze się moja miłość do kina, które tworzy i dlaczego im lepiej poznaję światową kinematografię, tym bardziej cenię tego twórcę. Przygotowałem zestawienie 5 najlepszych filmów w dorobku Tarantino. Zaczynajmy.

  1. Wściekłe psy (1992)

Wściekłe psy

Grupa facetów w garniturach siedzi w knajpie. Opowiadają sprośne dowcipy, piją kawę. W pewnym momencie postanawiają uregulować rachunek. I wówczas rozpoczyna się być może najbardziej absurdalny temat dialogu, jaki nakręcono w latach 90 w USA: słuszność dawania napiwków. Przez kilka minut Mr Pink (Steve Buscemi) wykłada swoją filozofię dotyczącą gratyfikacji pracy kelnera. To właśnie w tej scenie, w reżyserskim debiucie Quentina Tarantino ujawnia się jeden z większych talentów reżysera: konstruowanie dialogu. Temat nie ma tu znaczenia. Rozmowę definiują rozmówcy, ich charaktery oraz interakcje między nimi. Nie mają one nigdy postaci luźnej wymiany zdań jak to bywa u Jarmuscha, albo definiowanej subtelnymi słowami filozofii, z której słynie Linklater. Dialog u tego reżysera to sparing. Potyczka dwóch lub więcej niezależnych osobowości, z których żadna nie zamierza oddać pola oponentowi.

Nie musimy długo czekać, żeby zobaczyć kolejne ulubione zagrania reżysera: podział filmu na rozdziały i rozrzucenie ich po utworze w sposób niechronologiczny. Na początku twórca rzuca nas do pomieszczenia, które stanie się głównym miejscem wydarzeń. Akcja się nie udała, ktoś krwawi, ktoś inny przeklina. Rozpoczyna się szukanie winnego zaistniałej sytuacji. Z kolejnymi scenami poznajemy lepiej bohaterów, dowiadujemy się, co ich łączy, krwiste wymiany zdań nabierają coraz więcej sensu. To tylko 100 minut oparte na dialogu i aż tyle. Nikt nie przedstawi wam morału, nie powie, jak należy żyć. Te 100 minut mają służyć czystej przyjemności, rozrywce czerpanej z oglądania interakcji gangsterów i policji.

  1. Pulp Fiction (1995)

Pulp Fiction

Nikt o zdrowych zmysłach nie zaneguje faktu, że Pulp Fiction to dzieło niesamowicie ważne dla kinematografii. Do dziś tak wiele scen i dialogów z filmu stało się kultowych, że ciężko wymienić je wszystkie w jednym miejscu.

W odróżnieniu od debiutanckich „Wściekłych psów”, tutaj akcja nie jest skondensowana do kilku miejsc i postaci, ale rozrzucona, poszatkowana chronologicznie i złączona ze sobą jedynie bohaterami. Tytułowa „pulpa” ma z definicji być pozbawiona kształtu. I to właśnie w tym leży sukces filmu. Każdy element osiąga maksimum wyrazistości jedynie poprzez sceny, w których bierze udział lub poprzez opowieści, które snują na jego temat inni. W każdej z pomniejszych historii widz zaczyna od zera; jest wrzucony w wir wydarzeń i musi na bieżąco stawiać i weryfikować swoje hipotezy na temat każdej postaci.

Pulp Fiction przykuwa oko widza długimi ujęciami, w których przez wiele minut bohaterowie debatują nad powagą masażu stóp i podobnie błahych tematów. Grają w ten sposób z widzem, budując napięcie. Każdy jest świadom, że kulminacją tej luźnej rozmowy będzie rozładowanie gęstej atmosfery w postaci gwałtownego wybuchu przemocy. A jednak nigdy nie można przewidzieć, kiedy właściwie to nastąpi.

Istotnym jest także to, jak dawkowane są nam fragmenty układanki. Wielokrotnie, zanim poznamy jakąś postać, słyszymy jej głos, widzimy zarys ciała. Niemal każdy pozornie nieistotny szczegół okazuje się wprowadzony z pełną premedytacją przez twórcę, a każdy wątek zostaje spójnie domknięty, w taki sposób, że widz nie czuje niedosytu, a jednocześnie nie zostaje mu odebrane pole do własnej interpretacji.

Oscar, Złota Palma, obłędna scena tańca Thurman i Travolty, motyw przechowywania zegarka, royal z serem, Samuel L. Jackson, Zedd… Aż trudno uwierzyć, że to wszystko upakowano w jeden film, który był hołdem dla popkultury, a jak niemalże żaden inny przyczynił się do jej dalszej kreacji.

  1. Bękarty wojny (2009)

Bękarty wojny

Tarantino posiada w sobie specjalny urok, który pozwala mu zamienić produkcje, które na papierze wyglądają jak typowe kino klasy B, na obrazy nagradzane Oscarami i innymi prestiżowymi nagrodami. Bo czy ktokolwiek z was wyobraża sobie, jak absurdalnie musiał brzmieć pomysł nakręcenia opowieści o żydowskim komandzie, które na zlecenie aliantów morduje nazistów podczas II Wojny Światowej w Europie? A jednak, film powstał, a obsadzony w nim Christoph Waltz zgarnął za swoją rolę bezwzględnego, ale inteligentnego SS-mana wszelkie możliwe nagrody.

Nie ma drugiego filmu tego reżysera, który w lepszy sposób uwypukla naczelną łączną zasadę dotyczącą pisanych przez niego bohaterów: nigdy nie są oni karani za swą niezależność. W żadnym filmie nie znajdziemy postaci, która przez swój własny kodeks wartości zostaje złamana i zniszczona. Nawet jeśli ktoś taki ginie lub przegrywa to w sposób zgodny z akceptowanymi przez niego lub ją zasadami.

„Bękarty…” mistrzowsko wykorzystują budowanie napięcia w dialogach. Wizyta w chacie połączona z piciem mleka, rozmowa w restauracji, czy wymiana oficerskich zdań w piwnicy są kręcone w taki sposób, że widz odczuwa niemalże namacalnie gęstość i powagę atmosfery i czuje się prawie tak przygwożdżony do ściany jak bohaterowie.

Do tego dochodzą najróżniejsze dziwaczne pomysły twórcy takie jak skalpowanie nazistów i wycinanie im swastyki na czole. Zaś cały film zwieńczony jest zakończeniem, które każdy z nas chciał zobaczyć w kinie, ale bał się poprosić.

  1. Nienawistka ósemka (2015)

Nienawistna ósemka

Nie ma lepszego gatunku filmowego niż western. Szczególnie western, którego akcja sprowadza się do jednego pomieszczenia, kilku wyrazistych postaci i ich umiejętności opowiadania historii. Stany Zjednoczone epoki szeryfów i rewolwerowców są piękne, dzikie i stanowią niesamowicie duże pole do popisu dla scenarzystów. Dziki zachód to naturalna przestrzeń dla wszelkiej maści niejednoznacznych moralnie bohaterów i antybohaterów, motywów podróży i umiłowania wolności.

Już od pierwszych minut zostajemy powitani mroczną i ciężką muzyką Ennio Morricone, wprowadzającą nas do zimowego świata, który przemierza samotny powóz konny. Początkowa podróż daje nam okazję do zapoznania trojga bohaterów, jednak dopiero po przybyciu do stojącej w środku zamieci chaty, w której skrywa się ośmioro ludzi, rozpoczyna się właściwy film.

Tarantino stawia tutaj na znanych sobie aktorów, niektórych nieco już zapomnianych i wyciska z nich wszystko, co mają do zaoferowania. Pod względem formy, „Nienawistna…” przypomina trochę „Wściekłe psy”; także tutaj fabuła opiera się na braku zaufania każdego względem każdego oraz na niepewnych i nietrwałych sojuszach. Tym, co wyróżnia film jest wykorzystanie konwencji westernu. Łowca głów, weteran wojenny, kowboj, szeryf… Każdy ma swoje racje, swoje doświadczenia i doskonale napisaną historię, którą uraczy współtowarzyszy.

Nie chcę tutaj zdradzać zakończenia fabuły, ale prawdziwym mistrzostwem tego filmu jest absurdalność okoliczności, w której, pod koniec utworu, bohaterowie śmieją się. A ja śmiałem się razem z nimi. Dla członka mojej rodziny, który widział jedynie tę jedną scenę i mój śmiech, musiałem wyglądać jak psychopata.

  1. Kill Bill (2003-2004)

Kill Bill

To niepopularna opinia, ale dotychczasowym opus magnus Quentina Tarantino pozostaje dla mnie dylogia „Kill Bill”. Nie znam innej pozycji, która tak bardzo epatuje miłością do kina, jak ta. Nie umiem wskazać produkcji, w której tak bardzo jak w tej, czuję, że twórcy tak dobrze bawili się przy tworzeniu filmu, przy którym i ja się świetnie bawię.

Wspaniała muzyka Morricone, krwawa historia zemsty, cudownie zrealizowane postaci kobiece, elementy westernu, kina akcji, anime i kina z Kraju Kwitnącej Wiśni oraz rewelacyjny i tajemniczy antagonista.

Owszem, prawie nic w tym filmie nie jest ściśle oryginalne. Prawie każdy element, motyw, czy utwór znajdziemy w jakiejś innej produkcji nakręconej wiele lat wcześniej. I to stanowi dla mnie największą zaletę. Za każdym razem, gdy powtarzam seans „Kill Billa”, bogatszy względem poprzedniego seansu o kilkadziesiąt filmów na karku, rozpoznaję nowe elementy wielkiej mozaiki, która tworzy gargantuiczny hołd dla innych twórców; od Japonii po Stany Zjednoczone.

Zobacz również: Bracia Coen: Zestawienie 10 najlepszych filmów

Przemoc w utworze jest doprowadzona do poziomu prawdziwej sztuki. Niezależnie, czy objawia się pod postacią pastiszowej walki z całą armią uzbrojonych w katany przeciwników, przepięknego pojedynku w śniegu, starciem w przyczepie kempingowej na głębokiej prowincji USA, czy wzruszającą animacją, która wprowadza nas w życiorys jednej z bohaterek – zawsze sprawia widzowi maksimum satysfakcji. Tak się powinno kręcić filmy; z miłością, radością, bez zbędnego moralizowania i dla dostarczenia ogromnej dozy rozrywki widzowi.


A jak wygląda wasza lista ulubionych filmów reżysera?

Recenzje

“Love Express. Zaginięcie Waleriana Borowczyka” – Recenzja

Maciej Kędziora

Stworzenie filmu dokumentalnego o postaci związanej z kinem jest dosyć trudne. Reżyser musi wybrać, czy tworzy film dla laika i w ten sposób wycina wiele elementów, czy też bardziej skupia się na życiu prywatnym przedstawianej postaci, a może tworzy film kinofilski, od którego odbiją się osoby niezorientowane w temacie. Czasem zdarza się jednak produkcja, która zaciera tę granicę i  można ją obejrzeć zarówno z kinomanem jak i niedzielnym widzem. Ku mojemu zaskoczeniu, takim filmem jest Love Express. Jednak, zanim przejdziemy do samej opinii o dziele Kuby Mikurdy, opowiem wam kim był Walerian Borowczyk.

Po ukończeniu Akademii Sztuk Pięknych, zdecydował się połączyć malarstwo z tym co kochał, czyli kamerą, i tworzyć filmy animowane. Na jego drodze pojawił się wybitny przedstawiciel polskiej szkoły animatorów, czyli Jan Lenica, z którym to na początku w Polsce, a potem we Francji, będzie tworzyć rewolucyjne dzieła dla tego gatunku. W animacji polskiej mówi się o etapie przed i po Borowczyku i Lenicy, którzy z miejsca stali się zupełnymi rewolucjonistami. Zamiast skupiania się tylko na opowieści, objawili się jako genialni surrealiści. Warto wspomnieć tutaj chociażby o Domu, czyli opowieści o kamienicy, w której to równocześnie będą się działy różne, nie do końca normalne rzeczy. Już tutaj da się wyczuć niepokój, który będzie towarzyszył późniejszym dziełom twórcy. Współpraca z Janem Lenicą zakończyła się w momencie ucieczki Borowczyka do Francji, do której, jak sam mówił, uciekł dla wolności i wyzwolenia.

Love Express
Kadr z filmu “Love Express”

Tam też będzie tworzył już do końca swoich dni. Tam również zostanie uznany za geniusza animacji – głównie dzięki Renesansowi jak i Zabawom Aniołów (błękitna krew lejąca się ze skrzydła to jeden z najważniejszych obrazów jakie dostarczył Borowczyk w swoim życiu). Borowczyk na planie – czy to animacji czy też fabuł – był wiecznym perfekcjonistą, przez co wszystko chciał robić sam. Dążenie do perfekcji okazało się jednak słusznym wyborem, bo już w 1967 został odznaczony nagrodą Maxa Ernesta za osiągnięcia w dziedzinie animacji.

Wtedy też zdecydował się na filmy aktorskie, z których dwa pierwsze – “Goto, Wyspa Miłości” i “Blanche” są dla wielu arcydziełami ówczesnych czasów. I wtedy przed Borowczykiem ukazała się szansa stworzenia czegoś nowego i osiągnięcia pełnej wolności i wyzwolenia, a wszystko dzięki próbie walki z pruderyjną Francją i stworzenia Opowieści niemoralnych, w których niczym Pasolini ukazywał bardzo sensualne i niejednoznaczne sceny, z których wylewała się czułość i erotyzm. Jeszcze dalej pójdzie w Bestii, gdzie ze specjalnej tubki będzie strzelał w aktorki białą farbą, oczywiście mającą przypominać spermę. I to co było dla niego wyzwoleniem, okazało się również przekreśleniem kariery, bo z świetnego twórcy awangardy, stał się po prostu troszkę lepszą wersją reżysera porno.

Love Express
Kadr z filmu “Love Express”

Miałem w planach napisanie eseju o Borowczyku, ale na moje nieszczęście lepiej zrobił to już Mikurda. Stworzenie kinofilskiego dokumentu nie jest łatwym zadaniem, a mimo tego – lepiej niż w przypadku zeszłorocznych Braci Lumière – ta opowieść wciąga nas od początku do końca. Oczywiście zadanie ułatwiają ludzie, którzy opowiadają o relacjach z reżyserem. Od Terry’ego Gilliama, który dostaje tutaj nawet swoją własną oprawę graficzną, przez Andrzeja Wajdę, kolegę twórcy ze studiów, czy też Petera Bradshawa, dziennikarza brytyjskiego Guardiana, aż do wieloletniego operatora Borowczyka, czyli Guya Durbana, który jest tutaj głównym narratorem. Cała opowieść dzieli się na trzy akty, od Goto, Wyspy Miłości do Emmanuelle 5, ostatniej fabuły reżysera. Jak przystało na dokument, mamy tu również wiele materiałów archiwalnych, głównie wywiadów czy cytatów z Borowczyka na różnych etapach jego życia. A, no i w dodatku dostajemy wykład Slavoja Žižka o rewolucji seksualnej.

Mikurda świetnie uchwycił to co w reżyserze było najważniejsze – marzenie o wolności. To do niej dążył przez całą swoją twórczość, to dlatego zaczął kręcić erotyki – by móc w pełni wyrazić siebie. I w tak prostej zdawałoby się historii, jest masa napięcia, zabawnych anegdot, a co ważniejsze – zrozumienia dla postaci Borowczyka. Oddania hołdu nawet tym scenom przekreślonym przez krytykę. Wyrażenie smutku nad zaszufladkowaniem Waleriana w półce “kino XXX”. Nie ma tu oceny dla działań twórcy, nie ma tu słów goryczy, że Borowczyk się zagubił. Jest pasja i wdzięczność dla rewolucjonisty kina, czy to od Mikurdy, czy też od ludzi mających styczność z polskim geniuszem.

Love Express
Kadr z filmu “Love Express”

Nie sposób nie wspomnieć o genialnej stronie technicznej dokumentu. Muzyka stojąca na najwyższym poziomie (jeden z najlepszych OST ostatnich lat), montaż, który nadaje dynamizmu i wreszcie idealne kadrowanie i animacje powodują, że w swojej niszy, niszy filmów o sztuce, Love Express wyróżnia się ponad inne produkcje.

Zobacz też: Zespół Miłości i Uwielbienia “Pawlikowski” – analiza “Zimnej wojny”

Mam wrażenie również, że reżyserowi udało się dokonać jednej, bardzo trudnej rzeczy w obecnych czasach. Zamiast streścić filmografię Borowczyka – on do niej zachęcił. Zamiast oceniać – słuchał. I zamiast spróbować zrobić film o sobie, oddał hołd zapomnianej legendzie. I chwała mu za to, bo kto jak kto, ale Walerian Borowczyk zasługuje na każde brawa. Był geniuszem, a ich nie mieliśmy zbyt wielu.

PREMIERA “Love Express. Zaginięcie Waleriana Borowczyka” w niedzielę 10.06 o 22.00 na HBO.


Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.