Recenzje

“Zama” – Bzik tropikalny – Recenzja

Paweł Kostrzewa

„Zamę” Lucrecii Martel otwiera scena, w której tytułowy bohater wpatruje się w oleiste, leniwie rozbijające się o żółty, piaszczysty brzeg, wody Parany. Niewprawne czy nieuważne oko mogłoby pomylić wybrzeże wielkiej rzeki z oceanicznym; bezmiar spokojnej wody kontrastuje z zadumaną kruchą ludzką postacią, sugerując zwyczajowe klucze interpretacyjne: wielka woda jako symbol możliwości, obietnica przygody, zapowiedź nowego początku. Nie dajmy się jednak zwieść. Martel inicjuje swoją opowieść szyderstwem, by konsekwentnie pozostać przy tym tonie aż do (piołunowo) gorzkiego, by użyć anglosaskiej idiomatyki, końca. Oglądamy więźnia, zwierzę zakleszczone w pułapce, której mechanizm przekracza swoim skomplikowaniem skromne możliwości intelektualne schwytanego. Światło otwartego horyzontu to kraty, bariera odgradzająca Zamę od wyczekiwanego okrętu, który wiezie upragnione przez Zamę wieści.

Zama
fot. materiały prasowe
Zobacz również: „Siedzący słoń” – Recenzja

Na swój wpisujący się w nurt demaskujący mit założycielski Iberoameryki film, Martel wybiera nie żądnego krwi i złota konkwistadora, ale przedstawiciela trzeciego czy czwartego pokolenia intruzów (ten współczesny filtr nakłada reżyserka na portret zbiorowy mikro-komuny hiszpańskiej na terytorium dzisiejszego Paragwaju), urzędnika Imperium na podrzędnej placówce, zapomniany, rdzewiejący trybik w monstrualnej, źle oliwionej topniejącym importem dóbr kolonialnych machinie. Przy okazji, wbrew obowiązującemu credo nienastępowania na achillesową piętę społeczno-politycznej wrażliwości, Martel denuncjuje niekompatybilność pewnego typu formacji psychofizycznej z wyzwaniami jakie stawia(ł) Nowy Świat: przedstawiciela małomiasteczkowej klasy średniej, któremu horyzont wyobraźni wytyczają skromna, acz ciepła posadka i bezrefleksyjna wierność Królowi.

Nie mamy cienia wątpliwości: zdaniem Martel to nie Zamie podobni bezbarwni konformiści są odpowiedzialni za dzisiejszy obraz tego heterogenicznego tworu jakim jest Ameryka Łacińska. Ich przemnożona przez dekady, powtarzająca się, ale nieodciskająca piętna na kontynencie obecność, skondensowana zostaje w postaci ex-corregidora Don Diego de Zamy, równie łatwo zapomnianego przez Amerykę jak rzesza bezimiennych dziś corregidorów.

W żyłach Zamy nie płynie nawet kropla krwi poszukiwacza przygód. Jego nabzdyczone, znużone, wadliwie procesujące zastaną rzeczywistość jestestwo określa przemożne pragnienie opuszczenia placówki, wyrażane w niezliczonych listach do żony którą, zresztą, jak przystało na urzędnika at large, zdradza z jedną z kobiet z plemienia Guaraní (praktyka o żywocie znacznie dłuższym niż Imperium Hiszpańskie, wciąż będąca najsmakowitszą z plotek dusznych środowisk ekspackich w większości krajów leżących poniżej równika). Stan ciągłej gotowości do opuszczenia znienawidzonego miejsca świetnie obrazuje druga sekwencja filmu: Don Diego, na przekór aurze niesprzyjającej wielowarstwowemu obleczeniu oraz postępującemu we wspólnocie rozprzężeniu sztywnego dress code’u, w pełnym europejskim rynsztunku człowieka cywilizowanego, surducie, pończochach, niepierwszej świeżości peruce, krąży nerwowo po wydmach, wypatrując posłańca. Grupa hiszpańskich żon, pospołu z metyskimi i autochtonicznymi pomocami domowymi, urządza sobie błotne SPA.

Zobacz również: „Le livre d’image” – Recenzja

Zama podgląda z fascynacją a zarazem odrazą; ten stopień asymilacji jest mu kompletnie obcy. Zauważony przez wesołą kompanię i zachęcany do przyłączenia się, reaguje skrajną agresją, policzkując siarczyście jedną z kobiet. Zama i jemu podobni, przekonani o własnej wyższości i tylko pozornie silni stojącą za nimi powagą Korony, odwracają się plecami do kultur nowego kontynentu, a przedstawiciele tychże, po licznych upokorzeniach, oddają kolonizatorowi w trójnasób w monecie obojętnej wrogości w chwili gdy jest on najwrażliwszy: gdy wyjęty zostanie poza nawias swojej sztucznie stworzonej wspólnoty. Izolowanie innych kultur może prowadzić do przykrego osobistego doświadczenia wyobcowania, oto jak film stara się wpisywać w dyskurs o problemach współczesności.

Zama
fot. materiały prasowe
Zobacz również: „Climax”, czyli najbardziej przerażająca impreza w dziejach – Recenzja

Poza nieznośnym usposobieniem, postać Zamy skupia jak w soczewce szereg trudno zjednujących mu sympatię współczesnego widza cech charakterystycznych dla podręcznikowej figury kolonialisty: ksenofobię, rasizm, męski szowinizm, pogardę klasową, wygodnictwo, brak kręgosłupa moralnego, tchórzliwość. Don Diego obok damskiego boksu lubi sprowadzić „liściem” do porządku podwładnego-abolicjonistę. Trudno jednak nie identyfikować się z duszącym poczuciem narastającej beznadziei, ogarniającym Zamę w obliczu obojętnej, wręcz po kafkowsku wrogiej, machiny urzędniczej (Lucrecia Martel, jako Argentynka, z pewnością niejednokrotnie dzieliła ze swoim bohaterem te jakże płynnie komunikowane emocje, a Damián Szifron zdążył juz coś na ten temat opowiedzieć).

Martel, zarówno absurdy administracyjne jak i późniejszy dramat w tropikach opowiada rezygnując z ostentacji krwi, potu i ekskrementów. Świat wnętrz mieszkańców kolonii jest sportretowany z elegancją i dystansem znanymi z płócien Quentina de la Tour i Vermeera. Muzyka, którą grosso modo można skojarzyć z „hawajską”, wpisuje się we wszechobecny ironiczny ton opowieści.

Nawet gdy Don Diego w końcu decyduje się stanąć na czele ekspedycji w poszukiwaniu Vicuñii Porto, miejscowego bogeymana, baśniowego złoczyńczy – Martel odmalowuje barwnie dynamikę obrastającej tłuszczem plotki, żerującej na nudzie i ignorancji graniczącej z zabobonem – robi to niczym wyłącznie kierując się własnymi potencjalnymi korzyściami (co skrzętnie wykorzystują jego zwierzchnicy, chcący załatwić przy tej okazji swoje interesy). Szybko jednak, niczym dukajowski Hieronim Berbelek na ostatniej wyprawie w głąb krainy złośliwego i wszechmocnego kratistosa, Don Diego de Zama zderza się z rzeczywistością przekraczającą granice jego staroświatowej, urzędniczej percepcji. Raj jako awers piekła, surrealistycznie piękny krajobraz pampy kryjący śmiertelne pułapki został najdobitniej zobrazowany w scenie ataku Indian na Zamę i jego towarzyszy.

Zobacz również: „Człowiek, który zabił Don Kichota” – Zbłąkany reżyser i obłąkany aktor – Recenzja

Ta zdumiewająca sekwencja rządzi się logiką snu w samym środku upalnego popołudnia: ubarwione ochrą ciała Indian, migające w wysokiej trawie z prędkością dźwięku Indianie versus kompletnie zaskoczeni i bezbronni, poruszający się jak w trakcie zapasów w kisielu towarzysze Zamy. Operacja tak szybka i bezbolesna, że prawie nie zakłóca harmonii cudownego tableau. Przepiękna pampa z pewnością nie zachowa śladu po tym incydencie, tak jak ekspedycja Pana Berbelka zdezintegrowana siłą morfującego się krajobrazu.

Zama
fot. materiały prasowe

„Zama” to również historia obcości językowej. W doświadczeniu Don Diega wyobcowanie komunikacyjne odbywa się stopniowo i zachodzi w czterech stadiach. Pierwszym jest niezrozumienie idiomu urzędniczo-środowiskowego. Zama jest niezdolny do satysfakcjonującej komunikacji ze swoim otoczeniem, nie rozumie żartów ani aluzji (surrealistyczna rozmowa z doñą Lucrecią, podczas której don Diego błędnie interpretuje większość zasłyszanych informacji i takoż na nie reaguje), widzi swoje stopniowe wykluczanie z gry towarzyskiej, nie potrafi uzyskać odpowiedzi na nurtujące go pytania.

Drugim stopniem językowej konfuzji jest spotkanie z człowiekiem, który być może jest Vicuñią Porto, i którego hiszpańszczyzna silnie zmakaronizowana jest portugalskim akcentem. Następnie stopniowe odchodzenie od hiszpańskiego w stronę portugalskiego (rozmowy pomiędzy domniemanym Vicuñią a jego portugalskimi kompanami), które w rozgorączkowanym umyśle podstarzałego, odwodnionego Don Diega potęgują wrażenie wyobcowania kulturowego, na pograniczu znanego i obcego (pokrewieństwo języków hiszpańskiego i portugalskiego kontrybuuje w stworzeniu takiego wrażenia). Podróż Zamy przez pampę jest również w tym lingwistycznym aspekcie zbieżna z ostatnią wyprawą Hieronima Berbelka: granica ich języka wytycza granicę ich świata. Ostatnim stadium wymorfowywania się Don Diega z jego hiszpańskiej, metropolitalnej tożsamości jest moment znalezienia się w rękach (metafora rąk jest tu kluczowa) Indian. Więzień pozostanie incomunicado.



Stowarzyszenie Nowe Horyzonty wprowadzi film do kin już 31. sierpnia, tymczasem zapraszamy do obejrzenia jego zwiastunu:



PublicystykaSeriale

“Better Call Saul” – “Smoke” – Otwarcie 4. sezonu

Kamil Walczak

W poniedziałek wielką premierę w amerykańskiej TV miał 4. sezon kultowej już serii od Vince’a Gilligana i Petera Goulda. Twórcy Breaking Bad kontynuują spinoffowo-sequelowe perypetie Jimmy’ego McGilla, Mike’a Ehrmantrauta i innych postaci, które okażą się kluczowe do pełnego zrozumienia historii nie tylko Saula Goodmana, ale też kartelu Juárez, rodu Salamanca czy prosperującego imperium Gustava Fringa. Nagłówki serialowych tabloidów jak mantrę powtarzają coroczne hasło: “Better Call Saul coraz bardziej przypomina Breaking Bad!” “W końcu poznajemy prawdziwego Saula Goodmana!”. Pierwszy odcinek zdradza nam dużo, jeśli chodzi o tempo i manierę, jaką obrali autorzy. Ale czy możemy oczekiwać breakingbadowych sformułowań fabularnych i prędkości, z jaką Walter White ongiś ścigał się z czasem i samym sobą? Niedoczekanie.

fot. materiały prasowe

Jak co sezon, pierwszy odcinek otwiera czarno-biała sekwencja opowiadająca historię Gene’a Takavica, czyli Saula Goodmana, który w ukryciu próbuje wieść spokojne życie managera cukierni Cinnabon w mieście Omaha, Nebraska. W 3. sezonie, po tym, jak pomógł ochronie centrum handlowego złapać drobnego złodzieja, nagle mdleje i teraz zostaje zabrany do szpitala. Stamtąd próbuje jak najszybciej się wydostać. Nie sposób nie kochać tego, z jaką konsekwencją wątek Gene’a jest rozpracowywany, jak pogłębia się jego paranoiczny strach przed byciem rozpoznanym. Ciążą na nim wszystkie występki i przestępstwa – zarówno te popełnione podczas współpracy z Walterem White’em, ale też przed transformację w swoje alter ego.

Zobacz również: „Climax”, czyli najbardziej przerażająca impreza w dziejach – Recenzja

Moralne defraudacje i wejście na drogę niepohamowanego bezprawia obserwujemy właśnie przez fabułę Better Call Saul. To postapokaliptyczne ujęcie dramatu Saula w czerni i bieli staje się tu o wiele bardziej niepokojące niż wcześniej. Krew zastyga, a stary Jimmy coraz bardziej czuje, że nie może żyć w spokoju. Przywiązanie twórców do detali po raz kolejny wchodzi na poziom emocjonalnego majstersztyku, trzymając widza w napięciu. Do następnego sezonu.

Epizod Smoke jest o tyle ważny, że wyznacza pewne ramy, w pewnym sensie nową erę. Najważniejszym wydarzeniem jest pogrzeb Chucka, który staje się jeszcze jednym pretekstem, by przypomnieć chwalebne zasługi starszego brata. U Jimmy’ego potęguje się uczucie życia w cieniu zawsze chwalonego brata, którego sława od teraz prześladować go będzie na każdym kroku. Mike’a zaczyna nową pracę jako infiltrator w magazynie Las Cruces należącym do firmy Madrigal (doskonale znanej widzom z 5. sezonu BB). Technicznie to znowu popis finezyjnego montażu sekwencyjnego twórców, znakomicie potrafiących znaleźć rytm w codziennych czynnościach i uczynić z tego małe, wizualne widowisko.

Zobacz również: 5 nowych kategorii Oscarowych? – Filmawkowy Awards Watch #04

Emerytowany policjant finalnie kończy z otwieraniem bramek parkingowych i obejmuje posadę, która rychło doprowadzić go ma do punktu wyjścia – pełnego etatu u barona Los Pollos Hermanos. Z tym ostatnim łączy się wypadek, jakiego doznał Hector Salamanca. Choć ludzie Salamanki mają kontynuować dostawy i dystrybucję zgodnie z rozkładem, widmo kartelu unosi się nad głową Gustavo. Ten z kolei rzuca nieme podejrzenie na Nacho, któremu udało się podmienić pigułki z powrotem. Jak dowiadujemy się z rozmowy Fringa, sprawy przybrały niebezpieczny bieg. Skończyły się niewinne gierki z babcią Tuco sprzed 3 sezonów. Mając na uwadze ezoteryczność i grozę meksykańskiego kartelu Juarez, czujemy niepokój. Nadchodzące wydarzenia okażą się kluczowe dla mikrodziałalności Salamanków i dramatycznej historii Nacho, który nie potrafi wyplątać się z własnych problemów.

fot. materiały prasowe

Przypomnijmy, że akcja 4. sezonu rozpoczyna się gdzieś w kwietniu lub maju 2003 r. W grudniu 2008 r. Walter i Jesse postanawiają zatrudnić prawnika po tym, jak Badger dał się złapać za handel narkotykami. Jimmy McGill został zawieszony przez Radę Adwokacka na rok i nie może wykonywać usług prawniczych. Bob Odenkirk zapowiedział, że bardzo możliwe jest wystąpienie w formie cameo postaci Bryana Cranstona – w tym albo kolejnym sezonie. Z kolei wątek Gene’a rozgrywa się co najmniej w roku 2010 (wtedy Saul opuścił Nowy Meksyk), nie wiadomo jednak, czy akcja dzieje się przed czy już po ostatnich wydarzeniach z Breaking Bad (ukrywanie się i ostatnia operacja Waltera White’a).

Do śledzenia serialu Better Call Saul oczywiście zachęcam, choć chyba obejdzie się bez specjalnego zaproszenia. Kolejne odsłony będą ukazywały się co tydzień. Następny odcinek z emisją na polskim Netfliksie już we wtorek, 14 sierpnia. 

Recenzje

“Odnajdę Cię” – kolejny nudny polski thriller – Recenzja

Maciej Kędziora

O polskim kinie gatunkowym można powiedzieć niewiele dobrego. Od paru lat każda próba wykreowania wciągającej intrygi, nabudowania napięcia i zaangażowania widza spala na panewce – czy to przez słabą grę aktorską, czy też jeszcze gorszy i pełen dziur lub błędów logicznych scenariusz. Niestety nowa produkcja Beaty Dzianowicz nic w tej sprawie nie zmieni – tytuł Odnajdę Cię jest jedynie groźbą skierowaną w stronę widza, bo owe dzieło będzie nas prześladować przez dłuższy okres. Ta recenzja to moja próba uwolnienia się od rzuconej na mnie klątwy polskiego thrillera.

Kadr z filmu “Odnajdę Cię”

Fabułę całego filmu postaram się zamknąć w dwóch zdaniach, więcej nie trzeba. Lenka, córka doświadczonej policjantki Justy (Ewa Kaim) zostaje uprowadzona przez morderczego “Bacię”, weterana wojny w Afganistanie, próbującego zlikwidować wszystkich swoich wojskowych kompanów. By ją uratować nasza bohaterka musi złamać prawo i pomóc przestępcy w dorwaniu świadka koronnego – Grzegorza Szutry (Piotr Stramowski). Tylko ten wątek będzie miał ręce i nogi, bo większość zaczętych relacji – czy to romans między “Daro” (Michał Żurwaski), przełożonym protagonistki i nią samą – czy wątek opieki nad dzieckiem, nie będzie wspomniany dłużej niż przez dwie ekranowe minuty.

Zobacz również: “Holiday” – recenzja

Scenariusz jest bardzo naiwny – wierzy, że widz będzie zaangażowany w opowieść poprowadzoną całkowicie po macoszemu. Każdy zwrot akcji całkowicie nas nie obchodzi bo jesteśmy nijak związani z postaciami. Nie wiemy o nich prawie nic, większość niczym w piosence Bajmu “pojawia się i znika”, a ich zachowania – szczególnie naszej Justy – są momentami całkowicie pozbawione logiki. Jako przykład podam 30 sekundową sekwencję, w której to Ewa Kaim idzie przez miasto i by podkreślić frustrację swojej bohaterki uderza pięścią o każdy napotkany słup. Ów czas ekranowy można było wykorzystać chociażby na dialog pokazujący inną stronę bohaterów, bo większość z nich jest jednowymiarowa i zupełnie jak cała produkcja – nie wyróżnia się niczym szczególnym.

Kadr z filmu “Odnajdę Cię”

Na ekranie najlepiej wypada Piotr Stramowski, który wykorzystuje wszystkie swoje aktorskie walory. Tworzy bardzo charyzmatyczną postać i może nawet by nam na nim zależało, gdybyśmy Grzegorza – postać kluczową dla całej fabuły – widzieli przez więcej niż cztery ekranowe minuty. Duży plus również dla Michała Żurawskiego, który stara się jak może, by dodać swojemu bohaterowi jakiejś głębi, przez co często łapałem się na tym, że czekałem by “Daro” pojawił się znowu na ekranie. Po raz kolejny moją uwagę przykuł Mirosław Haniszewski, który mimo że tym razem wystąpił w roli bardziej komediowej niż w “Jestem Mordercą”, to wniósł do filmu powiew świeżości.

Zobacz również: “Pierwsza noc oczyszczenia” – Recenzja

Niestety, mimo bycia oddanym fanem jej talentu, całkowicie nie podobała mi się gra Ewy Kaim. Za dużo było w niej frustracji, operowania tymi samymi chwytami przez cały czas trwania, a za mało dramaturgii – nawet jak na kino sensacyjne. Bardzo dobrze, że w rodzimych produkcjach role główne bazują na silnych i odważnych kobietach, problem w tym, że nijak nie można się z tą postacią zidentyfikować. Tak samo Dariusz Chojnacki nie poradził sobie ze stworzeniem wiarygodnego czarnego charakteru, szczególnie, że jego postać z założenia miała powody by działać tak a nie inaczej, a tego w jego kreacji nie zauważyłem.

Zobacz również: „Krzysiu, gdzie jesteś?” – Recenzja

Oczywiście bez wątpienia Odnajdę Cię byłoby lepszym filmem, gdyby trwało co najmniej dwie i pól zamiast niecałych półtorej godziny. Nie wiem czy wynika to z tego, że Beata Dzianowicz miała na nakręcenie go mniej czasu niż Justa na uratowanie swej córki, czy też z nieporadności wynikającej z fabularnego debiutu, ale jak na kino sensacyjne brakuje tu emocji i ciekawej historii.

Strona techniczna przypomina typową telewizyjną produkcję, a końcowy więzienny kadr, zamiast podkreślać dramaturgię sceny był dla mnie po prostu groteskowy. Muszę jednak przyznać, że największym plusem była dla mnie dość przyjemna muzyka skomponowana przez Mateusza Goliego.

Kadr z flmu “Odnajdę Cię”

Dysproporcja między kinem sensacyjnym a dramatami w naszej kinematografii jest przerażająca. W momencie kiedy wydawało się, że Jestem Mordercą to kamień milowy, otrzymujemy okropne Czuwaj i minimalnie lepsze Odnajdę Cię. A szkoda, bo patrząc na rodzime kryminały od Miłoszewskiego do Bondy, w naszym kraju drzemie potencjał na opowiedzenie przesiąkniętej szaroburym klimatem historii. Niestety jedyne czym jest przesiąknięte “Odnajdę cię” to smog śląskich kominów kopalnianych.


Recenzje

“Krzysiu, gdzie jesteś?” – Recenzja

Tomasz Małecki

Zakładam, że trudno byłoby dziś spotkać osobę, która na jakimkolwiek etapie swojego życia nie miałaby styczności z Kubusiem Puchatkiem. Powołana do życia przez Alana Milne’a postać misia o małym rozumku odpowiada bowiem za wychowanie kilku pokoleń odbiorców kultury – i to nie tylko literackiej, ale również wizualnej. Kubuś i jego przyjaciele doczekali się przecież kilkunastu pełnometrażowych produkcji animowanych i kilku kreskówkowych seriali, które w mniej lub bardziej satysfakcjonujący sposób rozwijały ich czarujący wizerunek.

Niemniej w dobie mody na realizowanie aktorskich wersji popularnych baśni i bajek, przez dość długi czas trzymali się oni na uboczu, schowani wewnątrz swych drzewiastych chatek i spoglądający z przerażeniem na tendencję, która w dużej mierze odziera oryginały z ich niepowtarzalnego klimatu. Jednak co się odwlecze, nie uciecze – finansowa lokomotywa Disneya ruszyła po szynach i dotarła na stację o nazwie Stumilowy Las, skąd rękami maszynisty Marca Fostera zamierzała odebrać transport nostalgii, w zamian oferując nowoczesność. Czy tego typu relacje import/eksport wyszły jednak filmowi Krzysiu, gdzie jesteś? na dobre?

Fot. kadr z filmu Krzysiu, gdzie jesteś?
Fot. kadr z filmu Krzysiu, gdzie jesteś?

Nie do końca, a istotę tych relacji można by z grubsza przyrównać do imperialistycznej wymiany bezwartościowych paciorków za kość słoniową. Krzysiu, gdzie jesteś? to bowiem skondensowane i uogólnione do 105-minutowego metrażu doświadczenia serii, w których jedyną nowinką i autorskim wkładem twórców jest animacja 3D. Co więcej, film nie ma oporów, by w dość bezpośredni sposób sugerować swoją tożsamość – już pierwsza scena, która jest dosłowną parafrazą zakończenia słynnej Niezwykłej Przygody Kubusia Puchatka, każe spodziewać się raczej artystycznego pasożytnictwa aniżeli twórczej inspiracji. Nie byłoby w tym co prawda nic złego, w końcu istnieją pewne stałe formy, za które tę franczyzę kochamy i kochać będziemy, lecz jeśli zdamy sobie sprawę z tego, że co najmniej połowę scenariusza zapełniają teksty napisane i wypowiedziane dekady temu, to problem naprawdę przybiera na znaczeniu.

Zobacz również: $700 milionów dla „Czarnej Pantery” – Niezasłużona wisienka na box office’owym torcie?

Nie inaczej jest też w kontekście samej historii i character developementu. Poszukiwania Krzysia i przyjaciół Puchatka wałkowane były już kilkukrotnie (chociażby we wspomnianej Niezwykłej Przygodzie), przez co widz kompetentny, czyli zaznajomiony z “uniwersum”, systematycznie napotykać będzie na swej drodze efekt déjà vu. Jedynym odstępstwem od niniejszego schematu w Krzysiu, gdzie jesteś? jest wiek tytułowego bohatera, który dorósł, dojrzał i zapomniał o tym, co naznaczyło jego dzieciństwo. Ten potencjalnie płodny motyw ginie jednak w morzu disneyowskiej standaryzacji, której celem staje się uśrednienie i upodobnienie historii do emocjonalnego klucza narracyjnego Myszki Miki. Siła Kubusia Puchatka, tkwiąca przez cały ten czas w niedopowiedzeniach, podprogowej intuicji i mimowolnego kojarzenia emocji, zostaje tu więc zastąpiona tandetnym słowotokiem, którego momentami nie wstydzi się nawet sam miś.

Fot. kadr z filmu Krzysiu, gdzie jesteś?
Fot. kadr z filmu Krzysiu, gdzie jesteś?

Ten fakt rzutuje natomiast na konstrukcję samych postaci. Choć w każdym przypadku szkielet pozostaje niezmieniony, to nie sposób odwieść się od wrażenia, iż od ostatniej wizyty Krzysia w Stumilowym Lesie wszyscy stali się niezwykle wygadani. Niewinne i urocze spostrzeżenia Puchatka, drobnostkowość i skromność Prosiaczka czy przede wszystkim introwersja Kłapouchego zyskują tu niezwykle liczną ilustrację słowną, co znowuż kompletnie gryzie się z konwencją oryginału. Szczególnie ten ostatni przypadek zdaje się wykraczać poza wszelkie obowiązujące dotąd normy – w pewnym momencie nihilistyczny osiołek swą erudycją zawstydza samego Schopenhauera, wybijając się na pierwszy plan i (jak nigdy dotąd) pozostając tam przez dłuższy czas. Podobnie rzecz się ma w nieco większej skali, albowiem prócz wymienionej trójki i Tygrysa, reszta bohaterów (Królik, Sowa, Kangurzyca i Maleństwo) zostaje zepchnięta na absolutny margines. Równość charakterów i roli, jaką pełnią w fabule, została tym samym nieodwracalnie zaburzona, spuścizna Alana Milne’a zszargana, a narracja skrajnie zsubiektywizowana.

Zobacz również: Okiem Filmawki – najlepsze blockbustery w 2013 roku

Zażalenia można składać również pod adresem formy. Choć sama animacja, swym kształtem nawiązująca do lalkowego pierwowzoru, wypada nadzwyczaj znośnie, tak nie da się tego powiedzieć na temat reżyserskiej konwencji. Z niewytłumaczalnego względu dominują tu zbliżenia na twarz i to nie tylko żywych postaci, ale również tych animowanych, co nie ma żadnego backgroundu emocjonalnego, jak i wytłumaczenia w narracji. Jeśli już w punkcie wyjścia twórcy uznali za wartość nadrzędną żerowanie na nostalgii, to również w tym względzie mogli pokusić się o umieszczenie kamery w trochę większej odległości od postaci i filmowanie ich ruchów w perspektywie amerykańskiej bądź pełnej. Problem sprawia tu również niezwykle dynamiczna zmiana planów, przez którą tempo produkcji przybiera horrendalną wręcz wartość. Wiadomo – film kierowany jest przede wszystkim do widza młodego, a ten przyzwyczajony do youtube’owego montażu, wymaga dynamiki i akcji. Szkoda tylko, że odbija się to na jakości całej produkcji.

Zobacz również: „Holiday” – Laureat nagrody jury konkursu Nowe Horyzonty – Recenzja
Fot. kadr z filmu Krzysiu, gdzie jesteś?
Fot. kadr z filmu Krzysiu, gdzie jesteś?

Wszystkie wymienione tu wady filmu korespondują jednak z pewną nieuchwytną, pozytywną cechą, jaką jest… przyjemność jego doświadczania. Krzysiu, gdzie jesteś? z pewnością nie należy do produkcji udanych, o których pamiętać będziemy lata po jej premierze, co nie zmienia faktu, że “tu i teraz” stanowi bodziec do odkurzenia motywów, na których wychowały się całe pokolenia. Mimo więc tego, że większość elementów odsyła tu swą oryginalność do lamusa, to budzi jednocześnie masę pozytywnych skojarzeń i wspomnień, które w trakcie wyścigu o najwyższą liczbę ocenionych filmów na Filmwebie, mogły nam się nieco zatrzeć.

Przysłuchując się kolejnym rozmowom naszych bohaterów i obserwując zmiany, jakie zaszły na łamach ich relacji przez lata rozłąki, sami możemy wpaść w nostalgiczny nastrój wspominek, związanych z osobistym doświadczeniem historii Kubusia i ferajny. Niemniej to za mało, by móc mówić o wygranej w meczu o serca widzów. To może chociaż gol honorowy? Już prędzej, choć od mieszkańców Stumilowego Lasu moglibyśmy oczekiwać nieco więcej.


Okiem FilmawkiPublicystykaZestawienia

Okiem Filmawki – najlepsze blockbustery w 2013 roku

Martin Reszkie

Znacie to uczucie, kiedy po obejrzeniu immersyjnie intensywnego dzieła, odczuwacie degrengoladę bujającą się w głowie w rytm waszych kroków? Rozbicie filmowej percepcji nie pozwala na wyciągnięcie z kolejnego seansu tego czegoś, co sprawia, że oglądanie tych wszystkich filmów ma jakikolwiek sens.

W takich chwilach, pomocne są blockbustery. Oczywiście, nie trzeba być umęczonym fanem slow cinema, by docenić zerową wartość artystyczną, jaką wnoszą do życia blockbustery. W tym przypadku jakości nie mierzymy mnogościom możliwych interpretacji, nie mają dla nas znaczenia intertekstualne szczegóły czy autorskie stemple reżysera geniusza.

Jestem wyznawcą tezy, że filmy, a w szczególności blockbustery, powinny być oceniane przez pryzmat emocji, jakie dają podczas seansu. Bo oczywiście można się zgadzać z faktem, że czyjeś dzieło było realizacyjnym majstersztykiem oraz że fabularna warstwa doprowadziła do niespotykanego wcześniej dyskursu. Później i tak ostatecznie zasnąć podczas seansu (dziękujemy 2001: Odysei Kosmicznej). 

Przyjrzymy się więc tym blockbusterom, na które warto spojrzeć oraz tym oraz na które co najwyżej powinno się splunąć. Tym razem cofamy się o 5 lat, czyli do 2013 roku – w następnych tekstach będziemy cofać się o kolejne 5 lat co pozwoli, moim zdaniem, zobrazować zmiany zachodzące w kinematografii, nawet tej nastawionej na masowość i jak największy zysk. Bo chociaż nie wydaje się to oczywiste, to kino popularne ewoluuje. I nawet jeśli tylko w jedną stronę, to lepszy taki rozwój aniżeli stagnacja.

Przed wami 5 najlepszych blockbusterów, które mieliśmy okazję zobaczyć w 2013 roku.

Zobacz także: Najnowszy Camping

#5 Hobbit: Pustkowie Smauga

Kadr z filmu: „Hobbit: Pustkowie Smauga”

Trylogia Hobbita jest sztandarowym przykładem jak ogromne studia nie powinny rzucać się na dolary licząc, że nostalgia zrobi swoje. W 2012 roku, podczas premiery Niezwykłej Podróży owa nostalgia swoje zrobiła, jednak niesmak pozostał. Rok później dostaliśmy jednak film w głównej mierze poświęcony Hobbitowi, co w przypadku pierwszego filmu nie było aż tak oczywiste. Odsunięto na bok nudną, nijaką i nieangażującą grupę 11 krasnoludów (oraz dwóch, dla których warto było marnować czas ekranowy), a na pierwszy plan wysunął się najsłynniejszy włamywacz (burglar) w Śródziemiu.

Chemia Martina Freemana z wygenerowanym komputerowo Smaugiem jest motorem napędowym trzeciego aktu filmu. Benedict Cumberbatch wyciąga co tylko możliwe z efektów motion capture oraz swoich talentów wokalnych, przez co obraz Smauga jest kluczowy dla całego filmu. Jego pojawienie się dodaje animuszu całej serii, będącej w dużej części zbyt rozwlekłą sklejką niepotrzebnych wątków (Tauriel i Legolas) oraz co najwyżej znośnego humoru (ucieczka w beczkach).

A jeśli i to wam nie wystarcza – Peter Jackson prezentuje jeden z najmocniejszych cliffhangerów w kinie rozrywkowym, aż do czasu Avengers: Wojna bez granic.

Zobacz także: Recenzję laureata publiczności na MFF Nowe Horyzonty

#4 W ciemność. Star Trek

Kadr z filmu: „W ciemność. Star Trek”

Rok 2013 był dla Benedicta Cumberbatcha bardzo zajętym czasem. Poza rolą Smauga nie obijał się na planie startrekowego sequela, będącego rebootem tej stufilmowej serii. I jakkolwiek źle to nie brzmi, nie ma to żadnego przełożenia na jakość filmu czy poseansowe doznania. J.J. Abrams robi co może, by utrzymać w ryzach ilość flar, napędza do WARP wszystko co tylko ma i gna bez patrzenia się za siebie, świetnie dawkując momenty fabularnych przestojów.

Tym jednak co czyni ten film tak bardzo fun-to-watch są interpersonalne iskry pomiędzy członkami załogi USS Enterprise tworzone przez trio scenarzystów pod dowództwem Alexa Kurtzmana. I chociaż cała strona wizualna filmu trąci gwiezdnowojennym klimatem, to jednak bohaterowie pozostają w centrum tej orgii wybuchów, pościgów i mniej lub bardziej udanych żartów. Specjalizujący się w reżyserskiej transparentności Abrams nie robi niczego, co mogłoby być uznane za jego własne. Jednak nie tego oczekuje od niego sam film, skonstruowany wokół prostej osi fabularnej. Należy więc poprosić Sulu o start, zapiąć pasy i dać się ponieść produkcji, która nie mając wiele do zaoferowania, daje tylko to co powinna – czystą rozrywkę w kosmosie.

#3 Man of Steel

Kadr z filmu: „Men of Steel”

Zanim Zack Snyder stał się pośmiewiskiem wszystkich, dał nam Supermana. Postarał się na tyle, by zgłębić charakter jednego z najpotężniejszych herosów w opisywanych w komiksach. Oczywiście – później coś zawiodło. Wartymi jednak odnotowania są zalety filmu, których jest całkiem sporo. Wizualna przebiegłość, plastyczne pomysły inscenizacyjne, dający po garach Hans Zimmer czy naprawdę udany casting postaci. Zresztą, nie od dzisiaj wiadomo, że Snyder ma niesamowity dar przenoszenia obrazów z papieru na obraz. Problem w tym, że zazwyczaj scenarzysta nie dorasta do jego poziomu.

David Goyer i tym razem odrobił komiksową pracę domową, więc nawiązania do poszczególnych serii komiksów sypią się seriami. Nie daje on jednak rady podnieść wagi postaci, wkładając im w usta dialogi pasujące raczej do kina klasy B. Tutaj jednak mamy film za ponad 200 milionów dolarów. Na dodatek z ogromnymi ambicjami.

Cała reszta natomiast jest wspaniała. Superman i jego rozdarcie względem ojczyzny prawdziwej a tej przybranej ma wystarczającą siłę, by przeciągnąć cały film i dostarczyć odpowiednie charakterologiczne zmiany w perspektywie Clarka Kenta. Dają również pretekst do rozwałki z największą mocą. Snyder nie bierze bowiem jeńców. Kiedy walczą między sobą dwaj kosmici walą się budynki, strzelają pióropusze ognia, a każdy cios ma niemal fizyczny wydźwięk na ekranie. Snyder pokazuje, jak się robi blockbustery.

Zobacz także: Recenzję nowego filmu Gaspara Noego

#2 Iron Man 3

Kadr z filmu: „Iron Man 3”

Będąc jednym z tych, którzy trzecią odsłonę przygód komiksowego Geniusza, Miliardera, Playboya i Filantropa uważają za udane przedsięwzięcie, nie mogłem go nie umieścić w takim zestawieniu. W moim odczuciu ten projekt zdecydowanie lepiej wygląda jako stand-alone movie aniżeli część wielkiego marvelowskiego świata. Shane Black wziął całe to uniwersum i stworzył pełną akcji, momentami przegiętą, ale wciąż bardzo dobrą komedię o Tonym Starku.

I właśnie to jest siłą tego filmu – wcześniejsze dwa obrazy Jona Favreau odnosiły się mniej lub bardziej do postaci Iron Mana, a tym razem dostajemy Tony’ego, starającego się poradzić sobie z traumą po inwazji Chitauri, swoim uzależnieniem od blaszanego pancerza i próbującego uporządkować swoje życie osobiste obok Pepper Potts. Tony bez zbroi jest niesamowitym kopniakiem dla serii, bo oferuje coś świeżego. Wyrównanie szans – Iron Man w pełnej krasie stał się bowiem zbyt potężny, przecież dopiero co zatrzymał najazd kosmitów pod dowództwem boga posiadającego jeden z Kamieni Nieskończoności.

Dodajmy do tego kradnącego show Bena Kingsleya, pełen zestaw błyskotek, wybuchów i niezwykle przemyślanego wykorzystania wszystkich strojów Starka, a dostajemy jeden z najlepszych filmów rozrywkowych. Kulejący nieco jako część marvelowskiego serialu, jednak nie wszystko sprowadza się do MCU.

Zobacz także: Recenzję Pierwszej Nocy Oczyszczenia

#1 Pacific Rim

Kiedy Guillermo Del Toro bierze się za film, to jednego możemy być pewni. Inscenizacyjna biegłość, wyczucie przestrzeni, niesamowite wyciągnięcie na wierzch gry światłem i cieniem oraz po prostu niesamowita wyobraźnia meksykańskiego reżysera wylewa się z każdego jego filmu i nie inaczej jest tym razem. Pacific Rim jawi się nam jako crossover Transformersów z Power Rangersami podczas końca światów znanych z filmów Emmericha. Dodatkowe przefiltrowanie tej mieszanki przez japońską popkulturę oraz niesamowity umysł Del Toro pozwala nam ocenić Pacific Rim jako najlepszy z blockbusterów 2013 roku.

Takie dawki adrenaliny i filmowej frajdy nie uświadczymy w kinie codziennie. Mechaniczna bójka nie jest jednak pospolitym starciem. Del Toro to ktoś więcej aniżeli wprawny rzemieślnik wrzucający w wir walki kukiełki. Tworzy on ciekawych bohaterów, pełnych wzajemnych interakcji, przez co postoje fabularne nie tyle dają nam okazję zaznajomić się z postaciami, co po prostu je polubić. Później możemy im kibicować w skąpanym w deszczu spektaklu pełnym brutalnej siły i czystej miłości do kina. Guillermo, dziękuję.


Oczywiście blockbustery w 2013 roku nie kończą się na tej liście. Pozostają jeszcze takie tytuły jak Szybcy i wściekli 6, Thor: Mroczny świat czy The Wolverine. Dajcie więc znać w komentarzach, jakie są wasze ulubione produkcje z tamtego roku, a ja tymczasem zajmę się grzebaniem głębiej – za tydzień cofniemy się do 2008 roku.

Recenzje

“Pierwsza Noc Oczyszczenia” – Recenzja filmu i analiza serii

Martin Reszkie

„Pierwsza Noc Oczyszczenia”, czyli czwarty film z serii spod szyldu Blumhouse Production jest zarazem pierwszym w chronologii całej historii, która liczy już cztery filmy. I chociaż każda z nich przyniosła twórcy Jamesowi DeMonaco i producentowi Jasonowi Blumowi co najwyżej mieszane opinie, tak na pewno nie żałują żadnego z 35 milionów dolarów wydanych na serię. Nic w tym dziwnego, bowiem jak dotąd, ich dochód jest jest ponad dziesięciokrotnie większy.

Oczywiście – oceny najczęściej bywały bezlitosne. Jednak warto zauważyć rozwój jaki dokonuje się w serii, która z zewnątrz wygląda niczym ciosane hurtowo filmy ze stuletnim Stevenem Seagalem. Pierwszy film z Ethanem Hawkem w roli głównej był naprawdę okropny do oglądania – marna forma, brak jakiegokolwiek odautorskiego stępla DeMoncao, twarz Ethana wyrażająca co najwyżej niezadowolenie z ilości zer na koncie to jedynie niewielkie grzeszki tej produkcji.

Kadr z filmu: „Noc Oczyszczenia”.

Największą wadą „Nocy Oczyszczenia” była próba stworzenia tworu mającego w domyśle wyrażać polityczne czy też społeczne zaangażowanie. Oczywiście oznaczało utworzenie nadętej i prawie nieoglądalnej krwawej jatki podczas której widać było ogromne niedostatki w budżecie oraz, co najważniejsze, w pomyśle DeMonaco. Film wyszedł więc jak wyszedł. Był tandetny, dramaturgicznie nierówny, wizualnie nijaki a do tego ogólny koncept oraz próba jego uargumentowania zakrawała o głupotę czystej wody. Nie mówiąc nic o tym jak głupie były zwroty akcji czy bohaterowie-samobójcy.

Zobacz także: Nieznane oblicze Jean-Luca Godarda

Ile błędów naprawić można w rok pokazał sequel z uroczym podtytułem „Anarchia”. DeMonaco udało się nie tylko pokazać prawdziwy wymiar sławetnej Czystki, ale także zbudować chociaż jednego bohatera, któremu można było w jakiś sposób kibicować. Albo przynajmniej nie życzyć mu jak najszybszego zejścia z ekranu. Oczywiście postać twardego gościa z przeszłością to klisza powielana w prawie każdym gatunku filmowym, to Frank Grillo wniósł do serii coś, czego nie spotkaliśmy w niej do teraz. Był on postacią dla której można było odrzucić wszelkie rozmyślania na temat tego, jak idiotycznym pomysłem była owa Noc Oczyszczenia dla rozkoszowania się krwawej maestrii w wykonaniu tego (w miarę) zdolnego aktora.

Kadr z filmu: „Noc Oczyszczenia: Anarchia”.

Wyjście na ulice Miasta Aniołów okazało się zbawienne dla samego reżysera. Ewidentnie nie wyczuł on dobrze zamkniętej i ciasnej przestrzeni domu ograniczającej możliwości wizualnego szaleństwa. To szaleństwo zaczęło się pojawiać tym razem. Gdzieniegdzie pojawiające się odblaski neonów, brudne i ciemne zakamarki, labirynty tworzone z mrocznych budynków są tym, co tygryski lubią najbardziej a co ewidentnie dobrze wychodzi DeMonaco. Był odpowiedni rozmach, gdzieś nawet na horyzoncie czaiły się motywacje bohaterów. Szyte najgrubszymi nićmi, aczkolwiek należy zasygnalizować ich pojawienie się, w końcu są one dowodem na rozwój całej serii.

DeMonaco odszedł również od prób stworzenia dreszczowca z podtekstem społeczno-politycznym w tle. Dostaliśmy więc to czego oczekiwaliśmy – hordę, której niepotrzebni jeńcy oraz grupka próbująca przetrwać za wszelką cenę, a to wszystko w kategorii R. Jednak bądźmy szczerzy. To właśnie tego oczekujemy od takich tytułów.

Zobacz także: Najnowszy tekst z serii Camping

Wiele mówiący o kierunku serii podtytuł „Czas wyboru” sugerował, że DeMonaco znów zechce się bawić toporną i wtórną symboliką. I jak się wydawało, tak też się stało. Tym razem jednak scenarzysta i reżyser serii zrównoważył tę falę wyborczych postaci, masek i innych (zazwyczaj zupełnie niepotrzebnych symboli) odpowiednią dawką szaleństwa. Bo trzeba zauważyć fakt, że trzecia część serii to kompletna jazda bez trzymanki pod względem wizualnym, scenograficznym czy kostiumowym.

Kadr z filmu: „Noc Oczyszczenia: Czas wyboru”.

Wydobywający się zewsząd kicz, w zestawieniu z lepiej niż w poprzednim filmie zarysowanym wątkiem potencjalnej rebelii równoważył beznadziejną postać pani senator, ochranianej przez weterana oczyszczania – Franka Grillo. DeMonaco tworzy kino całkowicie i bezwstydnie kampowe.  Jego esencją jest monstrualna i czasami przytłaczająca lecz finezyjna spirala przemocy jednych wobec drugich. Zabieg ten, tworzony (jak na DeMonaco przystało) niezwykle grubą kreską ma zadbać, by reżyser poczuł się spełniony w swojej moralizatorskiej misji, a przypadkowy widz dotknął odrobiny odtwórczej refleksji nad kultem broni i przemocy w Ameryce.

Należy jednak przyznać, że to nie uratowało filmu przed spadkiem jakości. Nudny jest wątek politycznych przemian, w przyjaźń Latynosa i czarnoskórego sklepikarza wierzymy tylko na dobre słowo, a scena w kościele pośród Nowych Ojców Założycieli nie udźwignęła swojego ciężaru. Nie można powiedzieć jednoznacznie, że zakończenie trylogii było złym filmem. Gdyby nie jego popularność, na pewno miałby szansę na pojawienie się w naszej serii Camping. Jednocześnie zasygnalizować należy powolne wyczerpywanie się pewnej konwencji, w którą coraz trudniej uwierzyć.

Zobacz także: Recenzję filmu Dom, który zbudował Jack

Tak trafiamy do tworu już w tytule sugerującym co i jak. „Pierwsza Noc Oczyszczenia” jest pierwszą, w której reżyserem nie był James DeMonaco. Rolę tę pozostawił niedoświadczonemu Gerardowi McMurrayowi co można ocenić za dość dobre zagranie producentów serii. Film uzyskał przez to nowego impetu w niektórych miejscach, lecz wciąż niestety widać reżyserskie braki żółtodzioba jakim jest McMurray. Scenariusz DeMonaco ma jednak kilka zmian odnośnie znanych już z poprzednich części schematów. Wkraczamy w Staten Island – tutaj odbędzie się pierwszy eksperyment z oczyszczaniem ulic przez przepełnionych złością i nienawiścią mieszkańców upadającej Ameryki. Widzimy trudności czarnoskórej i latynoskiej części wyspy w pozostawaniu na powierzchni, która zmusza ich do tytułowego oczyszczania. Wszystko to, w znanych, często powielanych i na dodatek stereotypowych schematach.

Kadr z filmu: „Pierwsza Noc Oczyszczenia”

Są więc kliszowe, tłuste bity na siłowni; gangi handlujące narkotykami zatruwające tym własną społeczność; bieda zapędzająca ludzi w czyny, na które się nie godzą; niewierność podwładnych; kolejny mizerny wątek polityczno-naukowy próbujący w jakikolwiek sposób zaznaczyć nam, że tak naprawdę noce bezprawia mają podłoże psychologiczne a nie jedynie ekonomiczne. Wszakże łatwiej zmieść kurz pod dywan aniżeli uporać się z problemem przeludnienia, biedy i bezrobocia.

W tym przypadku, łatwiej znieść wszystkie ciała do grobów. Zdecydowanie zawodząca ekspozycja wreszcie wprowadza nas w huragan manipulowanej przemocy i brutalności. Wszystko to połączone z powszechnym do wiadomości daje nam nowe dla serii punkty widzenia – drony (Patryk Vega byłby dumny) czy kamery w soczewkach.

Oczywiście, film stara się pójść własną drogą. Robi to jednak całkowicie nieporadnie. Każda chwila reżyserskiego czy scenariuszowego zawahania prowadzi nas do sprawdzonych w poprzednich dwóch częściach prób zabaw formą. W tej odtwórczości tkwi największy problem „Pierwszej Nocy Oczyszczenia”. Niewątpliwy inscenizacyjny talent reżysera maskuje nieporadna ręka do aktorów, których postacie zostały napisane prawie tak samo źle jak w pierwszym filmie.

Zobacz także: 5 nowych kategorii Oscarowych? – Filmawkowy Awards Watch #04

Co się tyczy inscenizacji. Reżyser pozwala sobie na podkradanie co ciekawszych pomysłów od bardziej doświadczonych filmowców. Sceny takie jak starcie w odmętach dymu w stylu Makbeta Justina Kurzela czy neonowy chaos skradziony Refnowi udowadniają, że McMurray odrobił pracę domową. Nie są to może najwznioślejsze zagrania, jednak w takim repertuarze odstają na plus od całej reszty.

Kadr z filmu: „Pierwsza Noc Oczyszczenia”.

Jednakże, to jedynie kilka łyżek miodu w całym basenie dziegciu. Nie pomaga przyjęta przez twórców konwencja, obrazowana potraktowanymi całkowicie poważnie hordami klansmanów z KKK wyżynająca biednych i bezbronnych. Zerojedynkowość większości uczestników Oczyszczenia daje nam obraz, że ubodzy dla pieniędzy mogą pozabijać się wzajemnie. Jednak ta jak i każda inna symbolika, hiperbola czy metafora w serii jest nakładana na odbiorcę na zasadzie dobrej wiary. Oczywiście przy użyciu łopaty czy innego wyrafinowanego narzędzia.

„Pierwsza Noc Oczyszczenia” zaskakuje mnogością niepotrzebnych wątków a ich zaledwie zarysowywanie potrafi znużyć. Nie ma więc mowy o jakiejkolwiek rozmowie widza z filmem podczas wrzucania kolejnych bohaterów w karuzelę terroru. Przytłaczeni tym faktem pozostają główni bohaterowie, przez co jedyną postacią, która dzięki wrodzonej charyzmie (na pewno nie dzięki reżyserskim wskazówkom) był czarnoskóry boss Dimitri grany przez debiutanta Y’lana Noela. Nie próbujcie jednak doszukiwać się w Dimitrze jakichkolwiek konotacji rosyjskich. Obraz tutaj wymaga od widza pełnej akceptacji, bez pola do negacji. Także w przypadku przemiany charakterologicznej bohatera, w którą nie wierzy chyba nawet sam reżyser.

Zobacz także: Recenzję filmu Ant-Man i Osa

Można powiedzieć, że braki umiaru oraz równoważącego wybryki w poprzednich częściach elementów kiczu położyły najnowszą produkcję Blumhouse. Zalew neonów i ciasnych przejść już nie daje tyle co jeszcze 2 czy 4 lata temu, bo dokładnie wiemy czego się spodziewać. Być może jednak ta pewność tego, co dostajemy w zamian za około 25 zł sprawia, że ten i podobne tytuły będą się cieszyć niewielką, lecz wierną rzeszą fanów. Zdecydowanie, „Pierwsza Noc Oczyszczenia” wypełnia pewną niszę. Ja jednak się do niej nie zaliczam.


Ocena

4 / 10
Nowe Horyzonty 2018Recenzje

“Holiday” – Laureat nagrody jury konkursu Nowe Horyzonty – Recenzja

Michał Piechowski

Absolutnie luksusowe warunki, wieczne słońce, piękne kobiety i imprezy co wieczór. Wakacje idealne? Nic bardziej mylnego. Sielankowe klimaty zderzają się tutaj z mrocznymi sekretami, a pod perfekcyjną fasadą kryje się masa pęknięć. Wypunktowanie ich przez Isabelle Eklöf wybrzmiewa natomiast o tyle mocniej, że żaden z faktycznych uczestników tych wczasów zdaje się ich nie zauważać.

Kadr z filmu “Holiday”

Już od pierwszych scen Holiday uderza sposób, w jaki jasne, pastelowe kolory niwelują osaczającą widza i bohaterów treść. Sascha (piękna i młoda Victoria Carmen Sonne) wysiada z samolotu w jednym z tureckich kurortów wypoczynkowych i udaje się do tymczasowego hotelu, gdzie oczekiwać będzie spotkania ze swoim sponsorem i kochankiem – obłędnie bogatym i igrającym z prawem Michaelem (Lai Yde), który zagwarantować ma jej spędzenie niezapomnianego lata. Niesamowicie plastyczne ujęcie na lotnisku, obfite zakupy, opalanie na balkonie, jazda samochodem po bajecznych drogach, pierwszy wybuch fizycznej agresji. Dla Saschy wszystko jest jednym i tym samym. Dziewczyna ignoruje nadciągające czarne chmury i nawet mimowolne, pojedyncze łzy nie potrafią przysłonić idyllicznej wizji kolejnych dni.

Zobacz Również: “The Image Book” – Recenzja

Reżyserka nieustannie drażni się z widzem, a z pomocą przychodzi jej podporządkowanie rytmu Holiday subiektywnej narracji protagonistki oraz długie, statyczne, niekomfortowe ujęcia przywodzące na myśl filmy Rubena Östlunda. Przez większość czasu pomijane są potencjalnie najbardziej frapujące momenty, kamera zmienia obiekt zainteresowania, a sceny urywają się nagle tuż przed punktem kulminacyjnym. Doświadczamy zaledwie skutków filmowych wydarzeń, tak jakby bohaterka starała się zapomnieć o minionych traumach, chwytać dzień i wmawiać sobie, że sen, który dla widza jest koszmarem, będzie trwać wiecznie. Im dalej w las, tym więcej zostaje pokazane, ale to po prostu wyraz zobojętnienia.

Kadr z filmu “Holiday”

W całym filmie najbardziej jednak szokuje nie przemoc, a brak reakcji na nią. W jednej ze scen obserwujemy przeprosiny jednego z podwładnych Michaela, który naraził się mu swoim nieodpowiednim zachowaniem. Pobity mężczyzna płaszczy się przed całą grupą znajomych swojego szefa, rozdaje im prezenty, raz po raz przeprasza, próbuje żartować. Wszyscy siedzący w pokoju zachowują się tak, jakby byli zakładnikami jakiegoś szaleńca i wbrew pozorom nie mają z tym najmniejszego problemu. Jedynym, który zdaje się zauważać skalę problemu jest Thomas, poznany przez Saschę w lodziarni Holender prowadzący beztroskie życie i mieszkający na swoim własnym jachcie. Choć w początkowej fazie znajomości dziewczyna zdaje się być zafascynowana spokojnym trybem życia nowego przyjaciela, szybko odzywa się irracjonalny strach przed wyjściem z tej niekomfortowej strefy komfortu.

Zobacz również: “Winni” – Recenzja

Przyjęcie wybielającej postawy i długie krążenie wokół sedna sprawy ma swoje zalety, ale z drugiej strony spłaszcza też siłę całości i sprawia, że Holiday kuleje jako mocna historia jednostki, sprawdzając się raczej w charakterze ogólnej kontemplacji nad kondycją całego społeczeństwa, jego znieczulicą, skłonnością do popadania w syndrom sztokholmski, bycia zależnym od władzy i pieniędzy. Urocza i głupiutka Sascha, której przytrafia się przecież tyle zła wzbudza raczej uśmiech politowania niż faktyczny żal. Dramatyzm naturalistycznych scen przemocy wybrzmiewa dopiero po czasie, niczym echo i na tym właśnie polega gra Isabelle Eklöf. Masa krwi i kontrowersji nie zaskoczy już współczesnego widza, a ukrycie przemocy sprawia, że widz sam musi zadecydować, czy potrafi wczuć się w ten koszmar. A może coś jest w tym ciągłym lekceważeniu obecnej sytuacji? Może my też, tak jak Sascha, powinniśmy poddać się wirowi zabawy i pogodzić z tymi drobnymi niedogodnościami?

Kadr z filmu “Holiday”

Ostatecznie przychodzi wstydliwa wręcz refleksja, że ten seans był zdecydowanie zbyt przyjemny. I to właśnie tutaj najlepiej odnajduję się tegoroczny zwycięzca nagrody Grand Prix na MFF Nowe Horyzonty – jako film, który wywołuje wyrzuty sumienia i umieszcza w głowie widza ziarenko, które będzie kiełkować i pozwalać odkrywać kolejne odcienie szarości tych kolorowych wakacji jeszcze na długo po seansie.


Awards WatchPublicystyka

5 nowych kategorii Oscarowych? – Filmawkowy Awards Watch #04

Maciej Kędziora

Parę dni temu prezydent Akademii John Bailey wystosował list, w którym poinformował o nadchodzących zmianach w sposobie przeprowadzania gal Oscarowych. O ile jestem bardzo przychylny przesunięciu ceremonii na pierwszą połowę lutego – przewidywanie wyników będzie trochę ciekawsze, a wypalenie sezonem nagród zniknie – jak i skróceniu całego wydarzenia do trzech godzin, o tyle bardzo nie podoba mi się wprowadzenie statuetki za “Outsanding Achievment in Popular Movies”.

Czy “Czarna Pantera” zawojuje tegoroczne Oscary?

Ktoś zapyta czemu? Otóż po samym sposobie poinformowania o tej nagrodzie widać panujący w Akademii pośpiech i popłoch, mający na celu zatrzymanie spadających słupków oglądalności możliwie jak najniższym kosztem. Jedyne, co wiemy o nowej nagrodzie, to sam fakt jej istnienia. Nie otrzymaliśmy informacji w jaki sposób klasyfikowane będą filmy popularne, ani jakie kryteria przyjmie Bailey i jego współpracownicy przy wyborze puli nominowanych. Czy będzie to zależeć od budżetu produkcji? To zapewne przyczyniłoby się do zwiększania, bądź nawet zawyżania wydatków poświęconych na filmy w celu przekroczenia ustalonej przez Akademię granicy finansowej. Drugą możliwością jest branie pod uwagę wyników z Box Office’u i wtedy pojawia się pytanie – czy z miejsca bierzemy pięć najlepszych filmów – skoro o tej nagrodzie ma decydować gust “niedzielnego” widza – czy też patrzymy na względy artystyczne, co doprowadzi do masy kontrowersji wśród wiernych fanów danej serii blockbusterów?

Zobacz Również: Jak rozmawiać z dziewczynami na prywatkach

W tym momencie możemy być natomiast jednego pewni – produkcje AAA będą miały nikłe, wręcz zerowe szanse, by załapać się do “Best Picture”, a decyzja Akademii ma na celu jedynie zamaskowanie braku zainteresowania tamtym rynkiem. Muszę jednak zaznaczyć, że dodawanie nowych kategorii to bardzo pozytywny trend, który należy wykorzystać i który – jak mam nadzieję – utrzyma się jak najdłużej. Oto 5 moich – mniej lub bardziej oryginalnych – pomysłów na urozmaicenie puli Oscarowej.

Najlepszy zespół kaskaderów

Uhonorowanie kaskaderów to jeden z najpopularniejszych w światku filmowym postulatów, co zresztą nie dziwi, bo bez nich większość produkcji, szczególnie tych wysokobudżetowych, nie miałaby racji bytu. Swego czasu powstała nawet petycja, by ową kategorię wprowadzić do życia. Niestety, jak większość  kierowanych w stronę ludzi z Akademii próśb, przeszła ona bez echa. A szkoda, bo to właśnie mógł być sposób na uhonorowanie blockbusterów, a także bardzo niedocenianych postaci kina. O ile Marvel przeżyje bez statuetki za “Czarną Panterę”, o tyle dla kaskaderów byłaby to jedyna szansa na pokazanie się przed szerszą publicznością.

Chris Hemsworth i jego “stunt double”

Najlepsza Obsada

Często zdarza się, że oglądając film mamy poczucie, że każdy aktor trzyma bardzo wysoki i równy poziom. Czy to na pierwszym, czy na trzecim planie. Aby docenić ich wszystkich przydałby się Oscar dla najlepszej obsady. Jest to kategoria często obecna na ceremoniach serialowych czy też poszczególnych Gildii. Czemu więc nie miałaby trafić na galę Oscarów?

Obsada “Trzech Bilboardów”

Najlepszy Motion Capture / Voice Acting Performance

Nikt chyba nie ma wątpliwości, że Andy Serkis powinien za swoją pracę i wkład w rozwój kinematografii otrzymać przynajmniej jedną statuetkę. Trudno jednak, by wytwór animacji konkurował z pełnoprawną rolą aktorską. By jednak docenić tę stronę pracy aktora, należałoby stworzyć im całkowicie odrębną kategorię. W ten sposób przycichłyby głosy o pomijaniu talentów pokroju Andy’ego, a zarazem Akademia nie zostałaby dotknięta atakiem bardziej konserwatywnych widzów. A jako że animacje, filmy przygodowe i akcji trafiają do szerszej grupy odbiorców, na pewno zainteresowanie samą galą by wzrosło.

Andy Serkis jako Cesar, był poważnym kandydatem do statuetki już w tym roku

Najlepsza choreografia

W okresie renesansu musicali oraz wielkiej popularności kina akcji aż dziw, że tej kategorii jeszcze na Oscarach nie ma. Po pierwsze – tak jak przy kostiumach i charakteryzacji – statuetka oznaczałaby dla laureata znacznie więcej ofert pracy. Po drugie – nikt nie ma chyba wątpliwości, że sukces takich produkcji jak chociażby La La Land jest również zasługą choreografów, a niestety – z wszystkich kategorii, które tu wymienię, ta ma zdecydowania najmniejsze szanse bytu z bardzo prozaicznego powodu – nikogo by nie obeszła, a co za tym idzie nie przyczyniłaby się do wzrostu oglądalności.

Kadr z filmu “La La Land”

Powrót nagrody za całokształt twórczości w ramach Ceremonii

Nagrody za całokształt twórczości to prawdopodobnie najbardziej wzruszający moment Oscarów, którego od parenastu lat zostaliśmy pozbawieni. Statuetki dla Antonioniego czy Wajdy to jeden z piękniejszych ukłonów w stronę kina spoza granic USA, jak i w stronę kinofilów. Wcale nie musi się to przełożyć na dodatkowy czas trwania – jeśli Złote Globy mogą sobie na wyróżnienie tego pokroju pozwolić, czemu nie Akademia?

Andrzej Wajda z oscarem – rok 2000

Trudno operzeć się wrażeniu, że Oscary powoli chwytają się brzytwy, z roku na rok coraz bardziej tracąc na prestiżu, zainteresowaniu widza i prezentując coraz niższy poziom samej gali. Oczywiście nowe kategorie z miejsca nie poprawią sytuacji z jaką mierzy się Akademia. W jej przypadku potrzeba zmiany mentalności na bardziej otwartą i nowoczesną. Czy to przez zmianę prowadzących, czy też inne grono nominowanych, bo na horyzoncie coraz mocniej świeci gwiazda innych ceremonii – od Independent Spirit Awards do Złotych Globów.

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.