Nie odnosicie czasem takiego wrażenia, że moglibyście zmienić świat na lepsze, gdybyście znaleźli się w posiadaniu sześćdziesięciu tysięcy dolarów? John Carpenter z całą pewnością myślał podobnie i właśnie w tej kwocie zamknął budżet swojego pierwszego pełnometrażowego filmu, czyli rozprawiającej się z na wskroś amerykańskim pionierskim mitem zdobywców-niszczycieli satyrycznej komedii science fiction z elementami grozy o wdzięcznym tytule: Ciemna Gwiazda. Kino, które zarówno czerpie ze swoich poprzedników, jak i inspiruje kolejne dzieła. Czy świat po premierze debiutu reżysera Halloween zmienił się i czy była to zmiana na lepsze? Z całą pewnością.
Oto poznajemy członków załogi tytułowego statku, którzy dwadzieścia lat temu opuścili Ziemię z misją polegającą na szeroko pojętym rekonesansie i oraz oczyszczeniu przestrzeni kosmicznej z niestabilnych planet, zagrażających przyszłej kolonizacji odkrytych obszarów. A przynajmniej taka jest oficjalna wersja. Szybko okazuje się, że niszczenie losowych ciał niebieskich jest powszechnie uważane za najlepszą możliwą rozrywkę i stanowi sens życia naszych podróżników. Nieodzowne przy realizacji tej uciechy są oczywiście bomby, które zostały wyposażone w świadomość oraz możliwość porozumiewania się z ludźmi oraz głównym komputerem pokładowym. Nadanie ludzkiego oblicza i perwersyjny dialog z śmiercionośną bronią, jaką są tutaj ładunki wybuchowe zdolne przebudować każdy układ planetarny porównać można z słynną już sceną ujeżdżania pocisku atomowego wieńczącego Doktora Strangelove.
Podobnie jak Kubrick, Carpenter ironicznie romantyzuje wizję masowej zagłady, ale tym razem stawką nie jest cała Ziemia, lecz życie garstki ludzi, wśród których pogłębia się poczucie zagubienia i desperackiej melancholii. Wyczerpani długim lotem oraz wstrząśnięci niedawną, przypadkową śmiercią swojego komandora, mieszkańcy Ciemnej Gwiazdy oddalają się od siebie i nie potrafią się między sobą dogadać. Nastroje i postawy poszczególnych członków załogi analizowane są z niespotykanie wybuchową mieszanką śmiertelnej powagi i śmiercionośnego komizmu. Portret ten sprawdza się nie tylko jako ważny głos w sprawie postrzegania kryzysu męskości czy wiwisekcja ludzkiego umysłu mająca na celu poszukiwanie kierujących nim wartości, ale również jako parodiująca powszechne wyobrażenie o kosmicznym życiu, niesamowicie celna farsa.
Perypetie ludzi to nie jedyne atrakcje, które można znaleźć na Ciemnej Gwieździe. Jest tutaj także kosmita, czyli, by być bardziej precyzyjnym, piłka plażowa wyposażona w doczepione łapy z pazurami oraz nieprzenikniony umysł, który na równi stawia unicestwienie całej ludzkości oraz zakpienie z niej. Śmiercionośna zabawa w kotka i myszkę „maskotki statku” z członkiem załogi trzyma w napięciu nie gorzej niż suszarka w wannie pełnej wody, a klaustrofobiczne korytarze oraz szyb windy sprawiają, że szanse przysłowiowej myszy są tym razem naprawdę niewielkie. Ojcem całej tej historii jest Dan O’Bannon, który wciela się w rolę prześladowanej ofiary, jest odpowiedzialny za wygląd obcej formy życia (również resztę efektów specjalnych) oraz kieruje losami tej bitwy (napisał Ciemną Gwiazdę razem z Carpenterem). Po premierze filmu i pierwszych reakcjach niezadowolonych z humorystycznego wydźwięku walki z piłką plażową widzów powiedział on, że skoro nie potrafi sprawić, by ludzie się śmiali, być może będzie w stanie ich przestraszyć. Pięć lat później premierę miał dość dobrze znany dzisiaj film z scenariuszem jego autorstwa – Obcy – 8. Pasażer „Nostromo”.
Ale wróćmy do inteligentnych bomb. W życiu każdej z nich przychodzi przecież moment zwątpienia. Chwila, w której zaczyna ona narzekać się na niesubordynacje swoich przełożonych, kwestionować ich decyzje czy po prostu strzelać fochy. Sztuczna inteligencja ma to do siebie, że nie powinna wiedzieć zbyt dużo, a historia Bomby nr 20 jest perfekcyjnym dowodem na to, że w „zbyt dużo” zawiera się także wiedza na tematy związane z filozofią. Sprowokowanie światopoglądowej wymiany zdań z grożącym wybuchem ładunkiem to pomysł dobry tylko w teorii, a jego finalna, skrajnie solipsystyczna, postawa i wnioski z niej płynące sprawiają, że HAL 9000 oraz jego przyziemne problemy mogłyby w ogóle nie istnieć.
Niebanalna i wielowymiarowa fabuła, perfekcyjnie dopasowana ścieżka dźwiękowa autorstwa samego Johna Carpentera, zdecydowanie przerastające potencjał wynikający z budżetu efekty specjalne (wspominałem, że Dan O’Bannon został po tym filmie zwerbowany przez George’a Lucasa do prac nad wizualną stroną Gwiezdnych Wojen?) i bardzo dużo b-klasowej zabawy. Całe szczęście, że w kosmosie nikt nie usłyszy twojego śmiechu…
„Camping” to cykl tekstów, w których przybliżam czytelnikom dzieła, jakich nie znajdą w zestawieniach najlepszych filmów wszechczasów. Kino pełne miłości, niebezpieczne, nierzadko szokujące, za to zawsze, w jakiś pokrętny sposób, piękne.
W 2015 roku na ekranach kin pojawił się Kamper, który jako jeden z niewielu rodzimych filmów mógłby zostać pokazany na festiwalu Sundance. Opowieść o 30-letnim testerze gier stojącym na życiowym zakręcie, mimo swoich scenariuszowych i reżyserskich braków, była światełkiem w tunelu, jeśli chodzi o polskie kino dialogowe. Aby jednak wschodząca gwiazda Łukasza Grzegorzka szybko nie zgasła, potrzeba było drugiej równie, a nawet bardziej udanej produkcji. Na całe szczęście Córka Treneranie tylko udowadnia wielki potencjał drzemiący w twórcy, ale również rozbudza apetyt na więcej opowieści o prywatnych i rodzinnych demonach.
Historia śledzi losy duetu ojciec trener – córka tenisistka podczas ich wakacyjnej trasy po wszystkich najważniejszych młodzieżowych turniejach. Na jednym z nich Maciej (Jacek Braciak) i Wiktoria poznają Igora, młodego zawodnika, który jednak całkowicie nie potrafi zadbać o siebie. Chłopak cały czas przegrywa, co wywołuje w nim niemałą frustrację. W Córce Trenera to on będzie elementem zmieniającym na zawsze podejście do życia i tenisa zarówno samego trenera jak i dziewczyny. A wszystko przez to, że Maciej przez swoją chorą ambicję, połączoną również z bardzo dobrym sercem, decyduje się przygarnąć młokosa i stworzyć z niego nowego Wojciecha Fibaka.
Oczywiście nic nie może przyjść tak łatwo, więc między całą trójką dochodzi do ciągłych spięć i nieporozumień, głównie na tle sportowym. Najtrudniejsze są te momenty, w których przez głowę Wiktorii przechodzą myśli o zakończeniu kariery, do czego nie może oczywiście dopuścić Maciej, bo przecież to nie tylko jego córka, ale również życiowy projekt zawodowy. Natomiast Igor, oprócz treningów, lubi dobrą zabawę, colę, fast food i alkohol, a jego sposób bycia całkowicie burzy schematy, według jakich funkcjonuje rodzina Kordków.
Łukasz Grzegorzek wraz z Krzysztofem Umińskim stworzyli scenariusz w naszych warunkach niespotykany. Podobnie jak w przypadku “Kampera”, cała historia opiera się tak naprawdę wyłącznie na dialogach, a sceny treningów i fragmentów rozgrywek tenisowych są tak naprawdę jedynie katalizatorem uwalniającym emocje, które będą prowadzić do nowych, coraz to ciekawszych kłótni i spięć. “Córka Trenera” w wielu miejscach przypomina inne produkcje kina przegadanego – np. scena kłótni w samochodzie przywodzi na myśl otwierająca sekwencję z Lady Bird Grety Gerwig.
Reżyser, jak to przystało na produkcję z pogranicza coming of age i kina rodzinnego, bardzo dużo wiary pokłada w swoich aktorach, którzy to muszą udźwignąć cały ciężar dramaturgiczny. Podobnie jak w Kamperze, twórca po raz kolejny postawił na świetny dobór ról. Najlepiej wypada oczywiście Jacek Braciak, grający prawdopodobnie rolę życia. Jego Maciej to bohater nieoczywisty. Z jednej strony rygorystyczny trener, z drugiej kochający ojciec, ciągle zazdrosny o swoją córkę (będącą typową “córką tatusia”). Tak naprawdę to on, a nie Wiktoria jest najważniejszą postacią całej produkcji. To jego drogę do zrozumienia będziemy śledzić.
Próbuje mu dorównać Karolina Bruchnicka, dla której jest to pierwsza poważna rola na dużym ekranie. Czuć tutaj miesiące pracy na korcie i w zamkniętych pomieszczeniach z Jackiem Braciakiem, bo udało im się wejść na poziom wiarygodności relacji godny Boyhooda. Złośliwi powiedzą, że wszystko dzięki temu, że cały film opowiada o jej próbie urwania się ze smyczy i odkrycia własnego ja – co z pozoru nie wydaje się być trudne aktorsko – ale jej rola jest zaskakująco zniuansowana. Bardzo miło na dużym ekranie jest oglądać znowu Piotra Żurawskiego, odgrywającego bardzo podobną rolę, czyli gościa jeżdżącego w Kamperze, który jest tutaj nie tylko akcentem komediowym, ale również klasycznym archetypem człowieka wyzwolonego.
Trzeba natomiast powiedzieć, że cały film z lekka niszczy Bartłomiej Kowalski jako Igor, u którego widać pewne braki warsztatowe. Zamiast spróbować zagrać siebie (Bartłomiej jest tenisistą) i wykorzystać posiadane walory, by jak prawdziwy tradycyjny naturszczyk kupić widza potęgą realizmu, próbuje zbudować postać, co niestety się nie udaje. Odnosi się nawet wrażenie, że odczuwa on pewien dyskomfort wynikający z obecności kamery.
Na zaskakująco wysokim poziomie stoi tutaj strona techniczna, poczynając od zdjęć z drogi, przez bardzo ładny koloryt kadrów, na bardzo inteligentnym wykorzystaniu muzyki kończąc. Po raz pierwszy “Rzuć to wszystko co złe” spełniało gdziekolwiek rolę dźwięku diegetycznego, co całkowicie zmiękczyło moje serce. Szkoda jednak, że same sekwencje tenisa są tu zrobione w jeden, ciągle ten sam sposób, który po pewnym czasie zaczyna być po prostu nużący i powtarzalny.
Produkcje Łukasza Grzegorzka, mimo wielu wad, są powiewem świeżości w polskim kinie. Bardzo osobiste, świetnie napisane i zagrane kino dialogowe to coś, czego na naszym filmowym poletku brakowało. Oczywiście nadal zdarzają się tutaj dziury fabularne, nieudane żarty czy też nie do końca udany casting, ale w tym przypadku po wyjściu z kina miałem świadomość, że długo tego typu produkcji na naszym dużym ekranie nie uświadczę. Dlatego pozostaje czekać, aż Piotr Żurawski znów wskoczy w swój Kamper i zabierze nas z reżyserem na kolejną podróż, której celem będzie festiwal w Sundance.
Krytyk filmowy zajmujący się popularyzacją rodzimej kinematografii oraz jej historią. Studiuje na Szkole Filmowej im. Krzysztofa Kieślowskiego UŚ, publikuje w “Ekranach” i “Kinie”. Prowadzi podcasty Filmawki, a także swoją stronę “Zapiski na bilecie.
Po niespodziewanej dla wielu nagrodzie Akademii za najlepszy film nieanglojęzyczny dla Fantastycznej kobiety oczekiwania związane z anglojęzycznym debiutem Sebastiana Lelio znacząco wzrosły. Oto ze świata Chilijskiego arthouse’u trafił do Hollywood i tworzy produkcję z dwiema słynnymi Rachel w rolach głównych, dodatkowo opartą o świetnie przyjętą krytycznie powieść. Na szczęście pierwszy krok utalentowanego reżysera w amerykańskim przemyśle filmowym nie stanowi wolty w jego własnym emploi. W zasadzie, Nieposłuszne opierają się o znany miłośnikom reżysera motyw – kobiet, które są odrzucane przez społeczeństwo, ale nie mają innego wyboru, niż stawić mu czoła.
Tytułowymi nieposłusznymisą żyjąca w Nowym Jorku Ronit (Rachel Weisz) oraz Londynka Esti (Rachel McAdams). Obie są żydówkami wychowanymi w tej samej ortodoksyjnej społeczności. Kiedy Ronit otrzymuje wiadomość o śmierci jej ojca będącego również Rabbim-przewodnikiem dla ich zgromadzenia decyduje się wrócić do ojczyzny, z której przed wieloma laty uciekła. Powrót jednak nie jest prosty – rodzinie i znajomym wciąż ciężko jest zaakceptować styl życia kobiety. Nie potrafią zrozumieć, że nie chce mieć męża, dzieci, kieruje się feministycznymi, progresywnymi zasadami. Najgorsze w tej całej sytuacji jest jednak to, że Rachel musi skonfrontować się z Esti, z którą niegdyś łączyła ją szczególna więź…
W centrum filmu Lelioznajduje się stary jak świat motyw zakazanej miłości. Naprzeciw uczuciu bohaterek nie stają jednak wściekli rodzice lub pojedynki rodowe, lecz wiara i przyjęte wraz z nią konwenanse. W świecie Esti nie ma miejsca dla kobiety odnoszącej sukcesy zawodowe – sama w pewnym momencie słyszy, że uczone przez nią w szkole dziewczynki są przygotowywane do wypluwania dzieci. Sama bohaterka przez większość seansu widoczna jest z peruką przykrywającą jej naturalne włosy – symbolem zniewolenia jej przez opresywny patriarchalny system panujący w ortodoksyjnej żydowskiej społeczności. Stanowi to również metaforę Esti wypierającej się swojej prawdziwej orientacji i miłości. Najlepiej obrazuje to kontrast między dwiema scenami seksu – pierwszej odbywającej się natychmiastowo, zachowawczo, bez gry wstępnej, oraz drugiej – niezwykle erotycznej, zmysłowej, nakręconej z wyczuciem i pasją.
Również Ronit przeżywa przeżywa ciężkie chwile. Jako jedyna osoba wyraźnie zdystansowana od religii dostarcza widzowi punkt odniesienia i pomaga mu wejść w ową ortodoksyjną społeczność. Wraca chcąc upamiętnić ojca, z którym nie widziała się od paru dobrych lat. Wszyscy inni jednak są tu, by pożegnać wielkiego znawcę Tory i człowieka wiary. Tylko chce upamiętnić człowieka. Ten dysonans w postrzeganiu Rabbiego buduje silny konflikt wewnętrzny, który od początku męczy Ronit. Zżerają ją wyrzuty sumienia, bo nie była ze swoim ojcem w jego ostatnich momentach. Jest pełna goryczy i mimo tego, że jest znaną artystką, wyraźny jest brak spełnienia w jej egzystencji. Wiedzie nowoczesne życie w Stanach, ale nie jest w stanie zerwać łączących ją z ojczyzną więzów.
Doskonały popis aktorski w wykonaniu Weiszi McAdamsto zdecydowanie największa zaleta filmu Sebastiana Lelio. Każda kreuje zupełnie inną postać, które jednak wzajemnie się uzupełniają. Już w momencie, gdy Esti pojawia się pierwszy raz na ekranie można wyczuć napięcie między kobietami. Z każdym ich kolejnym spotkaniem atmosfera gęstnieje, a w paru intensywnie romantycznych chwilach, mimo całego chłodu na ekranie, od bijącej z bohaterek pasji może się zrobić duszno. Obie aktorki odnalazły się w swoich rolach perfekcyjnie i nie byłby to dla mnie zdziwieniem, gdyby znalazły się na listach faworytek do otrzymania oscarowych nominacji. Nic złego nie mogę również powiedzieć o Alessandro Nivoli, który wcielając się w męża Esti wykonał kawał dobrej roboty. Podobnie jak kobiety targają nim wątpliwości. Mimo swojej wiary i miłości do zmarłego Rabbiego nie wie, czy jest w stanie objąć rolę jego sukcesora. Jego przemowa w końcówce stanowi kluczowy moment dla całego filmu i nakreśla również intencje reżysera. Spokojnie mógłby być to bardzo melodramatyczny i kiczowaty moment, lecz dzięki świetnej pracy aktora scena ma odpowiedni wydźwięk.
Nieposłuszne, mimo fantastycznych kreacji aktorskich, mają niestety spore problemy w samej warstwie fabularnej. Romans w centrum jest silny, ale wszystkie inne wątki wydają się nieodpowiednio rozwinięte. Reżyser spędza dużo czasu na budowaniu warstw konfliktu między Ronit a członkami społeczności, ale jedyny głos jaki im daje, to krytyka i potępienie zachowań kobiety. W filmie, który stara się powiedzieć coś o wpływie religii na postrzeganie samego siebie i ludzką wolność jest tu zdecydowanie za wiele klisz i oczywistych mechanizmów fabularnych. Kiedy w końcu pojawia się jakiś głos zrozumienia, to służy on reżyserowi za podstawę do wieńczącej film banalnej konkluzji. Samo zakończenie przez to bardzo cierpi, bo jest bardzo schematyczne i przewidywalne. Nie znam książkowego oryginału, ale oczekiwałbym jednak czegoś ciekawszego od filmu, którego protagonistki są tak oryginalnymi postaciami.
Nieposłusznesą więc dziełem udanym, lecz niespełnionym. Oglądanie Rachel McAdams i Weiszto sama przyjemność, ale niektóre wybory fabularne skutecznie uniemożliwiają widzowi pełne zaangażowanie się w ten seans. Myślę jednak, że nie jest to powód, żeby spisywać Chilijczyka na straty. Pokazał, że potrafi świetnie pokierować aktorami i stworzyć film atrakcyjny audiowizualnie. Trzymam kciuki, żeby zszedł z bezpiecznej, znanej mu ścieżki i spróbował odnaleźć się w jakiejś innej tematyce. Amerykańskie kino potrzebuje takich czułych i płodnych reżyserów.
Jacques (Pierre Deladonchamps) jest dojrzałym pisarzem. Arthur (Vincent Lacoste) to młodzieniec poszukujący jeszcze swojego miejsca w życiu. Gdy przetną się ścieżki tych mężczyzn, to każdy z nich odnajdzie to, czego tak długo szukał. Miłość zakwitnie w sercach, członki będą napełnione krwią oraz pożądaniem, zaś umysły zaczną nadawać na tych samych falach. I wszystko mogłoby potoczyć się w odpowiednim kierunku, gdyby Jacques nie był śmiertelnie chory.
Christophe Honoré prezentuje w swoim filmie zaskakującą mieszankę tematów, która niekiedy zachwyca, lecz znacznie częściej irytuje. Przede wszystkim odchodzi od pojawiającego się najczęściej w kinie gejowskim wątku inicjacji i wchodzenia w dorosłość z piętnem “innego”. Mimo że akcję Sorry Angel umieszcza w latach dziewięćdziesiątych, to pomija wszelki kontekst socjologiczno-kulturowy. Przenosi się w czasie niczym w wehikule wspomnień i wskrzesza epokę, w której homoseksualne środowisko było dziesiątkowane przez AIDS. Nie robi jednak ze swoich bohaterów cierpiętników, nie widzi w nich ofiar systemu. Wprowadza długo wyczekiwane oczyszczenie do tego “nurtu”, prezentując mężczyzn nie tylko przez kontekst seksualny. Pociąg do tej samej płci nie jest dla nich solą życia, lecz tylko jedną z jego części. Podobną taktyką wykorzystał Tony Kushner w swoich Aniołach w Ameryce, z tym że Honoré wybija na plan pierwszy refleksje natury ogólnoludzkiej, zaś obraz państwa czy społeczeństwa jest przez niego całkowicie pomijany.
Reżyser z niezwykłą subtelnością przedstawia swoich bohaterów, tworząc z nich rzeczywiście anioły w ludzkiej skórze. Perfekcyjnie ustylizowani, dobrze zbudowani fizycznie, z twarzami cherubinów lewitują nad ulicami miast, prowadząc swoje egzystencje utkane z literackich polemik czy upojnych wieczorów pełnych alkoholu i papierosowego dymu. Anatomiczna dosłowność miesza się z eteryczną ścieżką dźwiękową, a ciało jednego z mężczyzn pokryte strupami bardziej wygląda jako halloweenowa stylizacja aniżeli mięso, po które zaraz przybędzie kostucha. Honoré za wszelką cenę chciał stworzyć obraz piękna namalowanego smutkiem, co przyniosło efekt wysoce rozczarowujący. Rzeczywiście prezentowane kadry wyglądają wyśmienicie – skąpany w błękitach świat stwarza poczucie izolacji bohaterów i wskazuje na ich nastrój, zaś symetryczność stanowi drogę do budowania harmonii. Problem w tym, że ta posępność jest ewidentnie upozorowana. Wszystko jest w Sorry Angel wycyzelowane do granic możliwości, więc nawet śmierć musi wyglądać w odpowiednio estetyczny sposób.
Największym jednak grzechem reżysera jest pogrążenie filmu we francuskim “manieryzmie”. Bohaterowie rozmawiają ze sobą wierszami, nadgarstki podczas palenia papierosów są zawsze ułożone w odpowiedni sposób, a para kochanków musiała oczywiście spotkać się w kinie. Cierpiący Jacques będzie na przykład przechadzać się po ciemnym parku, gdy za podkład muzyczny jego działań będzie służyła aria operowa, zaś Arthur w pewnym momencie odwiedzi na cmentarzu groby wybitnych artystów – Francoisa Truffauta oraz Bernarda-Marie Koltèsa. Napuszona bufonada niestety skutecznie zaciemni historię i dylematy bohaterów, które dalekie będą od schematyczności.
Christophe Honoré stworzył przedziwny film, będący jednocześnie blisko geniuszu oraz autoparodii. Skutecznie udało mu się wykreować atmosferę pośpiechu i walki o kolejny dzień, mimo że wygłaszane przez bohaterów dialogi trącą pozerską egzaltacją. Fantastycznie budował kolejne sceny, wprawdzie przedłużające się, lecz jednocześnie dające poczucie, że teraźniejszość, “tu” i “teraz”, jest dla bohaterów bezcenna. Przeszłość ze wspomnieniami dawnych kochanków czy nieprzewidywalna przyszłość nie mają znaczenia, bo to chwila obecna jest właśnie tym momentem, w którym należy się “spalić” i przeżyć go aż do utraty tchu. Ukazanie ciał jako źródeł rozkoszy i przyczyny klęski również przyniosło kilka scen pomagających w rozszyfrowaniu postaw prezentowanych ludzi.
Skoro jednak wszystko zostało zatopione w morzu pretensjonalności i pozerstwa, to Sorry Angel jawi się bardziej jako film z niewykorzystanym potencjałem. Oferuje niezwykłe przeżycia estetyczne, będące jednocześnie klątwą dla tej produkcji. Tak artystyczne i finezyjne przedstawianie bohaterów prowadzi do rozbrojenia napięcia dramatycznego, ponieważ nie sposób dostrzec rozdzierających ich emocji. Cała akcja toczy się jak gdyby za szkłem, w zupełnie innym świecie, w którym nie ma zazdrości, a jest jedynie pogoń za ekstazą i tej pogoni konsekwencje.
Na ścianach wiszą plakaty ulubionych filmów, a z głośników płynie wpadająca w ucho muzyka. Mimo że śmierć ciągle kroczy za bohaterami, to nadal potrafią oni tytaniczną siłą woli oddzielić się od nadciągającej katastrofy. Christophe Honoré ucieka przed jedną konwencją, by popaść w kolejną. Nie tworzy kolejnego filmu gejowskiego o inicjacji, lecz jednocześnie dba o draperię szat swoich natchnionych inteligentów. Estetyzuje odchodzenie, mimo że chce pokazać dramat. Pragnie namacalnie ukazać poczucie przemijania, lecz wikła się w spłaszczony rodzaj dekadentyzmu spod znaku papierosowego dymu i wierszy ArthuraRimbaud. Finalnie Sorry Angel okazuje się filmem pięknym, dla którego uroda jest największym przekleństwem.
Nie potrafi pisać o sobie w błyskotliwy sposób. Antytalent w dziedzinie autokreacji. Fan Antonioniego, Melville’a i Kurosawy. Wyróżniony w Konkursie im. Krzysztofa Mętraka w roku 2018 oraz 2019.
Marvel Cinematic Universe to siła, której nikt nie jest w stanie zatrzymać. Siła ta przyniosła już w tym roku Czarną Panterę, czyli bardzo udaną produkcję oddającą hołd Afryce i tamtejszej kulturze. Przyniosła także jeden z najbardziej oczekiwanych przez geeków filmów ostatnich lat – Avengers: Infinity War. Niestety, zdaje się, że nawet największym komiksowym fanom zabrakło już pary, by z mocno zaciśniętymi kciukami oczekiwać Ant-Mana i Osy. A szkoda, bo czekać zdecydowanie warto.
Opowieść rozpoczyna się w sposób, którego nie powstydziliby się najwięksi twórcy kina nowej przygody – Scott (Paul Rudd) wraz ze swoją córką, przedzierają się przez labirynt, mając na podorędziu jedynie zapalniczkę. Chwilę później okazuje się jednak, że wszystko jest mistyfikacją, a labirynt został skonstruowany przez samego Langa, wciąż przebywającego w areszcie domowym, który w jakiś sposób próbuje zabawić swoją córkę. Całe szczęście, wszystko ma się niedługo zmienić, bo już za 3 dni kończy mu się odsiadka, a on, wraz ze swoim wiernym kompanem (i przełożonym) Luisem (w tej roli świetny Michael Peña) dostali największe w historii ich firmy ochroniarskiej zlecenie.
Nic w życiu superbohaterów nie może być jednak tak proste, bo Scott w śnie przenosi się do wymiaru kwantowego, w którym słyszy głos Janet (Michelle Pfeiffer), żony znanego z pierwszej części doktora Hanka (Michael Douglas), od 30 lat uwięzionej między cząsteczkami. Decyduje się on wówczas zaryzykować swoją wolność, by wraz z Hope (tytułową Osą) uratować jej mamę, a przy tym odkupić swoje winy. Niestety, na ich drodze stanie nie tylko podręcznikowy przykład złego, bogatego faceta w postaci Sonny’ego Burcha (Walton Goggins), ale również próbująca uratować swoje własne życie, cierpiąca na molekularne rozszczepienie Duch (Hannah John-Kamen).
Payton Reedma świadomość co czyni Scotta Langa całkowicie odmiennym od innych superbohaterów Marvela i umie te aspekty wykorzystać do perfekcji. Ant-Man jest zwykłym, prostym gościem, który popołudniami trenuje grę na perkusji, wieczory spędza na oglądaniu telewizji, a śpi średnio po 10 godzin dziennie. Tak naprawdę – w przeciwieństwie do Thora czy Iron-Mana – każdy z nas mógłby nim zostać, oczywiście gdyby miał na podorędziu tak wypasiony strój. Znacznie bardziej “na miejscu” wypada inteligentna, zdolna i mądra Hope, bez której tak naprawdę cały plan nie miałby szans się udać.
Najlepszą częścią Ant-Mana i Osy jest bez wątpienia humor, opierający się na masie odniesień do amerykańskiej popkultury (Morrissey!), zabaw słowem, a także chemii aktorskiej między Ruddem i Douglasem. Gromkie wybuchy śmiechu wywołują również elementy slapsticku, szczególnie kiedy nasz główny bohater musi zmienić swój rozmiar (nigdy nie spodziewałem się, że przez usta Laurence’a Fishburne’aprzejdzie żart o męskich rozmiarach). Tak naprawdę, same możliwości strojów, zaprojektowane przez Hanka Pyma, zostawiają tyle miejsca do popisu, że aż żal tego nie wykorzystać, a więc dostajemy kino samochodowe przed laptopem, dom w postaci walizki, czy też skarłowaciałego Rudda biegającego pod pelerynką skradzioną czterolatce.
Na pierwszy plan wybija się również bardzo dobre aktorstwo. Rudd potwierdza, że w swoim superbohaterskim stroju czuje się jak ryba w wodzie, dodając do znanej z pierwowzoru komediowej strony znacznie więcej dramatyzmu, przez co – po raz pierwszy od niepamiętnych czasów – zaczęło mi zależeć na jakimś superbohaterze. Głównie ze względu na relację ojciec – córka, która pozostanie najlepiej poprowadzonym wątkiem rodzicielskim w filmach spod bandery Marvela. Równie dobrze jako comic relief sprawuje się Michael Peña, wiecznie nabuzowany pozytywną energią i rozświetlający ekran swym pięknym uśmiechem. Lepiej niż w Ant-Manie wypada Evangeline Lily, a jej Hope staje się obecnie najlepszą kobiecą protagonistką w filmach komiksowych (choć na krótko, bo po ten tytuł zmierza pewnym krokiem Brie Larson jako Capitan Marvel). Resztki energii aktorskiej wysupłał Michael Douglas, przypominający momentami aktora z Gry Finchera.
Marvelowi po raz kolejny udało się stworzyć rozbudowaną postać szwarccharakteru, która działa z pewnych jasno określonych i zrozumiałych powodów. Ba – można śmiało powiedzieć, że Peyton Reed próbuje tutaj odpowiedzieć na pytanie, co jesteśmy w stanie zrobić, by uratować własne życie, a także w jaki sposób ponosimy winy za działania swych ojców (co jest pewnym ostrzeżeniem dla Scotta). Oficjalnie skończyły się czasy typowego Marvelowskiego villaina, czyniącego zło z powodu zazdrości, a na ich miejsce przyszły pokrzywdzone przez życie sieroty (Black Panther), zbawcy świata (Avengers) i ci na łożu śmierci (Ant-Man i Osa).
Film Reeda wypada również bardzo atrakcyjnie pod względem wizualnym. Czy to w sekwencjach akcji, gdzie coraz to w wymyślniejszy sposób twórcy bawią się rozmiarem różnych przedmiotów – latające Hello Kitty z trailerów to tylko wierzchołek góry lodowej – czy w sekwencjach z wymiaru kwantowego, których to animacji nie powstydziłby się Darren Aronofsky.
Największą bolączką Ant-Mana i Osy jest wtórność, bo otrzymujemy tę samą, znaną wszystkim historię, podaną jedynie w lekko zmienionej otoczce. Problem również w tym, że nie ma tu żadnego elementu zaskoczenia, a cała fabuła jest po prostu liniowa i w żadnym momencie nie obawiamy się o losy naszego głównego bohatera, bo mamy świadomość, że jest jedną z kluczowych postaci nadchodzącej w przyszłości finałowej walki z Thanosem.
Z Ant-Manem i Osą największe problemy będą mieli prawdopodobnie fani Marvela, bo jest to jak na największe uniwersum bardzo zwyczajny film, operujący prostym humorem oraz daddy jokes. Na całe szczęście trafił on na mnie, czyli na człowieka, który MCU traktuje z dość dużym dystansem. Dla mnie druga część historii o Langu to opowieść o spełnianiu dziecięcych marzeń, relacjach ojciec – córka, oraz – przez symboliczne szukanie matki przez wiele wymiarów – o szukaniu swojego “ja”, swojej tożsamości, a umiejętność kurczenia się do rozmiaru mrówki jest tutaj jedynie przyjemnym dodatkiem. Film Peytona Reeda to idealny przykład wakacyjnego blockbustera, na który możecie przyjść ze znajomymi, kupić popcorn i po prostu dobrze się bawić. Bo o to też chodzi w kinie.
Oficjalna polska premiera “Ant-Mana i Osy” już 3 sierpnia!
Krytyk filmowy zajmujący się popularyzacją rodzimej kinematografii oraz jej historią. Studiuje na Szkole Filmowej im. Krzysztofa Kieślowskiego UŚ, publikuje w “Ekranach” i “Kinie”. Prowadzi podcasty Filmawki, a także swoją stronę “Zapiski na bilecie.
Wokół serialu stacji AMC zrobiło się głośno na długo przed premierą ze względu na pierwowzór literacki w postaci powieści Dana Simmonsa. Opisana przez amerykańskiego pisarza wyprawa statków HMS Erebus i HMS Terror na Arktykę zdobyła sympatię czytelników na całym świecie, toteż zastanawiano się, czy scenarzyści David Kajganich i Soo Hugh podołają wyzwaniu i skutecznie przeniosą fabułę Terroru na mały ekran.
Nie ma sensu zwlekać z wnioskami – cel został przez twórców w stu procentach osiągnięty. Nie dość, że przedstawili widowni misternie skonstruowaną opowieść opartą na odpowiedniej dawce akcji oraz psychologii postaci, to jeszcze umiejętnie zahaczyli o tematy zarezerwowane dla gigantów pokroju Josepha Conrada czy Fiodora Dostojewskiego. Pod płaszczykiem historii o żeglarzach-odkrywcach czai się bowiem niemalże filozoficzna rozprawka na temat “przeklętych problemów” – Boga, istoty człowieczeństwa czy podwalin nowożytnej europejskiej cywilizacji. Wraz z kolejnymi odcinkami dokonuje się niespieszny rozkład gatunku ludzkiego na czynniki pierwsze. Bohaterom zabierane są kolejne punkty oparcia, dzięki którym mogli funkcjonować w ustabilizowanej i silnie zhierarchizowanej społeczności. Wcześniejsze normy czy zakazy ich obowiązujące przestaną mieć znaczenie, ponieważ przyjdzie im żyć w świecie pozbawionym państwowego nadzoru. “Dzika północ” objawi swe antyludzkie oblicze, a jedynym imperatywem stanie się chęć przeżycia.
Tajemnicą poliszynela jest fakt, że większość wygłaszanych peanów na cześć dzieł kultury to jedynie górnolotne frazesy bez pokrycia w rzeczywistych doznaniach. Recenzje, blurby czy innego rodzaju opinie po częstokroć są wypełnione dziesiątkami synonimów określających pusty, bezgraniczny zachwyt. Nie miejmy przecież złudzeń – zapewne niewielki procent widzów jest w stanie szczerze otwierać swe serca i wciąż na nowo przeżywać przygody kolejnych oglądanych postaci. Pochłania się te produkty masowo, najczęściej bezrefleksyjnie, niczym zwykły posiłek. Odbiorca staje się konsumentem na globalnym rynku i ma możliwość na śniadanie pałaszować potrawkę z filipińskiego slow-cinema, by następnie na podwieczorek raczyć się musem z amerykańskiego mumblecore.
Gdybyśmy mieli pozostać przy tej terminologii, to serial Terror byłby wykwintnym posiłkiem z renomowanej restauracji, lecz jednocześnie tak zmrożonym, że już jeden kęs stanąłby w gardle i powodował torsje. To dzieło naprawdę wwiercające się w pamięć i pozostające tam na bardzo długi czas. Nie ma w tej opinii cienia przesady – Terror jednocześnie budzi obrzydzenie i zachwyt. Patrzy się na ten serial z zazdrością, bo nie worki pełne pieniędzy, lecz talent i pomysł gwarantują wysoką jakość pod względem wizualnym. Wykreowana w budapesztańskim studio przestrzeń to nieludzka, skuta lodem kraina. Bezkresna biel stwarza poczucie całkowitego oderwania od rzeczywistości i wszelkich praw z nią związanych. Na nieogarnionych połaciach śniegu rozum musi zderzyć się z pierwotną ludzką siłą, od wieków tłumioną w różnoraki sposób. Stopniowe zdejmowanie obyczajowych kajdan z prezentowanych bohaterów prowadzi do ukazania człowieka w stanie “czystym” – nieuwarunkowanego realiami społecznymi, zewnętrznymi nakazami, jak również wolnego od kary za popełnione czyny wymierzanej przez aparat władzy. Prześledźmy, w jaki sposób dokonuje się owo “wyzwolenie” finalnie prowadzące do szaleństwa:
1. CYWILIZACJA
Podjęta przez bohaterów wyprawa ma dopiero wprowadzić “zdobycze” cywilizacji na tereny podbite. Do tej pory, w ich mniemaniu, przemierzana przez nich kraina zamieszkana jest przez dzikich ludzi funkcjonujących według prymitywnych zasad. Napotkana autochtonka (zwana później Panią Ciszą) traktowana jest przez marynarzy jak zwierzę. Jedynie kapitan Francis Crozier (Jared Harris) wraz z lekarzem Henrym Goodsirem (Paul Ready) potrafią wykazać odrobinę empatii, podczas gdy reszta załogi patrzy na nią jak na pokładowego psa. Poczucie wyższości objawia się u wszystkich jednakowo, niezależnie od zajmowanego na statku stanowiska. Taki rodzaj myślenia jest fundamentem podejścia kolonialistów do pozyskiwanego terenu. Przecież ich matka, Wielka Brytania, monarchia, nad którą nigdy nie zachodzi słońce, to przykład “kulturalnego” państwa opartego na silnie zhierarchizowanym społeczeństwie i klasowych dysproporcjach. To oczywiście nie jest nic godnego potępienia, bowiem niemożność fluktuacji między stanami wzmacnia poczucie stabilizacji i utrudnia dojście do władzy ludziom “szemranym”, pokątnie zdobywającym fortuny. W tych warunkach istniejące prawo jest jak latarnia morska, wyznaczająca kierunek zbłąkanym duszom w stronę bezpiecznego brzegu.
Co jednak zrobić, gdy dopiero to prawo należy wprowadzić? Wprawdzie “przywiezione” zasady nadal obowiązują poza granicami Zjednoczonego Królestwa, niemniej jednak trudno je momentami respektować, gdy nad głowami grzeszników nie ma aparatu przymusu. W zaistniałych okolicznościach – problemów związanych z wyprawą, szalejących chorób i drastycznie spadających morale – egzekwowanie norm jest niezwykle trudne. Kapitanowie mogą wymierzać kary i momentami to robią, ale to prowadzi tylko do pogorszenia relacji między członkami załogi. Gdy mróz doskwiera, a na zewnątrz grasuje nieznana nikomu, krwiożercza bestia, to dobijanie podwładnych może przynieść skutek odwrotny do zamierzonego.
Wychodzi więc na to, że państwowa tresura prowadząca do wykształcenia “obywatela” przestaje obowiązywać tam, gdzie zamiast wszędobylskich nadzorców jest tylko śnieg i nicość.
2. AUTORYTET
Porządek gwarantuje obecność autorytetów mających posłuch wśród niżej postawionych marynarzy. Jednak w trakcie wyprawy nie ma “cywilizowanych” sądów mogących wymierzać sprawiedliwość, więc jedynym sposobem na przeciwstawienie się raczkującemu szaleństwu jest siłowe rozwiązywanie sporów, np. poprzez skazywanie na karę biczowania. Oczywiście żołnierzy posiadających broń i wspierających autorytety jest znacznie mniej od członków załogi, toteż im sytuacja się pogarsza, tym bardziej naruszana jest panująca hierarchia.
Istnienie autorytetów oparte jest na trzech fundamentach, które wraz z biegiem fabuły osuwają się powoli w przepaść. Pierwszym z nich jest istnienie instytucji państwowych gotowych do ukarania wichrzycieli, ale jak już to zostało wcześniej napisane, w warunkach trudu i znoju arktycznej wyprawy przestają one mieć rację bytu. Druga podstawa to istnienie w sumieniach blokady, swego rodzaju wewnętrznego cenzora, uosabianego najczęściej z Bogiem karzącym za złe uczynki. Wizja ognia piekielnego potrafi skutecznie stłumić chęć popełniania grzechów. Sęk w tym, że nieludzkie warunki, w których przyszło żyć bohaterom, skutecznie odbierają nadzieję i wiarę w istnienie Absolutu. Pojawiają się pytania o naturę zła oraz cel wszelkiego stworzenia, co przy tak tragicznych doświadczeniach prowadzi do zakwestionowania metafizycznego wymiaru egzystencji. Pozostaje jedynie chropowata materia. Brud, smród, skóra dotknięta stanami ropnymi i wypadające zęby.
Trzecią barierą chroniącą autorytety przed rewoltą jest charyzma czy siła przepełniająca te postacie. Historię piszą zwycięzcy, więc fama o heroicznych czynach bohaterów niesie się pocztą pantoflową. Opowieści o pokonywaniu kolejnych barier i granic tworzą z nich niemalże nadludzi. Już sama aura wykreowana wokół takich autorytetów sprawia, że trudno się komukolwiek przeciwstawić ich woli. Jednak i ten fundament ulega powolnej korozji. Kapitan Crozier od samego początku jest traktowany okropnie ze względu na swoje irlandzkie (więc gorsze) pochodzenie oraz męczące go problemy alkoholowe, natomiast wielu marynarzy pamięta wcześniejszą wyprawę pod wodzą kapitana Franklina (Ciaran Hinds). Może i prowadzone przez Franklina dzienniki pokładowe postawiły go w pozytywnym świetle i przyniosły mu chwile chwały, lecz podwładni nadal wspominają jego postępowanie polegające na zrzucaniu na innych ciężaru odpowiedzialności. Być może na początku autorytety miały jeszcze posłuch wśród maluczkich, lecz kolejne nietrafione decyzje, wpędzające załogę w jeszcze większe kłopoty, naruszą status quo i stworzą szczelinę, przez które przecisną się prądy “anarchistyczne”.
3. ŚMIERĆ
Śmierć w serialu Terror zmienia swoje oblicze na przestrzeni kolejnych odcinków. Pierwszy zgon jest traktowany niczym apokalipsa. Bohaterowie potrzebują kilku dni, by wyjść z szoku i odbudować porządek naznaczony gwałtem. Natomiast ceremoniał pogrzebowy prowadzony jest z wszelkimi honorami. Ranga poległego nie ma znaczenia, ponieważ doceniane jest poświęcenie poniesione dla dobra ojczyzny i dalszego rozwoju imperium. Kapitan wygłasza mowę pożegnalną, odmawia się modlitwę, a następnie ciało zostaje złożone w zmrożonej ziemi.
Z biegiem czasu śmierć przestaje już zaskakiwać. Bohaterowie przyzwyczajają się do tego, że koledzy odchodzą. Zaraza rozprzestrzenia się po statkach i każdy nerwowo odlicza kolejne dni, wyczekując na ratunek. Nad trupami nie są już składane modły, nie ma długich wspominków. Mięso jest wrzucane do wora, a następnie ląduje pod pokładem. Ciało przestaje być naczyniem rozumu czy duszy. To tylko kilka organów, z których w pewnym momencie uchodzi życie. Obecność kostuchy jest na tyle powszednia, że nie robi już na nikim wrażenia. Skoro lęk przed końcem życia przestaje mieć znaczenie, to znika kolejna granica między porządkiem a chaosem.
4. WOLNOŚĆ
To właśnie w tych warunkach Cornelius Hickey (Adam Nagaitis) czuje się jak ryba w wodzie. To postać wyrwana niemalże wprost z kart powieści Dostojewskiego. Żyjący na marginesie społeczeństwa, różniący się od innych orientacją seksualną, wiecznie podaje w wątpliwość zdanie autorytetów. Jedynym celem jest dla niego przeżycie, nawet kosztem innych. Oczywiście podejmowana przez niego walka nie jest prowadzona w sposób bezpośredni. Hickey jest jak Wierchowieński z Biesów. Do ostatecznej rozgrywki wiecznie ukrywa się w cieniu i pociąga za sznurki, wlewając truciznę w uszy innych marynarzy. Podburza, sieje niepewność, odbiera nadzieję, a następnie sam stawia się w roli jedynego wyzwoliciela.
Nie byłby w stanie tego osiągnąć, gdyby nie sprzyjające okoliczności. Przepełniająca go wola życia pomaga mu wypełnić panującą pustkę po “zniknięciu” cywilizacji, co z kolei prowadzi go do szczytów władzy i rozpoczęcia rewolty przeciw kapitanowi Crozierowi. Hickey nie zna żadnych granic, więc dla swojego celu jest w stanie przekroczyć wszelkie granice. Próżnia aksjologiczna jest dla niego odpowiednim środowiskiem do prowadzenia zbrodniczej działalności.
Oczywiście na poziomie fabularnym Terror jest opowieścią o szaleństwie rodzącym się w umysłach zdesperowanych ludzi, którym przyszło żyć w okrutnych warunkach. Mimo to można w tym serialu doszukać się treści związanych z bodaj najsłynniejszym zdaniem podsumowującym twórczość wspomnianego wcześniej rosyjskiego pisarza – “gdy Boga nie ma, to wszystko jest dozwolone”. W istocie, Hickey jest postacią w pełni wykorzystującą wolność od wszelkich ograniczeń. Jest kowalem własnego losu, dla którego punktem odniesienia jest on sam. Lecz jak to zwykle bywa – zachłyśnięcie się wolnością i postawienie się w roli istoty najwyższej prowadzi tylko do terroru i rozlewu krwi. Twórcy produkcji AMC wchodzą w buty wielkich pisarzy i kreślą ten sam obraz spustoszonej ludzkiej duszy, co stoi w sprzeczności z ogólną tendencją rządzącą obecnymi produkcjami.
Przywdziewanie przez kolejne dzieła szat historycznych służy ukazaniu granic i obostrzeń, które winny być obalone w celu odzyskania przez ludzi wolności oraz prawa do samostanowienia. Tymczasem w Terrorze jest zgoła inaczej – to odciągnięcie zaworów bezpieczeństwa prowadzi do uwolnienia bestii pożerającej kolejnych bohaterów. To niczym nieskrępowana swoboda prowadzi do rzezi. Być może panująca “niesprawiedliwość” w postaci zhierarchizowanego społeczeństwa czy norm obyczajowych stoi w sprzeczności z temperamentem niektórych osób, lecz to są jedyne bariery dzielące społeczeństwo od przepaści. W tym przypadku “cywilizacyjna” tresura jest jedyną drogą do ujarzmienia ludzkiego zwierzyńca. Dzieło Kajganicha jest w swej wymowie szalenie pesymistycznie. Nie pozostawia złudzeń co do skorodowanych fundamentów nowoczesnej cywilizacji, jak również odbiera nadzieję tym, co w wyzwoleńczej utopii upatrują szansy na ziemskie zbawienie.
Za tydzień: Pech, przypadek i przeznaczenie w serialu “Better Call Saul”
Nie potrafi pisać o sobie w błyskotliwy sposób. Antytalent w dziedzinie autokreacji. Fan Antonioniego, Melville’a i Kurosawy. Wyróżniony w Konkursie im. Krzysztofa Mętraka w roku 2018 oraz 2019.
Powstały cztery części Łowcy śmierci. Każda kolejna coraz bardziej zmierza w stronę soft-porno, oddalając się od inspiracji Rogera Cormana – Conana Barbarzyńcy.
Łowca śmierci to pierwszy z dziewięciu filmów, które cesarz złego kina, Roger Corman, wyprodukował do spółki z Argentyńczykami. Lata 80. sprzyjały tego typu ryzykownym przedsięwzięciom, bo w 1982 roku kina przy pomocy miecza i futrzanych gatek podbił Conan z twarzą Arnolda Schwarzeneggera. Łowca śmierci powstał rok później, na fali zainteresowania publiczności surowym fantasy z barbarzyńcami w tle.
Łowca śmierci kosztował niespełna 500 tys. dolarów i – co było dość zaskakujące – osiągnął niezły wynik kasowy. Przyniósł producentom prawie 12 milionów dolarów zysku. Nic więc dziwnego, że w przeciągu dekady powstały jeszcze cztery części tego rarytasu, który docenić mogą jedynie wielbiciele nagich kobiecych biustów i taniego fantasy. Film powstał w nieco ponad miesiąc, a to daje wam pojęcie, czego dokładnie się po nim spodziewać.
W skrócie: Łowca śmierci opowiada o nieustraszonym wojowniku…Łowcy śmierci, który dostaje od starej wiedźmy klasyczne zadanie. Musi zebrać trzy artefakty, które połączone dają właścicielowi niezwykłą moc. Pierwszy zdobywa bez większego trudu, ale pozostałe dwa wiążą się z udziałem w turnieju organizowanym przez złego czarnoksiężnika. Przy okazji Łowca śmierci uratuje księżniczkę, napotka na swojej drodze piękną wojowniczkę, która nie oszczędzała na lakierze do włosów, stoczy kilkanaście kiepsko sfilmowanych pojedynków i wywoła w widzu tęsknotę za Conanem, który miał jednak pewną filozoficzną głębię. I wiele innych zalet.
Łowca śmierci to film kiepsko zrealizowany, wyraźnie tani i beznadziejnie zagrany. Grający tytułowego bohatera Rick Hill zabawnie wygląda w peruce, a w latach 80. wystąpił w jeszcze jednym klonie Conana Barbarzyńcy, przeraźliwie złej Królowej wojowników, aktorską karierę zakończył za to w 2002 roku i z tego co można wyczytać na IMDB – stał się bestsellerowym autorem pisząc do spółki z osławionym Pete’em Rose’em autobiografię tego baseballisty.
Łowca śmierci odpalił też karierę Lany Clarkson, która w latach 80. szybko stała się postacią kultową dzięki rolom w dwóch częściach Królowej barbarzyńców, a u boku Hilla grała występującą niemal topless wojowniczkę, czym zaskarbiła sobie sympatię widzów. Jej kariera nigdy jednak nie nabrała rozpędu, a sama Clarkson zginęła tragicznie w wieku 40 lat. W 2003 roku została zamordowana przez zazdrosnego producenta muzycznego, Phila Spectora, który został skazany na więzienie w 2009 roku.
Oprócz Clarkson, na ekranie zobaczycie też Barbi Benton, ukochaną Hugh Hefnera, która w latach 70. była nie tylko jego ulubienicą, ale też modelką i odnoszącą pewne sukcesy piosenkarką.
Łowcę śmierci wyreżyserował James Sbardellati, który oprócz tego filmu na koncie ma jeszcze Na celowniku z Vanessą Williams, a znacznie lepiej radził sobie jako producent – wyprodukował m.in. Uwikłanego i Rękę boga. Jako reżyser Łowcy śmierci postanowił skryć się pod pseudonimem “John Watson” i naprawdę nietrudno wydedukować, dlaczego.
Piszę dla „Co Jest Grane 24”, „Gazety Wyborczej” i „Gazety Telewizyjnej”. Ale przede wszystkim – piszę dla Was i dla siebie. Najbardziej interesuje mnie kino klasy B i C, nie gardzę też kinem klasy Z, lub kinem zupełnie bez klasy. Czasami w nocy dzwoni do mnie Christopher Lambert, czasami – Michael Paré, a efekty tych rozmów możecie ocenić sami, bo pojawiają się na łamach „Co Jest Grane 24”. Zawsze odpisuję. Górna Ogląda
Do obejrzenia filmu Martina Zandvlieta zachęciła mnie bardzo pozytywna rekomendacja, według której miało to być dobre widowisko, gdzie w ciekawy sposób została ukazana Yakuza. Lekko odpychający był dla mnie fakt, że w tytułowego Outsidera wciela się Jared Leto, którego zdecydowanie nie jestem fanem (zarówno pod względem dorobku aktorskiego, jak i muzycznego), ale postanowiłem dać mu jeszcze jedną szansę.
Główny bohater, Nick Lowell, pomaga w więzieniu członkowi Yakuzy, z którym dzieli celę. Dzięki pomocy słynnej organizacji przestępczej, wydostaje się z zakładu karnego i, aby spłacić swój dług, zaczyna współpracować z japońską mafią. Już na tym etapie, na samym początku przedstawionej historii, pojawia się pierwsza, rażąca wręcz głupota, jednocześnie stanowiąca główny wątek całego filmu. Nick jest gaijinem, obcym, tytułowym Outsiderem, który nigdy nie mógłby się dostać do Yakuzy. Tutaj nie stanowi to jednak problemu, a tylko jeden z członków całej organizacji wydaje się być z tego faktu niezadowolony. Aby podkreślić ten absurd, należy wspomnieć o czasach, w których dzieje się akcja filmu, a mianowicie o okresie tuż po zakończeniu II wojny światowej. W Japonii znajdowało się wtedy dużo Amerykanów (co jest zresztą przedstawione w tejże produkcji), a ich wzajemne relacje z Japończykami były wyjątkowo napięte.
Wracając jednak do postaci Nicka – jest to chyba jedna z najbardziej bezosobowych kreacji aktorskich, jakie do tej pory widziałem. O ile jestem w stanie zrozumieć koncepcję bohatera kompletnie wypranego z emocji, tak tutaj prezentowało się to co najwyżej marnie. Jared Leto prezentował w każdej scenie tę samą minę, wyzbywając się jakiejkolwiek ekspresji. O przeszłości naszego protagonisty nie dowiadujemy się absolutnie niczego, oprócz faktu, że był wojskowym. Kolejnym absurdem wydaje się być to, że dostaje się on do Yakuzy nie znając kompletnie języka japońskiego – potrafił jedynie powiedzieć kilka formułek (rozumiejąc przy tym niewiele więcej), a zdecydowana większość komunikacji między nim a resztą bohaterów odbywa się po angielsku. Wychodzi więc na to, że jedna z głównych rodzin Yakuzy przyjęła w swoje progi gaijina, dostosowując się przy tym do niego w kwestiach komunikacyjnych.
Całość fabuły została poprowadzona bez żadnego polotu, a nieliczne zwroty akcji były bardzo przewidywalne i oczywiste już od samego początku. Dużo scen i wątków, wśród których można wymienić chociażby zakończenie całej historii, obraża wręcz inteligencję widza. Większość wykraczających poza główny wątek scen była nieprzemyślana i wyglądało to tak, jakby twórcom filmu brakowało pomysłu na jakiekolwiek przerywniki, odciągające męczących się widzów od głównego wątku. W całości nie pomagają również pozostałe postacie, które nie wyróżniają się niczym szczególnym – od głowy rodziny Shiromatsu, aż po spotkanego na ulicy amerykańskiego żołnierza (Emile Hirsch). Ten stanowi jedyny element filmu, nawiązujący do wspomnianej już przeze mnie przeszłości Nicka.
Mimo całej krytyki, należy jednak wspomnieć o nielicznych pozytywnych aspektach obrazu Martina Zandvlieta. W ciekawy sposób zostały tu przedstawione niektóre wschodnie zwyczaje, podobnie jak i elementy kultury Kraju Kwitnącej Wiśni. Sam proces dołączenia głównego bohatera do Yakuzy był zdecydowanie jednym z najlepszych fragmentów produkcji Netflixa. Ciężko się również przyczepić do otoczki wizualnej filmu, która dobrze komponuje się chociażby z plakatem, w ukazaniu neonowych barw na ulicach Osaki. Nie jest to co prawda współczesne Tokio, ale wciąż wywarło na mnie jakieś wrażenie i nie raziło w żaden sposób w oczy, pod względem realizacji.
Niestety, kolejne podejście do produkcji filmów, wykonane przez najpopularniejszy serwis streamingowy, zakończyło się niepowodzeniem. Mimo ciekawego, dość oryginalnego pomysłu, Netflix ponosi kolejną porażkę na rynku filmowym. Można za to obwiniać zarówno słabą realizację produkcji, jak i fatalnego Jareda Leto. Ostatecznie, seans Outsidera utwierdził mnie w przekonaniu, że Netflix powinien zostać na etapie produkcji serialów. Nie jestem w stanie nikomu polecić obejrzenia tego “dzieła”, a jeżeli kogoś mogą do tego zachęcić napisane przeze mnie pozytywne zdania, dotyczące przedstawienia elementów kultury japońskiej (a także struktury samej Yakuzy), to czuję się zobligowany, aby powiedzieć: nie warto. Lepiej obejrzeć na to konto dowolny, traktujący o tym dokument.
Zastępca redaktora naczelnego. Uwielbia kino w każdym wydaniu – zarówno neony u Refna jak i slow cinema spod ręki Tarra, gangsterskie produkcje Scorsese czy niszowe słoweńskie filmy. Z wykształcenia zafascynowany literaturą fantastyczną językoznawca, absolwent filologii słowiańskiej. Pasjonat muzyki, którą stara się nie tylko opisywać, ale również tworzyć.
Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.