Recenzje

“Wyleczeni”- Recenzja

Maciej Kędziora

Jednym z największych lęków ludzkich jest widmo utraty kontroli nad swoim ciałem i myślami, strach przed popełnieniem błędu w momencie chwilowej, bądź stałej utraty świadomości. Jak jednak pokazuje David Freyne w swoich Wyleczonych, jeszcze gorsze jest odzyskanie władzy nad swoimi czynami, pamiętając jednak o swoich czynach z czasu nabytej bezwładności. Niestety mimo tego jakże ciekawego punktu wyjścia, znamienne jest poczucie, że nie tylko bohaterowie nie potrafili kontrolować swoich czynów, ale również reżyser nie był momentami świadomy tego, co robił.

Cały świat został opanowany przez chorobę, która całkowicie przejmowała kontrolę nad ciałami i umysłami zarażonych. Pod jej wpływem zainfekowani wpadali w morderczy szał, zabijając każdą napotkaną zdrową osobę, łącząc się z innymi chorymi w watahy. Po pewnym czasie opracowano jednak metodę kuracji i w ten sposób Senan może po czterech latach leczenia wrócić do “żywych”. Niestety świat jest bardzo nieufny w stosunku do wyleczonych, przez co ci muszą żyć na wiecznym społecznym wygnaniu stając się ofiarami zaciekłych ataków ze strony mieszkańców. Jedynym wyjątkiem zdaje się być jego siostra Abbie (Ellen Page), która to decyduje się przyjąć Senana pod swój dach.

Zobacz również: Recenzję najlepszego filmu Fest Makabry

Nie wszyscy jednak mają tyle szczęścia, dlatego też zawiązana zostaje terrorystyczne grupa oporu wyleczonych, na której czele staje Connor. To grupa ludzi próbujących na drodze rewolucji i ataków wzbudzić w zdrowych mieszankę podziwu i przerażenia, i w ten sposób uzyskać “należne” im prawa oraz przywileje. Na swoje nieszczęście bardzo mocno z ich przywódcą związany jest nasz protagonista, a łączy ich pewna mroczna tajemnica wiążąca się z domem Abbie. A co gorsza – wyleczeni cały czas pamiętają o swoich czynach z czasów infekcji.

Niestety, mimo ciekawej i angażującej z początku fabuły, Freyne’owi nie udaje się uniknąć klisz i przewidywalności. Po pierwszych piętnastu minutach z około stu procentowym prawdopodobieństwem jesteśmy w stanie przewidzieć dalszy ciąg zdarzeń, a także odkryć tę misterną tajemnicę, która niestety jest bardzo prozaiczna i oczywista. Stąd też po pierwszych piętnastu minutach z sceny na scenę coraz bardziej dopada nas znużenie, bo niestety potencjał filmów o nieumarłych zdaje się wyczerpywać.

Nie oznacza to jednak, że cała historia jest tu nijaka, bo Freyne świetnie rozwija wątek polityczno – społeczny. Z jednej strony zadaje widzowi pytania natury moralnej – “Czy człowiek może usprawiedliwiać swe czyny chorobą”, a także “Czy zagrożenie upoważnia nas do ataku?”, z drugiej tworzy przekrój zlęknionego społeczeństwa, które boi się tego co nieznane i nieodkryte. Obiektywną ocenę sytuacji symbolizuje tu oczywiście dziecko, w tym przypadku syn Abbie, z jednej strony lekko wycofany, z drugiej kochany i akceptujący.

Zobacz również: Recenzję filmu “Dukun”

Na szczęście reżyser ma również jednego asa w rękawie w postaci Ellen Page. Dostaje ona trudne zadanie bycia jedyną w pełni sprawną emocjonalnie osobą, noszącą na barkach duży ciężar – macierzyństwa, choroby brata, tajemniczej śmierci męża i wreszcie ciężar dziennikarstwa politycznego. Często złapiemy się na tym, że patrzymy jej oczami na świat, w pełni identyfikując się z jej problemami i zachowaniami. Dodaje ona również trochę charakteru Samowi Keeley’owi. Dzięki ich rozmowom przestaje być jednowymiarowym, cierpiącym protagonistą.

W głębi duszy jednak czuję, że Wyleczeni nie są filmem złym, a jedynie wtórnym. Tym, którzy filmy poruszające tematykę zombie kochają, w pełni przypadnie do gustu, bo wpisuje się w stu procentach w ten nurt przypominając inne produkcje. Spodoba się również poszukującym w współczesnych horrorach spokoju i rozwiniętej narracji i zarysu historyczno-politycznego. Dlatego też gdybym miał określić produkcję Freyne’a jednym słowem, powiedziałbym “średnia”. Ale co ważniejsze i chyba kluczowe, na chłodny (post)Halloweenowy wieczór będzie w sam raz.

Recenzje

“Listopad” [RECENZJA]

Marcin Kempisty

Wilki grasują w pobliskich lasach, duchy przechadzają się gościńcem, a mróz ścina krew w żyłach wieśniakom żyjącym razem ze zwierzętami w drewnianych chatkach. Brud z ubóstwem dzierżą władzę, a wszelkie marzenia mogą być co najwyżej utopione w błocie. W tych warunkach rozgrywa się estoński Listopad, którego fabuła jest oparta na powieści Rehepapp autorstwa Andrusa Kivirähka.

Film Rainera Sarneta to zanurzona w ludowej baśniowości historia o parze nieszczęśliwych kochanków z gminu. Liina (Rea Lest) kocha się w Hansie (Jorgen Liik), zaś młodzieniec jest zadurzony w córce mieszkającego nieopodal barona. Tragedia omyłek, nieporozumień i buzujących emocji nierozerwalnie połączy losy tych trzech dusz, z których każda zderzy się z siłami wykraczającymi poza ludzką materię.

Reżyser rozpoczyna budowę świata przedstawionego od skrupulatnie zaplanowanej strony formalnej. Korzystając z prac fotografa Johannesa Pääsuke, z antropologiczną precyzją przedstawia realia życia estońskiego chłopstwa. Miesza wściekle oślepiającą biel ze stonowaną czernią, tworząc kadry pełne liryzmu, melancholii, ale również podskórnie tętniące siłą witalną. Kamera Marta Taniela z dokumentalnym zacięciem przygląda się krzywym zębom służących czy umorusanym ryjom parobków, niczym Brouwer na swoich płótnach, by w następnej scenie z gotyckim przepychem ukazać puste korytarze zamczyska czy z wizyjną subtelnością podejrzeć lunatykowanie i błądzenie po dachu jednej z postaci. Naprzemiennie pojawiają się plany dalekie i bliskie, Taniel nie boi się przedstawić szerokiej panoramy wypełnionej dziką, zaśnieżoną przyrodą, albo ciasnej, śmierdzącej, ledwie rozjaśnionej świecami chaty. Eklektyczny styl operatora okazuje się dla filmu zbawienny. Nie dość, że w ten sposób przykrywane są ewidentne braki finansowe produkcji, to jeszcze widz znacznie łatwiej może wniknąć w pokazywaną materię i zrozumieć prawidła jej funkcjonowania.

A świat przedstawiony zamieszkuje wielość bytów, często z pogranicza życia i śmierci. Są oczywiście chłopi, brzydcy i brudni, zazdrośni i zawistni, zakorzenieni w swojej ziemi od pokoleń; jest też najeźdźca i pan na włościach, pochodzący z Niemiec baron wraz ze swoją córką, któremu autochtoni muszą usługiwać i przeciwko któremu chcą się buntować. Obok ludzi egzystuje byt przypominający diabła, chętny do paktowania i przejmowania kolejnych dusz, a jego świtę stanowią kratty, duchy wcielające się w przedmioty codziennego użytku. Estońską wieś ominęła oświeceniowa rewolucja, rozum nie zatriumfował nad czuciem i wiarą, toteż wspomniane byty istnieją równolegle, wchodząc ze sobą w rozmaite relacje. Tutaj nic nikogo nie dziwi, każdy rodzaj spirytystycznej niesamowitości przyjmowany jest tak, jak przyjmowane są wschody i zachody słońca.

Zaprezentowana przez Sarneta historia jest oczywiście konwencjonalna, bo takie są też baśnie. Nie chodzi w nich o skomplikowaną intrygę czy nieszablonową narrację, lecz o celne nakłucie powierzchni i odsłonięcie uniwersalnej prawdy na temat rzeczywistości. Reżyser nie sili się na szkicowanie wysublimowanych portretów psychologicznych, grubą kreską tworząc marzenia i lęki protagonistów. Perypetie Liiny i Hansa mają w sobie coś z Romea i Julii, ale przede wszystkim są zanurzone w ludowych przypowieściach, tak obficie wykorzystywanych w epoce romantyzmu. Bohaterowie są jedynie figurami, za pomocą których trubadur może snuć swoją opowieść o miłości niemożliwej do spełnienia, skomplikowanych wyrokach losu, ale także samotności czy zazdrości.

W Listopadzie reżyser oferuje przechadzkę po nieistniejącej już rzeczywistości, jeszcze zaczarowanej, nieznanej, pełnej niebezpieczeństw. W tym aspekcie estońskie dzieło znakomicie koresponduje z Czarownicą: Bajką ludową z Nowej Anglii, z tym że u Roberta Eggersa większy nacisk został położony na płaszczyznę religijną. O ile tam w bohaterach z minuty na minutę wzrastała religijna trwoga, o tyle u Sarneta chrześcijaństwo ukazywane jest raczej w tonie żartobliwym. Owszem, wieśniacy uczęszczają na msze, ale sformalizowane wierzenia są dla nich pustym produktem, zaś ksiądz jest zbyt słabym człowiekiem, by szerzyć wśród pospólstwa nauki Jezusa. Znacznie lepiej do bohatera zbiorowego przemawia konkret: złoto, dzika przyroda, ciepły kąt do spania, wzorzyste suknie. Obu reżyserów łączy jednak pietyzm w ukazywaniu trudu i znoju jako nieodłącznych towarzyszy wieśniaków.

Okazuje się, że nie przez przypadek Listopadowi przyznano nagrodę na Tribeca Film Festival w zeszłym roku. To również znakomity debiut Velvet Spoon na rynku dystrybutorów filmowych. Dbałość o detale, piękne kadry, a także różnorodna ścieżka dźwiękowa autorstwa polskiego kompozytora Jacaszka stanowią o niewątpliwej sile oddziaływania tego tytułu.  Niewolny od zbędnych epizodów i niekiedy mało czytelnych wizji, Listopad to rodzaj kinematograficznej podróży coraz rzadziej oferowanej przez artystów. Wprawdzie wymaga ona apriorycznego zawierzenia konwencji i porzucenia krytycznych narzędzi, lecz jednocześnie gwarantuje eksplorację rzeczywistości wypełnionej na równi ludźmi i wszelkiej maści strzygami. Bajka Rainera Sarneta nie nadaje się do opowiadania dziecku na dobranoc; zapewne lepiej funkcjonowałaby jako mroczna historia wygłaszana przy ognisku, wśród szumu ciemnych kniei i posępnego pohukiwania sów. Film estońskiego reżysera będzie najprawdopodobniej jedną z najoryginalniejszych propozycji w rodzimych kinach w tym roku.

Ocena

7 / 10
Recenzje

“Dukun”, czyli malezyjska nowa fala horrorów – Recenzja

Andrzej Badek

W sobotę wieczorem przemierzałem Warszawę tramwajem mijając dziesiątki ludzi przebranych za wiedźmy, wilkołaki, wampiry, zombie i innej maści potwory. Wszyscy zmierzali na różne imprezy z okazji Halloween, niektórzy zapewne na maratony filmowe, gdzie obejrzeć mogli najnowsze  Halloween, przedpremierową Suspirię i inne produkcje dystrybuowane z okazji zbliżającego się amerykańskiego święta. Mój cel podróży, jakkolwiek zbliżony, był nieco inny. Tej nocy udałem się na Azjatycką Noc Grozy organizowaną w Kinie Muranów, będącą jednocześnie preludium do Festiwalu Pięć Smaków, który już wkrótce odkryje przed częścią kinomanów uroki i tajemnice Dalekiego Wschodu.

Pierwsza produkcja wyświetlana tamtego wieczoru utrwaliła mi się w pamięci tak skutecznie, że nie mogę się nią nie podzielić z naszymi czytelnikami, którzy wielokrotnie już udowodnili, że najbardziej cenią sobie niebanalne produkcje wykorzystujące konwencję horroru do opowiedzenia o ważnych sprawach społecznych. Twórcy takich filmów jak Hereditary czy Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii mieli na tyle dużo szczęścia, że tworzyli swoje dzieła w krajach, gdzie sztuki nikt nie cenzuruje. Dain Said, malezyjski reżyser opisywanego przeze mnie dziś Dukuna tak wiele szczęścia nie miał – jego nakręcony w 2007 roku film został uznany za krytykujący lokalną władzę i nie pojawił się w szerokiej dystrybucji. Aż do niedawna, gdy ktoś wykradł kopię filmu i udostępnił ją w Internecie. Tylko dzięki temu mamy okazję dziś obejrzeć tak intrygujący obraz społeczeństwa Malezji.

Zobacz również: Recenzję nowej “Suspirii”

Wielu czytelników serii Camping na pewno skojarzy Dukuna z nakręconą w 2016 roku Love Witch. W obu produkcjach główną rolę gra postać silnej i niezależnej kobiety parającej się magią. Umie Aida wciela się tutaj w piękną i enigmatyczną szamankę, która zostaje oskarżona o morderstwo jednego ze swoich klientów. Postawiona przed sądem odmawia usług kolejnych adwokatów aż do pojawienia się Dauda; mężczyzny, który poszukuje swej zaginionej córki. Zaintrygowany nadludzką wiedzą oskarżonej, postanawia bronić jej, w zamian za pomoc w odnalezieniu dziewczyny.

Akcja filmu rozgrywa się na kilku równoległych płaszczyznach. Dukun to nie tylko horror, ale także thriller, kryminał oraz udany dramat sądowy, który w sprytny sposób odkrywa przed widzem kolejne karty, żeby w trakcie finałowej rozprawy powiedzieć: sprawdzam! Czy szamanka zasługuje na śmierć? A może powinna zostać uniewinniona?

Wbrew pozorom pytanie to jest naprawdę skomplikowane dzięki osadzeniu utworu w kulturze pełnej sprzeczności. Malezja to z jednej strony kraj silnie muzułmański, z drugiej natomiast silnie wierzący w duchy, demony i magię, których wyznawania Islam surowo zabrania. Daud niejednokrotnie wykorzystuje hipokryzję oskarżycieli i sądu, jednocześnie bojących się szamanki i chcących postępować wedle prawa i logiki.

Zobacz również: Recenzję “Z Perspektywy Paryża”

Poza salą sądową mamy niesamowity pokaz mrocznych ulic i domostw, których praktykuje się mroczne sztuki, za którymi stoi sądzona piękność i jej poplecznicy. Gdy kobieta siedzi w więzieniu doprowadza do szaleństwa swoje współtowarzyszki. Sceny te zapierają dech w piersiach i robią niesamowite wrażenie, jak wiele grozy można pokazać bez specjalnych efektów.

Kolejne tajemnice odkrywane nam stopniowo podczas seansu dopiero w finale uświadamiają nam, jak subtelna i złożona jest intryga, którą utkał nam reżyser. Niewiarygodne, jak niewiele brakowało, żeby tak niezwykła produkcja, stanowiąca jednocześnie aktualną krytykę społeczeństwa, wspaniałą rozrywkę oraz po prostu kawał wciągającego kina, nie ukazała nigdy światła dziennego. Dlatego serdecznie zachęcam, żebyście skorzystali z nadchodzącej okazji i obejrzeli Dukuna na nadchodzącym festiwalu. I żeby już nikt nigdy nie powiedział, że horror jest podrzędnym gatunkiem albo że kino azjatyckie jest nudne.

RecenzjeSeriale

„Castlevania” – Recenzja drugiego sezonu

Bartłomiej Rusek

Jestem skłonny stwierdzić, że pierwszy sezon Castlevanii stanowił jedną z najlepszych oryginalnych produkcji Netflixa. Otrzymaliśmy bowiem świetny serial animowany, zrealizowany na najwyższym możliwym poziomie, którego główną wadą było to, że był zbyt krótki. Nie jest łatwo poprowadzić wciągającą, angażującą widza, złożoną historię w produkcji, która ma zaledwie cztery dwudziestominutowe odcinki. W drugim sezonie, który ujrzał światło dzienne ponad rok po premierze pierwszego, problem ten został rozwiązany, bo tym razem spędzimy spędzimy z bohaterami aż osiem odcinków.

Castlevania
Kadr z serialu „Castlevania”
Zobacz także: Recenzję Suspirii

Dzięki przedłużeniu drugiej odsłony Castlevanii otrzymujemy spokojniejszą, bardziej przemyślaną historię. Oprócz opowieści o Trevorze Belmoncie, wielokrotnie jesteśmy świadkami poczynań głównego antagonisty – Drakuli – i jego podwładnych: innych wampirów, które zjednoczył, aby wspólnymi siłami zniszczyć całą ludzkość. Wśród nich znajduje się dwóch ludzi (Isaac i Hektor), których mroczny władca mianował swoimi generałami – ci, jako nekromanci, tworzą dalsze pokłady armii ciemności. Sami, mimo że są ludźmi, pałają nienawiścią do całego swojego gatunku, planując jego skuteczne unicestwienie.

W czasie seansu poznajemy również historie większości z bohaterów – twórcy Castlevanii, którzy otrzymali tym razem nieco więcej czasu na przedstawienie historii, wprowadzili do swojej produkcji liczne retrospekcje, pozwalające nam dowiedzieć się nieco więcej o tym świecie. Złapałem się na tym, że w pewnym momencie zacząłem rozumieć głównego antagonistę, a także mu współczuć i wręcz „kibicować” w starciu z naszymi bohaterami, do których moja sympatia była niepodważalna.

Castlevania
Kadr z serialu „Castlevania”
Zobacz także: Recenzję Halloween

Wracając jednak do Trevora Belmonta – jesteśmy świadkami poczynań jego oraz jego towarzyszy podróży. Mowa oczywiście o pół-wampirze, synu Drakuli Alukardzie oraz Syphi, zdolnej czarodziejce, jednej z Mówców poznanych przez Belmonta w Greszit. Sama relacja między głównymi bohaterami jest co najmniej interesująca i to nie tylko ze względu na przeszłość samego Trevora (pochodzącego z rodziny łowców wampirów), który oprócz zwalczania z obojętnym wyrazem twarzy wszelkiej maści demonów, topi smutki w kolejnych butelkach alkoholu.

W produkcji Netflixa nie mogło oczywiście zabraknąć licznych scen walki, które pokazują, że pierwszy sezon stanowił jedynie przystawkę do pełnoprawnego widowiska. Niestety, sprawiają one często wrażenie zbyt statycznych, brakowało mi w nich pewnej dynamiki, co sprawiało, że po zakończeniu większości z nich, byłem lekko zawiedziony tym, że to już koniec. Wyjątek stanowiła walka otwierająca siódmy, przedostatni odcinek, która niesamowicie współgrała z akompaniującą jej ścieżką dźwiękową.

castlevania
Kadr z serialu „Castlevania”
Zobacz także: Recenzję House of Cards

Poza walką, Castlevania raczy nas zaskakującą dawką humoru, która wynika w dużej mierze z napięć pomiędzy Belmontem a Alukardem. Prócz tego, jesteśmy świadkami czegoś, co mógłbym nazwać intrygami politycznymi. Na dworze Drakuli nie brakuje bowiem innych władców wampirów, którzy spiskują, aby zająć jego miejsce. Mowa tu o Godbrandzie i Carmilli, którzy stopniowo starają się skierować najbliższych swemu panu doradców przeciwko niemu, w celu uskutecznienia szykowanego przez nich powstania.

Ta mroczna, epicka produkcja zdecydowanie trafiła w moje gusta. Przed seansem byłem pełen oczekiwań, które zostały w zupełności spełnione. Co więcej, drugi sezon Castlevanii został zakończony w taki sposób, że jestem pewny powstania kolejnego (który, według nieoficjalnych źródeł, otrzymał już od Netflixa zielone światło). Domyślam się, że na trzech sezonach się jednak nie skończy, gdyż materiału źródłowego (w postaci gier wideo) jest aż zanadto. Po cichu liczę, że kolejne serie będą jeszcze dłuższe. Moją największą nadzieją jest jednak utrzymanie przyszłych sezonów na przynajmniej takim poziomie, jak drugi. Wszystko dlatego, że nigdy nie będzie zbyt wielu tak dobrych produkcji, które z tak wielką przyjemnością będę polecał innym. Trzymam więc kciuki i już teraz uzbrajam się w cierpliwość.

 

Ocena

9 / 10
Recenzje

“Z perspektywy Paryża”, czyli intertekstualny niewypał – Recenzja

Marcin Kempisty

Zapewne wielu czytelników ma już za sobą okres “burzy i naporu” i przeszło chorobę zwaną roboczo “romantyczną gorączką”. Owo schorzenie objawia się czytaniem do poduszki twórczości zbuntowanych artystów, co to w pogardzie mieli burżuazyjną mentalność i łokciami, nierzadko odurzeni różnego rodzaju używkami, rozpychali się na scenie życia. W takich przypadkach pacjent bierze sobie do serca odczytane wersy, na ich podstawie dokonując oceny dotychczasowego życia, jak również postępowania najbliższych mu osób. Porównywani są oczywiście z góry skazani na klęskę w zestawieniu z owocami Muz.

Zobacz również: Z miłości do kina. Recenzja „Suspirii” Luki Guadagnino

Czy zwykły człowiek może stanąć w szranki z idealnie zarysowanymi bohaterami, dla których zimny bruk jest słodszy od pracy choćby delikatnie odbiegającej od zainteresowań? Poezja, z jej wymuskanymi rymami, zawsze jest większa od codzienności, a pojawiające się w niej postulaty szczelniej otulają młodzieńcze serca niż świadomość żmudnej pracy bez pewności osiągnięcia zamierzonego efektu. Zapatrzeni w sztukę, schorowani egzystują z głową w chmurach, co bywa momentami szkodliwe. To rzecz jasna nie oznacza, że poezję trzeba wyrzucić na śmietnik historii. Należy jej się jednak bacznie przypatrywać i nie pozwalać na omamienie zgrabnymi sformułowaniami.

Z perspektywy Paryża

“Romantyczna gorączka” jest jak różyczka czy świnka, której trzeba doświadczyć w młodości, by później nie mieć z nimi problemów. Nie wszyscy jednak skutecznie radzą sobie z tym schorzeniem, czego film Z perspektywy Paryża jest najlepszym przykładem. Reżyser Jean-Paul Civeyrac najwidoczniej nie przeszedł skutecznej kuracji, ponieważ zaprezentował widzom dzieło totalnie przegadane i pretensjonalnie “upoetyzowane”. Wytoczył najcięższe działa i oddał kanonadę, z której niewiele wynika. Ale czegóż się nie robi, żeby zacytować fragmenty ulubionych książek, prawda?

Zobacz również: Koszmar o Warszawie – Po pierwszych trzech odcinkach „Ślepnąc od świateł”

Główną oś filmu stanowi opowieść o losach młodego Etienne’a (Andranic Manet) pragnącego zostać reżyserem. W tym celu pozostawia najbliższych, w tym partnerkę, w rodzinnym Lyonie i wyjeżdża do Paryża, by uczęszczać do szkoły filmowej i tam realizować swoje marzenie. Nurt życia, wraz z atrakcjami mieszkania z dala od rodzicielskiego oka, kompletnie go pochłania. Protagonista uczęszcza na kolejne zajęcia, rozmawia o kinematografii, chodzi na imprezy ze znajomymi, gdzie może na podobieństwo szermierki zadawać sztychy w postaci literackich cytatów.

Z perspektywy Paryża

I tak chłopakowi mija czas – przeszłość odchodzi w zapomnienie, dawne życie wygasa, a na jego miejscu pojawiają się nowe szanse, między innymi na romanse z wieloma kobietami. Z perspektywy Paryża jest stworzone w duchu przegadanych produkcji Woody’ego Allena, lecz bywa również głęboko zanurzone w stylistyce nowofalowej. Narracja prowadzona jest niespiesznie, a czarno-białe kadry i nastrojowa muzyka (przede wszystkich autorstwa Bacha oraz Mahlera) mają budować odpowiedni nastrój. Nostalgia miesza się z nutką dekadentyzmu, zaś poczucie zagubienia rywalizuje z poszukiwaniem sensu.

Zobacz również: „House of Cards” – Recenzja ostatniego sezonu

Grzechem głównym popełnionym przez Civeyraca jest nieumiejętność spojrzenia z dystansu na prezentowanych bohaterów. Reżyser całkowicie wierzy w szczerość postaci, jak i w słuszność wygłaszanych przez nich sądów. Wydaje się, że nie przeszkadzają mu liczne aforyzmy i zgrane frazesy, którymi Etienne ze znajomymi wymieniają się nawet w błahych rozmowach. A przecież od samego początku słychać, jak te dialogi szeleszczą papierem. Film staje się przez to zbyt literacki, co przynosi niezamierzony efekt komiczny. Wprawdzie zachowanie protagonisty bez trudności można zaklasyfikować jako egoistyczne i narcystyczne, niemniej jednak nie zostaje ono w żaden sposób przez autora skomentowane. Jego charakterystyka jest kompletnie niewiarygodna, wyprana z jakichkolwiek emocji, pozbawiona ludzkiego pierwiastka. Nad sposobem ukazania relacji damsko-męskich również trzeba spuścić zasłonę milczenia. To cudowne, jak chłopakowi wystarcza rzucenie kilku górnolotnych zdań o życiu, by kolejne kobiety wskakiwały mu do łóżka. Artyści to jednak zupełnie inna kasta ludzi.

Z perspektywy Paryża

Istnieje cienka granica między artyzmem a śmiesznością. Civeyrac nie potrafił jej od samego początku zlokalizować, co zakończyło się wielokrotnym jej przekraczaniem. Notoryczne nawiązywanie do Śmierci w Wenecji nie czyni od razu dzieła wybitnym. Puszczenie muzyki klasycznej podczas uprawiania seksu nie zawsze musi skutecznie wskazywać na rozdźwięk między naturą a kulturą, albo odpowiednio “uromantyczniać” daną chwilę. Momentami wygląda na to, że reżyser powrzucał do swojego filmu wszystko to, co lubi najbardziej, pragnąc stworzyć z tego intertekstualną układankę. Nie wyszło.

I tak sobie spokojnie płynie ten film przez prawie 140 minut, oferując jedynie bryki z francuskich klasyków. Estetyczne wzruszenia ustępują jednak zgrzytaniu zębów. Civeyrac nie zaprasza widzów do poważniejszej dyskusji, gwarantując jedynie pretensjonalne westchnięcia nad niemożnością porozumienia między ludźmi. Z perspektywy Paryża jest filmem nieznośnym, o fakturze trudnej do zaakceptowania.


Recenzje

Z miłości do kina. Recenzja “Suspirii” Luki Guadagnino

Bartek Bartosik

Pewnych świętości się nie tyka. Istnieją w sztuce dzieła, za remake’owanie których z urzędu należy się ostracyzm i kara zakazu wykonywania zawodu filmowca. Próby ponownego uchwycenia pierwotnej magii i kunsztu, które stoją za klasykami kina z reguły spalają na panewce, bowiem unikalne sploty okoliczności, prowadzące do synergicznej, kinematograficznej eksplozji to zjawiska unikatowe, nie do odtworzenia w warunkach laboratoryjnych.

Mniej więcej taki wstęp chodził mi po głowie od momentu, kiedy przyklepałem sobie prawo do recenzowania nowej Suspirii. Oryginał to ścisłe top 2 moich ulubionych filmów w historii, muzyczny motyw przewodni jest dzwonkiem mojego telefonu, a wszelkie opracowania czy plakaty ściągam z drugiego końca świata. Dlatego też od dawna szykowałem sobie uszczypliwe komentarze, steki wyzwisk w stronę twórców i zestawienia starego z nowym, w których to oczywiście stare nokautuje nowe już w pierwszej rundzie. No i co? No i przyszedł pan reżyser Luca Guadagnino i przy pomocy swojego filmu nafaszerował mnie jakimiś psychodelikami, skopał po nerach, po czym wyrzucił z samolotu lecącego gdzieś nad siódmym kręgiem piekła.

Fot. materiały prasowe
Fot. materiały prasowe

Szczątkowy zarys fabuły pozostaje ten sam, co w zacnym protoplaście – Amerykanka Suzy Bannion przybywa do prestiżowej akademii tańca, która służy za siedliszcze pradawnych wiedźm. W szkole dziać zaczynają się coraz dziwniejsze i bardziej podejrzane rzeczy, dziewczęta próbują dociec prawdy, a całość zyskuje coraz to bardziej psychodeliczny charakter. W tych prostych ramach, które Argento posłużyły do utkania rozgorączkowanej baśni, Guadagnino umieszcza zaangażowaną politycznie i społecznie przypowieść o kobiecości. Zestawia jej efemeryczną powierzchowność z podniesioną wręcz do rangi fantastyczności wewnętrzną siłą, a całość umieszcza w niegościnnych progach targanego terroryzmem i społecznymi niepokojami Berlina w mrocznych czasach na długo przed upadkiem Muru. Działania konwentu wiedźm rezonują w nowej Suspirii z przewijającymi się w tle doniesieniami o terrorystycznej działalności grupy Baader Meinhof, jednak ich cele, które sygnalizuje w filmie reżyser, nie mają wydźwięku czysto politycznego. Siłą napędową wiedźm jest mizoandryczna chęć wzięcia odwetu na mężczyznach, obwinianych za całe zło świata, a zwłaszcza za los, który każdego dnia, nawet w skali mikro, gotują kobietom.

Zobacz również: Wprowadzenie do serialu “Ślepnąc od Świateł”

Całe dzieło orbituje wokół kobiet, postaci męskie policzyć można na palcach jednej ręki, a kiedy weźmiemy pod uwagę, że jeden z nich jest traktowany przez szkolny personel jako dziwaczny, uwsteczniony eksponat, którego jedyną wartością i źródłem niepohamowanego śmiechu jest zabawny ogonek, wiszący miedzy nogami, a w rolę drugiego wciela się kobieta, co zresztą zdaje się subtelnie korespondować z charakterystyką postaci, mamy jasny obraz tego, kto w Suspirii pociąga za sznurki. W cechującej się smolistym poczuciem czarnego humoru konkluzji Guadagnino mówi jednak, że to nie płeć jest determinantą zasługiwania na nienawiść, tylko ogólna przynależność do gatunku ludzkiego. Zapalczywy idealizm i nihilizm przenikają się w Suspirii niemal nieustannie, prowadząc do katartycznego finału, który jest czymś, co ustanowiło mój punkt odniesienia w kwestii kinematograficznej frenezji i precyzji w ukazaniu entropii.

Fot. kadr z filmu Suspiria
Fot. kadr z filmu Suspiria

Właśnie, frenezja. To słowo klucz, którym można by w zasadzie zacząć, rozwinąć i skończyć opisywać oryginalną Suspirię. W remake’u jednak nie jest ona tak oczywista. Guadagnino zdecydował się kolorystycznie wyciszyć mury akademii, nie bombarduje również widza prog-rockową kakofonią, a przynajmniej nie robi tego bez przerwy. Rolę jaskrawoczerwonych korytarzy przejęły sale prób wypełnione lustrami, a ścieżka dźwiękowa, której autorem jest mający Radio zamiast Głowy Thom Yorke częściej operuje delikatnie muskanymi klawiszami i ambientowymi loopami, niż wkręcającymi się w mózg piskliwymi riffami prosto z koszmarów sennych epileptyka, choć i tych w odpowiednich momentach nie brakuje. Rozgorączkowany nastrój arcydzieła Dario Argento zastąpiony został chłodnymi, szarymi wnętrzami, gdzie to odpowiednie operowanie językiem filmowym pozwala wyczuć tkwiące gdzieś pod powierzchnią szaleństwo. Manualna, pełna niespodziewanych zoomów i rozedrgana praca kamery w nowej Suspirii jest zarówno hołdem dla całego Giallo, jak i mistrzowskim popisem znajomości historii kina i wizualnej narracji na poziomie porównywalnym, lub nawet przewyższającym The Love Witch.

Zobacz również: Recenzję “Halloween”

To samo powiedzieć można o montażu, który początkowo zdaje się nie mieć najmniejszego sensu – wycięte są kilkusekundowe fragmenty scen, często dostajemy ujęcia spoza głównej osi akcji, a statyczne sceny rozmów zmontowane są jak film akcji – jednak im dalej w las, tym bardziej czuć rytm w tych chaotycznych działaniach i paradoksalnie okazuje się, że wpływają one pozytywnie na immersję i wtopienie się w ten narastająco psychodeliczny świat. Zwłaszcza, że Suspiria 2018 poświęca tańcowi zdecydowanie więcej uwagi niż film z 1977 roku. Ten chaotyczny montaż z początkowych etapów filmu okazuje się idealnie pasować do rozbudowanych, otoczonych w filmie mistycyzmem scen tańca. Tańca, który równocześnie jest cechą charakteryzującą bohaterki, jak i rytuałem, równorzędnym z magicznymi inkantacjami czy zaklęciami.

Scenografia, kostiumy, montaż i praca operatorska w wyraźny i celowy sposób kreują też jednocześnie wyzywający i subtelny erotyzm, emanujący z bohaterek, w tym wypadku głównie z fenomenalnej Dakoty Johnson w roli Suzy Bannion, która poziomem kreacji dorosła do uniwersalnie (i zwykle słusznie) hołubionej Tildy Swinton, kreującej dwie, doskonałe postacie i swoją charyzmą skupiającą na sobie wszystkie spojrzenia. Jeśli ktoś kiedyś powie, że Dakota Johnson jest słabą aktorką, pokażcie mu dowolną scenę z dzieła Guadagnino. Johnson w mgnieniu oka przechodzi wiarygodnie od niewinnej, spłoszonej dziewczynki, do magnetycznego wampa, nie gubiąc przy tym ani na chwilę spójności postaci. Ten kobiecy erotyzm jest manifestacją władzy, którą wiedźmy chcą przejąć nad społeczeństwem, symbolem przewagi i bronią w walce z uciskającymi kobiety mężczyznami.

Fot. kadr z filmu Suspiria
Fot. kadr z filmu Suspiria

Reżyser nowej Suspirii powiedział w którymś z wywiadów, że nie ma ambicji kręcić remake’u oryginału, a skupiać się będzie na odczuciach, które towarzyszyły mu, kiedy po raz pierwszy widział dzieło Dario Argento. Brzmi jak standardowy tekst w stylu “mam oczywiście duży szacunek do oryginału, ale chcę nadać mu własny sznyt”, co z reguły tłumaczyć należy na “można na tym zarobić”, ale po seansie jego interpretacji klasyka doskonale wiem, co miał na myśli. Rozwija i nadaje drugie dno wątkom, które w oryginale potraktowane zostały po macoszemu (nie jest to zarzut, tylko wypadkowa obranej konwencji baśni), oddaje absurdalny, oniryczny charakter oryginału poprzez operatorkę i montaż, które wymykają się logice, a także reinterpretuje na własny sposób czysto sensoryczne bodźcie, których dostarczała pierwotna wersja, żeby wprowadzić widza w stan narkotycznych majaków.

Zobacz również: Recenzję “Dziewczyny w sieci pająka”

Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś mógł nakręcić remake jednego z filmów mojego życia lepiej, niż zrobił to Luca Guadagnino. Jedyną rzeczą, która w mojej ocenie oddziela ten film od oceny 5/5 jest czas jego trwania. Ponad dwie i pół godziny seansu, mimo że od początku do końca stanowią przemyślaną całość, w pewnym momencie, po około godzinie utrzymywania się na jednym, stosunkowo niskim poziomie intensywności, zaczynają nużyć. Znużenie zupełnie mija wraz z nadejściem szóstego aktu, jednak niedoprowadzenie do niego wcale, możliwe choćby przez skrócenie filmu o te pół godziny, dostarczyłoby nam arcydzieła. A tak, pozostaje mieć nadzieję, że Luca Guadagnino, który udowodnił właśnie, że rozumie ten film jak nikt inny, wyda wersję reżyserską w duchu swojego dzieła, wywracając oczekiwania i standardowe podejście do tematu – nie dłuższą, a krótszą. Wtedy spokojnie będzie można dodać pół do oceny. Wielkie kino.

 

Recenzje

Koszmar o Warszawie – Po pierwszych trzech odcinkach „Ślepnąc od świateł”

Maciej Kędziora

Jeden z warszawskich klubów, wybija północ. Z rozkręconych na maksa głośników wydobywa się Duel 35 Zamilskiej. Ludzie wiją się, zlepiają w tanecznym szale, odurzeni słodem, żytem i białym proszkiem. Ekstatyczny uśmiech na ich twarzach, podkręcany światłami klubowych neonów, pozwala im zapomnieć o kłopotach codzienności. To ich Raj, ich Tropiki. Przypadkowo spotkany tej nocy partner, napotkana w barze partnerka, to dobre uzupełnienie wieczoru. Imiona się nie liczą, było ich zbyt wiele. Czas liczony jest w odstępach pomiędzy następującymi po sobie kolejkami, czy wciąganymi kreskami wzmagającymi zmysły. W tym szaleńczym zrywie uczestniczą wszyscy: chłopaki z blokowiska, hipsterzy ze Zbawiciela, a także śmietanka towarzyska znana z przydrożnych bilbordów. Wszyscy chcą żyć, w miejscu, w którym żyć się już nie da. Wszyscy Ślepną od świateł. 

Każdy w Nocnej Warszawie ma swojego anioła stróża, czuwającego wiecznie z telefonem w ręku, czekającego na sygnał “Masz coś? Przywieź nam trochę”. Kuba (wybitny Kamil Nożyński) jest jednym z nich. Wiecznie wyprasowana czarna marynarka, golf z kołnierzem zasłaniającym jabłko Adama, nowe auto i wciąż naładowany smartfon. Budzi się o 12, zasypia o 6.00. Kursuje od klubu do klubu, od klienta do klienta. Stawia się na każde wezwanie. Jest korposzczurem, problem w tym, że zatrudnił się w najgorszej możliwej korporacji – dilerce.

Zobacz także: Recenzję finału House of Cards

Odpowiada tylko przed Januszem (Robert Więckiewicz). Jego excelem jest waga towaru. Jego wypłatą jest przekazywana z ręki do ręki gotówka. Cztery, pięć, sześć tysięcy nie robi na nim wrażenia. I tak nie ma na co ich wydać. I tak nie może się z tego życia wycofać. Więc noc w noc jeździ po rozświetlonym neonami i reklamami mieście, oddychając tytoniem, zapachem przepoconych ciał nastolatków, spirytusem z oddechu klientów. Kupuje bilety do Buenos Aires. Wyjedzie po świętach. Zwiedzi świat. Ale jeszcze nie teraz, teraz musi pracować.

Warszawskie parkiety przesiąknięte są buchającym z owłosionych ciał testosteronem. Stryj (Janusz Chabior) pomiędzy łamaniem łamie tyle samo kości dłużników, co zmusza kobiet do stosunku. Mariusz (Cezary Pazura) w swej oślepiającej marynarce przypominając Różową Panterę próbuje każdego dnia udowodnić, że jest lepszy od reszty – w końcu go na to stać. Jedynym, który do tego współczesnego, nowoczesnego, wyrachowanego świata nie pasuje jest Dario (Jan Frycz). Samiec alfa. Ma kogo chce, zabija kogo chce, bierze co chce. Bo nie w jego świecie nie ma znaczenia. Dla niego po prostu jesteś, albo Cię nie ma.

W Warszawie nocą brakuje ludzi dobrych. Pozostali sami zagubieni, wchłaniający w siebie co nowe substancje tylko po to, by pozostać na powierzchni, by nadchodząca powódź depresji i żałości nie zabrała także ich. Każdej nocy ślepną od rozstawionych świateł i nie zauważają nadchodzącego nieuchronnie końca. Modlą się i biorą by nie wytrzeźwieć. Bo w trzeźwym życiu obecny byłby tylko smutek. A on jest nie do zniesienia.

Zobacz także: Recenzję Bohemian Rhapsody

Krzysztof Skonieczny zdaje się w pełni rozumieć świat stworzony przez Jakuba Żulczyka i przedstawia Warszawę w sposób, którego inni by się bali. Stolica nocą poza swoim złudnym pięknem, jest przepełniona demonami, władającymi każdym z nas. Prezentuje miasto zanurzone w popkulturze. Miasto, w którym każdy doszedł do sukcesu po trupach. Miasto łączące fanów rapera Pioruna, krzyczącego o koksie i zwolenników orkiestry Polskiego Radia. Wszyscy z nich spotykają się o później godzinie w tych samych miejscach, by spełniać swoje ukryte pragnienia i dawać ujście swym żądzom. Warszawa jest tutaj wszystkim, bo to Warszawa jest tutaj naszym protagonistą.

Nie było jeszcze w naszym kraju tak hipnotyzującego audiowizualnie serialu. Niczym bohaterowie, również my ślepniemy od świateł, nie potrafiąc oderwać wzroku od ekranu. Czy to podczas zakrapianych imprez, brutalnych aktów przemocy, czy też prostackich rozmów w obskurnych tanich knajpach. Nawet w momentach skrętu żołądka, kiedy chcemy uciec myślami od świata przedstawionego, nie potrafimy tego uczynić. Bo światła Skoniecznego nas już od siebie uzależniły.

Z odcinka na odcinek coraz bardziej osuwamy się w przepaść. Nie ma tu czasu na łagodne wprowadzenia, miłosne wejrzenia, powolne budowanie wątków. Jedyne na co możemy liczyć to kolejny cios pod żebra, seksistowski czy homofobiczny tekst, a także parodię naszego życia. Stajemy się  częścią tej upadającej grupy społecznej. I tak jak Kuba, chcemy się stamtąd wyrwać. Ale w mafijnym świecie, jeśli raz do niego wejdziemy, nie ma już odwrotu i musimy tam dotrwać do końca.

Ślepnąc od świateł to póki co najwybitniejszy koszmar senny w historii naszej kinematografii. Wszystko w szybkim jak beat utworu Morodera tempie zmierza w stronę Apokalipsy i jeśli Skonieczny utrzymał obrany przez siebie kurs, będzie to najpiękniejszy Koniec Świata. A ja bardzo chcę być jego częścią.

Recenzje

“Halloween” – Recenzja

Bartek Bartosik

Obejrzałem premierowo Halloween – pierwsze, które wyszło za mojego świadomego filmowo życia – i nie do końca wiem, jak je ugryźć. Powinienem napisać dwie recenzje, jedną dla fanów oryginału, drugą dla osób, które wybrały się na seans w ciemno. Uprzedzając – obydwie byłyby pozytywne, jednak ograniczę się do wrażeń, które Halloween AD 2018 wywołało u mnie, miłośnika pierwszej części i kina grozy w ogóle.

Najnowszy film z tej liczącej jakiś miliard części serii rozgrywa się, zgodnie z faktycznym upływem czasu, w 40 lat po piekle, które Michael Myers zgotował nastoletniej Laurie Strode. 40 lat, które zabójca spędził na wyczekiwaniu kolejnej szansy uwolnienia swoich morderczych skłonności dobiega końca, a jego niedoszła ofiara na stanie się łowcą. Piętno, które Myers odcisnął owej feralnej nocy na psychice Laurie naznaczyło całe jej życie. Kobietą zawładnęła paranoja i maniakalne poświęcenie przygotowaniom, bo wiedziała, że jej historia, której częścią jest Michael, jeszcze się nie skończyła.

To właśnie dziwaczna relacja między sędziwą już panią Strode, a równie nadgryzionym przez czas psychopatą wysuwa się na pierwszy plan, co nie było takie oczywiste, biorąc pod uwagę, że mówimy o filmie o cięciu ludzi nożem kuchennym. Noc Halloween 1978 splotła losy Laurie i jej oprawcy aż do samego końca, jego lub jej. Chęć przygotowania się na nieuniknione, ponowne spotkanie sprawiła, że każdy inny aspekt życia bohaterki zszedł na dalszy plan, czego dowodem są dwa nieudane małżeństwa i odebranie praw do opieki nad konsekwentnie traumatyzowaną córką. Gdy w końcu Michaelowi udaje się zbiec, naprzeciw niemu stają trzy pokolenia – babcia, córka i wnuczka. Każda z nich traumę Laurie odczuwa w inny sposób – Laurie w sposób dosłowny, dla jej córki Karen Myers jest przyczyną dziecięcych traum, co ostatecznie przenosi się także na najmłodszą Allyson, która nie do końca rozumie odseparowanie się rodziny od babci. Wszystkie te rodzinne problemy schodzą jednak na dalszy plan, kiedy panie stają oko w oko z Boogeymanem. Jak to się skończy, oczywiście nie powiem.

Zobacz również: Recenzję “Dziewczyny w sieci pająka”

Od pierwszych chwil widać, jak dużym szacunkiem twórcy remake’u darzą oryginalne Halloween. Stylistyczne nawiązania, ścieżka dźwiękowa będąca mieszanką tej znanej z pierwowzoru i jej wariacjami na sterydach, charakterystyczne napisy początkowe, a nawet ujęcia, czy całe sceny, będące ukłonem w stronę Carpentera, mimo przeniesienia w realia XXI wieku tworzą przyjemny nostalgiczno-ramotkowy klimat. Ale stwierdzenie, że ten film jest wyłącznie fan service’m byłoby znacznym nadużyciem. Szybko można się zorientować, że cała struktura wizualna Halloween oparta jest na symetrii względem swojego protoplasty. W miejscach, w których czterdzieści lat temu stał, sposobiąc się do dokonania rzezi milczący Michael Myers, teraz stoi Laurie Strode, w końcu gotowa zagrać w jego grę, nie będąc skazaną na porażkę.

Tym, co najbardziej uderzyło mnie po seansie, było to, jak zaskakująco intymnie i subtelnie poprowadzona została patologiczna relacja między Laurie i Michaelem. Obustronna chęć dokonania na sobie możliwie bolesnego mordu wydaje się w jakiś perwersyjny sposób skrywać w sobie drugie dno. Po tylu latach nie ma nikogo, kto znałby Myersa lepiej niż Laurie, ona również wydaje się być już bliższa jemu, niż otaczającym ją ludziom.

Zobacz również: Recenzję ostatniego sezonu “House of cards”

Przejdźmy do tego, co interesuje kogoś, kto chce pójść do kina na losowy horror i żeby było po prostu w porządku. Jest. Nawet w oderwaniu od całego kulturowego tła, jakie towarzyszy Halloween dostajemy cholernie trzymającą w napięciu grę w kotka i myszkę, gdzie rolę między nimi co chwila się odwracają, okraszoną do tego dość odważnymi scenami Michaelowych mordów. Nie każdemu będzie odpowiadać model budowania strachu, jaki proponuje Halloween, ponieważ zdecydowanie więcej tutaj nieubłaganie nadciągającego zła niż zła wyskakującego nam prosto w twarz, jednak na szczęście i to podejście zdaje się w ostatnich latach zmieniać.

No i w końcu, rozpatrując obydwa Halloweeny jako dylogię, z zupełnym ignorowaniem wszystkiego, co działo się z serią w środku, można mówić o znacznym sukcesie twórców. Dostaliśmy film przystosowany do naszych czasów, spinający całość zarówno fabularną, charakterologiczną, jak i wizualną klamrą, seans którego serdecznie polecam zarówno fanatykom oryginału, jak i po prostu miłośnikom jakościowego kina grozy.

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.