KulturawkaPublicystyka

Kulturawka #2 – Pod słońcem Pialata

Marcin Kempisty
I

Są dwie sceny w debiutanckim Nagim dzieciństwie Maurice’a Pialata, przez pryzmat których można spoglądać na twórczość tego zapomnianego reżysera. Następują jedna po drugiej, niczym teza i jej brutalne obalenie. Trwają dwie minuty, ale tyle Francuzowi w zupełności wystarczy, by przedstawić własną koncepcję dotyczącą istoty kina.

Młody François wchodzi do sali lekcyjnej. To jego pierwszy dzień w nowej szkole. Nieznane otoczenie oraz obcy ludzie budzą w nim lęk przemieszany ze złością. Zaciśnięta szczęka i rozbiegane oczy są symptomem zwierzęcej potrzeby ucieczki przed zagrożeniem. Jego uczucia nie mają jednak znaczenia – zostaje zdawkowo przywitany przez nauczyciela, a następnie siada na miejscu, podczas gdy inni uczniowie ukradkiem na niego zerkają. Rozpoczynają się zajęcia. Prowadzący odczytuje kazus dotykający zagadnień etycznych. Nikt nie notuje. Cięcie. François wychodzi po lekcji na podwórko i zaczyna się bić z dwoma chłopakami. Cięcie.

Moralność nie istnieje, liczy się prawo pięści. Czym w takim kontekście jest teoria, jeśli nie zbiorem kleksów na pożółkłym papierze?


II

Im więcej poznaje się tekstów kultury, tym większa pokusa do poszukiwania nawiązań, cytatów i innego typu zależności. Nie inaczej jest z dziełami Pialata. Krytyczny umysł rwie się do poprowadzenia nici łączącej Nagie dzieciństwo z 400 batami Françoisa Truffauta; do poszukania podobieństw z estetyką Roberta Bressona; wreszcie do zastanowienia się nad interesującym zbiegiem okoliczności – pojawieniem się na festiwalu w Cannes w 1991 roku dwóch całkowicie różnych opowieści o życiu artysty – Van Gogha i Pięknej złośnicy Jacquesa Rivette’a.

Cechą charakterystyczną twórczości Pialata było prezentowanie możliwie jak najdokładniejszego odbicia rzeczywistości bez jakichkolwiek upiększeń czy zniekształceń. „Zrekonstruowanie” emocji i odnalezienie ich esencji było o wiele ważniejsze od miernego ilustrowania czy manierycznego imitowania. Wysublimowana forma zupełnie go nie interesowała, ponieważ liczyło się przede wszystkim „złapanie” teraźniejszości, pochwycenie rejestrowanej chwili, wraz z jej całym kolorytem i rozgardiaszem. Do miana legendy urosły opowieści o sposobie pracy Francuza, szaleńczo wyciskającego z aktorów całą paletę uczuć. Często pokładał on nadzieję w improwizacji, tak jak wtedy, gdy podczas kręcenia filmu Za naszą miłość (gdzie grał ojca głównej bohaterki) wszedł niezapowiedziany w trakcie sceny rodzinnego obiadu, a następnie atakował kolejne postacie, oczekując ich spontanicznych reakcji. Oczywiście kamera nadal była włączona i wszystko nagrywała.

Czasami nie warto stosować wyuczonej taktyki. Sun Tzu sugerował, że kurczowe trzymanie się jednego sposobu działania prowadzi do klęski. Nie ma zatem sensu przepychać się z bohaterem tego tekstu. Trzeba zrezygnować z pozycji wszechwiedzącego analityka, pozbyć się wyższości chłodnego wywodu, a przede wszystkim zapomnieć, że cokolwiek się przeczytało czy obejrzało. Jeżeli reżyser wymusza na widzu zderzenie się z rwącym nurtem życia, to należy się temu poddać. Rozbroić się z cynizmu i stanąć pod słońcem Pialata. Przyjąć pierwszoosobową narrację i bez wstydu mówić w swoim imieniu. Bo tylko w taki sposób, a przynajmniej mam taką nadzieję, będę mógł podążyć za Francuzem w głąb eksplorowanego przez niego jądra ciemności. Bo tylko w taki sposób będę mógł zachłysnąć się przekazywanym strumieniem emocji. Bo tylko pozbywając się teorii będę w stanie doświadczyć praktyki życia.


III

Francuz budował opowieści z krótkich scenek, często nieposiadających puenty, następujących po sobie w żwawym tempie. Na przykład w Nie zestarzejemy się razem nie ma czasu na jakąkolwiek refleksję, nie ma momentów, podczas których ktokolwiek zastanowiłby się nad swoim położeniem. Kłótnia, przeprosiny, szczęście, powtórz. I tak do utraty tchu. Autorowi Policji nie zależy na przedstawianiu związków przyczynowo-skutkowych. Po prostu dzieje się. Emocje eksplodują w niemożliwych do przewidzenia momentach, by później równie szybko zaniknąć, a Pialatowi zależy na uchwyceniu tego decydującego momentu, podczas którego przez pęknięte mechanizmy obronne sączy się długo skrywana żółć.

Początkowo ta „taktyka” mi nie odpowiadała. Przyzwyczajenia nie dawały o sobie zapomnieć, a rozum domagał się uzasadnień. Czasami potrafiłem dostrzec genezę jakiegoś wydarzenia, ale bazowałem wtedy bardziej na intuicji aniżeli pewności. Wraz z biegiem czasu, po obejrzeniu kolejnych pozycji z filmografii artysty, mój opór słabł, zaś w to miejsce pojawił się szczery podziw.

Wystarczy udać się w głąb przechowywanych wspomnień, żeby się przekonać, jak bardzo twórca Lulu bazuje na mechanizmach zachodzących w ludzkiej pamięci. Przecież już nieodległe czasowo wydarzenia nie są zachowane w nienaruszonej formie. Między kolejnymi obrazami po częstokroć brakuje związku. Ot, porozrzucane strzępki, pozostawione na łaskę dozorcy. Filmy Pialata przypominają czasami wycieczkę po muzeum wspomnień, gdzie kolejne eksponaty są rozmieszczone w losowych miejscach.


IV

Kolejne wyrywki z losów bohaterów charakteryzują się podobną strukturą. Każda z przedstawianych postaci jest przepełniona jednym dominującym uczuciem, będącym zarówno źródłem udręki, jak również paliwem napędzającym do dalszego funkcjonowania.

Bohaterka filmu Za naszą miłość jest zdesperowana w poszukiwaniach miłości. Cała kreacja opiera się na rozdźwięku między prezentowaną frywolnością a podskórnym strachem przed samotnością. Każdy czuły gest, każde miłe słowo ze strony kochanka stanowią dla kobiety obietnicę wiecznego spełnienia, którą stara się jak najszybciej zweryfikować. Protagonistka zostaje obezwładniona przed dojmujący brak, więc podejmowane działania stanowią próbę poradzenia sobie z tym problemem.

Z kolei ksiądz Donissan z Pod słońcem szatana jest ogarnięty wstrętem do grzesznej ludzkiej natury. Przez bohatera przebija zwątpienie i potępieńcze pragnienie dokonania cudu na ziemi, choćby miało to zakładać wystąpienie nawet przeciw Bogu. Całą energię skupia na poszukiwaniu szansy na odkupienie zagubionych owieczek.

I znowu ta sama sytuacja – sprowadzanie psychiki bohaterów do jednego dominującego uczucia jest banalne. Przyzwyczaiłem się do poszukiwania najdrobniejszych charakterologicznych niuansów. Podmuch może przecież wywołać kataklizm, a drobna zniewaga krwi wymaga. Tymczasem Pialat każe porzucić bezpieczną przystań, by w inny sposób spojrzeć na człowieka. Być może nie jest tak, że człowiek jest misternie zbudowaną konstrukcją. Być może jesteśmy organizmami funkcjonującymi według prostych zasad, które do perfekcji wytrenowały zdolność samooszukiwania.


V

Filmy Pialata nie są filmami w potocznym tego słowa rozumieniu. Odarte z dramaturgii, „nagie” formalnie (niewielki udział ścieżki dźwiękowej, brak wyestetyzowanych kadrów), sprawiają wrażenie niezwykle surowej, grubo ciosanej amatorszczyzny. Istnieją poza jakimikolwiek nurtami i nie kłaniają się masowym gustom. Ich kształt był wymuszony brakiem finansów, niemniej jednak są one przede wszystkim wypadkową wyznawanej przez Francuza koncepcji sztuki filmowej.

Maurice Pialat pragnie jedynie przyglądać się rzeczywistości, pozbawiając kamerę pierwiastka demiurgicznego. Wystarczy spojrzeć na całkowicie oderwaną od reszty fabuły pierwszą scenę pełnometrażowego debiutu. Oto zostaje przedstawiony strajk robotniczy, pochód przemieszcza się ulicami miasta, a niektórzy uczestnicy patrzą prosto w obiektyw, niszcząc w ten sposób pozorną iluzję. Nie inaczej jest w Nie zestarzejemy się razem, gdzie protagonista przechadza się po lokalnym bazarze i przygląda się przez kamerę sprzedawcom i oferowanym przez nich produktom. Nie chce w żaden sposób inscenizować sceny, woli dostrzegać nagą prawdę. Gdyby tego było mało, Francuz posłużył się jeszcze w tym celu postacią holenderskiego malarza.

Vincent van Gogh to człowiek-symbol, funkcjonujący w powszechnej świadomości jako szalony artysta odcinający sobie ucho oraz uzależniony od alkoholu mizantrop. Natomiast Pialat podąża zupełnie inną ścieżką, przedstawiając mężczyznę w możliwie jak najbardziej zwyczajny i pozbawiony patosu sposób. Jest on zaledwie jednym z pacjentów zamieszkującego Auvers-sur-Oise lekarza, zajmującym się w wolnym czasie tworzeniem obrazów.

Reżyser nie filtruje świata przedstawionego przez psychikę van Gogha. Nie prezentuje rzeczywistości takiej, jaką mógłby widzieć bohater. Nie wchodzi tam, gdzie nie ma dostępu, gdzie musiałby uruchomić własną wyobraźnię i na jej podstawie dopisać to, co niewypowiedziane w osobowości malarza. Poskramia skłonność do egzaltacji. Pole zboża to tylko miejsce schadzek z córką lekarza, a nie metafora utraconego dzieciństwa, do którego chciałby powrócić.

Wprawdzie Pialat unika nawiązywań do prac Holendra (jego dzieła pojawiają się tylko na płótnach), o tyle niektóre sceny są zaaranżowane na wzór obrazów francuskich impresjonistów. Kobiety w szynkach są żywcem wyjęte z prac Degasa, a krajobrazy spod pędzla Renoira. Nie należy traktować tej taktyki jako zwyczajnej zabawy formą czy gry z widzem. To próba zdemontowania opozycji między sztuką a życiem, podniesienie szlabanu oddzielającego dwie pozornie zwaśnione krainy. W pialatowskim obiektywie doświadczana rzeczywistość jest żerowiskiem. To nie wyobraźnia, lecz codzienne życie dostarcza potrzebnego pokarmu. Musi to być jeszcze przetrawione przez oryginalną osobowość, by mogło zostać „wydalone” w odpowiedniej formie, niemniej jednak ta forma zawsze winna być ściśle związana z trzewiami artysty. Bo jedyne, co artysta posiada, to on sam.

Tworzenie sztuki – prezentowanie rzeczywistości przefiltrowanej przez psyche – jest tak naprawdę mówieniem autora o samym sobie. Prezentowane w filmie obrazy van Gogha, zwłaszcza krajobrazy, posiadają zazwyczaj niezwykle jasną kolorystykę barw, ponieważ bohater nosi w sobie ciemność, z której objęć próbuje uciec. Pialat traktuje van Gogha jako symbol walki o ochronę indywidualności, ponieważ sam zdążył zapłacić ogromną cenę za swój oryginalny styl wypowiedzi filmowej.


VI

Piszę o kinie Pialata, bo stwarza on przestrzeń do mówienia o sobie. Pozbawia wygodnej pozycji i zmusza do przedstawienia się z imienia i nazwiska. Nie można dotknąć jego twórczości bez dotknięcia własnych bolesnych doświadczeń. Skoro artysta odżegnuje się od modernistycznej apoteozy sztuki i traktuje ją bardziej jako medium „odbijające” emocje, aniżeli je sztucznie podsycające, to odbiór każdego obrazu jest zależny od osobistego postrzegania rzeczywistości. Akceptacja zaprezentowanych przez reżysera wniosków wymaga potwierdzenia – „tak, przeżyłem to”. Wniknięcie w jego świat to tak naprawdę wniknięcie we własną przeszłość.

Pialat stał się przewodnikiem po mojej duszy. Wskazywał palcem miejsca, w których przesądy nie pozwalały mi dojrzeć sedna problemu, a następnie sugerował zupełnie inną percepcję. Uczył tego, co winno być już przyswojone.

Zobacz również: Kulturawka #1 – Recenzja nieobejrzanego filmu

Jak jednak mówić o tego rodzaju kinie, skoro najpierw muszę opowiedzieć cały swój życiorys, by w pełni wytłumaczyć wyciągane z filmów wnioski? Sucha analiza nie daje bowiem szansy na wniknięcie do tego świata. Biletem wstępu jest spowiedź, ale jak jej dokonać, skoro tekst nie jest zacisznym konfesjonałem? „Pod słońcem Pialata” jest zatem kroniką niezapowiedzianej bezbronności. Gestem uznania, laurką, ale przede wszystkim eksperymentem na samym sobie.

Nazywam się Marcin Kempisty i opowiem Państwu pewną historię…


Powyższy tekst został wyróżniony podczas XXII Konkursu o Nagrodę im. Krzysztofa Mętraka dla młodych krytyków filmowych i trafił do autorskiego cyklu “Kulturawka”


Za tydzień: O filmowych reprezentacjach wojny w Wietnamie

CampingPublicystykaRecenzje

Camping #13 – “Witchcraft” (1988)

Marta Górna

Wyobraźcie sobie, ze jedziecie na camping, ale na miejscu okazuje się, że zapomnieliście namiotu, nie ma bieżącej wody, a obok was koczuje banda rozwrzeszczanych dzieci. Mniej więcej takich wrażeń dostarcza seria “Witchcraft”, z którą rachunki postanowiła wyrównać Górna, caryca złego kina i pani na włościach Górna Ogląda


Seria “Witchcraft” ma 16 części i jest najliczniejszą serią horrorów w historii. To pozwala zakładać, że przynajmniej pięć pierwszych odsłon da się oglądać unikając krwotoku z oczu. Ale niestety, twórcy serii wyraźnie postanowili postawić na ilość, a nie na jakość. I już pierwszy film, ten z 1988 roku (to oznacza, że kończy w tym roku 30 lat) ogląda się z dużym trudem.

Seria “Witchcraft” w swoim kanonie ma 13 filmów, choć powstały też trzy poza kanonem – ostatni w 2016 roku parodiuje serię i w sumie nic dziwnego – cóż innego można zrobić, przecież nikt nie będzie traktował 16. filmu na serio, jeśli jego twórcy nie pośmieją się z poprzedników, scenariuszowych niedociągnięć i dość ewidentnych zmian obsadowych.

Ale po kolei. W pierwszym “Witchcraft” poznajemy Grace, Polkę, która wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych w niejasnych okolicznościach i jest tam sama jak palec – nie licząc kochającego męża, Johna.

Grace w początkowej scenie filmu rodzi syna i w czasie porodu doświadcza niepokojących wizji, w których widzi palone na stosach wiedźmy: mężczyznę i kobietę. Na świat przychodzi William, który szybko staje się jej oczkiem w głowie, ale Grace nie dane będzie cieszyć się beztroskim macierzyństwem. Wraz z mężem tymczasowo przeniesie się do teściowej, na pierwszy rzut oka miłej starszej pani, ale nikt, kto w czasach Madonny ubiera się jak przedsiębiorca pogrzebowy, nie będzie budzić zaufania widza. I słusznie, bo szybko okazuje się, że teściowa jest czarownicą, która ma chrapkę na dziecko Grace. Wraz ze swoim synem (oto dowód na to, że Grace kiepsko ulokowała swoje uczucia) planuje przy pomocy małego Williama doprowadzić do końca świata i przy okazji – podlizać się szatanowi.

Grace spędzi sporo czasu krzycząc wniebogłosy i biegając w zwiewnej koszuli nocnej po ponurym domu teściowej. Nieporadne sceny odgrywania przez nią histerii przeplatać się będą z kolejnymi wizjami, w których jej sympatyczna teściowa zjada zwierzęce serca i szczerzy się w krwawym uśmiechu. Ale nikt chyba nie liczył na to, że zrobi to jakiekolwiek wrażenie na widzach wychowywanych od lat 70. na slasherach.

Pierwsze dziewięć filmów dystrybuowała legendarna Troma, a za produkcją całej, wyśmienitej serii stoi wytwórnia Vista Street Entertainment, która oprócz niej ma na koncie kilkadziesiąt naprawdę niezwykłych filmów, w których międzygalaktyczni barbarzyńcy podróżujący w skórzanych gatkach na ziemię – w pogoni za zemstą – to normalka.

Pierwszy film z serii wyreżyserował Rob Spera, dla którego był to debiut na reżyserskim stołku. Po “Witchcraft” Spera zajął się realizacją telewizyjnych erotyków, a najbardziej znany film w jego dorobku to “Karzeł 5” z Warwickiem Davisem ścigającym Coolio i Ice-T.

Obsada “Witchcraft” to zbieranina nieznanych nikomu bliżej aktorów, z których większość nadaje się najwyżej do grania przechodniów w scenach zbiorowych. W niedomyślną Grace wciela się Anat Topol, która najbardziej znana jest z bycia córką Topola, aktora znanego m.in. ze “Skrzypka na dachu” i “Flasha Gordona”. Anat wróciła zresztą w drugiej części “Witchcraft”, a ostatnio na ekranie pojawiła się w roku 2005, w krótkometrażówce “Cries from Ramah”.

W Johna wciela się Gary Sloan, który na koncie ma jedynie role w dwóch częściach “Witchcraft”, czego możemy mu tylko gorąco współczuć. Podobnie jak grającej jego matkę Mary Shelley, która również w swoim dorobku ma jedynie role w dwóch odsłonach “najgorszej serii horrorów w historii świata”.

Twórcy kolejnych filmów nie zaprzątali sobie zresztą głowy obsadą. Seria znana jest z tego, że często zmienia grających głównych bohaterów aktorów, grający dorosłego Williama aktor (który wyrasta z niemowlęctwa na głównego bohatera serii) zmienia więc twarz kilkakrotnie w ciągu 30 lat, co z pewnością musi być dla widowni konfundujące. Pytanie tylko: czy tak bardzo jak scenariusze kolejnych odsłon “Witchcraft”?

Zobacz również: Camping #12 – “Straceni Chłopcy” (1987)

W drugiej części wracamy do Williama, który teraz jest już 18-latkiem i żyje w rodzinie adopcyjnej. Nie wie, że jego nowi rodzice to też wiedźmy, tylko że parające się białą magią. Niebawem będzie musiał zmierzyć się ze złem, ale…to już zupełnie inna historia.

RecenzjeSeriale

“Ostre przedmioty” – Recenzja odcinków 1-7

Marcin Kempisty

Wind Gap w stanie Missouri. Dwie młode dziewczyny przemierzają na rolkach ulice niewielkiej mieściny. Słońce delikatnie oślepia swoimi promieniami, nieliczni mieszkańcy przesiadują na zacienionych ławkach, a na obdrapanych murach wiszą pamiątki po niedawno odbytej kampanii prezydenckiej. Wydaje się, że w tej idyllicznej i zapomnianej przez Boga krainie nie sposób odnaleźć śladu ludzkiej nieprawości. Wszystko toczy się własnym niespiesznym tempem, a genealogiczne zakorzenienie w zamieszkiwanej ziemi ma stanowić gwarancję poczucia bezpieczeństwa. Wszak co się może złego stać w społeczności, której członkowie znają się z dziada pradziada? Jak to jednak bywa w tego typu opowieściach, nic nie może przecież wiecznie trwać. Brutalny mord dokonany na niewinnej nastolatce wywróci panujący porządek do góry nogami, a będzie to ledwie początek lawiny, jaka spadnie na miasteczko. Pozbawienie życia stanie się jednocześnie gestem perwersyjnie katartycznym – wszelkie maski nareszcie opadną, a na światło dzienne wyjdą grzechy tak długo trujące zaludnioną glebę.

Ostre Przedmioty
fot. Materiały prasowe

Wszelkiej maści artyści uwielbiają wyjeżdżać na prowincję i tam badać grunt, na którym budowane jest ich rodzime społeczeństwo. Ostre przedmioty to kolejny serial, chociażby po BansheeRiverdale czy nawet Twin Peaks, eksplorujący pokłady małomiasteczkowej hipokryzji oraz ksenofobii. Produkcję stacji HBO należy również umiejscowić na tej samej płaszczyźnie, co zeszłoroczne Wielkie kłamstewka, nie tylko ze względu na łączące te serie nazwisko reżysera. Jean-Marc Vallée bowiem ponownie przedstawił historię opowiadającą o losach zwichrowanej psychicznie kobiety pragnącej za wszelką cenę uporać się z demonami przeszłości. Kanadyjczyk wybrał dobrze sobie znany kierunek i raz jeszcze ukazał, jak desperacka potrzeba stabilizacji gaśnie wobec ludzkiej słabości.

Bohaterką Ostrych przedmiotów jest Camille Preaker (Amy Adams), pracująca jako dziennikarka dla jednej z gazet w St. Louis. Kobieta stara się wrócić do normalności po przeżytej traumie, a pomóc ma jej w tym podróż do rodzinnego Wind Gap, w którym jedna dziewczynka została zamordowana, a druga zaginęła. Napisanie artykułu na temat tych wydarzeń ma być pretekstem do udania się w głąb własnych wspomnień i uporania z bolesnymi oraz wciąż niezasklepionymi ranami. Poszukiwania przestępcy będą przeplatały się ze spotkaniami ze starymi znajomymi, kolejnymi walkami z apodyktyczną matką (Patricia Clarkson), jak również potyczkami z wewnętrznymi słabościami determinującymi kolejne poczynania.

Wątły i dosyć konwencjonalny szkielet fabularny, oparty na debiutanckiej powieści Gillian Flynn, został podbudowany pracą scenarzystki Marti Noxon. Podstawowe założenia zdają się być ostatnimi czasy do bólu zgrane – jest kobieta z mroczną przeszłością, jest panujący seksizm, jest również wycofana męskość potrafiąca siać zniszczenie w kluczowych momentach. Mimo że pojawiają się zalążki ciekawie skonstruowanego antykryminału – prowadząca własne śledztwo Preaker jest antytezą dziennikarskiego etosu, a docierające do niej strzępki prawdy nie pozwalają w pełni ukazać obrazu zbrodni – to zostają one przykryte warstwą klasycznej psychodramy z odgórnie narzuconymi rolami. Despotyczna i pragnąca uwielbienia matka jest lustrzanym odbiciem Wielkiego Taty z Kotki na gorącym, blaszanym dachu autorstwa Tennessee Williamsa, a wszelki bunt wobec ustanowionych przez nią zasad grozi bezlitosną pacyfikacją.

Ostre Przedmioty
fot. Materiały prasowe

Trudne do określenia relacje z przyrodnią siostrą Ammą (Eliza Scanlen) oraz unoszący się nad wszystkimi duch tajemniczo zmarłej w młodości rodzonej siostry Marian to kolejne dowody świadczące o tym, jak bardzo główna bohaterka jest zagubiona w dylematach rodem z dramatów amerykańskiego artysty. Naznaczona bolesnym piętnem dusza zderza się z potrzebami ciała, a zakodowane w umyśle zasady z potrzebą transgresji.

Ciało to zresztą jeden z najważniejszych elementów całej “układanki”. Cielesność stanowi źródło ograniczeń, wstydu oraz cierpienia, które pod wpływem stresu tylko się potęgują. Camille jest uwięziona w swojej powłoce i tylko przez jej pryzmat obserwuje rzeczywistość. To między innymi dlatego narracja jest prowadzona głównie z jej punktu widzenia. W Ostrych przedmiotach nie uświadczy się polilogu jednakowo potraktowanych postaci. Nie będzie rodzinnego przechodzenia przez traumę znanego chociażby z genialnego serialu Dochodzenie. Gdzieś padną słowa o zemście, ale twórcy oszczędzą widzowi również walki z niesprawiedliwością rodem z Trzech billboardów za Ebbing, Missouri. Jest tylko główna bohaterka, jej rozbita dusza i pokaleczone ciało.

Niewątpliwie serial cierpi na nadmiar repetycji. Wciąż powracają te same motywy oraz wnioski, co prowadzi do konkluzji, że twórcom zabrakło wątków do wypełnienia czasu antenowego. Marti Noxon nie udało się stworzyć tak wywrotowego scenariusza, jaki napisała dla serialu Dietland, emitowanego obecnie przez stację AMC. Społeczność lokalna została scharakteryzowana bardzo grubą kreską, konwencjonalnie i zgodnie z dobrze znanymi w Hollywood prawidłami. Męscy bohaterowie to puste kukiełki, eksponowane kobiety często są sprowadzone do jednej dominującej cechy charakteru, a całe przedsięwzięcie niesie na swoich barkach wcielająca się w główną rolę Amy Adams. Jej gra jest wyborna i to dla niej przede wszystkim warto obejrzeć Ostre przedmioty.

Ostre Przedmioty
fot. Materiały prasowe

Lekkość, z jaką aktorka dryfuje po skrajnych stanach emocjonalnych, jest wprost nieprawdopodobna. Z gracją, niczym primabalerina, pląsa na granicy normalności z szaleństwem, gdy poszukuje okruchów normalności przy jednoczesnym oddawaniu się destrukcyjnym nałogom. Dla kobiety cały świat jest jak proustowska magdalenka, bo gdzie nie spojrzy, tam pojawia się przedmiot wywołujący falę traumatycznych wspomnień. Na szczęście jej postać nie jest sprowadzona tylko do pogrążania się w odmętach smutku, dlatego też notorycznie rzucane przez nią ironiczne komentarze stanowią rodzaj wytchnienia dla widza od jej bolesnych emocji i po częstokroć wywołują uśmiech na twarzy.

Paradoksalnie jednym z największych problemów dla amerykańskiej produkcji jest Jean-Marc Vallée. Na pewno reżyserowi udaje się wyśmienicie oddać widmowy klimat małego miasteczka, gdzie przeszłość tańczy z teraźniejszością i wciąż nie chce odejść w zapomnienie. Duszny klimat Południa (znowu ukłon w stronę Williamsa) wzmaga poczucie obcowania w krainie z innego porządku metafizycznego. Zjawy kroczą za tą lalkową menażerią (motyw domku dla lalek będzie forsowany równie często, co w Dziedzictwie. Hereditary) i wydaje się, że już zaraz wyciągną swe kościste palce po dusze kolejnych straceńców.

Momentami Wind Gap jest krainą z pogranicza jawy i snu, ale sęk w tym, że Kanadyjczyk tworzy tę atmosferę za pomocą dobrze znanych z Wielkich kłamstewek środków wyrazu. Znowu zostaje złamana chronologia, a różne porządki czasowe są wrzucone do jednego tygla. Dzięki korzystaniu z szybkiego montażu Vallée bombarduje widza króciutkimi reminescencjami z przeszłości, ale tym razem jego język filmowy nie jest już zaskakujący. Wprawdzie nowatorstwo nie musi być cnotą, ale w tym przypadku brak poszukiwania innej formy wypowiedzi powinno być potraktowane jako powtórka z rozrywki.

Ostre Przedmioty
fot. Materiały prasowe
Zobacz również: “GLOW” – Recenzja 2. sezonu

Wprawdzie bez obejrzenia ostatniego odcinka trudno jednoznacznie ocenić produkcję HBO, ale na podstawie siedmiu odcinków na pewno można stwierdzić, że Ostre przedmioty to jeden z najważniejszych seriali tegorocznego sezonu letniego. Oczywiście wszyscy będą zwracali uwagę na rewelacyjną kreację aktorską Amy Adams, ale i nad podejmowanymi tematami warto się na dłużej pochylić. Jeżeli ten tytuł nie zostanie potraktowany przez widzów jako kryminał, a potrzeba poznania zabójcy odejdzie na dalszy plan, to w zamian twórcy zaoferują interesującą opowieść o trujących rodzinnych więzach prowadzących do destrukcji. Terapeutyczny wymiar historii jest trudny do przecenienia i najprawdopodobniej stanowi najmocniejszą stroną serialu, którą warto dla siebie odkryć.


Ocena

7 / 10
Publicystyka

II Anarchistyczny Festiwal Filmowy w Łodzi – Relacja

Bartłomiej Rusek

Każdego roku w Polsce odbywa się bardzo dużo wydarzeń, noszących miano festiwali filmowych. Obok najbardziej znanych, popularnych, medialnych i skupiających większą publikę, wśród których można wymienić nadchodzące Nowe Horyzonty, Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni czy łódzki Transatlantyk Festival, istnieją jednak inne – mniej znane. I właśnie o jednym z tych wydarzeń, organizowanym dopiero po raz drugi, niedawno usłyszałem. Zaciekawiony postanowiłem pójść i samemu się przekonać, co ma do zaoferowania II Anarchistyczny Festiwal Filmowy w Łodzi.

Osobiście daleko mi do anarchisty. Zainteresowała mnie jednak sama idea festiwalu filmów anarchistycznych, a raczej Anarchistycznego Festiwalu Filmowego – obie nazwy zapewne mogą być używane wymiennie, choć druga, będąca oficjalną nazwą wydarzenia, bardziej do niego pasuje. W dużej mierze ze względów organizacyjnych – gdzie wiele rzeczy było przygotowywanych na ostatnią chwilę. Jako najlepszy przykład może świadczyć fakt, że chcąc kupić koszulkę festiwalową otrzymałem informację, że został już tylko jeden rozmiar (niestety, trochę za mały). Szkoda, zwłaszcza że byłem jednym z pierwszych, o ile nie pierwszym uczestnikiem.

Anarchistyczny Festiwal Filmowy
Anarchistyczny Festiwal Filmowy, fot. Piotr Zawadzki

Braki i lekki chaos (anarchię?) w organizacji wynagradzała postawa organizatorów, którzy, prawdopodobnie ze względu na kameralność festiwalu, byli bardzo łatwo dostępni, pomocni i można było z nimi bez żadnego problemu porozmawiać. W tym przypadku należy również wspomnieć o reklamowanych na stronie wydarzenia piwach z browaru o anarchistycznie brzmiącej nazwie  – Sabotaż. Te i inne trunki umilały uczestnikom oglądanie filmów.

Jednak właśnie o filmach powinienem pisać, bo mimo anarchistycznego charakteru wydarzenia, wciąż pozostaje ono festiwalem filmowym. Wszystkie produkcje, prezentowane w klubie Protestacja, były filmami dokumentalnymi. Według rozpiski łódzkiej edycji festiwalu, pierwszy dzień był pracowniczo-anarchistyczny. Całość zaczęła się od filmu Pierwszy dzień października, w którym pokazane były rozruchy i przemoc policyjna skierowana przeciwko Katalończykom w czasie zeszłorocznego referendum niepodległościowego. Następnie wyświetlany był tytuł Współwinni? Volkswagen i brazylijska dyktatura, który pokazywał działania niemieckiego koncernu w Brazylii, gdzie ściśle współpracował z tamtejszą dyktaturą, udostępniając im chociażby dane zatrudnionych przez siebie pracowników.

Trzecim filmem dokumentalnym był Złoty Świt: Sprawa osobista, w którym stojąca za kamerą Angelique Kourounis zdołała dotrzeć do osób decyzyjnych w tytułowej organizacji neonazistowskiej, która jako prawicowa partia uzyskała 21 mandatów w wyborach parlamentarnych w Grecji w 2012 roku. Pierwszy dzień festiwalu zakończył seans Projektu A, przedstawiającego anarchistyczne idee w praktyce – sposób w jaki są one realizowane w Grecji, Hiszpanii czy w Niemczech.

Anarchistyczny Festiwal Filmowy
Anarchistyczny Festiwal Filmowy, fot. Piotr Zawadzki

Drugiego dnia festiwalu, opisanego jako kobieco-ekologiczny, obok wyświetlania filmów pojawiły się również inne atrakcje. Pierwszym seansem były Silne jak skała, dokument opowiadający o życiu i działaniach kobiet z RPA będących w organizacji Sikhala Sonke, która została założona przez wdowy górników zamordowanych w czasie demonstracji przez południowoafrykańską policję. Po kolejnym filmie, którym był Strajk kobiet trwa, opowiadającym o historii i protestach pracownic poznańskich żłobków, nastąpiła dyskusja, w której brała udział socjolog Iza Desperak oraz przedstawicielki łódzkiej grupy Dziewuchy Dziewuchom (widoczne na zdjęciu poniżej). Dyskusja rozpoczęła się od komentarza na temat wyświetlonego wcześniej filmu, a później poruszony został również temat protestów kobiet i organizacji akcji protestacyjnych.

Kolejną atrakcją był recital łódzkiego barda, Janusza Reichla, który paradoksalnie był jednym z najlepszych elementów festiwalu filmowego. Po 25-minutowym występie, gdzie pojawiło się kilka utworów o tematyce anarchistycznej, nastąpił powrót do części filmowej, wraz z dokumentem Zostaw Ją!, przedstawiającym działania ekologów, próbujących ratować Puszczę Białowieską przed wycinką. Również po tym seansie pojawili się goście, którymi były dwie członkinie Obozu dla Puszczy – uczestniczyły one w tych głośnych wydarzeniach z zeszłego roku. Po tym wszystkim zostały już tylko dwa filmy. Pierwszy z nich to Nieposkromione. Historia Mujeres Libres, opowiadający o historii tytułowej organizacji Wolnych Kobiet, która u schyłku lat 30’ XX w. walczyła o wyzwolenie kobiet w Hiszpanii. Łódzką edycję II Anarchistycznego Festiwalu Filmowego kończył film Anarchista z przypadku, opowiadający o brytyjskim dyplomacie, którym jest Carne Ross. Ten, będąc niemalże u szczytu władzy, zwątpił w słuszność decyzji podejmowanych przez osoby rządzące, a odpowiedzią na pytania, które sobie wewnętrznie zadawał, była idea anarchizmu.

Anarchistyczny Festiwal Filmowy
Anarchistyczny Festiwal Filmowy, fot. Piotr Zawadzki

W tym momencie warto wspomnieć o tym, że II Anarchistyczny Festiwal Filmowy odbywał się w dwóch miejscach – najpierw miał miejsce w Warszawie, a tydzień później w Łodzi, gdzie pokazy filmów odbywały się w piwnicy nowego klubu Protestacja, znajdującego się na ulicy Piotrkowskiej pod numerem 43 (osoby z Łodzi mogą skojarzyć to miejsce chociażby po tym, że jeszcze kilka miesięcy temu był tam lokal o wymownej nazwie Andrzeju, nie denerwuj się).

Zobacz również: Pyrkon okiem Filmawki – Relacja z festiwalu

Uczestnictwo w festiwalu i same filmy nie wpłynęły w żadnym stopniu na zmianę moich poglądów. Wciąż jednak zdołały skierować mój wzrok na rzeczy i problemy, których do tej pory nie dostrzegałem. Sama idea Anarchistycznego Festiwalu Filmowego jest z pewnością ciekawa, a ze względu na nazwę i tematykę wydarzenia, można lekko przymknąć oko na problemy organizacyjne. Nie odbyło się również bez problemów technicznych, które dotyczyły w głównej mierze napisów w poszczególnych filmach – te często rozjeżdżały się z filmem, pojawiały się w nich liczne literówki, a w pewnym momencie w ogóle przestały działać.

Brakowało mi również paru słów od organizatorów – filmy nie były w żaden sposób zapowiadane – po prostu były włączane, bez żadnego słowa. Szkoda, zwłaszcza że całe wydarzenie odbywało się w atmosferze dość kameralnej (pierwszego dnia przez festiwal przewinęło się zaledwie kilkanaście osób, drugiego nieco więcej). Również dodatkowe elementy festiwalu, takie jak chociażby wspomniane dyskusje, były nieco słabo zaplanowane: wszystkie wypadły drugiego dnia, pozostawiając pierwszy jako zwykły seans filmów dokumentalnych.

Anarchistyczny Festiwal Filmowy
Anarchistyczny Festiwal Filmowy, fot. Piotr Zawadzki

Mimo wszystko uważam, że tego typu wydarzenia są potrzebne. Wiem, że sam nie sięgnąłbym po filmy, które były tam wyświetlane, a w żadnym stopniu nie żałuję obejrzenia jakiegokolwiek z nich. Nie pozostaje mi więc nic innego, niż polecić to wydarzenie innym osobom, a organizatorom życzyć lepszego rozgłosu – tak, aby zaowocowało to większą frekwencją w następnych latach. Ja sam wiem, że w przyszłym roku postaram się również tam pojawić i liczę, że wyświetlane wtedy filmy będą co najmniej tak interesujące, jak te w tegorocznej edycji.

PublicystykaRecenzje

“Iniemamocni 2” – O dziesięć lat za późno…

Andrzej Badek
Iniemamocni 2

Kino głównego nurtu, skierowane do szerokiej, masowej publiczności podlega nieustannej ewolucji. Wbrew powszechnej opinii, że twórcy blockbusterów serwują nam cały czas to samo danie, uważny widz zaobserwuje, że sukcesy finansowe osiągają przede wszystkim te produkcje, które mieszczą się w wąskim przedziale, w którym należy do filmu dodać nowe elementy, ale jednocześnie nie dodać ich zbyt wiele, żeby siedzący w kinowym fotelu nie poczuli się zagubieni. Świetnym przykładem na to jest rozwój MCU; pierwsze Avengers różni się znacznie od tegorocznego Infinity War i dziś nie robi już praktycznie żadnego wrażenia, a wręcz bawi prostotą rozwiązań faburalnych i innymi grzeszkami, które w późniejszych produkcjach Marvel skorygował.

Dlatego tak bardzo zaskoczyło mnie to, co zobaczyłem na przedpremierze „Iniemamocnych 2”. Dostałem film, nakręcony 14(!) lat po oryginale, w którym bohaterowie nie postarzeli się wcale i znajdują się w tym samym miejscu, gdzie zostawiliśmy ich przed kilkunastu laty. Samo to w sobie nie jest złe, szczególnie dla animacji, która z założenia ma w dużej mierze bazować na nostalgii, a początkowa radość z usłyszenia chociażby Piotra Fronczewskiego jako Pana Iniemamocnego to taka sama frajda jak ta, gdy znajdziemy na strychu swoją ulubioną zabawkę z dzieciństwa.

Iniemamocni 2
fot. Materiały prasowe

Problem polega na tym, że po kwadransie zabawy orientujemy się, że ta zabawka to tylko szmaciana kukiełka, która zajmuje naszą uwagę o wiele mniej niż nowy serial na Netflixie, czy upolowana wczoraj w promocji gra na Steamie, natomiast nasze młodsze rodzeństwo lub własne dzieci patrzą na nas z politowaniem, gdy próbujemy im podarować nasze znalezisko i z prychnięciem odkładają je na półkę pełną ciekawszych interaktywnych rozmaitości.

A to wszystko dlatego, że świat przedstawiony w najnowszej produkcji Pixara wygląda tak, jakby produkcja miała trafić do kin najpóźniej w 2008 roku, nie w 2018. A od tego czasu zwyczajnie wiele się zmieniło w dyskursie filmowym i oczekiwaniach widzów. W pierwszej dekadzie XXI wieku Iniemamocni byli nie tylko solidną rozrywką dla dzieci, ale również jednym z najlepszych filmów o superbohaterach, z oryginalnym podejściem do wykorzystania super mocy i być może pierwszym udanym wykorzystaniem grupy bohaterów obdarzonych różnymi umiejętnościami w satysfakcjonującej dla oka zespołowej walce.

Dziś poprzeczka jest bardzo wysoko. Była wysoko już w 2015, gdy debiutujący Czas Ultrona oberwał mocno, od widzów i krytyków, za wtórność i powielanie takich schematów jak na przykład kontrola umysłu nad protagonistami i wykorzystania jej do bratobójczej walki między sobą. Trzy lata później, Pixar znów używa tej samej sztuczki, a ja nagle orientuję się, że mój kinowy fotel jest dość niewygodny, a oczy, zamiast być skupione na ekranie, wędrują po całej sali.

Iniemamocni 2
fot. Materiały prasowe

„To przecież film dla dzieci!” krzyknie ktoś zaraz. Jasne, to prawda, ale czemu w kwestii wtórności ma to być taryfa ulgowa? Szczególnie dla Pixara, który nieraz udowodnił nam, że nie boi się stawiać odważnych kroków, bawić z konwencją i poruszać trudne tematy społeczne, mając w ten sposób wpływ na wychowanie kolejnych pokoleń młodych ludzi. Nawet na płaszczyźnie przekazu ciężko mi dopatrzeć się tutaj jakiegoś sensownego morału. Chyba, że sprowadzimy to do takich pustych frazesów o tym, jak ważna jest rodzina i praca zespołowa. Na tle innych animacji studia, które potrafiły mówić o dojrzewaniu, śmierci, miłości, rozstaniu i innych tematach w taki sposób, że dziecko rozumiało, a dorosły ronił łzy wzruszenia, to zdecydowanie za mało.

Spora część filmu obraca się wokół postaci Elastyny, która zaczyna grać pierwsze skrzypce, co można było przewidzieć od pierwszego zwiastuna. Ten wątek, w założeniu mocno feministyczny, jest prawdopodobnie najbardziej nieaktualnym i spóźnionym ze wszystkich w produkcji. I to wcale nie dlatego, że feminizm nie ma dziś racji bytu, ale dlatego że dziś nie jest już dla nikogo dziwnym, że kobiety chodzą do pracy i sprawdzają się w niej nie gorzej niż mężczyźni. W 2018 roku pokazanie, że kobieta może być odkrywcą i wynalazcą nie jest tezą kontrowersyjną. W 2018 roku nikogo już nie dziwi stwierdzenie, że zajmowanie się dziećmi w domu to równie ciężka praca jak ta poza nim. W 2018 roku Pixar stwierdził, że to coś na tyle niezwykłego, żeby umieścić powyższe jako coś prawdziwie niesamowitego i odkrywczego. Za późno, panie Bird, co najmniej 10 lat za późno, żebyśmy o tym nie wiedzieli.

Iniemamocni 2
fot. Materiały prasowe
Zobacz również: “41 dni (bez)nadziei” – Recenzja

Kiedyś, w trakcie rozmowy przy ognisku, ktoś opowiedział mi anegdotę na temat zapasów żywności znalezionych po wielu latach w opuszczonej stacji badawczej na Biegunie Południowym, które okazały się zdatne do spożycia ze względu na ujemne temperatury tam panujące. Mam dziwne wrażenie, że Iniemamocni 2 to film, do którego scenariusz napisano wiele lat temu, a dopiero niedawno, podczas przeglądania jakichś magazynów, odnaleziono i postanowiono zrealizować. Produkcja jest zdatna do obejrzenia, ale czy warto jeść stare konserwy, mając pod nosem tyle świeżych dań?


Publicystyka

“Kształt wody”, czyli banały, które trzeba przypominać

Karolina Dynek
Elisa Esposito
Fox Searchlight Sally Hawkins stars as Elisa Esposito in Guillermo del Toro's film, 'The Shape of Water.'

Na pierwszy rzut oka odrealniony obraz Guilerma del Toro wydaje się fantastyczną opowieścią o uczuciu Elisy i jej niezwykłego kochanka – nie-człowieka z banalną puentą. „Kształt wody” aspiruje jednak nie tylko do miana pięknego wizualnie dzieła filmowego, ale porusza ważne i uniwersalne tematy – jak na baśń dla dorosłych przystało.

Elisa Esposito (Sally Hawkins) jest młodą kobietą pracującą jako sprzątaczka w tajnym amerykańskim laboratorium. Tam natyka się na niespotykanego stwora wyłowionego z dna Amazonki (Doug Jones), w którym odkrywa istotę rozumną. Łączy ich brak mowy, poczucie niezrozumienia i wyobcowanie, słowem – bycie outsiderem.

Elisa wychowana jako sierota niewiele wie o swoim pochodzeniu i tożsamości, a jej zagubienie potęguje fakt utraty mowy w dzieciństwie. Niepełnosprawność sama w sobie niesie ryzyko wykluczenia społecznego – czy to celowego, bezpośredniego przez inne osoby, czy też pośredniego, np. przez brak dostępu do miejsc użyteczności publicznej lub trudności w porozumiewaniu się z innymi ludźmi. Nieraz wbrew ogólnie wyrażanej chęci włączenia osób niepełnosprawnych do pełnej partycypacji w życiu społecznym i politycznym, ich życie jest utrudnione, a współuczestnictwo w życiu reszty społeczeństwa silnie ograniczone. Niepełnosprawność głównej bohaterki nie uniemożliwia jej pracy, ale pod innymi względami powoduje u niej poczucie wyobcowania i izolacji od reszty społeczeństwa. W pracy z trudem przychodzi jej patrzenie w oczy innym współpracownikom, a Elisa raczej przemyka po korytarzach i stara się być niezauważalna. Tak samo dzieje się w komunikacji publicznej – dziewczyna niemalże przykleja się do szyby i wybiera miejsce siedzące na uboczu, nie wchodząc nikomu w drogę.

elisa esposito

Jednym z problemów jest to, że Elisa nie może żyć w rzeczywistości języka mówionego, co sprawia, że jest zamknięta w sobie, a w pracy mało kto ją zauważa i rozumie. Sama mówi o tym, że przez brak mowy jest „niekompletna”. Wydaje się też, że jej poczucie przynależności do zbiorowości Amerykanów, które wyznacza m.in. język, jest zaburzone i Elisa żyje niejako poza systemem, nie lubi oglądać telewizji, a działania rządu w samym laboratorium poruszyły ją dopiero w obliczu krzywdy morskiej istoty. Co znamienne jej najbliższymi przyjaciółmi są ciemnoskóra koleżanka z pracy i sąsiad – artysta grafik i homoseksualista. Są to więc postaci określone, w pewien sposób reprezentatywne i odzwierciedlające przedstawione w filmie realia lat 60. w Ameryce, które były naznaczone zmaganiami się z dyskryminacją mniejszości. Ta określoność przedstawionych postaci wpisuje się w baśniową konwencję obraną przez reżysera, w której każda postać ma swoje miejsce na osi postaw ogólnoludzkich.

Oderwanie głównej bohaterki od życia społecznego i realnej rzeczywistości można zaobserwować szczególnie w przestrzeni, w której czuje się najlepiej, czyli w swoim mieszkaniu – ta przestrzeń zarezerwowana jest wyłącznie dla niej, każdy przedmiot ma swoje miejsce, a głównymi czynnościami, którym się oddaje są projekcje jej wyobrażeń, które przypominają rozmowy z samą sobą, a także marzenia senne. Bohaterka dosłownie zanurza się w marzeniach, a sama woda dla del Toro staje się symbolem wolności. Mimo poczucia swobody w domowym zaciszu, jest to też przestrzeń, która przypomina Elisie o samotności i pustce, wynikającej w wyobcowania ze świata ludzi, którzy potrafią mówić. Równoważną częścią życia głównej bohaterki jest muzyka (Alexandre Desplat), przy której czuje się swobodnie, tak jakby w pełni mogła przez nią wyrazić siebie. W czasie pracy postawa jej ciała – skulona sylwetka, ilustruje niepewność siebie wśród ludzi, natomiast dźwięki muzyki sprawiają, że jej postawa jest otwarta i radosna.

Elisa esposito

Wyobcowanie głównej bohaterki jest wielopoziomowe – z jednej strony jest to wyobcowanie wynikające z niepełnosprawności, z drugiej strony mimo poczucia przynależności do gatunku ludzkiego świadomość, że ludzie w zetknięciu z przedstawicielem innego świadomego gatunku pokazują nieludzką twarz, to uczestnictwo odbiera negatywnie; nie może patrzeć na to, jak traktowany jest morski stwór, w którym odkrywa duszę. Początkowy strach i dystans do sytuacji w laboratorium dość szybko przełamuje jej niezgoda na sposób traktowania żywej i czującej istoty, która niewątpliwie wynika z moralnego obowiązku człowieka. Sposób, w jaki tę niezgodę manifestuje nie jest od razu kontestujący – Elisa zaczyna pomagać istocie po cichu i w tajemnicy przed innymi, aby na końcu odważyć się na śmiały plan jej wyzwolenia, a także na akt słownego przeciwstawienia się szefowi Richardowi Stricklandowi, który jest uosobieniem zachowań dyskryminacyjnych i opierających się na przemocy, a tym samym czarnym charakterem tej opowieści. Ta odwaga przeciwstawienia się przez Elisę wyżej postawionemu Stricklandowi pokazuje, że nawet największe dla ludzkości odkrycia i eksperymenty nie mogą funkcjonować w oderwaniu od moralności, nawet w stosunku do nieczłowieka. Trzeba podkreślić, że do obowiązków Elisy jako pracownika – osoby sprzątającej, nie należało dbanie o tę istotę (czy też morskiego boga), a jej odpowiedzialność za nią wynikała właśnie z człowieczeństwa – a więc realnej przynależności do społeczności ludzkiej, która w sensie moralno-etycznym zobowiązuje. Gdy morskiej istocie grozi śmiertelne niebezpieczeństwo Elisa postanawia działać i przekonuje też o tym swojego sąsiada i przyjaciela, komunikując mu w języku migowym, że trzeba pomóc, bo „jeśli nic nie zrobimy, jesteśmy niczym”.

Niewątpliwym skutkiem osamotnienia w społeczeństwie jest silne zaangażowanie Elisy w znajomość z istotą z laboratorium, osobnikiem płci męskiej, a także przerodzenie się tej znajomości w romans. Mają oni także wiele wspólnego – ludzie ich nie rozumieją, a ich komunikacja ze światem jest utrudniona, czują się krzywdzeni przez innych. Będąc sprzątaczką, Elisa jest niezauważalna jako osoba dla reszty pracowników, natomiast stwór traktowany jest przez ludzi jako obiekt badań, raczej jak przedmiot, zjawisko, a nie istota z duszą i własną podmiotowością. Te wszystkie czynniki sprawiają, że bohaterowie zbliżają się do siebie, znajdując w tej relacji zrozumienie i akceptację. Te uczucia – nowe dla samotnej wcześniej Elisy – skłonią ją do podjęcia ryzykownej próby wydostania uwięzionego nieczłowieka. Z pomocą przyjaciół sprzeciwia się działaniom silniejszych od niej, najpełniej manifestując brak akceptacji dla metod ludzi zaangażowanych w rywalizację między Stanami Zjednoczonymi i Związkiem Radzieckim i na końcu, mimo że reprezentowała wykluczoną mniejszość, osiąga cel, chociaż nie będę się tu wdawać w zawiłości fabuły, ponieważ zakończenie nie jest aż tak banalne.

elisa esposito

Oczywiście del Toro wyraźne podzielił postaci na te dobre i złe, bez zawiłości rysuje się linia różnicy postaw przedstawionych postaci, a reżyser explicite formułuje ocenę tych zachowań i otwarcie staje po stronie słabszych. Ten zabieg – konsekwentnie utrzymany w baśniowej konwencji, buduje też dwa umowne światy, jeden z nich – dominujący, a drugi – wyobcowany, ale to na nim jest skupiona uwaga twórców. Trafną kategorią określającą Elisę jest outsider, zgodnie z definicją słownikową mamy do czynienia z człowiekiem nieakceptowanym przez jakąś społeczność. Elisa niewątpliwie jest outsiderem, żyjącym niejako na uboczu społeczeństwa, a del Toro uczynił z niej także indywidualistkę i bohaterkę romantyczną.

Zobacz również: Nagrody Emmy – Filmawkowy Awards Watch #1

„Kształt wody” można więc włożyć między bajki, rozkoszować się tylko kolorytem scen, charakteryzacją i muzyką, a morał wyrzucić do kosza, ale można też jak dziecko dać się prowadzić reżyserowi i zawierzyć przesłaniu tej filmowej baśni.

Awards WatchPublicystyka

Seriale dramatyczne na Emmy’s – Filmawkowe Awards Watch #03

Maciej Kędziora
Actors Sophie Turner, Gwendoline Christie, Maisie Williams, Nikolaj Coster-Waldau, Carice van Houten, writer David Benioff, actor Peter Dinklage, Conleth Hill, writer D. B. Weiss, Lena Headey, director David Nutter and actors John Bradley-West and Alfie Allen, winners of Outstanding Drama Series for 'Game of Thrones' pose in the press room at the 67th annual Primetime Emmy Awards at Microsoft Theater on September 20, 2015 in Los Angeles, California.

12 lipca nadchodzą nominacje do nagród Emmy, a to oznacza, że czas zakończyć naszą trylogię przed-nominacyjną. Dziś o Creme de la Creme całej gali, czyli serialach dramatycznych, które w tym roku są wielką zagadką. Czy powracająca “Gra o Tron” ma szanse wrócić na szczyt? A może “Opowieści Podręcznej” zgarną najważniejszą statuetkę drugi rok z rzędu? Znów wróżę z fusów (i różnych doniesień z LA) i przewiduje nominowanych, jak zwykle mówiąc nie o tych, którzy według mnie powinni, a o tych, którzy w mojej opinii – jak i opinii innych przewidujących – mają największe szanse by te nominacje zdobyć.


1. Best Supporting Actor in Drama 
  • Pewni Nominacji: 

David Harbour za “Stranger Things” (Netflix)

Najbardziej wyróżniająca się postać drugiego sezonu to bez wątpienia Jim Hopper, a sam Harbour jest obecnie jednym z najbardziej promowanych przez Netflixa aktorów. Zresztą trudno wyobrazić sobie, żeby ktoś miał Davida nominacji pozbawić, bo Stranger Things powoli osiąga w Stanach miano kultowego, a jednym z głównych powodów jest właśnie ten niepozorny facet .

Peter Dinklage za “Game of Thrones” (HBO)

Peter Dinklage był dotychczas nominowany za każdy sezon megaprodukcji HBO i nie widać powodów, by tym razem miało być inaczej. Troszkę gorszy poziom siódmego sezonu na pewno nie zaniży notowań serialowego Tyriona, który ma zarazem szanse wyrównać rekord wygranych w tej kategorii.

Justin Hartley za “This is Us” (NBC)

Jeśli stacja specjalnie dla ciebie przenosi jednego aktora do kategorii “najlepszy aktor pierwszoplanowy” możesz być pewny, że masz jej całkowite wsparcie. Podobnie w momencie, gdy każdy recenzent pisze, że drugi sezon był pisany głównie po to, by wygrać tobie statuetkę. Justin Hartley ma to szczęście, że i pierwszy i drugi przypadek można w jego przypadku odhaczyć. Na jego korzyść działają dodatkowo wysokie notowania produkcji NBC.

Justin Hartley (małe), David Harbour (góra), Peter Dinklage (dół)
  • Przewidywane pozostałe nominacje:

Matt Smith za “The Crown” (Netflix)

Matt Smith ma na swoim koncie kultową rolę Doctora WHO, która wielokrotnie była pomijana przez Akademię. Może ona jednak odkupić swoje winy, nominując go za świetną kreację księcia Filipa, szczególnie, że tym razem dorównywał poziomem Claire Foy. Na jego korzyść działa fakt, że zeszłoroczny zwycięzca – John Lithgow – nie może być już nominowany.

Mandy Patinkin za “Homeland” (Showtime)

W coraz bardziej przeciągającym się serialu Showtime, Mandy Patinkin i jego Saul Berenson stał się jednym z powodów, dla których warto śledzić tę produkcję. Dodatkowo, jest jednym z dwóch – obok Harboura – zeszłorocznych nominowanych, którzy mogą zostać wyróżnieni również w tym roku. A Akademia nie lubi przerywać pewnych serii i tu raczej nie będzie inaczej.

Anthony Hopkins za “Westworld” (HBO)

Hopkins w tym roku zamienił się z Wrightem miejscami, jeśli chodzi o kategorie, w których ubiegają się o nominacje, a Akademia – mimo gorszego sezonu produkcji HBO – raczej nie odmówi sobie nominowania Hopkinsa, który podniesie prestiż gali. Największym zagrożeniem dla Hopkinsa jest jednak Nikolaj Coster-Waldau, szczególnie jeśli HBO poświęci całą kampanię na Grę o Tron.

Anthony Hopkins (małe), Matt Smith (góra), Mandy Patinkin (dół)

Potencjalni kandydaci:  Nikolaj Coster – Waldau za “Game of Thrones”, Brendar Fraser za “Trust”, Jon Voight za “Ray Donovan”, Noah Emmerich za “The Americans”, Asia Kate Dillon za “Billions”, Joseph Fiennes za “Handmaid’s Tale”, Hill Harper za “The Good Doctor”


2. Best Supporting Actress in Drama 
  • Pewne nominacji: 

Millie Bobby Brown za “Stranger Things” (Netflix)

Jeśli miałbym powiedzieć, kto najbardziej zapadł mi w pamięci z dziecięcej części obsady produkcji Netflixa, byłaby to bez wątpienia Millie, która stała się w Stanach Zjednoczonych fenomenem, pojawiając się w każdym możliwym wydaniu Late Night Show. A dodatkowo jej ELEVEN jest po prostu świetnie napisaną i zagraną postacią.

Anne Dowd za “Handmaid’s Tale” (Hulu)

Zeszłoroczna zwyciężczyni ma pewną nominację, bo Akademia nie zwykła nie nominować wcześniejszych laureatów. Jej postać Ciotki Lydii pozostaje jedną z najbardziej wyrazistych uwielbianej i bardzo ważnej produkcji Hulu, a więc Dowd może już czekać na kopertę z nominacją.

Thandie Newton za “Westworld” (HBO)

Thandie jest jedną z najbardziej cenionych obecnie w telewizyjnym światku aktorek, a HBO zainwestowało już w jej kampanie dosyć duże sumy. Na jej korzyść działa mała konkurencja w Game of Thrones oraz w swoim własnym serialu, a więc nie ma możliwości by Newton skończyła bez nominacji.

Thandie Newton (Małe), M.B.Brown (góra), Anne Dowd (dół)
  • Przewidywane pozostałe nominowane: 

Chrissy Metz za “This is Us” (NBC)

Kate Pearson to chyba jedna z najlepiej poprowadzonych w drugim sezonie postaci, co szczególnie w przypadku This is Us – tak świetnie napisanego serialu – jest bardzo dużym wyróżnieniem. Największe zagrożenie? Vanessa Kirby i jej rola w The Crown, bo panie spełniają w wyścigu nagrodowym tę samą rolę.

Lena Headey za “Game of Thrones” (HBO)

Cersei Lannister nie ma większego szczęścia, jeśli chodzi o same statuetki, ale na pewno nie może narzekać na brak nominacji. Podobnie będzie zapewne w tym roku, roku w którym Headey często ratowała te gorsze epizody produkcji HBO. Największe zagrożenie? Maisie Williams, choć chyba mało kto w Aryę Stark wierzy.

Margo Martindale za “The Americans” (FX)

Nie będę ukrywał – to tylko moje życzenie, które pewnie nie zostanie spełnione, ale naprawdę liczę, że jeden z najlepszych seriali XXI wieku zostanie doceniony, szczególnie w kategoriach aktorskich. Zwłaszcza, że ekranowa współpraca RussellMartindale zasługuje na każde możliwe nagrody. Największe zagrożenie? Jedna z pań z Handmaid’s Tale – albo Yvonne Stachowski, albo Alexis Bledel.

Chrissy Metz (góra), Lena Headey (dół), Margo Maritndale (małe)

Potencjalne kandydatki: Yvone Stachowski i Alexis Bledel za “Handmaid’s Tale”, Vanessa Kirby za “The Crown”, Uzo Aduba za “Orange is the new Black”, Maisie Williams za “Game of Thrones”, Hilary Swank za “Trust”


3. Best Lead Actor in Drama 
  • Pewni nominacji: 

Freddy Highmore za “The Good Doctor” (ABC)

Jeśli można się wzruszyć kampanią o statuetkę, to działania ABC by załatwić Highmore’owi nominację są tego idealnym przykładem. Akcje promocyjne, które rozpoczęły się już w styczniu, świetnie napisany serial wracający do tradycji seriali medycznych, oraz bardzo miły człowiek, jakim jest bez wątpienia Freddy, dają idealne “combo”, które może poskutkować tylko najwyższym wyróżnieniem.

Sterling K. Brown i Mio Ventimiglia za “This is Us” (NBC)

Daję tych dwóch panów w jednym miejscu, bo argumenty przemawiające za ich wyróżnieniami są takie same. This is us to w mojej opinii – obok The Americans – najlepszy serial sezonu, a ci dwaj genialni panowie są głównymi powodami sukcesu. I to między nimi rozegra się najprawdopodobniej walka o samą statuetkę.

Freddy Highmore (małe), Sterling K. Brown (góra), Mio Ventimiglia (Dół)
  • Przewidywani pozostali nominowani: 

Matthew Rhys za “The Americans” (FX)

FX inwestuje wszystko w kampanię dla jednego z najlepszych seriali XXI wieku, a jedynym co może zatrzymać Rhysa jest również jego największa siła napędowa, czyli Keri Russell, która może zagarnąć cały spotlight. Nikt nie ma jednak wątpliwości, że za rolę Philipa Jenningsa należą mu się wszystkie laury.

Jeffrey Wright za “Westworld” (HBO)

Jak już wspominałem – Wright zamieni się z Hopkinsem jedynie miejscami. Obaj nie mają żadnych szans na zwycięstwo, obaj dostaną się tu jako wyróżniające się elementy tej pogmatwanej układanki, jaką jest uniwersum produkcji HBO. Największe zagrożenie? Ed Harris za Westworld, oraz Donald Sutherland za Trust.

J.K. Simmons za “Counterpart” (Starz)

Starz inwestuje w Simmonsa cały swój budżet, bo nie pozostało im nic innego. Świetna podwójna rola, podniesienie prestiżu ceremonii rozdania nagród, czyli ma za sobą wszystkie potrzebne do wyróżnienia argumenty. Choć trzeba pamiętać, że jest to kategoria, w której zadomowił się już Liev Schreiber za Ray Donovan.

JK Simmons (małe), Matthew Rhys (góra), Jeffrey Wright (dół)

Potencjalni kandydaci: Ed Harris za “Westworld”, Donald Sutherland za “Trust”, Liev Schreiber za “Ray Donovan”, Kit Harrington za “Game of Thrones”, Jason Bateman za “Ozark”, Rami Malek za “Mr. Robot”, Jonathan Groff za “Mindhunter”


4. Best Leading Actress in Drama 
  • Pewne nominacji: 

Keri Russell za “The Americans” (FX)

Jeśli w tym roku miałoby się spełnić jakieś moje nagrodowe marzenie, to byłaby to bez wątpienia statuetka dla Keri Russell, której udało się stworzyć tak wielopoziomową postać, że sam Walter White mógłby czyścić jej buty. I o ile w statuetkę niestety póki co wątpię, o tyle nominacja jest pewna.

Elisabeth Moss za “Handmaid’s Tale” (Hulu)

Zeszłoroczna zdobywczyni statuetki w tym roku może już czekać na nominacje, bo tak jak Meryl Streep jest królową dużego ekranu, tak Moss jest władczynią mniejszego ekranu. I w tym roku raczej się to nie zmieni, bo o ile w wielkie zwycięstwo produkcji Hulu wątpię, o tyle Moss jest obecnie frontrunnerką tego wyścigu. I trudno będzie ją zatrzymać.

Claire Foy za “The Crown” (Netflix)

Claire Foy dzięki The Crown stała się wschodzącą gwiazdą Hollywood i na pożegnanie z serialem Netflixa zagrała jeszcze lepiej niż w pierwszym sezonie. Dużo zyskała na pokazaniu troszkę mniej słodkiej i bardziej dojrzałej królowej Elżbiety i nikt jej nominacji nie zabierze. Gorzej może być ze statuetką.

Keri Russell (góra), Elizabeth Moss (dół), Claire Foy (małe)
  • Przywidywane pozostałe nominowane: 

Sandra Oh za “Killing Eve” (BBC)

Bardzo gorąco przyjęta produkcja BBC przypomniała amerykańskim krytykom, że Sandra Oh jest całkiem dobrą aktorką. I mogę się sprzeciwiać ile chcę, ale Killing Eve to potencjalny czarny koń tego sezonu. A Sandra Oh jest twarzą tego zaskakująco udanego projektu.

Mandy Moore za “This is Us” (NBC)

Na Moore stawiam tylko dlatego, że mam przeczucie o wielkim sukcesie This is Us. Ale ostatnie dwa miejsca to całkowita loteria, a za Moore spokojnie może wskoczyć Tatiana Maslany, wybitna w ostatnim sezonie Orphan Black.

Evan Rachel Wood za “Westworld” (HBO)

W całkowitej loterii stawiam na Rachel Wood, która jest wymieniana jako największy plus drugiego sezonu produkcji HBO. Ale to miejsce może przypaść tylu wspaniałym aktorkom, że nie dam sobie nawet paznokcia uciąć, że mam rację.

Mandy Moore (małe), Evan Rachel Wood (góra), Sandra Oh (dół)

Potencjalne kandydatki: Tatiana Maslany za “Orphan Black”, Emilia Clarke za “Game of Thrones”, Laura Linney za “Ozark”, Viola Davis za “How to get away with murder”, Maggie Gyllenhaal za “The Deuce”


5. Best Drama TV Series 
  • Przewidywani Nominowani: 

“Game of Thrones” (HBO)

Można mieć wątpliwości, co do szans na statuetkę kultowej już produkcji od HBO, ale nikt nie śmie wątpić w nominację. Kto wie? Może to wreszcie zmotywuje Martina do skończenia “Wichrów Zimy”?

“Handmaid’s Tale” (Hulu)

Zeszłoroczny zwycięzca tym razem w słabszej formie, ale formie, która nadal jest godna nominacji i walki o najwyższe laury. I nikt w to nie wątpi, szczególnie biorąc pod uwagę tematykę produkcji od Hulu.

“Westworld” (HBO)

Mimo powrotu “Game of Thrones”, “Westworld” pozostaje jednym z największych hitów sezonu, a co za tym idzie, pewniakiem do nominacji.

“This is Us” (NBC)

Kolejna pewnie zmierzająca na rozdanie produkcja, szczególnie jeśli pod uwagę weźmiemy ilość nominacji aktorskich.

“The Americans” (FX)

Zasługują na to wyróżnienie przynajmniej na koniec ich pięknej i wciągającej podróży, która niejako stworzyła stację FX.

“The Crown” (Netflix)

Kolejna pewna swego produkcja, tuż przed zmianą warty, o którą można z lekka drżeć. Ale póki stoi to wszystko na tak wysokim poziomie, ramiona Emmy Awards są szeroko otwarte.

“Killing Eve” (BBC)

Byłoby to duże zaskoczenie, ale przy tym jak mocno media walczą o tę nominację, nie byłoby to bardzo szokujące. BBC potrafi prowadzić swoje kampanie i nie wolno o tym zapominać!

Zobacz również: Seriale Komediowe na Emmy – Filmawkowy Awards Watch #2

Potencjalni kandydaci: “Stranger Things“, “Ozark“, “The Good Doctor“, “Counterpart“, “Trust

Nasi nominowani

Następny Awards Watch po ogłoszeniu nominacji 

Recenzje

“41 dni (bez)nadziei” – Recenzja

Kamil Walczak
Sam Claflin and Shailene Woodley star in ADRIFT Courtesy of STXfilms

W polskim rzemiośle tłumaczenia filmów pojawiła się ostatnio ciekawa tendencja. Przed laty mieliśmy 1000 lat po Ziemi, bo dystrybutorzy zdecydowali, że nie ma co mydlić widzom oczu kolejną tajemniczą nazwą od Shyamalana (w tym przypadku After Earth). W 2016 r. z The Shallows nie przebierano w środkach i rzucono nas na głęboką wodę – dokładnie 183 metry strachu. A teraz oparta na faktach historia potężnego sztormu i dwojga zakochanych – przed interwencją tłumacza Adrift. “Na fali” było zajęte, więc bez ogródek załatwiono nam spoiler. Teraz to już chyba nikt pójdzie na 41 dni nadziei. Oprócz mnie, ale ja nie czytam spoilerów.

Shailene Woodley and Sam Claflin star in Adrift
Courtesy of STXfilms

W 2018 r. kolejna fala feminizmu już na dobre wkroczyła w rejony młodzieżowych romansów i filmów katastroficznych. W narrację taką wchodzi, choć dosyć niezgrabnie i nachalnie, również 41 dni nadziei. Fabułę czerpie z historii Tami Ashcraft, która w 1983 r. wybrała się ze swoim chłopakiem – żeglarzem Richardem – w podróż z Tahiti do San Diego (Kalifornia). Wówczas Pacyfik nawiedził potężny sztorm, który pozostawił dziewczynę samą na ponad 40 dni.

Baltasar Kormákur, odpowiedzialny m.in. za dosyć ciepło przyjęty Everest, adaptuje tę historię do czasów współczesnych. Wyidealizowani bohaterowie są odgrywani przez śmietankę hollywoodzkiego kina młodzieżowego (nestorkę teen dram Shailene Woodley, które trochę odkuła się rolą w Wielkich kłamstewkach, oraz Sama Claflina, koryfeusz romansów z prawdziwej miłości). Tami wyrwała się z domu z Kalifornii tuż po ukończeniu szkoły. Chciała być wolna, niezależna, podróżować i przeżywać przygody. W ten sposób dobiła do Tahiti, gdzie znalazła dorywczą pracę. Poznaje tam Richarda, samotnego wilka morskiego, który obrał podobną drogę kontestacji rzeczywistości. Przeżywają razem cudowne tygodnie w niebiańskich lagunach, na potańcówkach i przy łódkach. Pewnego dnia jego znajomi proszą go, żeby, za niemałą zapłatą, odstawił ich luksusowy jacht do portu w San Diego. I tak kochankowie znajdują się na wzburzonych wodach Oceanu Spokojnego.

Film ewidentnie próbuje mnie oszukać. Urodziwymi i naturalnymi lokacjami, wymarzoną miłością z nieskazitelnym partnerem, sprzeciwem wobec tradycji i oczekiwań rodziców oraz optymistyczną filozofią życia. Główna bohaterka to poszukująca własnej tożsamości eskapistka, niepotrafiąca odnaleźć się w konwenansach domowych warunków. Jest inna, oryginalna, niezwykła. Jest też wegetarianką. To idealnie wymierzony role model, bez skomplikowanego charakteru, ale z poczuciem własnej wyjątkowości. Kiedy przychodzi jej zmierzyć się z bezkresnym Oceanem i jego humorami, odkrywa w sobie żeglarskie powołanie oraz siłę, męstwo i zmysł przetrwania. Nie bez powodu islandzki reżyser zestawia oba wątki, które toczą się na ekranie jednocześnie. Kamera przeskakuje między dotarciem Tami na Tahiti i jej miłością z Richardem a survivalem dziewczyny po wypadku pośrodku Pacyfiku. To coś, za co naprawdę można cenić 41 dni nadziei – samopoznanie i odkrywanie siebie odbywa się wręcz symultanicznie, protagonistka płynnie przechodzi z młodocianego, zagubionego anonima do osoby dojrzałej, która znajduje swoją pasję i cel.

Sam Claflin and Shailene Woodley star in Adrift
Courtesy of STXfilms

A teraz możemy już mówić na poważnie. Z taką miałkością i powtarzalnością próbujący wycisnąć z widza pot łez film to nie tylko pospolity afront (już to jest bliżej oryginalnego tytułu), ale też kolejny potworek, w którym przypadkowy romans przepoczwarza się w prawdziwą, tę jedyną (jakby innej nie było) miłość. I to nie byle jaka miłość. Kochankowie są w końcu gotowi oddać ze siebie życie, chcąc tym samym nie dopuścić do śmierci drugiego. Dzięki pobrzdąkiwaniu Volkera Bertelmanna (któremu jakoś to wychodziło w Lion. Droga do domu) wiemy, że uczucie jest na serio, bo nikt bez powodu nie akompaniowałby Tami i Richardowi ckliwymi gitarowymi akordami. Czarę goryczy przepełnia końcowy twist, leżący na półkach filmowych twistów tuż obok “bohater znajduje się w szpitalu psychiatrycznym”. Dzięki niemu wątek feministyczny dostaje bonusowe turbo, kobieta niezależna, samodzielna itd. I do końca już z górki.

Co do aktorów, to nie wiem, co przeszkadzało mi bardziej: nijaki perfekcjonizm manierycznego Claflina czy irytująca, wiecznie egzaltowana Woodley. Jej postać albo zachowuje się jak wniebowzięta nastolatka, która poznała swojego rycerza, albo rozpływa się w rozpaczy i niezadowoleniu, by po chwili pokazać swoją zaradność i wyjść cało z opresji. To chyba Woodley z jej powtarzalnością gestów i min doprowadziła mnie do takiej antypatii wobec tego filmu. Przy czym Claflin jest nie mniej winny. Czy ów duet odbije się kiedyś od wpół umarłych komedii romantycznych i przygód miłosnych, które źle się kończą? Mogą spełnić się moje najgorsze obawy. W 2068 r. zobaczymy 74-latkę, która podczas swojej emerytury wybiera się na Malediwy, a tam, po latach rozłąki, spotyka wciąż mającego “to coś” dziadka. Razem chodzą na dansingi, latają paralotnią i dostają ataku serca. Mam jednak nadzieję, że na taki film już mnie redakcja nie wyśle.

Shailene Woodley stars in Adrift
Courtesy of STXfilms
Zobacz także: Recenzję „Berka”

Bezcharakterność całości jest przybijająca. Na sali kinowej prężnie rozciągałem się, żeby wytrzymać wszystkie 96 minut seansu. Może zostaje tu oddany jakiś hołd postaci Tami Ashcraft, jej pasji i wytrwałości, ale w tym samym czasie ubrane to zostaje w jakieś znoszone nastoletnie szmatki. Bardzo mi smutno, że 41 dni nadziei okazało się tak klasycznym mityngiem tandety i toporności. Może Kormákur chciał, by wszystko grało, jak należy. Ale, niestety, wszystko leży.

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.