Publicystyka

Kapitularz 2018 – Relacja

Bartłomiej Rusek

Tegoroczny Łódzki Festiwal Fantastyki Kapitularz oferował uczestnikom festiwalu jeszcze więcej atrakcji niż poprzednie edycje. Nie posiadam niestety danych dotyczących ilości osób, które wzięły udział w wydarzeniu, jednak jestem w stanie stwierdzić, że korytarze Wydziału Filologicznego Uniwersytetu Łódzkiego były wręcz przepełnione fanami szeroko pojętej fantastyki.

Zobacz również: Wywiad z Adrianem Tofei, reżyserem filmu „Be My Cat: A Film for Anne”

Sam festiwal zaczął się dla mnie z lekkim opóźnieniem – dwa pierwsze panele, na które planowałem się wybrać, zostały odwołane. Nie było w tym oczywiście winy organizatorów, a jedynie osób, które miały je prowadzić i niestety nie zdołały dotrzeć na czas. Nie stanowiło to jednak wielkiego problemu, gdyż w tym czasie miałem okazję rozejrzeć się po dobrze mi znanym budynku i zlokalizować miejsce pozostałych atrakcji.

Kapitularz 2018, fot. Piotr Czerwik

W efekcie całość zaczęła się dla mnie wraz z projekcją filmu Zaginiony Świat, stanowiącą jednocześnie oficjalne otwarcie wydarzenia. Temu niememu widowisku science-fiction towarzyszyła grana na żywo muzyka w wykonaniu zespołu The Washing Machine. Całość stanowiła niezwykłe przeżycie audiowizualne, odnosiło się wręcz wrażenie, jakby grana na żywo muzyka była integralną częścią filmu.

Ze względu na mnogość atrakcji, nie byłem w stanie uczestniczyć nawet w połowie z tego, co oferował Kapitularz. Sam wybór, na który panel i do której sali się wybrać, stanowił duże wyzwanie, gdyż niemalże przez cały czas trwania festiwalu coś było organizowane w każdym z sześciu bloków tematycznych. Do tego dochodzi blok z konkursami i turniejami, trzy sale z Larpami i sesjami RPG, blok warsztatowy, wydarzenia na głównej auli i atrakcje na zewnątrz, które zasługują na osobny opis.

Kapitularz 2018, fot. Piotr Czerwik

Część z atrakcji obecnych na świeżym powietrzu stanowiły atrakcje stałe. Prócz nich organizowane były pokazy, takie jak mecz Quidditcha rozegrany przez ekipę SkyWeavers z Łodzi. Prócz tego Mordschlag Łódź zorganizowało warsztaty z szermierki historycznej, po których odbył się pokaz rzymskiej musztry. Następnego dnia miały tam miejsce warsztaty łucznicze, prowadzone przez trenerów z łódzkiego klubu sportowego Społem.

Zobacz również: Sztuka na płocie – Polska Szkoła Plakatu – Fakty i mity

Wracając jednak do atrakcji stałych, które miały miejsce na zewnątrz – wszyscy zainteresowani kowalstwem uczestnicy Kapitularza mieli okazję spróbować swoich sił w tymże rzemiośle. Wszystko za sprawą Dębowej Kuźni, której przedstawiciel był gotów podzielić się ze wszystkimi chętnymi tajnikami swojego zawodu, a także nadzorować ich pracę, gdy chcieli samemu coś wykuć.

Kapitularz 2018, fot. Piotr Czerwik

Tuż obok rozstawiła się ekipa Sowa Luna (która niedługo zmienia nazwę na Szponem i Mieczem) wraz ze swoimi „podopiecznymi”. Mowa oczywiście o puchaczu bengalskim, jastrzębiu Harrisa, rarogu stepowym oraz młodej płomykówce. Oni również pokazali, czym się zajmują, organizując przy tym pokaz tresury ptaków.

Na wydarzeniu o tematyce fantastycznej nie mogło zabraknąć również efektów specjalnych. Tymi zajął się alchemik Bartłomiej Koźniewski, występujący pod szyldem Ars Alchemia, który niczym prawdziwy wodzirej, przy każdym ze swoich pokazów zbierał dużą grupę ludzi zainteresowanych eksperymentami. A te zdecydowanie warto było podziwiać.

Kapitularz 2018, fot. Piotr Czerwik

Osoby, które nie chciały opuszczać budynku, w którym miał miejsce Kapitularz, mogły spędzać czas chociażby w jednym z Gamesroomów. Tam znaleźliśmy zarówno konsole (w tym te nieco starsze), jak i różnego typu gry planszowe, oraz gry bitewne.

Zobacz również: „Better Call Saul” – „Quite a Ride” – S04E05

Całą jedną salę zajmowały natomiast modele z uniwersum Star Wars, które stworzył Bernard Szukiel, a także autorstwa braci Adama i Marka Kuleszów. Miejsce wystawy można było z łatwością znaleźć – wszystko za sprawą „ćwierkających” replik, które widać na zdjęciu poniżej.

Kapitularz 2018, fot. Piotr Czerwik

Przez cały Festiwal przewinęło się mnóstwo gości, którzy jednocześnie prowadzili dla uczestników odpowiednie panele. Wśród tych najbardziej znanych należy wymienić chociażby Andrzeja Pilipiuka, który poprowadził prelekcję o historii monet. Oprócz niego i Andrzeja Ziemiańskiego można wymienić wielu innych znanych prelegentów, w tym również wykładowców akademickich, którzy podzielili się swą wiedzą w nieco bardziej przystępny sposób niż typowe wykłady na uczelni.

Wśród prelegentów należy wymienić również naszą ekipę – Filmawka w swojej prelekcji przedstawiała bowiem założenia i historię kina kampowego. Oprócz tego, nasz serwis miał również swój udział w części filmowej. Wszystko dlatego, że zdołaliśmy zorganizować polską premierę filmu Adriana Țofeia Be My Cat: A film from Anne, który spotkał się z bardzo pozytywnym odbiorem wśród wszystkich osób, które przybyły aby go obejrzeć. Całość została poprzedzona krótką prelekcją na temat filmu, jak i postaci samego reżysera.

Redaktorzy Filmawki na Kapitularzu, fot. Piotr Czerwik

Jak na większości tego typu wydarzeń, nie uniknięto również lekkich problemów technicznych – nad wszystkim jednak czuwali organizatorzy, którzy byli w stanie zająć się wszystkimi niedogodnościami w ekspresowym tempie.

Na miejscu wydarzenia brakowało mi nieco foodtrucków – na szczęście w okolicy znajduje się wiele punktów gastronomicznych, które za bezcen oferowały dowóz zamówionego jedzenia bezpośrednio pod Wydział Filologiczny.

Zobacz również: Ars Independent jako… idealne dzieło sztuki totalnej?

Z roku na rok Kapitularz oferuje coraz więcej atrakcji. Niektóre, takie jak konkurs Cosplay (w którym tego roku pula nagród wyniosła 5000 złotych) czy maratony filmowe, pojawiają się co roku. Inne natomiast są odpowiednio zróżnicowane, na tyle aby każdy uczestnik festiwalu znalazł coś dla siebie. Nie byłem w stanie skorzystać z każdego interesującego mnie punktu programu, gdyż bardzo wiele działo się w tym samym czasie. Cała, liczna i obfita w mniej lub bardziej znane nazwiska lista gości oraz elementów programu tegorocznego Kapitularza dostępna była zarówno na stronie wydarzenia, jak i w rozdawanych wszystkim w formie papierowej informatorach konwentowych. Już teraz zacząłem odliczać dni do kolejnej edycji festiwalu i wiem, że również w przyszłym roku postaram się odwiedzić Kapitularz, trzeci już raz z rzędu. Jednocześnie zapraszam do obejrzenia galerii zdjęć z wydarzenia, dostępnej poniżej. Autorem wszystkich z nich jest Piotr Czerwik.

Recenzje

“Gotti” – Recenzja

Michał Piechowski

Już w pierwszej scenie Gotti odkrywa karty i nastraja widza do tego, co będzie dane mu oglądać przez najbliższe trochę ponad 100 minut. Oto główny bohater stoi na tle jednego z nowojorskich mostów, łamie czwartą ścianę i z dziecinnym wręcz entuzjazmem chełpi się swoim pełnym sukcesów życiem. Z krótkiej przemowy dowiadujemy się dwóch rzeczy: tego, że w tej historii wzlotu i upadku najważniejszy będzie czas spędzony na szczycie oraz tego, że rola Travolty będzie przepysznie przeszarżowana.

Kadr z filmu “Gotti”.

No właśnie. John Travolta. On jako jedyny odnalazł się w tym bałaganie i na poważnie wziął sobie do serca określenie „tytułowa rola”. Bezwzględny mafioso torujący sobie drogę do władzy? Kochający mąż i ojciec? Pewny swoich szans na wygraną oskarżony w sądzie? Umierający na raka skazaniec po raz ostatni rozmawiający ze swoim pierworodnym? Mimo charakteryzacji wyraz twarzy dużo się nie zmienia, ale jest coś nieuchwytnie wspaniałego w tym mającym przywodzić na myśl włoskie pochodzenia gangstera akcencie i tej niepohamowanej radości, która zamazuje i tak już niewyraźną granicę pomiędzy dumą Travolty i dumą Gottiego.

Zobacz również: “Fokstrot” – Recenzja

Trzeba jednak chwytać się tych aspektów, które w ogóle na to pozwalają, bo poza wspomnianą grą aktorską głównego bohatera wielu takich elementów tutaj nie ma. Poszatkowana chronologicznie fabuła daje nadzieje, że Kevin Connolly (reżyser) z Pulp Fiction zapożyczył coś więcej niż tylko aktora i jego profesję, ale niestety na tym podobieństwa się kończą. Tarantinowski zlepek scen układał się bowiem w scenariusz, a przywoływane w mocno losowej kolejności momenty z życia Gottiego żadnego konkretnego sensu nie tworzą. Przypominająca kompozycję szkatułkową historia składa się  nadrzędnej dla całości rozmowy ojca z synem w więzieniu oraz epizody z przeszłości gangstera wydających się prowadzić nawet widza po kolejnych szczeblach jego kariery. Trudno jednak ułożyć w całość ten rozmyty kolaż bezbarwnych postaci drugoplanowych, trudnych do uzasadnienia decyzji bohaterów, średnich efektów specjalnych i wymuszonych one-linerów.

Wydaje się, że Gotti obiecuje dużo nie tylko widzom, ale także sobie samemu. Mam nadzieję, że ta druga strona również czuje niedosyt w związku z efektem końcowym. Brutalna bezkompromisowość i radosny brak powagi spotyka się z typowo włoską elegancją i dostojnością, popularna muzyka kontrastuje z klasycznymi smyczkami przywodzącymi na myśl dokonania Nino Roty, a droga na szczyt kariery miesza się z upadkiem człowieczeństwa i oddalaniem się od rodziny. A przynajmniej tak to wygląda w teorii. Twórcy Gottiego patrzyli zapewne w stronę takich gigantów kina gangsterskiego jako Scorsese, Coppola czy De Palma, ale nie jestem pewien, czy którykolwiek z tych panów odwzajemnił owe spojrzenie. Nic tu nie gra tak, jak powinno i radość można czerpać tylko i wyłącznie z wiary, że ten chaos chociaż w pewnym stopniu był kontrolowany.

Kadr z filmu “Gotti”.
Zobacz również: Analiza 5. odcinka tego sezonu “Better Call Saul”

Fabularne zmagania koncentrują się na połączeniu starań Gottiego o zostanie (jak się później okazuje) ostatnim Donem rodziny Gambino i pozostanie kochającym mężem i ojcem. Tym, który pojawia się w obu dziedzinach życia gangstera jest jego najstarszy syn, również John Gotti (Spencer Rocco Lofranco). Początkowo zobligowany do podążania ścieżką ojca młody chłopak dochodzi w swoim życiu do momentu, w którym grozi mu długoletni pobyt w więzieniu. Młodzieniec zdradza gangsterskie ideały i skupia się bardziej na szczęściu swojej rodziny, czym naraża się na gniew Gottiego, ale w sumie nikogo nie obchodzi to, co się z nim stanie. Najciekawsza w kreacji syna jest jego nienaganna fryzura. Chłopak musiał naprawdę często chodzić do fryzjera…

Przychodzi taki moment, albo nawet kilka takich momentów, w którym widz zadaje sobie pytanie: „po co ten film powstał?”. To jest naprawdę dobre pytanie. Lepsze niż odpowiedź. Okazuje się, że ta biografia po pewnym czasie zmierza w stronę hagiografii, wybiela Gottiego i zawiera nawet archiwalne materiały z wypowiedziami ludzi, którzy gloryfikują graną przez Travoltę postać, zwracają uwagę na to, że pod jego panowaniem przestępczość na ulicach przestępczość była mniejsza, a wysunięte wobec niego oskarżenia to efekt manipulacji jego wrogów. Kto wie, może coś w tym jest. Trudno jednak całkowicie poddać się tak jednostronnym wnioskom, a twórcy nie robią nic, by jakkolwiek zobiektywizować ten portret. Wartości historycznej w tym filmie doszukiwać się nie powinno i nawet przytaczane daty dzienne i prawdziwe nazwiska tego nie zmienią.

Dobre intencje to nie wszystko, seans tego dzieła jest naprawdę ciężki. Każda minuta Gottiego wysysa coraz to więcej energii z oglądającego i nawet podejście do odbioru tego filmu polegające na ironicznym zachwycaniu się rolą Travolty i wszystkim innym, co nam na to pozwala na dłuższą metę nie ma sensu. Ten film nie ma sensu.

Recenzje

Labirynt namiętności – Recenzja filmu “Rok Tygrysa”

Albert Nowicki

Berlin. Tom (Alexander Tsypilev) jest dwudziestoparoletnim mężczyzną, który wciąż mieszka z matką i młodszą siostrą. Jego pasja, kolekcjonowanie zwierzęcych masek, przyprawia rodzinę o dreszcze. Chłopak nie mówi wiele, nie ma przyjaciół, na życie zarabia jako włamywacz. Gdy plądruje mieszkanie homoseksualnego profesora historii (Julien Lickert), zauważa, że nie jest ono puste. Właściciel śpi w najlepsze i nie ma pojęcia, że ktoś okrada jego dobytek. Nagie ciało Larsa zwraca uwagę Toma. Zamaskowany złodziej popada w fetyszystyczną obsesję.

Zobacz również: Ars Independent – o festiwalu i nie tylko

Rok tygrysa to najnowszy film Tora Ibena − twórcy niezależnego kina queerowego. Projekt różni się od poprzednich dokonań reżysera (Jej kuzyn, Wo willst du hin, Habibi) − zgodnie z tytułem okazuje się drapieżniejszy, pozostawia przestrzeń do szerszej, bo polisemicznej interpretacji. Jest dziełem o sugestywnej mocy i nieoczywistej symbolice, ze względu na minimalizm narracji podobnym do Ornitologa, a właściwie do całej filmografii João Pedro Rodriguesa. To thriller o voyeuryzmie i innych natręctwach umysłu.

W centrum wydarzeń umieścił Iben naprawdę ciekawego protagonistę. Stalkując przystojnego profesora, Tom wyrządza krzywdę sobie − nie swojej ofierze. Kłębią się w nim autodestrukcyjne pasje i chore fantazje, a perwersja odciska na nim stygmat. Iben konfrontuje nas z problemem body shamingu, który, ze względu na kult ciała, w środowisku LGBT wydaje się być głęboko zakorzeniony. „Spierdalaj, świrze” − słyszy Tom w nocnych klubach i galeriach sztuki. Jest świrem z racji na swoje szaleństwo i nieidealne kształty, które łatwo pomylić z „brzydotą”. Nic dziwnego, że tak jarają Toma maski.

Ostracyzm napędza w Tomie nietypowe manie. Stosowny jest tytuł, jaki nadano filmowi na rynku amerykańskim: „The Year I Lost My Mind”. Widzimy bohatera, gdy kradnie Larsowi bieliznę, albo w ukryciu obserwuje jego stosunek z innym mężczyzną. W uderzającej scenie masturbacji projekcje popychają Toma do poszukiwania ulgi w najbardziej nieodpowiednim i chyba najsmutniejszym możliwym miejscu. Lars jest przeciwieństwem swojego stalkera, bo wygląda jak Apollo, a przede wszystkim nie przegrywa życia.

Kadr z filmu “Rok tygrysa”.
Zobacz również: “Fokstrot” – Żydowska trauma narodu – Recenzja

Za ciekawszą postać uznamy jednak bohatera przodującego. Tom ma ambiwalentne usposobienie. Bywa zarówno skończenie żałosny, jak i zaskakujący. Kiedy banda homofobów napada na Larsa, skryty za lateksowym kamuflażem Tom wyłania się znikąd i ratuje go z opresji. Przez krótką chwilę promienieje niczym marvelowski superbohater. Maski zapewniają Tomowi anonimowość i dają mu poczucie siły − to bowiem facet, który patrząc w lustro chce być inną osobą. Spośród młodych talentów, zaangażowanych przez Ibena do pracy nad filmem, to Tsypilev płonie najjaśniejszym blaskiem. Jego przeszywające spojrzenie jeży włos na głowie.

Rok tygrysa to film o pojedynku ze sobą, ale też z innymi mężczyznami. Tom próbuje pozbyć się tajemniczego motocyklisty − tak naprawdę holograficznego modelu, toksycznej autoiluzji, zrodzonej przez rozgorączkowaną głowę. Później staje też do walki z Larsem. To scena bardzo homoerotyczna, pełna chuci: bijatyka stanowi test charakteru i temperamentu seksualnego. Iben uraczył nad kolejnym studium męskości − lepszym niż jego poprzednie filmy, bo ryzykownie niedopowiedzianym. W jego nowym filmie to właśnie tajemnica jest w mężczyznach najbardziej pociągająca.

Dialogi są w Roku tygrysa przesadnie oszczędne, a całość wydaje się dłuższa niż jest w rzeczywistości. Ewentualne momenty nudy mają łatać wizyty w miejscach kultowych dla queerowego Berlina (Muzeum Gejowskie, cruising bar Ficken 3000). Kilka intrygujących, wrzących od napięcia scen i ciekawa konstrukcja fabularna sprawiają jednak, że do finału dobrniemy bez bólu. Nie zdziwiłbym się, gdyby za kilka miesięcy wzbogacił Rok tygrysa ramówkę Ale kino+ lub Cinemaxu.

Recenzje

“Żona” – Recenzja

Maciej Kędziora

Beckett, Miłosz, Marquez, Tranströmer, to tylko kilka nazwisk autorów wyróżnionych Nagrodą Nobla w dziedzinie literatury. Do ich grona ma dołączyć podstarzały już Joe Castleman (Jonathan Pryce), twórca wybitnego “Orzecha Włoskiego”, znany z bardzo realistycznych i wnikliwych portretów psychologicznych kobiet. U jego boku jest obecna wierna, acz wyciszona Joan (Glenn Close), nieuzewnętrzniająca swoich mrocznych emocji, zdająca się być jedyną znaną światu duchową spadkobierczynią stoików. Kiedy jednak dotrą na miejsce ceremonii, do pięknego, choć mroźnego Sztokholmu, będą mieli aż za dużo czasu na myślenie o sprawach, które do tej pory brali za pewnik.

Kadr z filmu “Żona”

Katalizatorem spięć między małżeństwem będzie biograf Joe, sprawny pisarsko Nathaniel Bone (Christian Slater). To on, jak na rzetelnego literata przystało, próbować będzie pociągnąć za język najbliższe otoczenie noblisty, wywlekając liczne romanse pisarza, bądź też snując rozmaite teorie spiskowe na temat jego życia i konfrontowania ich z Joan czy Davidem (Max Irons), synem Castlemanów. Ów kwartet będzie napędzał fabułę filmu Björna Runge, w której to z każdym wypalonym papierosem, zjedzonym orzechem i wypitym kieliszkiem whiskey, atmosfera będzie coraz bardziej się zagęszczać.

Zobacz również: “Fokstrot” – Recenzja

Kluczowe dla rozwoju relacji Castlemenów momenty Runge będzie przedstawiać za pomocą retrospekcji, bo dramaty ich pożycia będą najczęściej znajdywać odzwierciedlenie w dziełach pisarza. Uwodzenie studentki, szał pozostawionej samotnie kobiety, a w końcu trudy dzielenia się obowiązkami rodzicielstwa. Z każdym kolejnym wglądem w karty przeszłości małżeństwa, coraz bardziej zaczynamy żałować Joan, która dla szczęścia swej rodziny zdecydowała się wycofać ze światka pisarskiego, bo jak sama usłyszała: Kobieta w świecie literackim ma szanse jedynie trafić na półkę z dziełami absolwentów.

Zobacz również: “Zakonnica” – Recenzja

Żona jest symptomatycznym tytułem, bo od razu wskazuje nam kluczową postać całej opowieści. Nie skupiamy się tutaj na sukcesie narcystycznego, lekko grubiańskiego i stetryczałego Joe, a na wycofanej społecznie Joan, cierpiącej katusze od środka. Glenn Close tworzy tutaj niesamowicie zniuansowaną kreację, wspinając się na poziom przypominający Fatalne Zauroczenie i Niebezpieczne Związki. Walka jaką toczy w sobie uzewnętrznia się dzięki grze oczami, w których to ukrywa prawdziwy ból swej ujarzmionej literackiej duszy. Z miejsca staje się ona faworytką tego sezonu Oscarowego, czy to dzięki wzruszającej scenie reakcji na wiadomość o narodzinach wnuka Maxa, czy też rozmowę na pograniczu flirtu z Nathanielem.

Kadr z filmu “Żona”

Świetnie z postacią Joan kontrastuje Joe, największy narcyz jakiego widział ten świat. Jonathan Pryce ucieka w swojej roli do znanych już chociażby z Gry o tron, skutecznie irytujących widza środków aktorskich, przez co jego postaci nie da się w żaden sposób polubić. Czy to przez nieokrzesany popęd seksualny, czy bardzo niesmaczne żarty, a także wieczną frustrację. Lepiej wypada tutaj Christian Slater, tworząc balansująca między stalkingiem a fascynacją Castlemanem postać. Jako jedyny potrafił choć przez chwilę utrzymać tempo narzucone przez Close, szczególnie w sekwencji flirtu barowego, w której to dało się wyczuć między nimi chemię, połączoną z aromatem słodu zbożowego i alkoholowych procentów.

Zobacz również: Analizę 5. odcinka “Better Call Saul”

Runge śledząc losy małżeństwa, nie zapomina jednak o relacji ojciec – syn, w którym to David usilnie próbuje zaimponować swojemu wzorowi w postaci Castlemana i dorównać jego poziomowi pisarskiemu. Przychodzi mu to jednak z trudem, nie potrafi nawiązać nici porozumienia ze swoim mentorem, przez co ucieka w objęcia różnych używek – od papierosów przez alkohol aż do narkotyków. Max Irons, po części przemyca tu wątek autobiograficzny – sam próbując dorównać talentowi aktorskiemu swojego ojca, Jeremy’ego.

Niestety Żona pod wieloma względami jest produkcją stricte telewizyjną, nie potrzebującą dużego ekranu by błyszczeć. Wszystkie aspekty techniczne są co najwyżej poprawne, osadzone jedynie w przestylizowanych pomieszczeniach szwedzkiego hotelu, przez co bardzo trudno odnaleźć tutaj typowy skandynawski marazm. Na plus wypada sztuczność filmu, do dość dobrze obrazuje realia światka noblowskiego, gdzie snobizm przeradza się w bufonerię, a także coraz mniej aktualne pompowanie balonu o prestiżu całej statuetki.

Kadr z filmu “Żona”

Żonę, podobnie jak główną bohaterkę, prześladuje poprawność i próba utrzymania bardzo solidnego i niewyrazistego fasonu. Poza wybitną rolą Close, produkcja Runge’a nie próbuje wynieść się ponad resztę opowieści o zabarwieniu feministycznym, będąc jedynie filmem z niewykorzystanym potencjałem. Za mało tu książek i wciągającego klimatu, za dużo oczywistości i hiperbolizacji. Trudno jednak nie przyklasnąć reżyserowi, bo mimo przewidywalności historii, dałem się temu opowiadaniu pochłonąć. Problem w tym, że po paru dniach nie pamiętam już tekstu epilogu, a co dopiero nazwiska autora.

Recenzje

“Better Call Saul” – “Quite a Ride” – S04E05

Kamil Walczak

Jimmy rozkręca biznes w CC Company, Kim rozpoczyna pracę jako obrońca z urzędu i próbuje pogodzić to z natłokiem obowiązków w Mesa Verde, a Gus szuka inżyniera do budowy laboratorium pod pralnią. Szkoda, że nie pojawił się  wątek Nacho (wszak sam Fring powiedział ostatnio, że teraz powinien sobie odpocząć), ale to i tak był jak na razie najlepszy odcinek sezonu, pełen czystego, autorskiego stylu, za który miliony pokochały Better Call Saul.

Zobacz również: Nasza analiza poprzedniego odcinka

Symptomatyczny okazuje się już sam prolog. Po raz pierwszy wchodzimy stricte w oś czasową Breaking Bad, a konkretnie – tuż przed 15. odcinek ostatniego sezonu, kiedy Saul składa biznes i anihiluje swoją tożsamość. Znajdujemy się w słynnym Saul Goodman & Associates. Sekretarka Francesca niszczy pozostałe dokumenty, a prawnik w pośpiechu pakuje ostatnie manatki – przede wszystkim kasę, którą niechętnie dzieli się z kompanką. Rozrywa też tapetę “We the People” z tekstem Konstytucji i wyciąga stamtąd pudło – to samo pudło, w którym Gene w pierwszym odcinku BCS, przechowywał stare kasety z reklamami Saula Goodmana. Sam doszukiwałem się w tym czegoś większego, jakiejś intrygi czy zagadki, ale to po prostu to. Prawdziwe dopełnienie tragedii antybohatera. Kiedy Francesca odchodzi, Saul dzwoni pod wybrany numer w celu zakupu filtra przepływowego Hoover Max Extract 60 Pressure Pro. Wszyscy wiemy, co to znaczy.

Nieprawdopodobna wręcz dokładność w odwzorowaniu klimatu ostatnich odcinków Breaking Bad, idealna charakteryzacja bohaterów i, co najważniejsze, znana kolorystyka scen. Aż trudno oprzeć się wrażeniu, że ten prolog to w istocie odrzucona scena, która została nakręcona wiele lat temu, na potrzeby piątego sezonu BB. Nie ma najmniejszych szans na to, by ta futurospekcja pełniła zaledwie rolę nostalgicznej pożywki dla fanów. Być może ma ona korespondować z determinacją Jimmy’ego charakterystyczną dla tego odcinka? Upadek imperium Saula Goodmana zostaje skontrastowany z dopiero raczkującymi planami na jego stworzenie, które po nocnej sprzedaży i wizycie u kuratora stają się coraz bardziej wyraźne. To także chłodne przypomnienie, jak skończy wciąż jeszcze sympatyczny McGill. Wszak to już Szekspir mawiał, że gwałtownych uciech i koniec gwałtowny.

Zobacz również: “Zakonnica” – Recenzja

Ale wracamy do 2003 r. Wielka reklama, jaką namalował Jimmy, zdaje się nie przyciągać klientów. Jednak w końcu pojawia się jeden, biznesmen, któremu proponuje tzw. burner phone, czyli jednorazowy telefon na kartę, nie do namierzenia przez potencjalnie zainteresowaną skarbówkę. Perswazja przyszłego Saula odnosi sukces i zadowolony nabywca wychodzi z CC Mobile nie z jednym, lecz z kilkoma telefonami. Wieczorem w domu McGill proponuje Kim wspólny seans Doktora Żywago, ale ona jest zbyt zajęta pracą. Postanawia więc zrobić sobie nockę – przyjeżdża do sklepu, wpłaca pieniądze i zabiera ze sobą burnery.

Przywdziwa sportowy dresik i na jedną noc znów zamienia się w Slippin’ Jimmy’ego. W przydrożnym zajeździe sprzedaje podejrzanym typom telefony, które rozchodzą się jak ciepłe bułeczki. Jest na tyle pewny siebie, że podchodzi nawet do miejscowego gangu motocyklistów, również zainteresowanych bezpiecznymi komórkami na kartę. Kiedy Jimmy’emu kończy się towar, pakuje się do swojego suzuki i już ma odjeżdżać, kiedy napada go trzech młodziaków, którzy, zanim przebrał się w luźny tracksuit, naigrywali się, że chce coś im sprzedać i pewnie jest z policji. Teraz, widząc ile kasy zarobił, atakują go i kradną mu portfel.

Zobacz również: Złodzieje rowerów #3 – 75. Festiwal w Wenecji, “Lato” i “Zama”

To prawdziwie kluczowa scena. Jimmy jest świetnym sprzedawcą, bo jak nikt inny potrafi ludziom sprzedawać historię. Podobnie było z rozmową o pracę u Neffa, kiedy wykreował się na eksperta pocztowych kserokopiarek. Udając się w miejski interior, wchodzi tak naprawdę w swój żywioł. Kiedy po skończonej pracy zostaje pozbawiony wszystkiego, co zarobił, czuje pretensje przede wszystkim do samego siebie. Bo kiedyś tym gnojkom nie udałoby się go tak podejść. Nie zostałby z niczym, nie dałby sobą pomiatać i osobiście by się z nimi rozprawił. Wiedzieliby, że z nim nie można zadzierać.

Mimo że McGill dalej ma “to coś”, to czuje się frajerem – tym, który wciąż jeszcze gra według zasad gry. To podobny rodzaj bólu, jaki odczuwał pod koniec pierwszego sezonu, kiedy HHM wyrolowało go ze sprawy – wtedy wystarczyło przecież wziąć 1.6 miliona dolarów od Kettlemanów i podzielić się łupem z Mikem. Jimmy nie zrobił tego, bo chciał zachować się jak trzeba. Gdy pod koniec odcinka zgłasza się na kontrolę do kuratora, spytany co zrobi po odzyskaniu licencji, odpowiada, że zostanie damn good lawyer, o którym usłyszy wielu ludzi. Jimmy/Saul już nigdy więcej nie będzie ofiarą losu. Obiecał to sobie w ostatniej scenie pierwszego sezonu, obiecuje to sobie także teraz. Najwyraźniej w końcu zacznie się tego trzymać.

Zobacz również: “Fokstrot” – Żydowska trauma narodu – Recenzja

Kim z kolei na poważnie wzięła “obietnicę” sędziego Munsingera, który rzeczywiście zaciągnął ją do pracy w charakterze obrońcy z urzędu. W swojej pierwszej sprawie wyróżnia się ona wprawą, doświadczeniem i znajomością zasad, czym miażdży prokuratora Billa Oakleya. Dla Wexler ważne wydaje się nie tyle samo zajęcie czasu i znudzenie pracą dla Mesa Verde. Kim chce działać na rzecz ludzi, prawdziwie im pomagać. Załatwia Davidowi, młodemu chłopakowi, który wybił okno u jubilera, 4 miesiące nadzoru kuratora zamiast odsiadki w więzieniu i poucza go, by zmienił swoje życie i wziął się w garść.

Później przyjeżdża pod dom swojej klientki, oskarżonej o posiadanie narkotyków, która boi się sądu i potencjalnego wyroku. Wydaje się, że właśnie to jest dla Kim esencją zawodu prawniczego – wymierna pomoc ludziom, którzy dotknęli dna i potrzebują, by ktoś ich stamtąd wyciągnął. W wielkiej, rozrastającej się korporacji Kim ma do czynienia jedynie z prawem bankowym, co nuży i przytłacza ją tak bardzo, że zatrudnia asystentkę od czarnej roboty. Kiedy próbuje namówić narkomankę, żeby ta pojechała z nią na rozprawę, dzwoni do niej Paige, ponieważ Viola popełniła jakiś błąd w dokumentach i tylko Kim może w miarę szybko uratować sprawę. Ale prawniczka rozłącza się.

Ta sytuacja eskaluje później w jej konflikt z szefową, bo przecież Wexler obiecała, że będzie dostępna dla Mesa Verde o porze dnia i nocy. Kolejny raz jednak przestaje sobie radzić z bezduszną i repetytywną praktyką ekspandującej firmy. Ta sama monotonia doprowadziła ją do poszukiwań drugiego pracodawcy w poprzednim sezonie i niejako efektem tej zwiększonej liczby obowiązków był jej feralny wypadek samochodowy.

Zobacz również: Kulturawka #1 – Recenzja nieobejrzanego filmu

W iście gilliganowskim stylu rozwija się wątek Mike’a/Gusa. Na lotnisku z taksówki wysiada tajemnicza postać. Po wypełnieniu rozważnych instrukcji kontaktuje się z Ehrmantrautem i dojeżdża do umówionego miejsca przy Colorado Rockies (Góry Skaliste). Tam zakłada worek na głowę, a Mike zabiera go w długą podróż do doskonale znanej nam z Breaking Bad Lavandería Brillante, przemysłowej pralni na przedmieściach Albuquerque. Francuz dokonuje wstępnych pomiarów i zapewnia, że bez problemu może “to” zrobić. Chwali się przy tym, jak wykopał kiedyś parokilometrowy tunel przez granicę z Meksykiem, więc na spokojnie da radę wykonać projekt w pół roku. Mike otrzymuje telefon, dziękuje Francuzowi za jego czas i tą samą parogodzinną trasą odwozi go na miejsce, wręczając mu bilet na samolot powrotny.

Rytuał dyskretnego dotarcia na miejsce powtarza się z Niemcem, Wernerem Zieglerem, inżynierem budowlanym, dosyć obskurnym i raczej niezadbanym (w przeciwieństwie do poprzednika). Prawdopodobne cierpi on na chorobę lokomocyjną, więc kiedy dojeżdża już z Mike’iem na miejsce, niemal natychmiast wymiotuje. Nie ma tak wyrafinowanego sprzętu jak Francuz, ale dokładnie i skrupulatnie odmierza poszczególne wymiary i parametry. Jak domyśliliśmy się już wcześniej, projekt polega na budowie specjalistycznego laboratorium – tego samego, w którym Walt będzie wytwarzał metaamfetaminę, kiedy nawiąże współpracę z Gustavo. Ponadto, to w tym laboratorium Gale rozkładał swój sprzęt high-tech zapewniony przez Gusa do produkcji narkotyków w prologu odcinka Box Cutter (04×01). Wiemy więc też, kto prawie na pewno będzie pierwszym gospodarzem nowej pracowni.

Zobacz również: FilmoTony #1 – Filmowy felieton o “Zamie” Lucrecii Martel

Ziegler tłumaczy Mike’owi trudności logistyczne, jakie może napotkać podczas wykopu, ponieważ zgodnie z wytycznymi prace miałyby odbywać się w ciągu nocy i nie przyciągać uwagi z zewnątrz. Nagle z cienia wyłania się Gustavo i wita się po niemiecku z Wernerem, który zapewnia, że wykonanie tego “nie jest niemożliwe”. Fring z pewnością ceni profesjonalizm Zieglera połączony z jego kameralnością i niejednoznacznością. Takie typy jak ten tworzą śmietankę jego imperium – nie dziwi więc fakt, że Gus decyduje się go zatrudnić.

Warta odnotowania jest pedantyczna przezorność i ostrożność, z jakimi poszukiwany jest odpowiedni inżynier. Wydawało się, że Francuz jest do tej roli idealny – schludny, ułożony i rozgarnięty facet, który wie, co ma zrobić. Gus jest jednak na tyle przenikliwy, że potrafi odczytać takich ludzi, przesadnie pewnych siebie dryblasów z wyższych sfer. W dodatku pochwalił się budową tajnego tunelu. Tutaj potrzebna jest osoba, która wykona robotę (i wykona ją dobrze) i będzie siedzieć cicho. Niezwykłe jest to skonfrontowanie stereotypów francuskiego zawodowca i niemieckiego majstra. Gustowny ubiór i klasa pierwszego kontrastuje z odpychającą aparycją drugiego. Najlepsze jest jednak to, że twórcy większy potencjał widzą w Niemcu – bo to właśnie takie niejasne i odpychające osobowości tworzą najbardziej barwne i ikoniczne postacie epizodyczne.

Zobacz również: Wywiad z reżyserem “Be My Cat”, filmu found footage o fanatyku Anne Hathaway

W końcu, po paru epizodach nieobecności, ponownie spotykamy Howarda – Jimmy natrafia na niego w sądzie, kiedy zgłasza się na kontrolę do kuratora. Hamlin jest w fatalnym stanie – ma podkrążone oczy, jest beznadziejnie zarośnięty, a zamiast klasycznego garnituru Hamlindigo blue nosi zwykłą marynarkę i czarny, żałobny krawat. Obraz ten szokuje McGilla, który trochę z troski, trochę z przyzwoitości, dopytuje: What’s eating you?. Howard zdradza, że cierpi na bezsenność i dwa razy w tygodniu spotyka się z psychiatrą. Ale jeśli chodzi o to, co go trapi, to powiedział już wystarczająco.

Howarda spotyka to, co prognozowałem już parę tygodni temu. Na początku sezonu Jimmy i Kim wygarnęli mu, jak bardzo przejmuje się śmiercią Chucka. I oni, i my nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę z wagi postaci Hamlina. Mimo że przez wszystkie sezony ukazywany był jedynie jako dyrektor HHM, a nie poznaliśmy go od strony osobistej, dalej jest on pełnowymiarowym bohaterem, który, mówiąc wprost, ma uczucia. On wydaje się jedynym autentycznie przeżywającym żałobę po zmarłym przyjacielu. I można sobie tylko wyobrazić, jak mógł się czuć, kiedy brat tego przyjaciela i jego była koleżanka z pracy wylali na niego takie szambo. Gdy widzimy go w tej nowej postaci – upadłego na duchu i ciele zwykłego człowieka, który nie ma już jak zasłonić się pięknym uśmiechem, idealnym strojem i kontrolowaną mimiką – przeżywamy swoisty anagnoryzm. Bo oto przed nami stoi ktoś zupełnie realny, postać tragiczna, która przejęła cały dramat po odejściu Chucka.

Zobacz również: “Climax”, czyli najbardziej przerażająca impreza w dziejach – Recenzja

Jesteśmy już na półmetku tego sezonu. Fabuła rozwija się przepysznie, zintensyfikowanie wątków Gusa i Nacho nadaje BCS ciekawych kolorów, a teaser z Breaking Bad daje nadzieje na więcej przedstawień oryginalnej serii od kuchni. Ten inteligentny fanservice pozostaje jednym z największych atutów tego serialu. Na kolejny odcinek Better Call Saul zapraszam już w we wtorek 11 września na polskim Netfliksie!

Recenzje

“Fokstrot” – Recenzja

Marcin Kempisty

Śmierć wdziera się do domu państwa Feldmann z zaskoczenia. Wystarczy otworzyć drzwi przybyłym żołnierzom, by wiadomość o zgonie ukochanego syna zakorzeniła się boleśnie w ich sumieniach i rozgościła po wszystkich kątach. Matka (Sarah Adler) mdleje, zaś ojciec (Lior Ashkenazi) pada bezsilnie na krzesło jak bokser w przerwie po wymagającej fizycznie rundzie. Śmierć uwiła sobie gniazdko w każdej komórce ciała bohaterów, którzy i tak za wszelką cenę będą starali się o niej zapomnieć. Zwłaszcza Michael, głowa rodziny, owinie się kokonem bezpieczeństwa, by zdystansować się od przypływu bólu.

Kadr z filmu “Fokstrot”.

Fokstrot w reżyserii Samuela Maoza nie jest jednak filmem opowiadającym o jednostkowym cierpieniu. Przedstawieni przez izraelskiego reżysera bohaterowie są raczej jak marionetki w rękach bezdusznego losu, skazane na egzystowanie pozbawione wszelkich racjonalnych przesłanek. Nie da się bowiem wytłumaczyć tragedii, jaka zaszła w ich życiu, jest tylko ból. Przedstawiona rzeczywistość jest jak teatralna scena, na której postacie odgrywają z góry przypisane role – rodzice płaczą, żołnierze postępują beznamiętnie, zgodnie z regulaminem. Wystarczy zaaplikować środki uspokajające albo pić co godzinę szklankę wody. Trumna będzie wystawiona przez dokładnie wyznaczony czas, pogrzeb, przemowy, może ktoś zagra na instrumencie, koniec. Więcej informacji nie potrzeba, śmierć to śmierć, a trzeba żyć dalej. W tym kontekście ludzki żywot jest jak absurdalna fanaberia bez puenty.

Zobacz również: “Trzy Twarze” – Recenzja

Akcja nie płynie jednak jednotorowo. Twórca przenosi się w drugim akcie z domu Feldmannów na obrzeża prowadzonej wojny, do niewielkiego stanowiska umieszczonego na środku pustyni, gdzie Jonathan (Yonathan Shiray), ów nieodżałowany syn, wraz z kilkoma innymi żołnierzami odpowiadają za “ruch graniczny”. Po lewej pustka, po prawej pustka, a na środku blaszana budka i szlaban – trudno o dobitniejszą metaforę głupoty stojącej za działaniami zbrojnymi. Młodzi mężczyźni, uwikłani w pasmo jednakowych dni utkanych z nudy i marzeń za kobiecymi ciałami, zostają wrzuceni w środek rzeczywistości całkowicie im obcej. I znowu – Maoza mniej interesuje jednostka i jej osobiste doświadczenia. Chodzi raczej o uchwycenie tragicznej sytuacji ludzi rzuconych na pastwę wojny, pozbawionych ciepłych pieleszy i wrzuconych do topiących się w błocie baraków. Chodzi o nakreślenie historii postaci, którym przyszło walczyć w nieswojej bitwie, z nieznanym wrogiem, o cele trudne do ustalenia.

Kadr z filmu “Fokstrot”.

Wykorzystana w Fokstrocie forma może momentami budzić kontrowersje. Symetria kadrów czy narracyjny dystans godny Stanleya Kubricka robią wrażenie i karmią estetyczne gusta widzów. Rozpoczynający drugi akt taniec żołnierza z karabinem jest jednocześnie szalenie pojemny treściowo, jak i po prostu widowiskowy. Wydaje się jednak, że te wycyzelowane obrazy chwilami nie pasują do podejmowanego tematu. Maozowi zależy przecież na oddaniu absurdalnej grozy wojny, co doskonale udało mu się w debiutanckim Libanie, natomiast w Fokstrocie wychodzi już z tego zbyt sterylny widok.

Zobacz również: “Zakonnica” – Recenzja

Oczywiście powyższe utyskiwania zależą od indywidualnych preferencji widza i jego podejścia do sztuki filmowej. Gdy bowiem na chłodno spojrzy się na dzieło Izraelczyka, to nie można mu odmówić walorów poznawczych. Reżyser snuje bowiem ponurą przypowieść o swoim kraju jako o domu, w którym wiecznie panuje wojna, a jego domownicy na zawsze są skazani na poświęcanie życia w imię wyższych wartości, dla bezpieczeństwa narodu. W ujęciu Maoza losy jednostek są nawozem dla kolejnych pokoleń. Dzięki przyjęciu szerszej perspektywy twórcy udaje się ukazać bolesny paradoks. Skoro bowiem każdy rzuca swój los na stos, to czy walka ma sens, czy może jest tylko absurdalnym działaniem? Oczywiście w Fokstrocie nie znajdziemy na to odpowiedzi, bo każda droga prowadzi do punktu wyjścia, a gdy jeszcze pojawi się na niej wielbłąd, to pozostaje jedynie się przeżegnać.

Recenzje

“Zakonnica” – Recenzja

Kamil Walczak

Spin-off, sequel spin-offu, sequel i kolejny spin-off-prequel – tak, wiemy już, że Obecność jest materiałem na całą sagę rodzinną, która fabularnie może ciągnąć się przez kolejną dekadę. “Kiedy to się skończy?” to w istocie pytanie “kiedy to się znudzi?”. Kiedy robienie tego samego filmu z identycznymi formalizmami straszenia, podmienionymi postaciami i zapraszaniem logiki do domu publicznego po prostu przestanie mieć sens? Niedługo zobaczymy boxoffice’owy wynik Zakonnicy, ale wszystko wskazuje, że The Nun 2 jest już w preprodukcji.

Kadr z filmu “Zakonnica”.

Cofamy się zatem do 1952 roku do opactwa na rumuńskiej prowincji,gdzie wprowadzała nas już scena po napisach w Annabelle: Narodziny zła (lecz nie jest to bynajmniej zachęta do obejrzenia tego filmu). Ksiądz egzorcysta i zakonna nowicjuszka zostają tu wysłani, by zbadać sprawę makabrycznego samobójstwa młodej zakonnicy. Tam odkrywają, że miejsce to nie jest już święte, lecz opętane przez złe siły najczystszego zła. Wiecie, o co chodzi. Poznajemy origin story Valaka, który jest tu jedynym znaczącym spoiwem z historią Warrenów.

Zobacz również: Wywiad z reżyserem “Be My Cat: A Film for Anne”, filmu found footage o fanatyku Anne Hathaway

Symptomatyczne dla całej produkcji jest samo zawiązanie fabuły. Po prologu ukazującym konfrontację zakonnicy z demonem oraz feralne samobójstwo, twórcy serwują nam 3-minutową ekspozycję (którą przytoczę tutaj na potrzeby czytelników): ksiądz Burke (Demián Bichir) dostaje polecenie od watykańskich nuncjuszy, by przeprowadził dochodzenie ws. tajemniczej śmierci. Cięcie. Na chwilkę zaglądamy do przemiłej nowicjuszki (Taissa Farmiga, młodsza siostra Very), “przypadkowo” wybranej do pomocy księdzu. Cięcie. Teraz jesteśmy już w Rumunii, gdzie miejscowy kobieciarz Francuzik prowadzi katolicki tandem przez ciemny, nawiedzony las do klasztoru.

Bolączki Zakonnicy wychodzą na jaw od razu po tych króciutkich, pierwszych scenach: gnana dyletanctwem scenarzysty narracja, arytmiczny i niesmaczny montaż oraz postacie tak wątłe i niewyraźne, że wolałem kibicować Valakowi. Trzeba jednak przyznać, że klaustrofobiczne kadry, po których kolejne zjawy i cienie manewrowały w najbardziej niewytłumaczalnych rotacjach, były dosyć satysfakcjonujące. Niestety to bardziej ciekawostka dla obserwatora niż faktyczny wyróżnik filmu. Zwyczajnie szukam pozytywów.

Kadr z filmu “Zakonnica”.
Zobacz również: Ars Independent jako… idealne dzieło sztuki totalnej?

W gruncie rzeczy to kolejna już produkcja, w której uprawia się to haniebne “straszenie na wstecznym”. Wyeksploatowane przez Jamesa Wana techniki, które i tak nie były jakkolwiek oryginalne, są do porzygu bezsensownie powielane. Malezyjczykowi, solennie angażującemu się w serię jako producent, jak widać to nie przeszkadza. Jest tu wszystko z obszernego uniwersału okultyzmów: od demonów przeszłości po nieudanym egzorcyzmie u księdza, przez specjalny dar widzenia nowicjuszki, do nużącego deus ex machiny. Cienie makabrycznych zjaw pojawiają się za bohaterem, żeby zaraz po odwróceniu się zniknąć i ukazać z drugiej strony. Po dłuższej ciszy następuje soundscare a ekran zagarnia fikuśnie ucharakteryzowana straszna morda. Jak na mój gust, taka sztampa jest strasznie ciężkostrawna. No i na koniec, jak to w Obecności bywa, okazuje się, że demon nie powiedział jeszcze ostatniego słowa… Ale to oczywiście materiał na następną część.

Groteskowo śmiertelną powagę Corin Hardy (reżyser) próbuje tuszować comic reliefem (Francuz), ale i tak trudno określić czy oni tak na serio, czy tylko się wygłupiają z tymi bohaterskimi święceniami zakonnymi tuż przed ostatnim aktem. Zresztą, sala stosunkowo często parskała śmiechem, w szczególności na scenach “strasznych”. Może to świadomość wymierających konwenansów kina grozy w komercyjnym stylu i bazowaniu na wtórnych, monotonnych historiach. A może to tylko odmóżdżający film, który każdego utwierdza w pośledniości gatunku, jakim jest horror? Jeśli to drugie, to znajdujemy się w naprawdę tragicznej sytuacji, bo filmy takie jak ten ściągają przed ekrany rzesze widzów, więcej niż chociażby Hereditary, i wyrabiają taką a nie inną opinię na temat kina grozy.

Zobacz również: „Ciche miejsce” – Wiele hałasu o nic – Recenzja

Powinienem też pewnie wspomnieć o muzyce Abla Korzeniowskiego. To w końcu polski akcent.

Kadr z filmu “Zakonnica”.

Zakonnica jest więc wszystkim, czego się spodziewaliście, o ile czegokolwiek się spodziewaliście. Na kanwach gatunkowych klisz egzystuje tu standardowa historia z nudnymi postaciami, jakich w świecie horrorów setki. Niespecjalnie czuć tu zabawę, klimat więdnie pod ciężarem nijakich straszaków, a sam Valak, który może przerażał trochę aparycją w Obecności 2, jest zaledwie cieniem własnego siebie. Podobnie jak w Annabelle, prospektywnie dobry pomysł na osobną historię został brutalnie sponiewierany przez odtwórcze realia. Rest in peace, ale raczej nikt płakał nie będzie.

PublicystykaWywiady

Wywiad z Adrianem Tofei, reżyserem filmu “Be My Cat: A Film for Anne”

Bartek Bartosik

Po entuzjazmie, jaki u części naszej redakcji wywołał turboniezależny horror found footage Adriana Tofei pt. Be My Cat: A Film for Anne, zdecydowałem się zadać mu kilka pytań, a Adrian okazał się człowiekiem, który w przeciwieństwie do swojego filmowego bohatera wszystko ma dokładnie poukładane, do tego naprawdę ciekawie mówi o kinie.

W najbliższą sobotę w ramach łódzkiego Kapitularza o godzinie 20 odbędzie się polska premiera Be My Cat…, na którą serdecznie zapraszamy.


Bartek Bartosik: Jakie to uczucie być reżyserem pierwszego, rumuńskiego found footage? Co skłoniło Cię do wybrania tego konkretnego gatunku?

  • Adrian Tofei: Przez chwilę świetnie! Mile łechtało to moje ego, ale teraz ta myśl mnie już tak nie zajmuje. Wybrałem formułę found footage z wielu powodów. Napisałem nawet Manifest Found Footage. Uważam, że zrobiony dobrze film tego podgatunku pozwala widowni w pełni wczuć się w to, co widzą na ekranie, ponieważ nie ma żadnych elementów, które mogłyby jej przypominać o tym, że całość jest zaaranżowana i odegrana przez aktorów. W tradycyjnym kinie ukrycie tej sztuczności wymaga wiele zachodu i środków, z kolei w found footage kamera jest integralną częścią opowieści. Zmienia to również podejście aktorów do roli – wymaga zdecydowanie większego realizmu, gdyż wielkie aktorstwo zaczyna się tam, gdzie staje się niewidzialne.
    Ten poziom realizmu może być osiągnięty poprzez coś, co nazywam kontrolowaną improwizacją. Przez miesiące, lub nawet lata pracujesz nad kontrolą otoczenia i pozornie nieprzewidywalnych zdarzeń, ale kiedy zaczynasz kręcić, wydarzyć może się wszystko, dlatego tak ważna jest elastyczność aktorów i ich umiejętność reagowania w stronę, którą obrał sobie reżyser. W moim przypadku te przygotowania okoliczności kręcenia „Be My Cat” poszły jeszcze o krok dalej, ponieważ żyłem wewnątrz mojej postaci. Tak naprawdę to mój bohater wyreżyserował film, a nie ja. Wszystko, co widać na ekranie jest wynikiem jego szczerego dążenia do kontaktu z Anne Hathaway.
Zobacz również: Nasz tekst o “Be My Cat” w ramach Campingu

Be My Cat przynosi gatunkowi świeżą perspektywę, ponieważ praktycznie cały czas trwania filmu spędzamy razem z mordercą i mamy szansę naprawdę go poznać. Ten konkretny typ nie jest ciemną figurą kryjącą się w mroku, duchem lub potworem z kosmosu, a raczej samotnym człowiekiem z wielkimi problemami. Uważasz, że skupienie się na łowcy, a nie na zwierzynie, za ciekawsze podejście do tematu?

  • Sztuka jest najpotężniejsza, kiedy jest paradoksalna, kiedy stawia pytania o sprzeczności ludzkiej natury i skłania widownię do refleksji nad własnymi, mrocznymi zakamarkami duszy. Uważam, że wiele z problemów tego świata wynika z mentalności nastawionej na karanie. Ludzie, którzy popełniają przestępstwa idą do więzienia i po odsiedzeniu wyroku wracają do tego, co zaprowadziło ich za kraty. Nikt nie próbuje ich zrozumieć i im pomóc. Karanie jest takie nieefektywne! Wobec tego, starając się doprowadzić do sytuacji, w której widzowie sympatyzują z „tym złym”, dokładam małą cegiełkę do lepszego świata.

 

kapitularz

Biorąc pod uwagę gadatliwość głównego bohatera, bardzo trudnym musiało być uczynienie go interesującym przez cały film. Czy większą zasługę w tym, że ostatecznie się udało, ma Adrian Tofei jako aktor czy scenarzysta?

  • W Be My Cat nie było czegoś takiego jak scenariusz. Większość akcji urodziła się w mojej głowie, a wszystkie dialogi były improwizowane. Żyłem w postaci przez przeszło rok zanim zaczęliśmy kręcić, dbałem tylko o odpowiednie okoliczności do kręcenia.

Uznałbyś swój film za przedstawiciela nurtu mumblecore?

  • Dokładnie tak, dzięki za przypomnienie, żebym dodał ten tag do strony filmu na IMDB! Uważam Be My Cat za wiele rzeczy: Horror psychologiczny, film kultowy, FF, kryminał, thriller, czarną komedię, romans, slasher czy właśnie mumblecore.

Be My Cat w wielu aspektach przypomina Dziwaka (Creep), który był wydany raptem rok wcześniej. Czy można powiedzieć, że ten film w pewnym stopniu Cię zainspirował? Jakie inne filmy wpłynęły na Ciebie jako twórcę?

  • O Dziwaku usłyszałem po raz pierwszy w 2016, długo po skończeniu Be My Cat i obejrzałem go głównie dlatego, żeby wyłapać rzekome podobieństwa. Filmy, które najbardziej mnie zainspirowały przy tworzeniu, to The Blair Witch Project, Exhibit A i Zero Day.
Zobacz również: Kapitularz 2018 – Nasz przewodnik po atrakcjach filmowych

Co sądzisz o horrorowej nowej fali, czyli reinterpretacji schematów kina grozy w arthouse’owej otoczce, zwykle z wejściem w nieprzyjemne rejony ludzkiego życia? Filmy, które kochają krytycy, ale nienawidzą ich niedzielni widzowie?

  • Uwielbiam The VVitch, ale nie podował mi się ani Bababook, ani Personal Shopper. Nie jestem przekonany, czy nowa fala horroru to tak ścisły movement jak na przykład rumuńska nowa fala. Kiedy jakiś rumuński film dostaje się do Cannes lub Berlina, dokładnie wiesz, czego się po nim spodziewać, wszystkie są takie same. Nie wiem, czy tak samo jest z nową falą horroru, te filmy zdają się bardziej… przypadkowe. Ale Dziwak i Be My Cat akurat przeczą tej tezie, gdyż mają sporo punktów wspólnych.

Aktualnie pracujesz nad 3 nowymi filmami. Zdradzisz o nich coś więcej? Powinniśmy spodziewać się więcej found footage czy zamierzasz eksplorować kino innych gatunków?

  • Good Girl to film produkowany przez Blumhouse’a, znajduje się jeszcze w fazie preprodukcji. Scenariusz do niego napisałem wraz z moją żoną, ja będę reżyserem, więcej zdradzić nie mogę. We put the world to sleep będzie częścią antologii Film Crazy, zdradzić mogę tylko apokaliptyczny setup. Die Bully Die z kolei to komediohorror zemsty, w całości tworzony przeze mnie, bez ingerencji studia, ale niewykluczone, że ostatecznie stanie się on serialem. Niewykluczone, że wszystkie z tych filmów będą miały w sobie elementy found footage, ale promowanie tego konceptu nie jest już moim głównym celem. Chcę skupić się na aktorach, improwizacji, realizmie i historii w ramach tradycyjnego kina.

 

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.