Recenzje

„Dywizjon 303. Historia prawdziwa”, czyli ładna pocztówka – Recenzja

Karolina Dynek

Po kilku nieudanych produkcjach z gatunku historycznych (dość przypomnieć Bitwę Warszawską 1920) przekonanie sponsorów, że pieniądze na film o Dywizjonie 303 nie będą zmarnowane nie było łatwe. Mimo okrojonego budżetu, na którym najbardziej mogły ucierpieć efekty specjalne, to właśnie one stały się najmocniejszym punktem filmu w reżyserii Denisa Delicia. Niestety nie brakuje też słabszych.

Kadr z filmu “Dywizjon 303. Historia Prawdziwa”
Zobacz również: Recenzja polsko-brytyjskiej wersji Dywizjonu 303

Mówi się, że polski patriotyzm ma w sobie za dużo martyrologii i częściej traktuje o przegranych niż o zwycięstwach. Tym razem dostajemy opowieść w hollywoodzkim stylu o bohaterach, którzy nie tylko wykazali się odwagą, ale i niezwykłą skutecznością. Dynamiczne, przestrzenne ujęcia w scenach walk powietrznych w filmie Dywizjon 303. Historia prawdziwa robią duże wrażenie. Efekty specjalne – mimo obaw – nie zawiodły, a wręcz trzymają ten film w karbach. Nie zabrakło widowiskowych ujęć  angielskiego wybrzeża kręconych z dronów i chmur rodem z Aviatora.

Już na początku filmu z bliska obserwujemy niezwykłe maszyny, za których sterami chcą usiąść polscy piloci z dywizjonu im. Tadeusza Kościuszki. Umiejętny montaż i znakomicie współgrająca muzyka (Łukasz Pieprzyk) sprawia, że patrzymy na myśliwce z podziwem i pożądaniem, tak jak polscy piloci, którzy czekali na zielone światło od Anglików. Nie widać przy tym budżetowych braków, wzbijające się w powietrze myśliwce wyglądają efektownie; spatynowane kadry z jednej strony cofają odbiorców do czasów II wojny światowej, a z drugiej stworzona w filmie rzeczywistość nie wydaje się tak bardzo odległa od współczesności.

Jednym z większych problemów tego typu produkcji na polskim gruncie jest zagrożenie przytłoczenia widza patosem, wzniosłą opowieścią o odrealnionych bohaterach – tego twórcom Dywizjonu 303 w większości udało się uniknąć, na różne sposoby. Po pierwsze piloci zostali przedstawieni jako zwyczajni ludzie, niestroniący od alkoholu i kobiet stali bywalcy angielskiego pubu, a nie herosi czy święci. Po drugie prawie za każdym razem, kiedy wybrzmiewał patriotyczny ton, szybko był przełamywany luźniejszą kwestią dialogową lub humorem (nie znaczy to, że dialogi są na przesadnie dobrym poziomie…).

Zobacz również: “Księgarnia z marzeniami” – Recenzja

Innym razem – w czasie dramaturgicznej akcji w powietrzu nastąpiło niespodziewane cięcie – dzięki czemu napięcie spadło. Jednak mimo, że samoloty przedstawiono realistycznie (odczuwamy ciasnotę i duchotę Hurricane’ów), to nie widzimy strachu wynikającego z ryzykowania życia w walce, tak jakby nie dotyczył polskich asów lotnictwa. Dominują dość schematyczne i płaskie uczucia bohaterów – niemalże oczywistość ich woli walki, sucha determinacja oraz skupienie na jak największej skuteczności w pokonywaniu przeciwnika, przerywanych oczekiwaniem na sygnał do walki w niezobowiązującej atmosferze męskich żartów i podrywaniem Angielek.

Kadr z filmu “Dywizjon 303. Historia Prawdziwa”

W filmie możemy wyróżnić główne postaci, jednak nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że to opowieść nie o jednostkach, ale o całej grupie – bez pogłębionej psychologii, poznania motywacji bohaterów. Aktorsko – chyba bez zaskoczeń – w roli Witolda Urbanowicza wybija się Piotr Adamczyk, którego zresztą obdarowano najciekawszą postacią i to z jego ust padają kluczowe w wydźwięku filmu słowa. Jego bohater – inaczej niż reszta pilotów – nie jest postacią jednowymiarową. Puszczeniem oka do widza jest też scena spowiedzi Urbanowicza w konfesjonale. Duży niedosyt wzbudza niepełne przedstawienie relacji Jana „Donalda” Zumbacha (Maciej Zakościelny) i Victorii Brown (Cara Theobold), która przecież miała być głównym wątkiem romantycznym. Tymczasem nie wiemy, kiedy ich flirt – inspirowany działaniami wywiadu – przeradza się w miłość i strach o stratę ukochanej osoby. [Uwaga zdanie-spoiler] Jednak prawdziwe uczucie tak jak niezauważenie się pojawia – tak szybko gaśnie, bez większych wyjaśnień.

Zobacz również: Sztuka na płocie – Polska Szkoła Plakatu – Fakty i mity

Na marginesie trzeba dodać, że postać Victorii Brown wnosi do filmu tyleż samo uroku, co odsłaniania słabości scenariusza poprzez mierne kwestie dialogowe. Być może spłycenie postaw bohaterów wynika z dominacji scen walk lotniczych w filmie, czy konieczności okrojenia materiału do 99 minut, jednak oceniamy dzieło finalne, które wydaje się niepełne i pozbawione odreżyserskiego błysku. Jedynym zalążkiem wnikliwszej refleksji jest scena cichego tańca po wiadomości o śmierci kilku pilotów (tu wyróżnia się Antoni Królikowski). To jednak za mało, żeby stworzyć dzieło pełne i takie, którym mógłby zachwycić się świat.

Kadr z filmu “Dywizjon 303. Historia Prawdziwa”

Można powiedzieć, że film realizuje swoje podstawowe założenia – upamiętnia i oddaje hołd bohaterskim dokonaniom polskiego dywizjonu w Bitwie o Anglię. Przedstawia także realia historyczne, akcentuje potrzebne do zrozumienia powody walki Polaków za granicą – złość na Niemców, niemożność otwartej walki w kraju i niezgodę na zbrodnicze ataki na ludność cywilną. Jest też kilka scen i ujęć, które ujmują, a wszystko razem sprawia, że Dywizjon 303 chciałoby się postawić na półce „dobre kino”, jednak to raczej przyzwoita laurka z pocztówkowymi widokami bez pogłębionej refleksji. Chociaż, czy nie o to chodziło twórcom?

CampingRecenzje

Camping #20 – “Vampirella” (1996)

Marta Górna

Tekst ukazał się pierwotnie na Górna Ogląda, gdzie niezmiennie jako Filmawka zapraszamy wszystkich spragnionych solidnej dawki złego kina. Bo przecież dobre filmy są nudne.


Talisa Soto w 1996 roku miała na koncie role w dwóch częściach filmowego Mortal Kombat i bondowskiej „Licencji na zabijanie”. Nie przepychała się może na bankietach obok Sandry Bullock, ale swoją oryginalną urodą i występami w kasowych hitach zapewniła sobie pewną rozpoznawalność. Kiedy więc w 1995 roku legendarny Jim Wynorski, we współpracy ze swoim mistrzem, Rogerem Cormanem postanowili zrobić filmową wersję słynnego komiksu Vampirella, to właśnie Soto została wybrana do tytułowej roli. Mimo że – jak później przyznał sam Wynorski – zupełnie do niej nie pasowała.

Początkowo Wynorski chciał obsadzić w roli seksownej wampirzycy Paulę Abdul, później przekonywał producentów, aby dali szansę Julie Strain, pięknej Playmate, którą z Vampirellą łączyło nie tylko spore podobieństwo fizyczne. Strain doskonale mogła czuć konwencję campowego kina, bo sama była w 1996 roku jego królową. W połowie lat 90. miała już na koncie m.in. rolę w „Witchcraft IV”, kultowej serii która dziś liczy sobie już 16 filmów. W 1995 roku zagrała już u Wynorskiego, w produkowanym przez Cormana horrorze Sorceress, gdzie wystąpiła u boku Lindy Blair. Użyczyła też głosu Julie z „Heavy Metal 2000”.

                                        

 

Producenci uznali jednak, że Soto zagra Vampirellę lepiej, co nie było najlepszą decyzją. Pomijając różnice czysto fizyczne, Soto brakowało krzepy, skąpy strój Vampirelli nosiła dość niepewnie, a czerwone, lateksowe majtasy w kilku scenach dość wyraźnie wrzynają jej się w brzuch, sprawiając wrażenie – zresztą jak najbardziej prawdziwe – że produkcja była kręcona dość tanim kosztem.

Zobacz Również: “Księgarnia z marzeniami” – Recenzja

Vampirella po raz pierwszy pojawiła się na kartach komiksu pod koniec lat 60. i z miejsca podbiła serca czytelników, tak jak przed nią zrobiła to Vampira, a po niej – Elvira. Ubrana właściwie w paski czerwonego lateksu brunetka pochodzi z planety Drakulon, sielankowej krainy, na której krew płynie w rzekach, a wampiry są łagodnymi istotami z filozoficznym nastawieniem do życia. Wysłana na ziemię przez swoją ginącą rasę Vampirella staje się superbohaterką niosącą pomoc ludziom.

Później jej postać ewoluowała – Vampirella stała się gospodynią komiksowych horrorów i ikoną popkultury, a kino dość szybko się o nią upomniało. Już w latach 70. chrapkę na Vampirellę miała słynna wytwórnia Hammer Films, która w tytułowej roli widziała Barbarę Leigh, modelkę, która wcielała się w Vampirellę na okładkach magazynów i plakatach. Nic z tego jednak nie wyszło, a prawa do ekranizacji niefortunnie trafiły w ręce Rogera Cormana i Jima Wynorskiego, reżysera m.in. Powrotu potwora z bagien, Roboty śmierci i Nie z tej ziemi z Traci Lords w roli głównej. Corman, nazywany papieżem campu tworzy kolejne złe filmy od lat 50. i choć ostatni film wyreżyserował w 1990 roku, to chętnie wcielał się w producenta wykonawczego przy wielu produkcjach pachnących małym budżetem i gumowymi kostiumami potworów.

 

                                                                                       

Corman i Wynorski od razu zabrali się do pracy. Scenariusz Vampirelli napisał Gary Gerani, którego jedynym projektem wówczas był „Dyniogłowy”. Skrypt wyszedł fatalnie, ale produkcja musiała ruszyć, bo prawa autorskie miały wygasnąć w ciągu sześciu miesięcy. Corman z Wynorskim pospiesznie załatali największe dziury w scenariuszu. W dużym skrócie, Vampirella przybywa w nim z Drakulonu na ziemię, aby pomścić śmierć ojca zamordowanego przez mniej pacyfistyczne wampiry.

Zobacz Również: Camping #18

Wynorski, którego trudno posądzić o artyzm i dużą dbałość o szczegóły, pytał retorycznie w wywiadzie z 2013 roku dla strony (re) search my Trash: – Co poszło źle?
I sam sobie odpowiadał: – Już samo montowanie tego filmu było bolesne. Źle wybraliśmy naszą gwiazdę, mieliśmy problem ze związkiem zawodowym w Las Vegas, studio cały czas się wtrącało, w dodatku na planie grasował złodziej, było gorąco i wciąż prześladowały nas wypadki.

Zobacz również: Camping #19

W dodatku podobno cała ekipa Vampirelli wpadła w szpony hazardu i spędzała w kasynach całe noce, nie przejmując się tym, że rano zaczyna się kolejny dzień zdjęciowy. Pewnie też dlatego wszyscy odetchnęli z ulgą, gdy okazało się, że zapowiadany niemal od razu sequel filmu nigdy nie powstał. Oglądanie Soto w roli Vampirelli boli, podobnie jak bolesne są naprawdę koszmarne sceny walki, ale to nawet nie jest najgorsze. Najgorsze jest to, że ikoniczna bohaterka, która mogła przynajmniej dostać film pokroju „Underworld” (z klejącym się jako tako scenariuszem i dobrze napisaną rolą) skończyła w żenującym paszkwilu, który naprawdę trudno obejrzeć do końca.

Publicystyka

“Better Call Saul” – “Something Beautiful” – S04E03

Kamil Walczak

Po bardzo dynamicznym i niepokojącym początku tego sezonu Better Call Saul, twórcy zdecydowali się trochę uspokoić całe towarzystwo. Oczywiście poza wątkiem Nacho, który być może rozpoczyna ostatni akt swojej historii. W trzecim odcinku jest trochę ponadprogramowego śmiechu, trochę znajomych twarzy i trochę zastanawiania się nad samym sobą oraz własną przyszłością. Postanowiłem również ujednolicić gramatykę i od teraz wszystkie tytuły epizodów będą figurować w języku angielskim. Tłumaczenie może być niezgrabne i zaburzać wieloznaczność, a tego chciałbym uniknąć.

Zobacz również: “Better Call Saul” – “Breathe” – S04E02

Ten jeden z najkrótszych dotychczasowych odcinków rozpoczyna genialna inscenizacja wypadku w reżyserii Victora i Tyrusa. Obsada: Nacho oraz zwłoki Arturo. Na opuszczonej pustynnej drodze podstawiają samochód, który przejeżdża przez kolczatki i ląduje na uboczu. Pojazd zostaje rozstrzelany, podobnie jak umieszczone tam ciało uduszonego zeszłej nocy poplecznika Hectora. Żeby wszystko wyglądało realistycznie, postrzelony zostaje również Ignacio. Ten szczegółowy i chłodny prolog normalnie kipiałby raczej przesadą, ale pedantyzm oraz dokładność to coś, do czego powinniśmy być już w tej serii przyzwyczajeni. Gus nie żartował, kiedy mówił: “You are mine”. Teraz Varga musiał jeszcze raz oglądać śmierć swojego przyjaciela i dać się poważnie zranić, niepewny nawet, czy wyjdzie z tego cało. Co najważniejsze dla ludzi Gustavo, cała scena ataku do złudzenia przypomina wcześniejsze napady na ciężarówki kartelu przewożące towar przez granicę.

Tymczasem Jimmy spotyka się w Loyola Restaurant z Mike’iem, któremu składa propozycję łatwego zarobku. Nakręcony, opowiada jak bezproblemowo można podmienić figurkę Hummela na tanią podróbkę tak, żeby Neff w ogóle się nie zorientował. Ehrmantraut z typową dla siebie rezerwą i spokojem stwierdza, że to nie robota dla niego. Ani dla Jimmy’ego. Składa kondolencje i odradza mu podejmowania się tego przedsięwzięcia. McGill nie zważa na te słowa i udaje się do gabinetu weterynaryjnego Cardeli, który może mu załatwić odpowiednią osobę do drobnej kradzieży. Jest na tyle niecierpliwy, że kiedy lekarz rozmawia z potencjalnym zleceniobiorcą, Jimmy zabiera słuchawkę i osobiście obiecuje “najłatwiejsze 4000$ w życiu”. Druga strona w końcu się zgadza.

Zobacz również: “Better Call Saul” – Otwarcie 4. sezonu

Z kolei Kim z kontuzjowaną dalej ręką wraca do Mesa Verde, gdzie spotyka się z Paige. Pojawia się tam razem z asystentką Violą Goto, która od teraz pomaga jej w ogarnięciu pracy. Podczas spotkania kobiety natrafiają na Kevina, który po złożeniu kondolencji i innych kurtuazjach nie może powstrzymać się przed pochwaleniem się nowym nabytkiem. Paręnaście czy parędziesiąt architektonicznych makiet oddziałów Mesa Verde w kolejnych stanach: od Wyoming po Nebraskę. W niedalekiej przyszłości bank będzie nawet ubiegać się o kartę federalną. Kim uzmysławia sobie, że jej klient ekspanduje o wiele szybciej, niż się spodziewała. I może rzeczywiście nie da rady sama się tym zajmować. Jest przestraszona i przytłoczona całą presją i oczekiwaniami wobec niej. Prosi, żeby to Viola zajęła się następnymi formularzami dla klientów i żeby zawiozła ją nie do domu, ale do sądu.

Kuzyni Salamanca dostają cynk o wypadku i zabierają z perfekcyjnie sfingowanego miejsca zdarzenia na wpół żywego Vargę. Nie poświęcając większej uwagi zwłokom Arturo, podpalają auto, które uległo wypadkowi i szybko przewożą Nacho do jedynego lekarza, który może im pomóc – dr. Caldery. Po drodze próbują wyciągnąć od ocalałego jakiekolwiek informacje. Ten dostał w ramię i brzuch, jest cały zakrwawiony, ledwo oddycha. W stanie delirium zdradza, że sprawcy jechali srebrnym Pontiakiem Firebirdem. Ciekawostka: Walter White jeździł Pontiakiem Aztekiem, a Mike sabotował dostawy z Meksyku w niebieskim Pontiacu Bonneville’u. Fanem motoryzacji na szczęście nie jestem, ale albo jest to bardzo popularny w tamtym rejonie pojazd, albo Ignacio naprawdę ryzykuje, dając Kuzynom jakiekolwiek wskazówki.

Zobacz również: “Sny wędrownych ptaków” – Recenzja

Caldera stara się operować Nacho w jadącym samochodzie, kiedy siostrzeńcy próbują odjechać w bardziej ustronne miejsce. Okazuje się, że jest potrzebna transfuzja, więc weterynarz przetacza krew Marco do obiegu Vargi, w którym od teraz dosłownie zaczyna płynąć krew rodziny Salamanca. W ramieniu Nacho pozostała kula i Caldera radzi mu, żeby udał się do “prawdziwego lekarza”. Na boku oznajmia mu, że już nigdy się nie zobaczą, a on sam nie w ogóle nie chce mieć do czynienia z kartelem. Ironiczne i tragiczne jest to, że mówi to do osoby, która nie ma już żadnego wyboru. Będąc skazanym na bycie popychadłem i przedmiotem w rękach Gustavo, Nacho, pod rządami Hectora mający sporą swobodę, zapewne rychło podejmie próbę wyrwania się spod wpływów Fringa. Choćby najbardziej desperacką.

Człowiekiem, który ma okraść Neff Copiers jest Ira. To ten sam Ira, którego znamy z Breaking Bad – właściciel i menadżer Vamanos Pest, firmy zajmującej się fumigacją (dezynsekcją przy pomocy toksycznych gazów i wyziewów) mieszkań. 6 lat później, w 5. sezonie BB Mike, Walter i Jesse odkupują jego działalność, by w oczyszczanych domach produkować metaamfetaminę.

Zobacz również: Nowo Horyzontowe TOP 10

W 2003 r. Ira próbuje dorobić sobie na najłatwiejszej, jak był zapewniany, robocie. Jednak kiedy włamywacz dostaje się do budynku i odnajduje figurkę Humela, na jaw wychodzi, że w środku znajduje się również Neff. Rozmawia przez komórkę z żoną, która wyrzuciła go z domu, układa pasjansa i zamawia pizzę w Venezia’s Pizzeria. Podkreśla, że chce wcześniej pokrojoną. Gilligan i Gould raczą nas easter eggiem, bowiem w Breaking Bad w 3. sezonie, kiedy Walter w przypływie gniewu rzuca kartonem z pizzą na dach, ciasto okazuje się niepokrojone, co przez wiele sezonów zastanawiało fanów. Pizza, którą zamawiał White, pochodziła z tej samej pizzerii. Mamy więc tutaj ironiczny metakomentarz, podobnie jak w 4. sezonie BB podczas rozmowy Jesse’iego, Badgera i Skinny Pete’a na temat niekrojenia pizzy w tym właśnie lokalu.

Jimmy przyjeżdża więc Irze na pomoc i włącza alarm w aucie Neffa. Kiedy to nie działa, włamuje się do samochodu (ponownie uruchamiając alarm) i zwalnia hamulec ręczny. Kopiarkowy baron zauważa swój staczający się pojazd i szybko wybiega z Neff Copiers, co umożliwia złodziejowi ucieczkę. Better Call Saul zdecydowanie zasługiwało na rozluźnienie i nonszalancki humor w stylu Slippin’ Jimmy’ego. A Neff jako nieporadny życiowo i zawodowo właściciel firmy bardzo charakterystycznie dla całej serii balansuje tragizm i komizm postaci. I choć narracja może nas skłonić do współczucia, to w podejściu Jimmy’ego żadnej empatii znaleźć nie można.

Zobacz również: Sztuka na płocie – Polska Szkoła Plakatu – Fakty i mity

Wystarczy spojrzeć, z jakim zapałem chciał on dokonać tego skoku. Nie chodziło tylko o pieniądze, a “I feel sorry for you” adresowane do Neffa i jego asystenta w poprzednim odcinku nie było do końca szczere. McGill wydaje się potrzebować tego luzu, ryzyka, wykorzystywania frajerów i nadarzających się okazji. Na koniec 1. sezonu obiecał sobie, że nie przepuści kolejnej szansy i nie będzie udawać prawego i dobrego. I konsekwentnie się tej myśli trzyma.

Gus otrzymuje telefon od Juana Bolsy, który jest zaniepokojony napadem na ludzi Hectora. Wskazuje również na podobieństwa do wcześniejszych napadów na dostawy z Meksyku (których dokonał Mike). Don Juan, mimo protestów Gustavo, który nie chce działać przeciwko kartelowi, poleca mu znaleźć dostawcę na północ od granicy. W efekcie Gus wkracza do uniwersytetu do laboratorium chemicznego, gdzie znajduje młodego i rozśpiewanego Gale’a Boettichera!

Zobacz również: Kulturawka #6 – Taśmy Eisensteina cz. 1

Jak pamiętamy z BB, Gale został objęty stypendium Maxa Arciniegi, współzałożyciela Los Pollos Hermanos, dawnego wspólnika i najbliższego przyjaciela Gusa. Gale sprawdził próbki metaamfetaminy, które dał mu Gustavo i nazywa je “miernymi”, twierdząc, że sam wykonałby lepszy towar. Fring nie zgadza się jednak, by chłopak gotował, bo “jest stworzony do lepszych czynów”. Jego troska może brać się stąd, że chce podpuszczać Gale’a i trzymać go na przyszłość (bo przecież wiemy, że w przyszłości i tak będzie pracował w podziemiach pralni) albo naprawdę otacza go opieką, wierzy, że przyda się do czegoś lepszego niż narkobiznes. Boetticher na pewno trochę przypomina mu Arciniegę, wraz z jego zapałem i talentem. Pojawienie się tej przemiłej i niewinnej postaci pokazuje, jak coraz bardziej świat BCS przenika się ze światem BB. Ciekawe więc, kogo Gus wynajmie teraz do produkcji towaru?

Następnego dnia rano w domu Kim uzgadnia z Violą wypełnianie wspomnianych formularzy. Po wyjściu asystentki przekazuje Jimmy’emu dokumenty od Howarda: 5000$ spadku i list pożegnalny od Chucka. James żartuje, że może sobie teraz opłacić kartę MasterCard. Postanawia też od razu otworzyć list i mieć to już za sobą. Jedząc płatki śniadaniowe, zaczyna go czytać na głos. Jego brat musiał go sporządzić już jakiś czas temu: Chuck posługuje się formalnym i ciepłym językiem, wyraża radość, że Jimmy został prawnikiem i teraz nie musi się martwić o jego przyszłość. Pisze, że cieszy się, że jest jego bratem i że zawsze może na jego liczyć. W trakcie czytania Kim zaczyna płakać, po skończeniu załamuje się i wychodzi.

Zobacz również: Klasyka w dniu premiery – “Rozstanie”

Choć może wydawać się, że to efekt ckliwości samego listu, który na Jimmym, mającym w pamięci ostatnią rozmowę z Chuckiem, nie zrobił najmniejszego wrażenia, to w internecie pojawiło się mnóstwo teorii na temat tak emocjonalnej reakcji Wexler. Może to sama Kim napisała i podmieniła ten list, a może nawet miała romans ze starszym z braci McGill kilka lat wcześniej? Myślę jednak, że powodów powinniśmy doszukiwać się gdzie indziej. Po pierwsze, jako prawnik Mesa Verde musi się czuć przytłoczona tak agresywną i niespodziewaną ekspansją, czując, że w końcu sama nie da rady, nawet jeżeli jest pracoholiczką, i kolejna silnie emocjonalna sytuacja w tak krótkim czasie po prostu przelała czarę goryczy.

Po drugie, Kim nie znała przebiegu ostatniej rozmowy Jimmy’ego i Chucka, a podczas czytania listu bardziej niż na tekst patrzyła na reakcję partnera. Ewidentnie nie obchodziło go za bardzo, co zostało napisane, chciał po prostu zakończyć ten rozdział w swoim życiu. To może być bolesne, tym bardziej, że nie wiemy, jak wyglądały stosunki Chucka i Kim przez te wszystkie lata spędzone w HHM. Po trzecie, ona może po prostu przestawać wierzyć Jimmy’emu. Zeszłej nocy wyrwał się niespodziewanie z łóżka bez uprzedzenia (pomagał Irze w okradzeniu Neffa). Kiedy Chuck pisze, że teraz, kiedy Jimmy jest adwokatem, na pewno uda mu się wyjść na prostą, Kim musi odczuwać zakrzywienie rzeczywistości. Próbowała wyprzeć z pamięci wszystkie nielegalne i nieetyczne akcje, jakie podjął Jimmy (m.in. przywrócił ją w Mesa Verde), ale już chyba nie może tego znieść. Mimo że Chuck nie był święty, a jego słowa mogą brzmieć jak hipokryzja, to Wexler znalazła w nich jakaś prawdę, komentarz do tego, z czym sama próbuje się mierzyć. Poza tym, nie mamy pojęcia, po co pojechała dzień wcześniej do sądu.

Zobacz również: “Księgarnia z marzeniami” – Recenzja

W odcinku znalazło się zaskakująco dużo psychodelicznych scen, które, jak na serial w formie przystało, nie zawodzą. Gołym okiem widać, że twórcy wjechali na dobre tory i trzymają się swoich założeń fabularno-formalnych, konsekwentnie snując swoją historię z ponadprzeciętną dokładnością. Tytuł tego epizodu – Something Beautiful – w odniesieniu do kradzieży figurki Hummela, kontrastuje z nazwą siódmego odcinka tego sezonu – Something Stupid. Na odcinek czwarty Better Call Saul pt. Talk zapraszam już we wtorek 28 sierpnia na polskim Netfliksie.

Recenzje

“Księgarnia z marzeniami” – Recenzja

Maciej Kędziora

Kiedy człowiek staje twarzą w twarz z samotnością, próbuje sobie z nią jakoś poradzić, często uciekając w stronę używek. Od zarania dziejów głównym remedium na pustkę był alkohol pozwalający zapomnieć o problemach otaczającego nas świata. Ci jednak, którzy w środkach odurzających nie zwykli gustować, oddali się zazwyczaj pracy, bądź też swojemu hobby. Bohaterka Księgarni z marzeniami Florence Green (Emily Mortimer), zdecydowała się jednak połączyć przyjemność wynikającą z czytania z pożytecznym i wypełnić pozostawione po zmarłym mężu miejsce w jej sercu swoją własną księgarnią.

Kadr z filmu “Księgarnia z Marzeniami”

Problem w tym, że urodziła się w nieodpowiednim miejscu i czasie, bo mała brytyjska mieścina nie była gotowa na czekającą ich książkową rewolucję. Któż przecież chciałby burzyć spokój tego jakże pięknego miejsca i zatruwać serca mieszkańców opowieściami stojącymi na granicy moralności?  Ponadto, czemu takie kroki miałaby podejmować kobieta, w dodatku samotna? Konserwatywność z jaką zderza się na swojej drodze Florence nie osłabia jednak jej zapału i mimo przeciwności, dopina swego i otwiera pierwszą księgarnię w okolicy. Spotka się to jednak z nieprzychylnością miejscowej arystokratki Violet Gamart (Patricia Clarkson), która za punkt honoru postawi sobie zniszczenie lokalnego biznesu, a w jego miejsce utworzenia własnego domu kultury.

Zobacz również: Esej o Polskiej Szkole Plakatu

Nasza silna protagonistka nie zlęknie się jednak biurokracji, a w chwilach słabości będzie mogła zwrócić się do swojej młodej pomagierki Christine, czy też tajemniczego miejscowego mruka i wdowca Edmunda Brundisha (Bill Nighy). O ile z tą pierwszą będzie ją łączyć relacja mentor – uczeń, gdzie będzie ona odkrywać przed dziewczynką świat czytelnictwa oraz dobrego wychowania, o tyle stosunek między nią a Edmundem trudno tak naprawdę zdefiniować. Problem w tym, że wynika to raczej z braków scenariuszowych niżeli próby wyłamania się z utartych schematów.

Reżyserka Isabel Coexit bez wątpienia jest wielką miłośniczką wszelakich powieści, co jesteśmy w stanie zauważyć nie tylko przez odwołania do Bradbury’ego i Nabokova, ale też przez sam sposób budowania narracji, czy fakt tworzenia adaptacji bestsellera. Jednak, podobnie jak w przypadku Florence, sama pasja nie wystarcza i trzeba ciągle angażować odbiorcę, co niestety się nie udaje. Podobnie jak w dodatkach literackich do brukowców, w oczy kłuje schematyczność całości. Niespodziewane uczucie, walka z przeciwnościami losu, osamotnienie – to wszystko już widzieliśmy na ekranie wielokrotnie, a przez cały czas trwania Księgarni z marzeniami towarzyszyć będzie nam uczucie déjà vu i gatunkowej powtarzalności.

Kadr z filmu “Księgarnia z Marzeniami”

Film niestety, oprócz schematyczności, ma również inne, znacznie bardziej irytujące widza bolączki. Weźmy pod lupę chociażby narrację z offu, najgorszy sposób przeprowadzenia filmowej ekspozycji. Nie ratuje jej nawet stylizacja na książkowy wstęp, bo nie można wszystkiego tłumaczyć inspiracją literaturą. Po to powstają adaptacje i ekranizacje, by za pomocą obrazów osadzać widza w przedstawionym świecie zamiast audytu z pierwszych stron scenariusza, okraszonego scenami kiwających się w rytm powiewów wiatru drzew.

Zobacz również: TOP 10 filmów z festiwalu Nowe Horyzonty

Emily Mortimer stara się stworzyć bardzo bliską sercu widza postać. Jej Florence jest przepełniona optymizmem, radością i chęcią poszerzania swoich granic, mimo wszelkich przeciwności losu. Dzięki niej tak naprawdę chcemy Księgarnie z marzeniami obejrzeć w całości, bo to na niej spoczywa zadanie zainteresowania odbiorcy. Nieskrywaną radość sprawiało mi również oglądanie Billa Nighy’ego, postawionego przez twórców w dość niekomfortowej sytuacji, bo większość początkowych scen z jego udziałem polega na mieszance błąkania się po wzgórzach oraz mówienia smutnych monologów rzucanych w przestrzeń pustego domostwa. Szkoda jednak, że muszą oni walczyć z postacią graną przez Patricię Clarkson, która jest w tym filmie nie do zniesienia. Operowanie tą samą miną w każdej scenie przypomina bardziej wypłukaną z emocji trzecioplanową rolę w Downton Abby niżeli aktorkę uchodzącą swego czasu za jedną z najlepszych w fachu.

Kadr z filmu “Księgarnia z Marzeniami”

Trudno oprzeć się wrażeniu, że Księgarnia z marzeniami przypadnie większości do gustu, dzięki podręcznikowej wręcz mieszance ckliwości, emocjonalnych dramatów i pogodnego humoru. Jest to produkcja nad wyraz słodka, przepełniająca człowieka nadzieją, problem w tym że strasznie przy tym wtórna i nużąca. Oczywiście nie od wszystkich kinowych premier należy wymagać czegoś więcej, więc z ręką na sercu mogę powiedzieć, że po seansie wyjdziecie szczęśliwsi niż przed. Problem w tym, że z dużym prawdopodobieństwem za parę miesięcy o tym filmie całkowicie zapomnicie. Podobnie jak o jednej z powieści, które po przeczytaniu od razu odłożyliście na półkę i których to wydaliście krótką recenzję: “fajne”.

 

PublicystykaRecenzje

Sztuka na płocie – Polska Szkoła Plakatu – Fakty i mity

Konrad Bielejewski

Pewnego poranka, pamiętnego roku 1964, zarząd Teatru wielkiego w Warszawie doświadczył czegoś niespodziewanego – plakaty do najnowszego przedstawienia „Wozzeck” w wykonaniu Jana Lenicy, rozlepione na warszawskich ulicach, zaczęły znikać z murów w zastraszającym tempie. Jak się okazało, za tym procederem nie stała cenzura, konkurencja ani wandalizm – to zwykli mieszkańcy stolicy, stęsknieni za kolorem w szarej rzeczywistości PRL-u zrywali przepiękne, tętniące odcieniami czerwieni plakaty ze ścian i słupów, by udekorować sobie nimi własne mieszkania. Dwa lata później wspomniany plakat został nagrodzony główną nagrodą pierwszego w Polsce (i na świecie) Międzynarodowego Biennale Plakatu, kładąc nie tylko kamień węgielny pod fundamenty zaplanowanego Muzeum Plakatu, ale również stając się fundamentem jednej z najważniejszych form polskiej sztuki – sztuki plakatu.

Jan Lenica
Jan Lenica “Wozzeck” 1964

Sztuka urojona?

Dziś, przeszło pół wieku po tych wydarzeniach w Internecie zdarza się słyszeć głosy malkontentów twierdzących, iż cała Szkoła Polskiego Plakatu to mit, bzdura, pozbawiona wartości fanaberia, nadająca status Sztuki czemuś, co powinno przecież być zwykłą reklamą produktu. Jest to podejście, które przez lata podzielali krytycy sztuki, odbierający plakacistom należny im status, stawiając ich na równi z projektantami okładek, komiksiarzami czy ilustratorami. Trudno się zresztą nie dziwić, gdy dziś pewne plakaty często są wytykane i wyśmiewane przez internautów jako kompletnie błędne twory, jak np. plakat Obcego: Ósmy Pasażer Nostromo w wykonaniu Jakuba Erola czy pamiętny Elektroniczny Morderca aka Terminator  stworzony przez tego samego artystę (najwidoczniej ma pecha).

“Obcy” Jakub Erol
Zobacz również: “Kafarnaum” – Recenzja

Dla wielu przypadkowych obserwatorów te plakaty to dowód zarówno beztalencia jak i niewiedzy polskich plakacistów, co z kolei wiedzie ich do przekonania, iż cała Polska Szkoła Plakatu i towarzyszący jej szacunek wśród krytyków sztuki i kolekcjonerów to wynik silnej propagandy ze strony rządu, wywołanej by zastąpić czymkolwiek niszę opuszczoną przez znanych na świecie artystów malarzy, których po prostu w Polsce nie było wielu. Tak też zły rząd złapał te dziwaczne plakaty i ogłosił całemu światu jak wielki kunszt mają plakaciści w Polsce, a otumaniona publika powtarzała te wieści wraz z nimi. I tak już zostało.

“Elektroniczny Morderca” Jakub Erol

Represja i depresja

Głoszenie takich tez, czy to z niewiedzy, czy ze zwykłej niechęci do sztuki plakatu jest w istocie bardzo krzywdzące, bowiem uderza w lata ciężkiej pracy i poświęcenia polskich artystów, którzy nierzadko poświęcali całe swe życie, by za sprawą plakatu przekazać istotę reklamowanego filmu czy przedstawienia. A przecież wystarczy tylko zerknąć do kilku książek, by z łatwością obalić wspomniane wyżej argumenty. Zacznijmy więc od domniemanej roli, jaką spełniał komunistyczny rząd. Lecz wpierw – małe streszczenie historii plakatu.

Żegluga Parowa Maurycego Fajansa, artysta nieznany
Żegluga Parowa Maurycego Fajansa, artysta nieznany

Polski plakat ma duże znaczenie historyczne – stał się on rozpoznawalny na ulicach w tym samym czasie, co w innych krajach Europy, czyli w trakcie końcówki wieku XIX, gdy plakaty Alfonsa Muchy czy Henriego Toulouse-Lautreca dominowały na paryskich ulicach. Najstarszym znanym polskim plakatem jest Żegluga Parowa Maurycego Fajansa (1892), następnie zaś plakat był wykorzystywany do propagandy wojennej w latach 1914-1918, w międzyczasie ostrzegając mieszkańców przed zgubnymi skutkami gruźlicy czy nawołując do wspierania organizacji charytatywnych.

Zobacz również: “The Meg” – Recenzja

Okres międzywojenny zaowocował przepięknymi kompozycjami, w głównej mierze natury reklamowej – wielu kojarzy hasło Cukier krzepi! czy zapadającą w pamięć reklamę proszku Radion bądź przepiękne plakaty Stefana Norblina. Następnie mamy okres drugiej wojny i powrót plakatu propagandowego, praktycznie z każdej z walczących stron. Wojna skończona, a w Polsce rządy przejmują komuniści, wspierani przez sympatyzujących z nimi plakacistów, oferując zalew – dziś śmieszących – anty-kapitalistycznych plakatów i gloryfikujących komunizm kompozycji. Ten trend trwał oczywiście w trakcie całego okresu PRL, lecz w tym momencie musimy zwrócić naszą uwagę na ten segment sztuki plakatu, która nie interesowała rządzących w praktycznie żadnym stopniu – plakat filmowy i teatralny.

Przykład plakatu propagandowego

Wolność na papierze

W czasach PRL-u cenzura zyskała na sile – niemalże każda autorska kreacja przechodziła przez specjalnych cenzorów, wypatrujących jakichkolwiek odniesień do rządzącej partii czy choćby najmniejszej krytyki komunizmu. Z oczywistych powodów ograniczyło to artystów niemalże w każdym sektorze sztuki – od filmów przez muzykę po malarstwo. Plakat filmowy i teatralny również podlegał cenzurze (oryginalne plakaty mają wydrukowany specjalny kod, zrozumiały tylko dla państwowych cenzorów i dzisiejszych historyków), lecz w związku z małą wartością i krótkim okresem „żywotności” takiego plakatu cenzorzy nie zadawali sobie wiele trudu nad plakatami. Dzięki temu plakaciści cieszyli się niemalże największą wolnością twórczą wśród artystów.

Zobacz również: Nowo Horyzontowe TOP 10

Kolejnym argumentem przeciw tezie jakoby rząd maczał palce w nadawaniu statusu „Sztuki” polskim plakatom, jest historia Polskiego Muzeum Plakatu. Inicjatywa ta powstała na początku lat 60., gdy stajnie pałacu w Wilanowie zostały przekształcone w Galerię Plakatu, mieszczącą w sobie zbiory Muzeum Narodowego. Muzeum powstało dzięki pomysłowi Janiny Fijałkowskiej, która doświadczyła popularności sztuki plakatu we Francji, gdy odwiedziła wystawę w jednej z francuskich galerii. W międzyczasie wśród plakacistów powstał pomysł zorganizowania Międzynarodowego Biennale Plakatu w Warszawie, gdyż wspomniane na początku tekstu wydarzenie i stały popyt na nowe plakaty dowodziły, iż publika jest zainteresowana sztuką plakatu.

Rok 1966 był pierwszym rokiem Biennale, które z kolei okazało się niesłychanym sukcesem – plakaty nadeszły z najdziwniejszych zakątków naszego globu: z Japonii, Wietnamu czy nawet z zakazanego USA. Dla rządu Biennale było pretekstem, by pokazać „zgniłemu Zachodowi” jak dobrze się żyje w Polsce i jak sztuka kwitnie pod komunistycznymi skrzydłami, a jak wynika z zachowanych archiwów z tego wydarzenia, pan minister kultury Lucjan Motyka nie miał absolutnie żadnego pojęcia o sztuce plakatu, wykonując jedynie polecenia z góry. Do Warszawy przylecieli goście i dziennikarze, a rozdanie nagród odbyło się w języku polskim i angielskim. Biennale odbyło się następnie w roku 1968 (w tym samym roku zostało otwarte Muzeum Plakatu w Wilanowie) i trwało do 2016 roku, w zeszłym roku Biennale wróciło pod skrzydła Warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, a w tym roku odbyła się 26 edycja.

“Oni” Franciszek Starowieyski
Zobacz również: “Zama” – Recenzja

W trakcie trwania tych Biennale polskim artystom wielokrotnie udawało się zachwycić i zszokować publiczność. Nastał czas renesansu w sztuce plakatu – Jan Lenica tworzył plakaty na zasadzie abstrakcjonizmu, łącząc rytm z kolorystyką, Starowieyski zaprezentował plakaty rysowane ręką mistrza, o pięknych, ciągnących się liniach i doskonałym cieniowaniu, Waldemar Świerzy wkroczył w świat plakatu dzięki impresjonistycznym, często przywołującym na myśl dzieła francuskich malarzy kompozycjom, Henryk Tomaszewski opanował sztukę minimalizmu i karykatury do perfekcji, Stasys Eidrigevicius tworzył w kubistycznym stylu z domieszką surrealizmu, Wiesław Wałkuski zszokował publikę idealnym oddaniem tekstury materiału i skóry w swych „plakatach-portretach”, Eugeniusz Get-Stankiewicz osiągnął mistrzostwo w miedziorytach, czyniąc jego obrazy doskonałymi do najmniejszego detalu, a było tych artystów wiele, wiele więcej.

Niektóre plakaty stały się ikonami popkultury tamtych czasów, często wzbudzając większe zainteresowanie niż film czy przedstawienie przez nie reklamowane. Dzięki Biennale zaś polskie plakaty trafiały do zagranicznej widowni, niemal z miejsca stając się obiektami pożądania. Prawdziwy renesans.

Limity czynią mistrzów

Kolejnym czynnikiem, który przekłada się na wartość sztuki Polskiej Szkoły Plakatu są realia, w których artyści musieli pracować. Jak niemal każde państwo za Żelazną Kurtyną, technologia naszego kraju nie miała porównania do rozwiniętej techniki druku na Zachodzie czy w Stanach. Polscy artyści pracowali na przestarzałym sprzęcie, mając do dyspozycji najtańszy, koszmarnej jakości papier i wąski wybór kolorów. Na całe szczęście te niedogodności tylko zmotywowały plakacistów by eksperymentować z medium na każdy możliwy sposób, szukając nowych kompozycji kolorystycznych i stylów rysunku, by druk wykonany w stylu offsetowym odpowiednio wyglądał. Łatwo tu znaleźć nawiązanie do Polskiej Szkoły Filmowej, która pod wpływem spotęgowanej cenzury ze strony państwa wyprodukowała prawdziwe arcydzieła kinematografii.

Zobacz również: Klasyka w dniu premiery – “Rozstanie”

Wraz z postępem technologicznym plakaty polskie nabrały barw i kształtów, dając plakacistom jeszcze większe pole do popisu, co jednak doprowadziło również do powolnego zatracenia świetności Polskiej Szkoły Plakatu. Późne lata 90. były momentem, gdy technologia komputerowa wkroczyła do świata plakatu i malarskie talenty artystów zaczęły być spychane na bok przez tę nową formę sztuki. Plakaty tworzone w formie cyfrowej były też znacznie tańsze niż te, które były malowane na zamówienie, tak więc wielu mistrzów plakatu przeniosło swe zainteresowania na inne dziedziny sztuki, takie jak ilustracja, rzeźbiarstwo czy wielogodzinne maratony malarskie przy publice, jak w przypadku Starowieyskiego.

“Goja” Stasys

Krzyk ze ściany

Istotą Polskiej Szkoły Plakatu jest jej odmienność. Prostym jest zwyczajne wytykanie błędów, które to rzekomo mogły wprowadzić widza w błąd. Owszem, obcy w filmie Ridleya Scotta nie wyglądał jak klatka piersiowa z oczami, a nadmiar nachalnej symboliki również potrafi zepsuć odbiór filmu, lecz te plakaty, które powstawały w pocie czoła, bez konkretnej wiedzy o filmie prezentowanym (bo niby jak artysta miał zobaczyć film przed premierą?) często zawierają w sobie pewne piękno, które można zrozumieć wyłącznie po zapoznaniu się z filmem bądź przedstawieniem.

Jest tak np. z plakatem do filmu Cena strachu autorstwa Jana Lenicy, prezentującym twarz z powiększonymi oczami, które przecież w sztuce oznaczają właśnie strach. A skąd ten strach? Tego dowie się tylko ten, kto film zobaczył. Na tym właśnie polega siła i legenda polskiego plakatu – wielu z artystów tworzących w tym kierunku potrafiło nie tylko zachęcić widza do pójścia do kina czy teatru, ale również zinterpretować dzieło, stworzyć swoistą symbiozę między plakatem a filmem.

Zobacz również: Kulturawka #7 – Taśmy Eisensteina cz. 2
“Cena strachu” Jan Lenica

I na tym chciałbym ten tekst zakończyć. PSP to rzecz wspaniała, wyjątkowa i warta pamięci. W dzisiejszej rzeczywistości natykamy się na tysiące różnych obrazków, zarówno na ulicach jak i w internecie, ale tylko kilka z nich utyka w naszej pamięci na moment dłuższy niż sekunda. Plakaty to sztuka, nie gorsza niż ta znajdująca się na płótnach i jeżeli styl któregokolwiek  z wspomnianych mistrzów Wam się spodobał – dzielcie się nimi, pokażcie znajomym. Bez nas, bez tej pamięci, biografie i dzieła tych ludzi przepadną na zawsze, a Polska straci jeden z najpiękniejszych okresów sztuki w swojej historii. A warto o nią walczyć, w końcu jest wyjątkowa dla naszego kraju.

Recenzje

„The Meg” – Recenzja

Martin Reszkie

Zaskakująco, The Meg okazuje się być sprawiającym frajdę wakacyjnym filmem o rybie równie starej, co wielkiej. I w zasadzie na tym można byłoby skończyć tę recenzję. Trudno bowiem wymagać od tego rodzaju widowiska poruszania głębszych punktów ludzkiej egzystencji czy koegzystowania ze sobą człowieka i nie dających się poskromić sił natury, choć i taka problematyka została delikatnie przez twórców zasygnalizowana.

Zacznijmy jednak od początku. Mamy Jacka Morrisa (w roli błyszczący jak zawsze i niesamowicie bawiący się Rainn Wilson), właściciela potężnej stacji badawczej nieopodal chińskiego wybrzeża. Jack jednak ma problem. Pierwsze jego odwiedziny stacji kończą się utknięciem zespołu badawczego poniżej linii dna, które (niespodziewanie) okazało się nie być dnem. Załodze udało się jedynie przekazać, że mieli kontakt z potężnym stworzeniem. Przy braku kontaktu z towarzyszami znajdującymi się 12 tysięcy metrów pod wodą, wyjście jest jedno.

Na ratunek wezwany zostaje stary przyjaciel, Jason Statham. Oczywiście nie ma to nic wspólnego z olimpijsko-basenową przeszłością Jasona. Ma natomiast z jego bohaterem – Jonasem Taylorem, będącym wojskowym ratownikiem wodnym, który pięć lat wcześniej stracił reputację po zostawieniu na śmierć swoich towarzyszy. Według niego – atomową łódź podwodną zniszczyła jakaś żywa i całkiem silna istota, lecz zdaniem reszty świata, po prostu spanikował na dużej głębokości. Pierwsza od lat akcja jest więc dla niego możliwością udowodnienia swojej racji.

Kadr z filmu: „The Meg”
Zobacz także: Kontynuację losów radzieckiego geniusza

Trzeba uczciwie przyznać, że The Meg w warstwie scenopisarskiej zaskakująco gładko przechodzi pomiędzy różnymi głupotkami wynikającymi z tego, że jest to film o mającym dwa miliony lat rekinie będącym w ukryciu przez cały ten czas. Bohaterowie są zarysowani jedną czy dwiema grubymi kreskami, jednak reżyserska wprawa Jona Turteltauba pozwala każdemu odpowiednio wybrzmieć w tej historii, nawet jeśli nie został napisany w jakiś szczególnie ciekawy czy oryginalny sposób.

W zasadzie postać reżysera to największy wyróżnik The Meg od dziesiątek innych tytułów co najwyżej klasy C emitowanych o 23:55 na TV Puls. Lekkość całej historii, dobra ręka do aktorów (szczególnie chińskich, starających się mówić po angielsku), czy zwyczajna, a niezwykle potrzebna rzemieślnicza biegłość Turteltauba pozwalają nam nasycić się obrazem, który na papierze wygląda w niektórych miejscach naprawdę idiotycznie. Do tego dołożyć należy odpowiednie wyważenie dramaturgiczne czy uzupełnienie tego nietypowym dla tego gatunku fanserwisem i można udać się do kin bez wielkich szans na zawód.

O realnych aspiracjach Megalodona wiedzieli spece od reklamy. Zwiastuny, trailery czy plakaty kipiały humorem czy niespotykaną w filmach za 130 milionów dolarów dużą dozą autoironii. Wygląda na to, że Amerykanie wreszcie nauczyli się sprzedawać niedorzeczne historie w sposób przystępny nie tylko dla niedzielnego widza. Na pomoc w tym przyszedł także montażysta nie dający widzom szansy do ataku epilepsji co kwadrans. Oddajmy cesarzowi, co cesarskie – technicznie The Meg to najwyższa półka.

Kadr z filmu: „The Meg”
Zobacz także: Recenzję Slender Mana

To jednak do Jasona Stathama należy cały film. Niesie on go na swoich boskich barkach od momentu, w którym się pojawia aż do zakończenia, którego nie tyle się można spodziewać, co się go po prostu oczekuje. Nic dziwnego – kiedy taka postać rusza na pięści z prehistoryczną bestią, dobrze wiemy, kto dostanie wycisk. Jednakże, należy nadmienić, że o ile nie jest się fanem charyzmy czy aktorskich walorów Jasona, to i tym razem nie daje on żadnego powodu, by zmieniać o nim opinię. Daje z siebie to, do czego przyzwyczaił nas w poprzednich produkcjach. I dodał do tego najlepszą formę jaką widziałem u buchającego testosteronem pięćdziesięciolatka.

Warto także pochylić się nieco nad kategorią wiekową. Zdecydowanie można żałować decyzji uczynienia z The Meg dość bezkrwawego widowiska. Nie rozpaczałbym jednak nad tym. Wydaje mi się, że gdyby zdecydowano się na kręcenie w kategorii R, producenci szybko uszczupliliby budżet obawiając się finansowego flopa. Po takim zagraniu, pomimo potencjalnego morza krwi, otrzymalibyśmy zapewne dość marnej jakości efekty specjalne. A obecnie właśnie karta graficzna decyduje o wizualnej jakości takich obrazów. Taki kompromis wydaje mi się więc dobrym wyjściem, nawet jeśli cierpi na tym logika w filmie. Dostajemy bowiem historię, w której jedyną krwawiącą istotą jest rekin.

Można teraz wrócić do pierwszego akapitu. The Meg finalnie dopłynął do brzegu i nasycił się strumieniem gotówki z kin amerykańskich i chińskich, więc nie widzę większych przeciwwskazań, by po wakacyjnym zażywaniu witaminy D na plaży nie opłacić wyjścia do kina z rybą większą niż jakakolwiek smażalnia nad Bałtykiem może zaproponować.

Ocena

6 / 10
Klasyka z FilmawkaPublicystyka

Klasyka w dniu premiery – “Rozstanie”

Kamil Walczak

Gdybym ktoś przystawił mi pistolet do głowy i kazał wskazać najważniejszy film ostatniej dekady, zaryzykowałbym Rozstanie z 2011 roku. Asghar Farhadi, irański reżyser oraz scenarzysta, autorskim językiem najczystszego kina wyartykułował w tym filmie bolączki, zmartwienia i pretensje ludzi z prawdziwego zdarzenia. Zebrał zasłyszane z życia wydarzenia i dobudował do bazy całej historii – młodego mężczyzny opiekującego się chorym na Alzheimera ojcem. W ten jakże prosty sposób skonstruował niepozorną opowieść, która wydaje się każdemu z nas tak bliska, a jednocześnie boleśnie zachodzi pod skórę. Stworzył rzeczywistość, w której żyjemy i którą codziennie konfrontujemy.

Sama historia to obyczajówka pełną parą. Simin (Leila Hatami) chce wyemigrować z rodziną z Iranu, na co nie zgadza się jej mąż – Nader (Peyman Moaadi) – który musi opiekować się zniedołężniałym ojcem. Żona wyprowadza się od niego i występuje o rozwód, jednak dla sądu to za mało. Pozostają zatem w separacji. Ich nastoletnia córka, mimo że chciałaby wyjechać, aby powstrzymać matkę od wyjazdu zamieszkuje na stałe z Naderem. Jego ojcem ma zajmować się opiekunka, ledwo wiążąca koniec z końcem Razieh (Sareh Bayat), która zatrudnia się bez wiedzy swojego męża (Shahab Hosseini), do pracy przychodzi z małą córeczką, a na dodatek jest w stanie błogosławionym.

Zobacz również: Klasyka z Filmawką – “Pusher”

Podobnie jak w Co wiesz o Elly? Farhadi przyjmuje porywającą, choć tym razem jeszcze mniej oczywistą formułę obyczajowego thrillera. Bo istotnie tak ogląda się jego filmy. Co wyjątkowo symptomatyczne, to widzowi przyjdzie zostać arbitrem w całej sprawie. Reżyser zaznajamia nas z najdrobniejszymi szczegółami dochodzenia, po swojemu drąży i eksploatuje kolejne sceny i motywy, aż w końcu zdradza tajemnicę, druzgocącą po obu stronach ekranu. A przy tym pozostawia otwarte zakończenie, nie pozycjonując się po którejkolwiek ze stron. Stricte obiektywna narracja, wycyzelowana pustką ścieżka dźwiękowa oraz wielopłaszczyznowość opowiadanej historii predestynują etyczną i psychologiczną wagę Rozstania.

Reanimowane zostają klasyczne konflikty tragiczne, obecne w całym dorobku perskiego twórcy. Nader musi zdecydować, czy powiedzieć policji prawdę i przyjąć oskarżenie o morderstwo czy trzymać się kłamstwa o wątłej podstawie. Jego córka, która jeszcze przed chwilą nakłaniała go do prawdomówności, staje przed identycznym dylematem – może zeznać zgodnie z prawdą albo w najgorszym przypadku wysłać ojca na szafot. Dramat postaci polega na tym, że są niejako skazani na zatajanie faktów, milczenie, zmyślanie. Strach przed kształtem, jaki nadali własnej rzeczywistości, zwyczajnie ich paraliżuje. Bolesne rozpoznanie, którego doświadczają bohaterowie, nosi znamiona antycznego anagnoryzmu – kiedy rozmyte zostają mgliste okoliczności, a w szczerym polu zdarzeń ukazują się zamknięci w katastrofie własnych czynów ludzie. Ludzie, bo tak też po ludzku są oni traktowani przez autora.

Zobacz również: Kulturawka #7 – Taśmy Eisensteina cz. 2

Słusznie wydaje się, że postacie egzystują i dźwigają swój krzyż w tym samym świecie co my. Mają zwyczajne problemy i łatwe do skojarzenia motywacje. Hodjet, mąż Razieh, którego Nader bierze za bezmyślnego choleryka, tak naprawdę ma problemy psychiczne i leczy się terapeutycznie. Razieh z kolei zaniedbała swoją pracę opiekunki, bo musiała udać się do lekarza w sprawie ciąży. Do tych konfliktów dochodzą jeszcze całe paragrafy z kodeksu irańskiego prawa. Świat przedstawiony jest również światem rzeczywistym – ze wszystkimi jego ograniczeniami i prawami. W uniwersum tym znakomicie porusza się Farhadi, wykorzystując przeciwieństwa na swoją korzyść, inicjując napięcie i tajemnicę przy niewspółmiernie prostych środkach.

Szczyt swojej relewantności osiąga Rozstanie pociągnięciem motywu tytułowej separacji. Najmocniej obrywa się Termeh, bo to właśnie ich córka zostaje zatrzaśnięta w klinczu całej historii. Jest zamieszana w wypadek Razieh, musi zeznawać przed prokuratorem, a przede wszystkim – zdecydować, z którym rodzicem chce zostać. Istotnie, to ona jest ofiarą rodzicielskich kłótni, a jej spajająca rola w małżeństwie Nadera i Simin to tylko atrapa, klinująca nieuchronny obrót spraw. W tym perski twórca dochodzi do perfekcji: z równą bliskością i obiektywizmem inscenizuje osobisty, tragiczny dylematu rozdartego między dwóch rodziców dziecka, które chce tylko, żeby ci w ogóle się nie rozchodzili. Ostatnia scena zdradza nam, że wszystko, co poróżniło wcześniej rodziców, jest już nieaktualne, a ona mimo to zostaje postawiona przed ostateczną decyzją. Działania bohaterów mają nieodwracalne konsekwencje. Wybór Farhadi pozostawia nam.

Zobacz również: “Trzy Twarze” – Recenzja
Kadr z filmu “Rozstanie”

Seans wieńczą kreacje Leily Hatami, Shahaba Hosseiniego (sprawdzonej marki u Irańczyka) oraz wspaniałego Peymana Moaadiego, który roli Nadera nadał ciepła i opiekuńczości, ale też szkodliwej dumy oraz niepokoju. W lubującym się w cenzurze patriarchalnym Iranie, gdzie kobiety pokazują się raczej w hidżabie, Farhadi zdołał stworzyć arcydzieło rangi światowej, zręcznie i z szacunkiem wykorzystując restrykcje jako elementy filmowego medium. Jego kunszt doceniono tak w Berlinie, gdzie zebrał Złotego Niedźwiedzia i nagrody za najlepszych aktorów, jak i na Oscarach (nominacja za najlepszy scenariusz oryginalny i zwycięstwo w kategorii “najlepszy film nieanglojęzyczny”). To do dziś najbardziej kasowy i najbardziej doceniony film w historii islamskiej republiki. Otwiera drogę do innych autorów kina, a także do samej kultury. W niej zaś specyficzna i niepowtarzalna czułość oraz pasja do tworzenia sztuki, czego nieraz ze świecą szukać na znajomym podwórku.

PublicystykaZestawienia

Nowo Horyzontowe TOP 10

Maciej Kędziora

Nowe Horyzonty już dawno za nami, więc nadszedł czas końcowych podsumowań. Na wstępie pragniemy szybko wyjaśnić zasady, na jakich film mógł być brany pod uwagę przy tworzeniu TOPu. Po pierwsze – co oczywiste – musiał być ona pokazywany na festiwalu Nowe Horyzonty. Po drugie, musiało go obejrzeć przynajmniej trzech redaktorów – stąd perły takie jak Gwiazdka Lurfa, czy Noc pożera świat w zestawieniu się nie znalazły. Po trzecie nie braliśmy pod uwagę filmów krótkometrażowych, retrospektyw, oraz sekcji “Sezon” (najgłośniejsze premiery ostatniego roku). Skoro wszystko jasne, można zaczynać odliczanie!


10.Trzy Twarze” – Polska premiera nie została jeszcze ogłoszona

Kadr z filmu “Trzy Twarze”

Jafar Panahi po raz kolejny tworzy “pseudodokument”, w którym obsadza siebie i irańską aktorkę w roli ich samych. Otrzymane przez nich drastyczne nagranie nastolatki, która popełnia samobójstwo stanowi oś fabularną filmu i jednocześnie pretekst do pokazania widzowi wiejskich obszarów Iranu. To, co stanowi o lekkości obrazu to czarny humor wplatany do produkcji na każdym kroku. Słynny już chociażby jest dialog na temat napletka i jego roli w kształtowaniu drogi życiowej mężczyzny.
Na uwagę należy też ciekawa kreacja postaci samego Panahiego. Aktor-Reżyser z jednej strony bierze udział w większości wydarzeń, z drugiej strony jego rola sprowadza się do kierowania pojazdem i obserwacji. Nie ingeruje nigdy bezpośrednio w akcje ani decyzje bohaterów, co stawia jego postać gdzieś w pobliżu baśniowych mędrców. Trzy twarze to jednak przede wszystkim inteligentny i zabawny porter irańskiej wsi, połączony z niebanalną historią i kilkoma subtelnymi komentarzami politycznymi. (Andrzej Badek)

Zobacz również: Trzy Twarze – Recenzja

9.Lato” – Polska premiera 31 sierpnia

Kadr z filmu "Lato"
Kadr z filmu “Lato”

Głównym powodem, dla którego najnowszy film Sieriebriennikowa nie powinien mieć problemu z dobrym przyjęciem w naszym rodzimym kraju jest fakt, że akcja Lata równie dobrze mogłaby dziać się w Polsce. Wszak to nie tylko, mimo wszystko uniwersalna, opowieść o miłości, przyjaźni i (nie)spełnionych ambicjach, ale przede wszystkim portret społeczeństwa zafascynowanego muzycznym Zachodem, ludzi koczujących w oczekiwaniu na najnowsze nagrania swojego ulubionego zespołu, przepisujących teksty ze słuchu do specjalnych zeszytów, czerpiących energię z przeciskającego się przez żelazną kurtynę punku, cytujących Blondie, a w chwilach smutku podśpiewujących razem z Lou Reedem. Ogromna dawka nostalgii prowokująca wyrzuty sumienia, że przyszło nam żyć w czasach Spotify, Geniusa i Taco Hemingwaya podszyta teledyskowością, umiejętnym łamaniem czwartej ściany, niespożytą energią i niebanalną estetycznie formą, która nawet jeżeli trochę za bardzo kreuje się na zachodnią modłę, to i tak nie zatraca wschodniego ducha. (Michał Piechowski)

Zobacz również: “Lato” – Recenzja

8.Shoplifters” – Polska premiera na jesień (dokładnej daty nie podano)

Kadr z filmu “Shoplifters”

Laureata tegorocznej złotej palmy w Cannes praktycznie przedstawiać nie trzeba – Hirokazu Koreeda znów powrócił do tematu, w którym czuje się najlepiej – ukazał ludzki, rodzinny dramat w stonowany, a momentami nawet ciepły sposób. Reżyserowi opowieść o biednej rodzinie, która pewnego dnia przygarnia do swojego domu przemarzniętą dziewczynkę, mimo iż sami są zmuszeni okradać sklepy by przetrwać, posłuży by wystawić na próbę łączące ludzi więzi. Japończyk bardzo często porównuje swoje filmy do dzieł Kena Loacha – w istocie, bardzo łatwo odnaleźć u niego ten charakterystyczny realizm. Przede wszystkim jednak siła reżysera tkwi w przenoszeniu ciężaru swoich opowieści – widz w trakcie seansu będzie poddawany moralnym próbom, zastanawiając się nad losem pokazywanych mu postaci. Jest bowiem bardzo łatwo zbagatelizować przestępstwa, czy złe uczynki, widząc obrazy szczęśliwej rodziny, która czerpie z nich korzyści. Japończyk zadba jednak o to, żeby wyrobiona przez widza opinia miała szansę zmienić się podczas seansu parokrotnie, tak aby na końcu nie była podsuniętą przez reżysera myślą, czy morałem. Dziękuje panie Koreeda za darzenie widza najwyższym szacunkiem. I za otwieranie serduszka na nieliczne ciepłe momenty w otaczającym zimnym świecie. (Szymon Pietrzak)


7.Płomienie” – Polska premiera 28 grudnia

Kadr z filmu “Płomienie”

Najnowsze dzieło wybitnego koreańskiego reżysera to pierwsza w jego karierze produkcja oparta o materiał literacki. Docenione przez krytyków na festiwalu w Cannes Płomienie są jednak czymś więcej, niż grzeczną ekranizacją. Czerpiąc pełnymi garściami z opowiadania Murakamiego Lee stworzył jeden z najbardziej przejmujących obrazów społeczeństwa ery postmodernizmu. W przeciągu 150 minut ukazuje ponure życie współczesnej koreańskiej młodzieży – pozbawionej ambicji, tożsamości, zmuszonej do walki o przeciętna robotę, w której pracodawcę bardziej niż twoje nazwisko obchodzi to, czy jesteś w stanie pracować po godzinach. Świat wypełniony Gatsbymi, którzy nudę dnia powszedniego zabijają dyskutując na temat wyższości genów lub spalając szklarnie.
Lee słynie ze swojego poetyckiego stylu, który w Płomieniach, podobnie jak w Miętowym Cukierku, doskonale łączy z wnikliwymi obserwacjami koreańskiej codzienności. W tym wydaniu jego ojczyzna jawi się jako państwo rozbite, gdzie starszyzna, która powinna nauczać młodych jest zbyt zajęta swoimi wojenkami, a pozbawiona autorytetu młodzież trwoni dni, jakby w kolektywnym oczekiwaniu na apokalipsę. Płomienie to wybitny melancholijny dramat, wstrząsający thriller i emocjonujący kryminał. Film wypełniony symbolami oraz scenami, których niewymuszone piękno jest w stanie dogłębnie poruszyć każdego wymagającego widza. (Wiktor Małolepszy)


5.Skate Kitchen” (ex aequo) – Polska premiera nie została jeszcze ogłoszona

Kadr z filmu “Skate Kitchen”

Nie ma kadru w którym Skate Kitchen nie krzyczy „Sundance”. Jednak nie dajcie się zwieść temu wrażeniu, to coś więcej niż lekka amerykańska produkcja. Skate Kitchen w znakomity sposób wprowadza nas, widzów do skate’owego światka – pokazując nam dwie grupy. Jedną, w której pierwsze skrzypce grają nastoletnie dziewczyny i drugą w której rządzi płeć męska. Dawno nie widziałam produkcji, która tak subtelnie i delikatnie naznaczyła ten kontrast. To film dla każdego i w którym prawdopodobnie odnajdzie się każdy. Choć trochę. (Maja Głogowska)

Zobacz również: “Skate Kitchen” – Recenzja

5.Jeszcze Dzień Życia” (ex aequo) – Polska premiera 2 listopada

Kadr z filmu “Jeszcze Dzień Życia”

Nie spodziewałem się, że na festiwalu Nowe Horyzonty będę miał szansę zobaczyć najbardziej wciągający film superbohaterski w tym roku. Jednak tak się stało. Bez wątpienie Jeszcze Dzień Życia to jedna z najpiękniejszych, jeśli nie najpiękniejsza wizualnie produkcja ze wszystkich na liście. Perfekcyjnie oddany klimat książki Ryszarda Kapuścińskiego, wciskająca w fotel narracja, a dodatkowo świetne przebitki dokumentalne, powodują, że dzieło (bo jest to dzieło sztuki) Damiana Nenowa i Raula de la Fuente wchodzą na poziom z plakietką “wybitność”. I ze względu na bliską memu sercu tematykę, bardzo mnie to cieszy. (Maciej Kędziora)

Zobacz Również: “Jeszcze Dzień Życia” – Recenzja

4.Sny Wędrownych Ptaków” -Polska premiera nie została jeszcze ogłoszona

Kadr z filmu “Sny wędrownych ptaków”.

Ciro Guerra to prawdziwy czarodziej. Nie tak dawno temu zachwycił mnie swoim filmem W objęciach węża, który luźno bazował na Jądrze ciemności, żeby teraz olśnić mnie pięknem dzikiej Kolumbii. Sny wędrownych ptaków stanowią doskonały wstęp do serialu Narcos, ukazując sposób tworzenia narkotykowych rodzin, ale jest czymś dużo więcej. To wspaniała historia o ludzkich wyborach i ich konsekwencjach, podzielona na kilka rozdziałów, serwujących nam zarówno komedię, dramat, jak i elementy kina wojennego. Nawet jakby pozostałe były bez znaczenia, film obroniłby się swoimi kadrami z kolorowymi ludźmi, bajecznymi lasami i złotymi pustyniami. Takiego filmu po prostu szkoda nie obejrzeć. (Andrzej Badek)

Zobacz Również: “Sny Wędrownych Ptaków” – Recenzja

3.Siedzący Słoń” – Polska premiera nie została jeszcze ogłoszona

kadr z filmu "Siedzący słoń"
Kadr z filmu “Siedzący słoń”

Niemalże czterogodzinna historia, której puentę każdy znał już przed seansem. Widmo tragicznej śmierci Hu Bo ciąży nad jego pełnometrażowym debiutem, a z każdej sceny wylewa się bezsilność wobec otaczającego świata i postępujące rozgoryczenie. Okoliczności pomogą Siedzącemu słoniowi zapisać się w historii kina, ale nawet bez poradziłby on sobie z tym znakomicie. Poprowadzona w ciągu jednego dnia akcja splata ze sobą losy grupy bohaterów w różnym wieku i chociaż razi momentami zbytnią i zbyteczną dosłownością, portretuje ich z niesamowitą subtelnością i empatią. W tym burzliwym konflikcie pokoleń młodość wciąż jeszcze chce walczyć o lepsze jutro, ale starość ma już na to gotową ripostę – zmienia się co najwyżej nasze podejście do świata, on sam raczej nie. (Michał Piechowski)

Zobacz również: “Siedzący Słoń” – Recenzja

2.Climax” – Polska premiera 9 listopada

"Climax" – Recenzja
Kadr z filmu “Climax”

Postkoitalne piekło w rytmie buzujących syntetyzatorów. Tancerze. Impreza. Winyle. Sangria. Dziewczyny. Cekinowa flaga Francji i artystyczna, półtoragodzinna improwizacja. Zwycięzca prestiżowej kategorii Directors’ Fortnight na festiwalu w Cannes i zdobywca naszych dusz na Nowych Horyzontach. W neonowej chromatyce i z zzaramienną kamerą prowadzeni jesteśmy przez Styks, dzięki podtrutym LSD drinkom wkraczamy w najgorszego tripa, o jakim baliśmy się śnić, prosto do bram Hadesu. Diabelska choreografia, której wtóruje Sofia Boutella, nie daje nam chwili wytchnienia, cały czas jesteśmy targani to przez tętniący dragami parkiet, to przez poczerwienione i mroczne korytarze, to tu, to tam rozgrywaja się dantejskie sceny, których graficzność szkoda opisywać. Jednocześnie, złożony zostaje hołd kinu – od Friedkina i Kobayashiego do Fassbindera i Żuławskiego – dzięki artystycznym referencjom i charakterystycznym gestom, przefiltrowanym przez Argentyńczyka w jeszcze potworniejszy koszmar. Niestety,dla reżysera będzie to chyba najbardziej mainstreamowa i najcieplej przyjęta produkcja. I dementujemy plotki: Gaspar Noe nie zatrudnił nas do promowania tego filmu – Climax jest naprawdę aż tak dobry. (Kamil Walczak)

Zobacz Również: “Climax” – Recenzja

1.Tajemnice Silver Lake” – Polska premiera 21 września

Tajemnice Silver Lake
Kadr z filmu “Tajemnice Silver Lake”

O nowym filmie Davida Roberta Mitchella zrobiło się naprawdę głośno, kiedy zaledwie jako trzeci film niezależnego amerykańskiego reżysera znalazł się wśród produkcji walczących o Złotą Palmę na tegorocznym festiwalu w Cannes. Tajemnice Silver Lake, jak wiele wielkich filmów przed nimi, zebrały mieszane opinie – krytycy zarzucali, że względnie młody Mitchell rzucił się na zbyt głęboką wodę swoją prawie 150-minutową, zakręconą zdaje się od niechcenia, ale jednocześnie wielowątkową i spójną diagnozą współczesnego zeitgeistu.

Każdemu, kto jednak w jakimś stopniu ceni popkulturę jako zjawisko, Mitchell będzie się wydawał odpierać wszystkie wymierzone w niego krytyczne ciosy. W bardzo samoświadomych W Tajemnicach… neo-noirowe hołdy dla Hitchcocka wylewają się początkowo z ekranu oraz głośników strumieniami, aby stopniowo przejść w spiskowego, onirycznego tripa w poszukiwaniu… prawdy? Jakie ma to znaczenie, kiedy wędrówka jest tak satysfakcjonująca?

Ciężar całej produkcji dźwiga na barkach Andrew Garfield – idealny w roli współczesnego slackera, bohatera z przypadku, nonszalancko idącego za nitką do kłębka, okazyjnie, doprowadzony do ostateczności, wybuchając groteskową przemocą. A filmowy świat, w którym wije się nić filmowej intrygi jest miejscem tętniącym swoim życiem, wypełnionym indywiduami, lokacjami i muzyką, do których wraca się myślami jeszcze długo po seansie.

Na kolejną podróż do silverlake’owego Los Angeles przyjdzie nam jednak poczekać do jesieni, kiedy szeroką premierę będzie miała przemontowana i ponoć skrócona wersja filmu. Żywię nadzieję, że Tajemnice Silver Lake nie stracą swojego vibe’u i kultowych scen oraz nie pozostaje mi nic innego, jak odsłuchiwanie soundtracku wspak w poszukiwaniu ukrytych przekazów. Do zobaczenia, Mitchell! (Michał Palowski)

Zobacz również: “Tajemnica Silver Lake” -Recenzja

Nowe Horyzonty zostały w ten sposób finalnie rozliczone. Oczywiście pojawi się jeszcze kilka recenzji, felietonów, ale trzeba ruszyć dalej, czekając na inne festiwale (Kapitularz, Ars Independent, Warszawski Festiwal Filmowy i American Film Festival). Jedno jednak możemy wam obiecać – za rok znów zobaczymy się na korytarzach kina Nowe Horyzonty, czy też na parkietach w klubie Arsenał. Bo festiwal to nie tylko świetne filmy z listy, ale również wy – czytelnicy, inni dziennikarze, czy filmowcy. To dzięki wam możemy przez 10 dni mieć tak dużą frajdę nie tylko z oglądania i pisania, ale również przebywania w tej pięknej, kinofilskiej bańce.

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.