Recenzje

“Dzicy Chłopcy” – Recenzja filmu totalnego

Maciej Kędziora
Kadr z filmu "Dzicy Chłopcy"

Kiedy w 1968 roku na ekranach francuskich kin pojawiła się produkcja “Goto, Wyspa Miłości” Waleriana Borowczyka, niebo nad Paryżem zadrżało, a pruderyjny lud wyszedł na ulicę. Nie dość, że nasz reżyser zdecydował się na ukazanie dość wulgarnej strony romansu i miłości, to jeszcze – o zgrozo – stworzył w tym wszystkim dość silną postać kobiecą (co było z perspektywy czasu patrząc wyjątkiem w jego karierze). Kiedy więc w 2018 na ekranach festiwalowych podczas Nowych Horyzontów puszczono “Dzikich Chłopców” spod ręki duchowego spadkobiercy Borowczyka – Bertrand Mandico – Wrocław nie mógł pozostać obojętnym. I tak po seansie na ulicach można było spotkać zdyszanych z podniecenia dawką nagiego arthouse’u widzów, a z głośników samochodowych leciało zapętlone “Być kobietą, być kobietą”.

Kadr z filmu “Dzicy Chłopcy”

Mandico nie przebiera w środkach i swój pełnometrażowy debiut rozpoczyna sceną gwałtu. Pięciu głównych bohaterów stoi przed nami, by po chwili rzucić się na swoją nauczycielkę francuskiego. Zabójczy popęd seksualny doprowadza ich na skraj dewiacji, kiedy to decydują się rozpiąć rozporki i dokonać tego niewybaczalnego czynu, kwitując go wymownym i zarazem obrzydliwym uśmiechem ekstazy. Potem wracają, jak gdyby nigdy nic, do domu, ale każda zbrodnia prędzej czy później musi skończyć się karą. Tak jak Raskolnikow został za swój czyn zesłany na Sybir, tak nasi bezduszni chłopcy muszą udać się na przymusową lekcję wychowania na tajemniczą wyspę Reunion pod wodzą nieustraszonego kapitana (Sam Louwyck).

Zobacz również: Recenzję “Domu nad Jeziorem”

Kapitan, podobnie jak J. Andrzejewski w “Ciemności kryją Ziemię”, twierdzi, że “Nie usuniemy gwałtu i przemocy, jeśli również nie usuniemy podstawowych zasad, które gwałt i przemoc zrodziły.”. Ową zasadą, która tę przemoc zrodziła, jest w przypadku Jean-Louisa i ekipy niepohamowany popęd i żądza seksualna. Jak jednak się okaże, na Reunion z nabrzmiałych 15-centymetrowych roślin płynie biały syrop, umożliwiający uleczenie wszystkich chorób i zboczeń seksualnych, a także ograniczający produkcję groźnego w nadmiarze testosteronu. Kiedy wyjdzie na jaw, że na pozornie bezludnej i niebezpiecznej wyspie, w kształcie pewnej kobiecej części intymnej, ukrywa się demoniczny doktor Severine, terapia przyszłych mężczyzn zakończy się w dość nieszablonowy, nawet jak na współczesną medycynę, sposób.

Bertrand Mandico przemyślał każdy element swojej produkcji, przez co “Dzikich Chłopców” ogląda się nie tylko z zapartym tchem, ale również otwartymi z niedowierzania ustami. Dużo jest tu momentów szokujących, atakujących pruderyjność ludzkiego umysłu, skazujących widza na wielki wysiłek intelektualny, by spróbował on w pełni zrozumieć, co właśnie w tym momencie ogląda. Każdy kadr, poza byciem niewątpliwym dziełem sztuki czerpiącym garściami z dziedzictwa malarzy postmodernistycznych, to także pewna zamknięta historia, przez co “Chłopców” można również oglądać na wyrywki jako zbiór nowel łączących się w całość. Trudno jednak wytknąć mankamenty sposobu przedstawienia historii, bo jest to bez wątpienia jedna z najbardziej onirycznych i hipnotyzujących pozycji nie tylko XXI wieku, ale w historii kinematografii.

Kadr z filmu “Dzicy Chłopcy”

Każdy z chłopców, mimo tego że najczęściej widzimy ich na ekranie w zwartej grupie, ma w różnym stopniu rozwiniętą zdolność empatii. Szkoda, że przez presję otoczenia wszyscy ubierają maski niepozwalające im pokazać, kim naprawdę są.
Kiedy jednak są razem, sposób budowania między nimi relacji sięga mistrzowskiego poziomu znanego mi prawdopodobnie jedynie z “Władcy Much” Williama Goldinga. Jean – Louis, który przez sposób bycia przykuwa naszą uwagę, Tanguy, o którego przez większą część seansu najbardziej się troszczymy, czy też Hubert, którego nie jesteśmy w stanie polubić. Każdy z nich ma własną, niepowtarzalną osobowość i co ważniejsze, mimo wszystkich zmian, w żadnym momencie jej nie zatraci.
Zobacz Również:Wprowadzenie do festiwalu Ars Independent

Oczywiście najbardziej rozpoznawalną cechą “Dzikich Chłopców” jest unikatowy w obecnych czasach styl. Czy to przez pięknie zaprojektowane czarno-białe kadry, świetną charakteryzację, twarze bohaterów godne okładek Vogue’a, czy też moment przejścia, kiedy na świat przedstawiony zaczynamy patrzeć przez pryzmat post-neonowych świateł. Jeśli byliście fanami sztuki Borowczyka i Jana Lenicy, Mandico nie tylko się na niej wzoruje, ale również ją udoskonala, dostarczając widzowi estetycznych doznań godnych produkcji Refna i Wesa Andersona.

Co chyba jednak najważniejsze, Mandico w żadnym momencie nie sięga po sprawdzone chwyty, próbując mimo wszystkich inspiracji wykreować swój artystyczny i niepowtarzalny styl. Nikt tak jak on nie potrafi połączyć kipiącego z ekranu erotyzmu z subtelnością godną poezji Pierre’a de Ronsarda. Nikt tak jak on nie potrafi wciągnąć mnie w swój świat i spowodować, że czuje się jego częścią. Nikt tak jak on nie potrafi zahipnotyzować widza i przemówić mu do rozsądku uderzając w jego najbardziej czuły punkt. Nikt tak jak on nie rozumie biologicznych żądz mężczyzny jednocześnie próbując powstrzymać to dominujące we współczesnym świecie zezwierzęcenie.

“Dzicy Chłopcy” to film idealny w prawie wszystkich kwestiach. Do perfekcji brakuje mu jedynie odrobinę lepszych ról aktorskich, ale również ten margines od idealności perfekcyjnie wpisuje się w kanwy dzieła. Przecież żaden młody chłopak nie ma szansy zbliżyć się do ideału, który nie istnieje. Szczególnie chłopak wchodzący w bardzo trudny dla jego psychiki i rozwoju samoświadomości seksualnej okres.

Kadr z filmu “Dzicy Chłopcy”

Jeśli miałbym wskazać obowiązkową pozycję dla młodzieży płci męskiej w wieku 15-17 lat, to byłoby to dzieło Mandico, bo w bardzo dosadny sposób pokazuje on konsekwencje pewnych wyborów i czynów, na jakie niektórzy mogą się niestety decydować. Dodatkowo, może w gdzieś w tyle głowy pozostanie im myśl, że “Świat jest kobietą”. I kto wie? Może zamiast myśleć jak użyć pewnej części ciała poniżej pasa, pomyślą o tym jak użyć bardziej pociągającej części ich anatomii – swojego rozumu. Bo tego nie stracą w żadnych okolicznościach.

SPECJALNE POKAZY FILMU “DZICY CHŁOPCY” ODBĘDĄ SIĘ NA FESTIWALU ARS INDEPENDENT W KATOWICACH

Recenzje

“Dom nad Jeziorem” – Recenzja

Albert Nowicki

Skandynawska populacja uchodzi za bardzo kosmopolityczną, ale − co oczywiste − nie wszyscy dążą do zniesienia podziałów kulturowych. Niczym nieuzasadnionej ksenofobii przyjrzał się Mikko Makela w swoim debiutanckim filmie, „Dom nad jeziorem” (tytuł festiwalowy „Ukryci w sitowiu”). Przykład Jouko − ojca głównego bohatera − dowodzi, że nawet w postępowej, wydawałoby się, Finlandii jawnie demonstrowane są postawy fobiczne, dyskryminacyjne, wyrastające z niedostosowania społecznego. Pochodzący z Syrii robotnik, Tareq, przybiera asekuracyjną postawę i nie sposób mu się dziwić: ponieważ komunikuje się po angielsku, a nie fińsku, zleceniodawca rozmawia z nim jak z dzieckiem − jak z kimś, kto niczego nie rozumie, a prawdopodobnie też nic nie potrafi. Za światopoglądem Jouko stoją skróty myślowe; to nienadążający za nowoczesnością konserwatysta, dla którego wojsko ma większą wartość niż studia w Paryżu, a opinia sąsiada urasta do rangi sacrum.

„Dom nad jeziorem” nie jest pierwszym fińskim filmem, który z uchodźcy czyni postać pierwszoplanową (w ubiegłym roku na ekranach kin gościł komediodramat „Po tamtej stronie”, z Sherwanem Hajim jako Syryjczykiem tułającym się po „progresywnej” Europie). Makela nie poświęcił kryzysowi migracyjnemu zbyt wiele uwagi; przystojny Arab przede wszystkim zdobywa serce Leeviego, nie uczy zaś jego ojca tolerancji. Podjęty zostaje temat innych konfliktów i zgryzot społecznych (np. obowiązkowej służby wojskowej, przez którą młodzi Finowie uciekają zagranicę), ale są to problemy w znacznej mierze niewypowiedziane, niby podsycające dramatyzm, a mimo wszystko niedostatecznie rozwinięte. Bohaterowie toczą trywialne, często wykraczające poza scenariusz rozmowy, co dla Kabbaniego i Puustinena okazuje się gratką − pozostawia im bowiem szerokie pole do własnej improwizacji oraz niczym niepohamowanego manewru dramaturgicznego. Luźne dialogi nieźle współgrają z naturalizmem estetycznym: „Dom nad jeziorem” rozgrywa się przede wszystkim w przestrzeniach otwartych.

Leevi i Tareq dyskutują o swoich tęsknotach, pragnieniach i obawach. Obaj szukają na świecie miejsca, które mogliby nazwać domem: pierwszy z nich czuje się nieswojo u boku homofobicznego ojca, drugi zaś porzucił ojczyznę. Ten motyw akcentowany jest przez tytułową, leśną chatę − wymagającą gruntownej przebudowy. Praca manualna uwyraźnia męskość obu postaci, choć − bez porównania się nie obejdzie − sam film jest mniej „szorstki” niż fabularnie bliźniaczy projekt Francisa Lee, „God’s Own Country”. To był dramat bez reszty angażujący, powstały z inicjatywy reżysera o dominującej sile i wyraźnej wizji. Makela zaś nakręcił obraz powściągliwy, oszczędny w swej formie, chwilami zbyt subtelny w warstwie narracyjnej. Za swoją pracę i tak uzyskał kilka „branżowych” wyróżnień, bo „Dom nad jeziorem” bynajmniej nie jest kiepskim debiutem. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że bazując na soczystszym scenariuszu − a mówiąc wprost: pracując z lepszym tekstem − młody Fin dowiódłby światu, jak wrażliwym i utalentowanym jest filmowcem. Za sprawą „Domu…” − a zwłaszcza scen romantycznych uniesień − poznałem w Makeli reżysera ze sporym potencjałem i perspektywą rozwoju.

 

Recenzje

“Zegar Czarnoksiężnika” – Recenzja

Maciej Kędziora

Im bardziej oddalam się od przekroczonej niedawno granicy pełnoletności tym częściej próbuje sięgać po produkcje skierowane do młodszego odbiorcy, głównie dlatego, że chcę odnaleźć w sobie cichnący gdzieś w głębi dziecięcy pierwiastek. Trudno przecież o bardziej szczere i ciepłe produkcje niż te skierowane do najmłodszego widza, który musi poczuć płynącą z ekranu magię. Sam przecież pamiętam jak z wypiekami na twarzy biegłem na kolejne części “Harry’ego Pottera”, by potem na podwórku wyobrażać sobie swój pobyt w Hogwarcie. Toteż z pewną nostalgią podszedłem do seansu Zegara Czarnoksiężnika licząc, że trafiony urokiem wrócę do rzucania na ulicy expeliarmusami. Niestety – chyba uodporniłem się na czary.

Kadr z filmu “Zegar Czarnoksiężnika”

Wszystko zaczyna się od tradycyjnego puntu wyjścia – Lewis (Owen Vaccaro) na skutek wypadku samochodowego stracił rodziców i teraz chcąc – nie chcąc musi zamieszkać ze swoim lekko zwariowanym wujem Jonathanem (Jack Black), którego co gorsza nigdy nie widział na oczy. Jonathan oczywiście okazuje się być ekscentrykiem, biegającym po ulicy w kimonie, wożącym się bardzo zardzewiałym autem ledwo przypominającym lata świetności. Chłopak jednak nie wie, że jego wuj, wraz z elegancką i z lekka zdystansowaną sąsiadką Panią Zimmerman (Cate Blanchett), ukrywają przed nim pewien magiczny sekret.

Zobacz również: Ostatni odcinek FilmoTonów

Poza dość oczywistym faktem, że obydwoje są czarnoksiężnikami – choć może właściwiej by było napisać czarnoksiężnikiem i czarownicą – mają również pewne bardzo niebezpieczne zadanie do wykonania – muszą odnaleźć i zniszczyć mityczny Zegar Czarnoksiężnika, stworzony przez niezwykle groźnego, acz martwego Isaaca Izarda (Kyle Maclahlan). By powstrzymać zbliżającą się światową klęskę, muszą przełamać swoje słabości jak i spróbować znaleźć między sobą nić porozumienia.

Zobacz Również: Recenzję serialu “Jack Ryan”

Niestety, poza świetnie wyglądającą na papierze historią, Eliemu Rothowi nie udało się stworzyć na ekranie pasjonującego świata i mówię to nie tylko z mojej perspektywy, ale również młodego widza. Choć na ekranie widać lata spędzone na planie z Quentinem Tarantino (Roth grał w Deathproof i Bękartach wojny), chociażby poprzez zaskakująco brutalne jak na bajkę ukazanie przemocy (jawnie czerpiące z Braci Grimm), czy też momentami dość niewybredne (nawet w polskiej wersji językowej) kwestie, to całej produkcji brakuje jakiekolwiek polotu. Problem w tym, że stosunkowo oryginalną stylistykę łączy z bardzo sztampowymi i mało wyszukanymi żartami z odchodów i wypróżniania się, które same dzieciaki z sali odbierały z wymownym milczeniem. Podobnie nijako wypadły kluczowe dla rozwoju fabuły sceny akcji, nie wywołujące we mnie żadnych emocji co gorsza, nie wykorzystujące potencjału drzemiącego w czarach.

Kadr z filmu “Zegar Czarnoksiężnika”

Trudno jednak zrzucać w tym wszystkim winę na aktorów. Jack Black, jak zawsze, dzięki swojej nad wyraz rozwiniętej ekspresji aktorskiej zagarnia cały ekran dla siebie i wyciągając z rękawa wszystkie znane mu tricki około slapstickowe, całkowicie podbił moje serce. Równie dobrze wypada Cate Blanchett w roli paryskiej królowej magii, stając się definicją słowa “klasa”. Tu jednak pozytywy się kończą. Kyle Maclahlan mimo starań dostaje zdecydowanie zbyt mało czasu ekranowego w stosunku do ilości nałożonego make-upu, przez co nie może stworzyć wiarygodnej i faktycznie odrażającej postaci arcywroga. Jeśli chodzi zaś o młodszych to o ile Owen Vaccaro w przeciwieństwie do większości przypadków pierwszoplanowych ról dziecięcych nie działał mi na nerwy, o tyle Sunny Sujlic w roli irytującego “znanego” dziecka, odbierał mi jakąkolwiek chęć uważnego śledzenia wątku perypetii szkolnych Lewisa.

Kolejnym bardzo dużym problemem jaki miałem z odbiorem Zegara Czarnoksiężnika jest brak konkretnej grupy wiekowej dla jakiej jest on skierowany. O ile większość humoru przeznaczona jest zdecydowanie do tych najmłodszych, o tyle sam sposób ekspozycji rodzi bardzo duże wątpliwości czy zabrać swego siedmioletniego kuzyna na tę produkcję do kina. Za dużo tutaj niepokoju, przemocy, jump-scare’ów (sic!), czy też horroru rodem z “Gremlinów”, przez co częściej niż parsknięcia śmiechu słyszałem głosy przerażenia.

Zobacz również: Recenzję filmu “Jak pies z kotem”

Jedno jest jednak pewne – film jest piękny wizualnie. Hipnotyzujący koloryt kadrów, nietuzinkowe kostiumy i wreszcie bardzo sumiennie i starannie wykonane animacje komputerowe, mogą spowodować, że chce się w świat oglądany na dużym ekranie uwierzyć. Podobnie ma się sprawa polskiego dubbingu – mimo że znam lepsze przypadki, nie odbiera on przyjemności płynącej z seansu.

Kadr z filmu “Zegar Czarnoksiężnika”

Niestety, Zegar Czarnoksiężnika nie spełnia jednego, bardzo prozaicznego, acz kluczowego moim zdaniem zadania – nie pobudza on wyobraźni. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której po ulicach biegają dzieciaki próbujące zostać Lewisem i wymyślać własne czary, czy też – jak główny bohater – stać się nieustraszonymi. A szkoda, bo może wówczas znalazłyby w sobie ten jakże ważny pierwiastek magii, a tak czeka ich kolejna przymusowa wizyta na przyspieszonym kursie w Hogwarcie.

Recenzje

“Johnny English: Nokaut” – recenzja

Bartłomiej Rusek

Rowan Atkinson z pewnością jest jednym z najbardziej charakterystycznych aktorów komediowych z Wielkiej Brytanii. Wychowałem się, podobnie jak wiele innych osób, wielokrotnie oglądając serial, w którym wcielał się on w popularnego Jasia Fasolę. Po jakimś czasie została jednak wykreowana przez niego inna ciekawa rola, jaką jest Johnny English, nazywany najbardziej pechowym agentem brytyjskiego wywiadu. O ile pierwsza część jego przygód, była całkiem udaną komedią, w oryginalny sposób parodiującą znane franczyzy o tajnych agentach, tak druga wyraźnie odstawała swym poziomem. Teraz jednak, na siedem lat po ostatnim filmie o agencie MI7, Rowan Atkinson po raz kolejny przywdziewa swój czarny garnitur i pędzi by ratować Zjednoczone Królestwo.

Johnny English
kadr z filmu “Johnny English: Nokaut”

U jego boku pojawia się znany z pierwszej części asystent Bough (Ben Miller). Oprócz niego na ekranie zobaczymy również Olgę Kurylenko oraz wcielającą się w rolę pani premier dwukrotną laureatkę Oscara Emmę Thompson. Należy wspomnieć również postać Jake’a Lacy’ego wcielającego się w jedną z głównych ról. Na pierwszym planie pozostaje jednak nasz tytułowy protagonista, który po raz kolejny ma do wykonania niezwykle niebezpieczną misję.

Zobacz Również: Recenzję filmu “Jak pies z kotem”

Tym razem musi on odszukać hakera odpowiedzialnego za cyberataki, których skutkiem jest między innymi ujawnienie personaliów wszystkich agentów MI7. Już sam główny wątek fabularny wskazuje na podobieństwa do innych franczyz o tajnych agentach – film Davida Kerra nie parodiuje bowiem jedynie agenta 007, ale ogół produkcji o brytyjskim wywiadzie. Wspomniany antagonista jest niestety znacznie gorzej wykreowany od tych z filmów o Jamesie Bondzie, czy chociażby Kingsman. Jest on bardzo przewidywalny (wiedziałem kim jest od momentu gdy pierwszy raz pojawił się na ekranie), a jego plan ocieka absurdem.

Johnny English
kadr z filmu “Johnny English: Nokaut”

Od początku wiedziałem, że mnie nie zachwyci. Wszystko dlatego, że składał się właściwie ze zlepku scen, przypominających bardziej zwiastun, niżeli pełnoprawną produkcję.. Chaotyczny montaż jest przy tym jedną z głównych cech tego filmu, gdyż później jest niewiele lepiej. Johnny English: Nokaut przypomina zestawienie mniej lub bardziej śmiesznych skeczy, które nie mają w sobie niemalże nic oryginalnego.

Zobacz również: Recenzję drugiego sezonu “Atypowego”

Mimo tego muszę przyznać, że całość oglądało mi się całkiem przyjemnie. Miał swoje lepsze momenty (jak scena z goglami VR), choć pojawiający się na mojej twarzy uśmiech wynikał częściej z zażenowania tym, co widzę na ekranie, niż z samego komizmu produkcji. W efekcie, wspomniane lepsze momenty stanowiły może kilka minut spośród niemalże dziewięćdziesięciu, które wysiedziałem w sali kinowej.

Johnny English
kadr z filmu “Johnny English: Nokaut”

Trzeba przyznać, że polski dystrybutor wybrał podtytuł adekwatny do tego, co otrzymujemy na ekranie. Film ten to zdecydowany nokaut franczyzy, która rozpoczęła się w interesujący, pełen komizmu sposób, aby w kolejnych częściach prezentować coraz to niższy poziom. Trzecia odsłona przygód Johnny’ego Englisha to nokaut nie tylko tej serii, ale całej marki Rowana Atkinsona, który wyraźnie się wypalił i nie potrafi już bawić publiki tak, jak za swoich najlepszych czasów. A szkoda, gdyż oglądając stare filmy z tym aktorem w roli głównej, potrafię się śmiać już z samej jego mimiki. W tym przypadku nie pomagają mu jednak ani dialogi, ani efekty specjalne.

 

Ocena

4 / 10
Publicystyka

FilmoTony #03 – BlackKklansman, czyli This is America

Maciej Kędziora
kadr z filmu BlacKKKlansman

W tym roku pojawiły się dwa bardzo ważne dla Afroamerykanów dzieła. Na początku marca piosenka, która z miejsca stała się hitem, czyli “This is America” Childisha Gambino, a nie tak długo później w ramach festiwalu w Cannes Spike Lee zaprezentował swoją czarną (nomen omen) komedię “BlacKkKlansman”, która w polskiej dystrybucji dostała bardzo dosłowny przedrostek “Czarne Bractwo”. A co, jeśli powiedziałbym wam, że obydwa z pozoru niezależne twory wzajemnie się uzupełniają? Dlatego też w dzisiejszych Filmotonach zabiorę was do krainy mlekiem i rasizmem płynącej. Bo niestety – to jest Ameryka.

Kadr z filmu “BlackKlansman”

Uwaga, tekst zawiera spoilery dotyczące filmu “Czarne Bractwo. BlackKklansman”

Yeah, yeah, yeah, yeah, yeah
Yeah, yeah, yeah, go, go away

Jednym z najbardziej ikonicznych kadrów tego roku w świecie okołofilmowym zostanie najpewniej Donald Glover strzelający w głowę przywiązanego mężczyzny. Podobnym strzałem w twarz widza rozpoczyna Spike Lee, od początku przyciągając uwagę widza. Monolog Aleca Baldwina (choć chciałoby się już powiedzieć Donalda Trumpa), jest “chlubnym” manifestem wszystkich wierzących w białą supremację i oddających się niecnym czynom pod “Narodziny Narodu” David W. Griffitha. Co z tego, że Dr Kennebrew Beauregard jąka się i jest wiecznie sfrustrowany, skoro jego głównym pragnieniem jest przywrócenie Ameryce miana wielkiej. A przecież pragnienie wielkości, zgodnie z ideą makiawelizmu, usprawiedliwia wszystko.

Zobacz również: Ostatni odcinek Filmotonów

Get your money, Black man (Black man)
Get your money, Black man (Black man)

By zmienić sytuację, z jaką mierzy się grupa, czasem potrzeba jednego odważnego. Sam Spike w swojej karierze nieraz odwoływał się do tej zasady – czy to w postaci człowieka-legendy Malcolma X, czy też Bleeka Gilliama (w obydwu rolach Denzel Washington). Teraz osobą, która bierze swój los we własne ręce, jest pierwszy czarnoskóry detektyw w Colorado Springs, Ron Stallworth (symptomatycznie w tę rolę wciela się syn Denzela – John David Washington). Ron, który przez większość czasu spędzonego w LAPD musiał zmierzyć się z rasizmem, wyzwiskami, wylewanymi na niego słownymi fekaliami, jest jednym z najbardziej sumiennych pracowników komisariatu. W przeciwieństwie do większości, postanowił on zmienić swoją sytuację czynami, a nie słowami. Dlatego też chwycił i wykonał zmieniające swoje życie telefon. Telefon, przez który musiał stać się białym człowiekiem.

Kadr z filmu “Blackklansman”

This a celly (ha)
That’s a tool (yeah)
On my Kodak (woo, Black)

Podczas infiltrowania Ku Klux Klanu, nie może liczyć na wielkie wsparcie miejscowego komisarza, dla którego ludzie tworzący płonące krzyże nie są problemem. Ot – margines społeczny, zwykłe, jurne chłopaki. Posiadają broń (2. Poprawka Konstytucji!), bo przecież polowania to kluczowy element życia w Colorado. Zdarzają im się pobicia, ale kto z nas czasem nie przesadzi z alkoholem. Ron poza gorzną organizacją, musi zmierzyć się z jednym z największych problemów wszechświata – zamordyzmem ideologicznym. A Lee na to wszystko patrzy i nie ocenia, tylko z powątpiewaniem kiwa głową. Po cóż zadawać przecież pytanie retoryczne: co by było, gdybym to ja miał pistolet w ręku?

Zobacz również: Recenzję filmu “BlackKklansman”

Girl, you got me dancin’ (girl, you got me dancin’)
Dance and shake the frame (yeah)

Ważnym elementem życia Rona jest również jego partnerka, Patrice Dumas, członkini młodzieżowych Czarnych Panter. Niczym Rosa Parks w latach 50-tych, to ona przewodniczy ruchowi oporu, to ona będzie stała na mównicy w celu uzyskania równych praw i poszanowania godności ich ludzi. Co jednak najważniejsze, będzie musiała się nauczyć bronić samej siebie, bo niestety w ówczesnym (jak i współczesnym) świecie, ludzie sprzeciwiający się statusowi quo muszą liczyć się z zagrożeniem. A w przeciwieństwie do tego, co sugeruje kadr z filmu Spike’a, życie to nie film blaxploitation i nie każdy z nas może stać się Pam Gerier i chwycić za broń. Szczególnie gdy jest odwrócony do napastnika plecami, a w ręce trzyma zwykły telefon.

They gonna find you like “blocka” (blaow)

Kiedy jednak zdaje się, że Ron wraz ze swoim partnerem Filipem Zimmermanem (w tej roli świetny Adam Driver) mają wszystkie najważniejsze postacie Ku Klux Klanu na muszce, Spike Lee niszczy nas mentalnie, pokazując – “My nie mamy tak łatwo”. Oczywiście od początku gra w zabawę głównie z białym widzem. Większość będzie się uroczo zaśmiewać, kiedy to z ust Washingtona będą lecieć wyzwiska natury rasistowskiej. Inni przyklasną scenom z Adamem Driverem, zmuszonym do bluźnierstwa przeciw swej religii. Niezależnie jednak, czy owe żarty trafiają w nasze poczucie humoru, trzymamy kciuki za powodzenie całej, dość nieprawdopodobnej akcji. Gdy wydaje się, że wszystko pójdzie po myśli, Spike Lee policzkuje nas i ponownie mówi – “My nie mamy tak łatwo”. W ten sposób nasz główny bohater znajduje się sekundy od śmierci. Od śmierci z rąk nie Klanu, a policji. Z rąk ludzi, którzy mieli go chronić. Z rąk kolegów z biurka. I to nie dlatego, że coś zrobił. Dlatego, że po prostu żyje.

Zobacz również: Recenzję filmu “Jak pies z kotem:”

Police be trippin’ now (woo)
Yeah, this is America (woo, ayy)

W tym momencie Spike otwiera oczy niedowiarkom, pokazując sekwencję aktów policyjnych napaści. Dla wielu interesujących się napięciami rasowymi w Stanach, widok brutalnie tłumionych protestów będzie po prostu smutną teraźniejszością. Jeśli jednak choć jedna osoba po obejrzeniu jego nowej produkcji, zrozumiała swoje błędy popełniane w relacjach z różnymi mniejszościami, a może nawet zdecydowała się dołączyć do pewnych struktur, to “BlacKkKlansman” spełni swoje zadanie.

Kadr z filmu “BlackKklansman”

This is America (woo, ayy)

Spike Lee jest Ronem Stallworthem. Przez całe swoje życie stoi pośrodku, niczym Mookie z “Rób co trzeba”, od którego zaczynał swoją wielką karierę. Dla jednych jest nieobiektywny, pokazując historie przez zakrzywione zwierciadło. Dla drugich zdradza swoich braci i siostry, niewystarczająco wspierając ich postulaty. On jednak trwa, bo jak sam zapowiedział w 1988 roku, “I just “Do the Right Thing”.”. Co ważniejsze, nawet teraz robi to, co trzeba, w stylu, który wydawało się, że zatracił. Ale gdy trzeba opowiedzieć o tym co naprawdę ważne, w momencie gdy historia może zatoczyć koło, on stoi na posterunku, będąc pierwszym oficerem kinowego #BlackLivesMatter i módlmy się, by trwał na nim jak najdłużej.

Bo This is America, a my potrzebujemy ludzi wyjątkowych, czy to w Atlancie, czy na Brooklynie.

Recenzje

“Jak pies z kotem” – Opowieść o różnych odcieniach miłości – Recenzja

Marcin Kempisty

Tworzenie filmów biograficznych nastręcza wiele problemów natury “faktograficznej”. Powstaje bowiem pytanie, na ile usilnie trzymać się, czasami mało porywającej, prawdy na temat danej osoby, a na ile można trochę podkoloryzować przeszłe wydarzenia, by nabrały one bardziej filmowego charakteru. Twórca porusza się tedy po śliskim gruncie, narażając się na ataki z każdej strony. A co, jeśli reżyser tworzy film fabularny na podstawie pewnego wycinka ze swojego życia? Takie ryzyko podjął Janusz Kondratiuk i w filmie Jak pies z kotem postanowił zobrazować ostatnie tygodnie życia zmarłego brata, niegdyś równie wyśmienitego reżysera Andrzeja Kondratiuka.

Kadr z filmu “Jak pies z Kotem”

Twórca Dziewczyn do wzięcia zdecydował się na krok szalenie ekshibicjonistyczny, a zarazem katarktyczny – uchylił zasłonę milczenia i pozwolił widzom spojrzeć w głąb jego prywatnego świata pełnego bólu i poczucia niezrozumienia. Tak się bowiem złożyło, że rodzeństwo nie darzyło się szczególną sympatią. Wieloletnie milczenie, poprzedzone kłótniami oraz wzajemnymi oskarżeniami, skutecznie odseparowało braci i dopiero choroba starszego z nich sprawiła, że mogli się na nowo zjednoczyć.

Zobacz Również: „53 Wojny”, czyli przejmujący portret toskycznego związku – Recenzja

Trudno jednak mówić o ponownym poznawaniu, gdy po przebytym udarze Andrzej (Olgierd Łukaszewicz) nie jest już sobą. Balansujący na granicy świadomości, bohater zostaje całkowicie zdominowany przez chorobę i bez całodobowej opieki nie jest w stanie wykonać choćby najprostszych czynności. Jako że jego wieloletnia miłość Iga Cembrzyńska, grana przez Aleksandrę Konieczną, dryfuje przez życie uzależniona od alkoholu i całkowicie oderwana od rzeczywistości, to w gestii młodszego Janusza (Robert Więckiewicz) pozostaje opieka nad chorym członkiem rodziny. Zabiera więc schorowanego mężczyznę do swojego domu, starając się ulżyć mu w cierpieniach, jak również odbudować zaniedbane więzy.

Wydaje się, że reżyser jest niezwykle szczery w swojej ekspiacji. Niczego nie upiększa, przedstawiając bolesny obraz rozpadu braterskiego ciała. Dzięki rewelacyjnej grze Łukaszewicza udaje się pokazać bolesny proces wygasania życia, gdy przebłyski świadomości stają się coraz rzadsze, a na ich miejscu pojawiają się pierwotne odruchy. Aktorowi wychodzi rzecz niespotykana, ponieważ prezentuje on widzowi postać skazaną na śmierć, która do samego końca zachowuje godność i jest ukazywana z należytym szacunkiem. Kondratiukowi również nie zależy na naturalistycznym podejściu, dlatego też jedynie sugeruje kolejne etapy postępującej choroby, potrafiąc w odpowiednim momencie wycofać się z kamerą i pozostawić bohaterowi odrobinę prywatności.

Zobacz Również: „Climax”, czyli najbardziej przerażająca impreza w dziejach – Recenzja
Kadr z filmu “Jak pies z Kotem”

Jak pies z kotem to przede wszystkim opowieść o różnych odcieniach miłości i próba odszukania pewnych niezmiennych zasad kierujących ludzkimi sercami. Ponowne spotkanie rodzeństwa staje się bowiem pretekstem do rozliczeń z przeszłością i wypowiedzenia słów, które tkwiły od wielu lat jak kamyk w bucie. I nic z tego, że Andrzej jest w stanie w przeciągu chwili utracić kontakt z rzeczywistością – Janusz nadal stara się wyjaśnić, zrozumieć, przebaczyć i zapomnieć. Ostatnie chwile życia starszego brata są jak ostateczne odliczanie, po którym nadejść może tylko bezkresna cisza.

Rewelacyjnie napisane dialogi są zatem jak zaklęcia chroniące przed zbliżającym się Tanatosem, jak spontanicznie wymyślane inkantacje odraczające nadejście nieuniknionego. Bohaterowie możliwie jak najdłużej odsuwają od siebie myśl o śmierci, mimo że jest ona w tym filmie wszędobylska. Spogląda zza węgła, ostrzy kosę i czeka na sygnał do działania, a i tak reżyser stara się jak najdalej uciec od minorowego nastroju. Nieporadność Janusza jest na swój sposób urocza, alkoholizm Igi zostaje spuentowany komicznym zachowaniem, nawet rozpaczliwe działania Andrzeja są często przedstawiane w taki sposób, by współczucie pojawiło się możliwie jak najpóźniej. Jak pies z kotem jawi się paradoksalnie jako historia podnosząca na duchu, z wysuwającą się na pierwszy plan sugestią, że nigdy nie jest za późno na przebaczenie.

Zobacz Również: „7 uczuć” – Recenzja

Pojawiają się w filmie również kontrowersyjne momenty, które mogą wywołać reperkusje w świecie rzeczywistym. Mimo że Kondratiuk przedstawia się jako mężczyznę przepełnionego zawiścią, pozbawionego empatii i niepotrafiącego zadbać o chorego brata, to jednak innym postaciom dostaje się jeszcze mocniej. Iga Cembrzyńska jest upadłą heroiną, wiecznie trzymającą w ręku kieliszek. Jej nałóg jest wyraźnie eksponowany, aż momentami wydaje się, że i ją lada chwila dosięgnie poważna choroba. Jeszcze boleśniej obrywa siostra Cembrzyńskiej, zaprezentowana jako osoba niegodna zaufania, wykorzystująca słabość rodziny i łasa na pieniądze. Nie sposób ustalić, czy reżyser w tych momentach lawiruje między faktami, niemniej jednak są one na tyle wyraźnie pozbawione lekkości reszty dzieła, że stają się bardziej małostkowymi porachunkami. Nawet gdyby przedstawione perypetie między siostrami były prawdziwe, to wykorzystywanie reżyserskiej pozycji władzy pozostawia pewien niesmak.

Na szczęście poza tymi nielicznymi fragmentami udaje się Kondratiukowi swobodnie i bez zgrzytów przeprowadzić opowieść, w czym zasługa znakomitych aktorów korzystających z błyskotliwie napisanych dialogów. Wspomniany Łukaszewicz z wyczuciem i bez szarżowania wciela się w postać Andrzeja Kondratiuka, przypominając swoją wybitną kreacją niezapomnianą Emmanuelle Rivę z Miłości autorstwa Michaela Hanekego. Egzaltowana Konieczna jest jak tajfun rozsadzający ramy rzeczywistości i burzący z trudem budowany porządek. Odrobinę dziewczęca, przegląda się w świecie jak w lustrze, wiecznie koncentrując się na własnych boleściach. Więckiewicz, porte parole reżysera, przedstawia postać najtrudniejszą do uchwycenia. Niemożliwym jest ustalenie, na ile to owoc wybitnej gry opartej na dystansie przeplatanym eksplozjami gniewu, a na ile to efekt niejednoznacznego stanowiska samego autora. W końcu nie musi być łatwym przedstawianie bohatera w ciemnych barwach, gdy jego pierwowzór patrzy przez kamerę i nadzoruje wykonywaną pracę.

Zobacz Również: „Pierwszy człowiek”, czyli najlepsza biografia od czasu „8. Mili” – Recenzja
Kadr z filmu “Jak pies z Kotem”

Najprawdopodobniej po premierze filmu będzie trwała licytacja, która z trzech wyżej zaprezentowanych kreacji jest najciekawsza. Warto jednak pamiętać i zwrócić szczególną uwagę na żonę młodszego z braci, Beatę (Bożena Stachura). Wydaje się, że to ona, uwięziona między narcystycznymi osobowościami, jest fundamentem rodziny i uosobieniem miłości. Zaprezentowana zostaje jak postać z innej planety – pełna wyrozumiałości, ciepła, nieskarżąca się na niewygody, jest wsparciem zarówno dla męża, jak i dla jego chorego brata. Stachura gra w sposób wyciszony, poruszając się po filmie z wyczuciem oraz gracją. Momentami ma się nawet wrażenie, że oglądana historia nie jest li tylko zaschniętym bursztynem ze wspomnieniami o bliskiej osobie w środku, lecz również podziękowaniem dla wiernej żony, bez której nic by się nie udało.

Jak pies z kotem to ewenement na polskiej mapie filmowej. Niezwykła obsada i scenariusz napisany w przypływie szczerości świadczą o sile rażenia tego obrazu. Januszowi Kondratiukowi udało się stworzyć produkcję delikatnie dotykającą najboleśniejsze rany, jakie człowiek może nosić na swojej duszy. Mówi o rzeczach ostatecznych bez nadmiernego patosu, przedstawiając życie z całym dobrodziejstwem inwentarza, bo przecież tylko prawda jest ciekawa. Nie stara się szantażować emocjonalnie i właśnie dlatego ten film dla wielu widzów może stać się przeżyciem oczyszczającym, pozwalającym spojrzeć na relacje rodzinne z zupełnie innej perspektywy i pozwalającym uwierzyć w to, że nawet pies z kotem są w stanie się ze sobą dogadać.


Recenzje

Jack Ryan – Recenzja nowego oblicza słynnego analityka

Martin Reszkie

Jack Ryan, stworzony przez legendarnego już Toma Clancyego nie ma szczęścia do wielkiego ekranu. Od kiedy Harrison Ford opuścił CIA, nikt nie zagrzał jego miejsca na dłużej. Niesatysfakcjonujące wyniki finansowe następnych filmów odrzuciły producentów od myśli, by dać tej postaci jeszcze jedną szansę. Na ratunek ruszył więc korporacyjny gigant, chcący podbić rynek swoim produktem streamingowym, Amazon.

Jak tym razem mają się sprawy? Jack Ryan jest szeregowym pracownikiem Centralnej Agencji Wywiadowczej, który pogrążony w dziennej rutynie, w pełni oddaje się pracy. Spędza godziny szukając i kontrolując małe transakcje pieniężne w Jemenie i innych pobliskich krajach. Nagle jednak następuje przełom. Zmiana szefostwa w jego departamencie zbiegła się w czasie z ogromną (jak na skalę jego zainteresowania) transakcją finansową. Próbując przekonać do siebie nowego szefa, Jamesa Greera, Ryan uruchamia lawinę, która pozwala mu wyśledzić osobę zagrażającą światowemu bezpieczeństwu.

Już sam początek serialu daje nam nadzieję na to, że twórcy wplotą w fabułę współczesne wątki związane z międzynarodowym bezpieczeństwem. Niestety często popadają oni w typowe dla amerykańskich produkcji ukazywanie świata, w którym Amerykanie jako ostatni sprawiedliwy rewolwerowiec na Dzikim Zachodzie realizują swoją politykę w imię zasady primes inter pares.

Pełne patetyzmu zwroty Jacka Ryana ewidentnie są skierowane w stronę amerykańskich patriotów. Nic więc dziwnego, że kolejne wzmianki o 11 września rzucane na wiatr przez bohaterów są przez widzów traktowane raczej z politowaniem. Niestety w telewizji, idea pax americana wciąż żyje i oddycha pełną piersią. Na szczęście, ta naiwność głównego bohatera jest kontrowana, a nawet wyśmiewana.

Zobacz także: Recenzję nowego Predatora
Kadr z serialu „Jack Ryan”

Nie ma co jednak popadać w panikę – Francuzi mówią płynnym francuskim, Arabowie gaworzą w arabskim a niewielki wątek turecki także nie kaleczy naszych uszu ciężką angielszczyzną. Pomimo ogólnego wydźwięku produkcji, nie dostajemy niestrawnej porcji zero-jedynkowej wizji świata pełnego walecznych rycerzy oraz „tych złych”, czyli terrorystów. Twórcy są świadomi świata, który ich otacza oraz w ramach tej konstrukcji polityczno-kulturowej starają się uatrakcyjnić swoją wizję. Dostajemy więc uchodźców w pontonach, ataki sarinem, walczących z zachodem dżihadystów oraz francuski obraz nieudanego multikulturalizmu.

Carlton Cuse oraz Graham Roland, czyli showrunnerzy produkcji nie popadają jednak w skrajnie antyimigranckie czy antyislamskie tony. Najlepiej ten pełen szarości obraz współczesnego świata oddaje Mousa Bin Suleiman (w tej roli świetny Ali Suliman), główny antagonista i przywódca grupy terrorystów. W średniej jakości retrospekcjach dostajemy obraz tej postaci jako osoby skrzywdzonej, zmagającej się z byciem sierotą w obcym kraju, mając jedynie brata obok siebie. Widzimy jego zawód, gdy po studiach nie potrafi znaleźć pracy jedynie z powodu arabskiego nazwiska. Poznajemy jego drogę do radykalizacji, której można było uniknąć, gdyby dostał szansę na lepsze życie, do którego dążył. Dla siebie i dla brata.

Największą bolączką większości odcinków jest fakt tego, jak nijakim przeciwnikiem dla Suleimana jest Jack Ryan. Co prawda, John Krasinski stara się jak może by uatrakcyjnić swoją postać, mimo że nie pomagają mu w tym scenarzyści. Nie dość, że przez większość scen przybiera on minę płaczącego kota, to jest bodajże jedyną osobą w całym departamencie mającą jakiekolwiek pomysły.

Powody dla których warto oglądać Bojacka Horsemana
Kadr z serialu „Jack Ryan”

Kiedy jednak akcja zaczyna się rozpędzać, a garnitury skrojone na muskularne ciało zamienione zostają na strój bojowy, Krasinski daje popis fachu, którego uczył się od Michaela Baya podczas filmu 13 godzin: Tajna misja w Benghazi. Przybiera idealne pozycje strzeleckie, wie jak z gracją przyłożyć podczas walki wręcz czy też jak wykorzystać granat. Oczywiście podczas wszystkich wypraw towarzyszy mu Greer, będący dość typowym szefem skrywającym trudną przeszłość. W miarę rozwoju serialu, Wendell Pierce wyciąga ze swojej postaci jak najwięcej, co pozwala uczynić duet Ryan-Greer wiarygodnym.

Wraz z przepełniającą serial akcją, dostajemy także mnogość wątków. I chociaż jeden z nich można nazwać zbędnym dla rozwoju głównego wątku, to utwierdza on widza w przekonaniu, że twórcy trzymają swoje dzieło pod kontrolą. Każdy znajduje swoje miejsce w tej historii. Dodatkowo, umiejętnie dawkując napięcie oraz kończąc odcinki starymi, poczciwymi cliffhangerami dają widzom możliwość do odczucia potrzeby włączenia następnego odcinka. Czy w tej klasie czy gatunku można oczekiwać czegoś więcej? Jak najbardziej. Czy jednak spotka widza zawód? Zdecydowanie nie.

Serial Amazonu miał być idealną okazją by odwrócić złą passę czołowego analityka CIA i trzeba szczerze przyznać – wychodzi z tego zadania obronną ręką. Jack Ryan okazuje się być satysfakcjonującym ośmiogodzinnym, wciągającym seansem na dwa czy trzy dni. Zdecydowanie jednak jest to rozrywka jednorazowa, co wcale nie oznacza, że nie warta waszego czasu. Pozostaje więc czekać na drugi sezon. Noomi Rapace nie zawodzi, prawda?

Ocena

7 / 10
Recenzje

“Better Call Saul” – “Piñata” – S04E06

Kamil Walczak

Początek i koniec. Wraz z tym milowym odcinkiem Better Call Saul poznajemy zmienione oblicze Jimmy’ego – pierwszy tak raz jasno i wyraźnie czuć prezencję już nie poczciwego McGilla, który chce zrobić różnicę, ale tytułowego Saula, który nie cofnie się przed niczym. Bo nie ma nic do stracenia.

Zobacz również: Ostatni odcinek “Better Call Saul”!

Prolog przenosi nas do 1993 roku. Jimmy pracuje w dziale pocztowym HHM razem z Kim. Ten pierwszy zbiera od pracowników zakłady oscarowe (m.in. na Ala PacinoZapach kobiety), zaś ona sprawnie i sumiennie wykonuje swoje zadania, przez co jest efektywniejsza od kolegi. Do biura wchodzi Chuck, witany gromkim aplauzem przez cały personel. Dzięki znalezionemu niszowemu precedensowi udało mu się wygrać sprawę niemożliwą do wygrania, o czym Jimmy nie miał do tej pory pojęcia. Kiedy Charles podchodzi do nich, Kim spogląda na niego jak na idola, wypytuje go o szczegóły rozprawy, w przeciwieństwie do niedbałego Jimmy’ego, który spotyka się z pobłażliwym i podirytowanym spojrzeniem starszego brata. Kiedy ten odchodzi, Jimmy zwraca się do Kim: That’ll be you soon. Potem przechodzi obok firmowej biblioteki i zatrzymuje się. Wchodzi do pełnego prawniczych ksiąg pomieszczenia, z którego bija jasny blask.

Moment ten wydaje się zasadniczy, jeśli chodzi o wybór drogi przez McGilla. To początek jego kariery jako James McGill, adwokat. Zapewne po tym wydarzeniu zapisze się na studia zaoczne, w tajemnicy przed swoimi przełożonymi (zdradzi to dopiero po ich zakończeniu – S01xE08). Ośmieszony przez swoje ignorancję przed Chuckiem i Kim odkryje, że on też może być kimś, a jego przeszłość nie musi zasądzać o całym życiu. U podstaw tej decyzji sytuuje się również pewna próba zaimponowania pannie Wexler. Jimmy, bazując na jej reakcji, zaczyna zdawać sobie sprawę, że nie ma u niej żadnych szans, jeżeli jego ambicje będą kończyć się na pracy w dziale pocztowym. Będzie próbował zrealizować swój amerykański sen, próbując zostawić za sobą ikonę Slippin’ Jimmy’ego.

Na powrót w 2003 r. Kim odkrywa, że Jimmy snuje w swoim notatniku fantazje na temat ich współpracy po odzyskaniu przez niego licencji – szkicuje logo WM oraz wspólną nazwę. Następnego dnia panna Wexler podejmuje jednak ostateczną decyzję – spotyka się z Rickiem Schweikartem ze Schweikart & Cokely i postanawia przenieść się wraz z Mesa Verde do nich. W ten sposób będzie mogła zapewnić klientom niezbędne wsparcie rzeszy asystentów i pomocników, a ona sama znajdzie czas na swoją adwokacką pasję – pomaganie ludziom w rozprawach z urzędu.

Zobacz również: 10 powodów, by obejrzeć 5. sezon BoJacka Horsemana

W CC Mobile jak zwykle nic się nie dzieje. McGill otrzymuje telefon od siostrzeńca pani Strauss, Bretta. Jak się okazuje, staruszka zmarła we śnie przed paroma tygodniami. Fakt ten dość mocno dotyka Jimmy’ego, pozostawał on w dosyć ciepłych relacjach z emerytką. Przypomina sobie o figurkach Hummela i dopytuje o wnuków, o których tak opowiadała. Jednocześnie informuje Bretta, że nie jest już prawnikiem i w sprawie wypełnienia testamentu poleca mu Francisa Scheffa z HHM. Po powrocie do domu Jimmy włącza reklamę z Davis & Main i wspomina występ pani Strauss. Ewidentnie jest bardziej przejęty stratą starszej pani niż własnego brata.

Jimmy dostaje zaproszenie od Kim, by spotkali się w Forque Kitchen and Bar – tej samej restauracji, w której wcześniej Schweikart złożył jej ofertę pracy kosztem HHM i w której Viktor i Giselle oskamowali naiwnego biznesmana w 2. sezonie. McGill kojarzy to miejsce bardziej z tym drugim wydarzeniem i z radością orientuje się na wyrwanie z nudnej pracy w CC Mobile. Kim jednak tłumaczy mu, że zdecydowała się na zatrudnienie u S&C, gdzie założy dział bankowy i oficjalnie stanie się partnerem firmy – coś, o czym marzyła już w HHM.

Po tej wiadomości Jimmy nagle ucieka na zaplecze. Robi mu się słabo, ale doprowadza się do porządku, wraca do Kim i z uśmiechem stwierdza, że cieszy się z wybory partnerki i będzie ją wspierał. Tak naprawdę jednak zdaje sobie sprawę, że jego marzenie o wspólnej kancelarii z Kim muszę odejść w niepamięć. Powoli uświadamia sobie, że podstawy jego drogi jako James McGill powoli tracą grunt. Partnerstwo z Kim miało go przywrócić na dobre tory, ale skoro to się nigdy nie stanie, to co ma do stracenia?

Zobacz również: “Juliusz” – Recenzja

Mike spotyka się ze Stacey i przeprasza ją za zachowanie na spotkaniu grupy wsparcia, ale dalej uważa, że ma słuszność. Nie chce jednak spotkać się z Anitą i wyjaśnić jej sprawy. Proponuje, że odbierze jutro Kaylee ze szkoły. Stacey z całą powagą stwierdza, że nigdy nie zapomni o Mattym.

W HHM Jimmy odbiera swoją część spadku po Chucku (5 000$) od Howarda. Pustki w firmie tłumaczy on “restrukturyzacją”, wymuszoną głównie przez spłacenie majątku po zmarłym McGillu. Hamlin jest zdecydowanie sfrustrowany obecnością Jimmy’ego, a ten, widząc stan, w jakim znajduje się Howard, próbuje go zmotywować (i prowokować). Otwarcie stwierdza, że użala się nad sobą i jest gównianym prawnikiem, ale świetnym sprzedawcą, więc powinien zacząć sprzedawać i wyciągnąć HHM z kryzysu. Rozgoryczony Howard spuszcza swoje decorum i stwierdza po prostu: Fuck you, Jimmy.

Właściwie to dosyć dziwna scena. Jimmy jest święcie przekonany, że pomaga koledze podnieść się z upadku, ale Howard wyraźnie tego tak nie odbiera. Bliżej mu do pałania jakąś nienawiścią do McGilla za wszystko, co “dla niego” zrobił. Nie bez powodu chodzi do psychiatry dwa razy w tygodniu i wygląda, jakby wszystko mu się posypało. Jimmy nie dostrzega głębszego problemu, myśli, że jego kondycja prędzej czy później ulegnie poprawie, więc powinien wziąć się w garść. Jednak o wiele bardziej prawdopodobne jest, że Hamlin wpadł w ciężką depresję i jest tak przytłoczony śmiercią Chucka i problemami finansowymi, że może wybrać ostateczny środek na zakończenie tego wszystkiego…

Zobacz również: O czeskim kinie – od doktora Mraczka

W nocy Gustavo przyjeżdża do szpitala, by odwiedzić Hectora, do którego organizmu wdarła się infekcja. Lekarze przewidują, że może nigdy się nie wybudzić. Gus opowiada mu historię ze swojego dzieciństwa. Kiedy był mały, zasadził drzewko lucumy. Było dla niego źródłem pożywienia oraz zarobku. Pewnego dnia prawie wszystko owoce zostały zjedzone przez ostronosa. Postanowił się zemścić. Zastawił pułapkę i czekał godzinami. Gdy ssak dał się w końcu złapać, Fring nie zabił go od razu. Zatrzymał go i obserwował, jak cierpi.

Tym ostronosem okazuje się oczywiście Hector. Gustavo mógłby z łatwością się go pozbyć, ale nie ma zamiaru tego zrobić. Chce, żeby cierpiał jak najdłużej. Gus chroni zatem Salamancę nie ze względu na kartel – jest to bardziej pretekst – ale z zawiści, woli zemsty na tym, który zabił jego partnera i przyjaciela, Maxa Arciniegę (Breaking Bad, S04xE08). Gus ma skłonności psychopatyczne, ale jest cierpliwy. Dalsza historia pokaże, że role się odwrócą i to Hector prawdziwie odpłaci się Fringowi z pomocą Waltera White’a (BB, S04xE13). To stawia w nowym świetle kwestię zemsty obu panów – bo który z nich w ostateczności był “mniejszym złem”?

Jimmy wypakowuje nową dostawę burnerów w Day Spa and Nail, gdzie dalej ma opłacony roczny czynsz. Pani Nguyen nie podoba się, że chce on zostawić towar w jej lokum, ale prezent w postaci jednego z telefonów skutecznie zmienia jej nastawienie. Nocą Jimmy natyka się na trzech młodziaków – Rocco, Zane’a i Jeda – tych samych, którzy pobili go i okradli podczas ostatniej próby sprzedaży. Proponuje im układ – oni będę go bronić przed napadami, a on odpali im parę procent ze sprzedaży telefonów. Rzezimieszki nie wydają się chętni na negocjacje, a jeden z nich zaczyna grozić bohaterowi nożem.

Zobacz również: Ars Independent – o festiwalu i nie tylko!

Ten nie czeka długo i ucieka, oni za nim. Jimmy dobiega do ślepej uliczki i kiedy wydaje się, że już po nim, zza rogu wyłania się dwóch potężnych i uzbrojonych w broń palną bodyguardów Saula w maskach narciarskich. Jednym z nich okazuje się Huell Babineaux (poplecznik w Saul Goodman & Associates oraz ten, który podrzucił Chuckowi w 3. sezonie baterię do kieszeni marynarki). Złodzieje zostają powieszeni do góry nogami w magazynie pełnym piniat, a ochroniarze Jimmy’ego uderzają pałkami bejsbolowymi w coraz to bliżej znajdujące się kukły ze słodyczami. Przerażeni młodzieńcy obiecują nigdy więcej nie zadzierać z sprzedawcą burnerów i poinformować innych, by też trzymali się z daleka.

Jeśli mielibyśmy mówić o narodzinach Saula, to właśnie teraz nadszedł na to czas. To nie jest już metoda Slippin’ Jimmy’ego, która potrafi wykaraskać się z każdej sytuacji. To metoda Saula Goodmana, z którym się nie zadziera. W scenie tej najważniejsze wydaje się to, że podobny obrazek widzieliśmy w 1. sezonie BCS, kiedy Jimmy został wywieziony na pustynię wraz z Calem i Larsem, którzy narazili się Tuco. Wówczas prawnik aż do samego końca przekonywał Salamancę, że robi błąd, że można się dogadać, że obejdzie się bez przelewu krwi. Manipulował, ale dla dobra sprawy. W istocie pomógł tym chłopakom i wyciągnął ich z grobu. Tutaj Jimmy z początku próbuje, jak zawsze, racjonalizować, pogodzić obie strony, ale ewidentnie bez przekonania – bo tak naprawdę chce im dopiec.

 

Na początku odcinka przedstawione zostały narodziny Jamesa McGilla. Pod koniec tego samego epizodu widzimy już Saula Goodmana, człowieka, którego należy szanować, który wie, co robić, który nie przepuści żadnej okazji do zarobku, bo zbyt wiele razy ktoś zrobił z niego frajera. Od tej pory to on będzie dyktował warunku. I owszem, zostanie damn good lawyer, ale przy tym będzie biznesmenem godnym respektu. Nikt nie będzie już drwił z wątłego Jimmy’ego McGilla.

Zobacz również: “Predator” – Przedstawiciel wymarłego gatunku – Recenzja

W pracy Mike zajmował się ogarnięciem magazynu do budowy superlaboratorium dla Wernera Zieglera i jego niemieckich pracowników. Mają oni żyć w zamknięciu przez parę miesięcy, więc Gus zapewnia odpowiednią rozrywkę i komfort, a Mike – skrupulatną kontrolę. Mające charakter ekspozycji sceny zwiastują, że to dopiero początek wyboistej drogi, jaką jest zbudowanie przyszłego miejsca pracy dla Waltera White’a.

Poziom serialu stale rośnie, a nieunikniona kulminacja zbliża się wielkimi krokami. Zostały jeszcze cztery epizody, w których może wydarzyć się prawie wszystko. No i co się dzieje z Nacho..? Zapraszam na kolejny odcinek Better Call Saul już we wtorek 18 września na polskim Netfliksie!

 

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.