Recenzje

“Outsider”, czyli krótka historia o punku w Słowenii – Recenzja

Bartłomiej Rusek

Słoweńskie filmy rzadko znajdują uznanie wśród szerszej publiki, a już zwłaszcza tej zagranicznej. Inaczej jednak było w przypadku Outsidera z 1997 roku. Ten, ze średnią przekraczającą 8 na 10 punktów przy ponad tysiącu głosów na IMDB, znajduje się w ścisłej czołówce słoweńskich produkcji. Zapoczątkował on nową epokę filmową w tym małym kraju, zdobywając uznanie również na międzynarodowych festiwalach filmowych. Miało to jednak swoje minusy – Andrej Košak, eksperymentując z treścią, wplótł do fabuły dużo patosu, a niektóre (dość kontrowersyjne) wątki stały się z czasem kanoniczne dla słoweńskiego kina, pojawiając się regularnie w dalszych produkcjach filmowych.

Zobacz również: „7 uczuć” – Recenzja

Outsider był dla kina słoweńskiego tym, czym punk rock dla muzyki. Symbolizował koniec pewnej ery i początek czegoś nowego. W tym przypadku zapoczątkował okres definiowany często jako współczesne kino słoweńskie. Powyższe porównanie nie pojawiło się tutaj bez powodu: główni bohaterowie są punkami, sprzeciwiają się reżimowi, stają w opozycji do przeszłości, samemu grając autorskie, niezbyt skomplikowane utwory i nawołują do buntu i obalenia systemu.

kadr z filmu “Outsider”

Głównym bohaterem jest Sead Mulahasanović (Zijah Sokolović). Jest on Bośniakiem, który świeżo po przenosinach do nowej, słoweńskiej szkoły, nie może odnaleźć wspólnego języka ze swoimi rówieśnikami. Wszystko ze względu na swoją narodowość – nie pasuje on do reszty. Niespodziewanie zyskuje uznanie Boruta Kadunca (Uroš Potočnik), kolejnej nowej postaci w klasie. Ten jest jednak powszechnie znany, głównie z faktu, że jest prawdziwym punkiem – ma własną kapelę gdzie gra na perkusji, oprócz tego łamie wszystkie możliwe zasady, łącznie z tymi obowiązującymi wewnątrz szkoły.

Zobacz również: „Chef Flynn – najmłodszy kucharz świata” – Recenzja

W tym momencie warto wspomnieć, że Borut (noszący dumnie pseudonim Bomba) po raz kolejny powtarza klasę – jest wyraźnie starszy od swoich kolegów z klasy, ciesząc się przy tym szacunkiem z ich strony. Z czasem, przemianowując Seada na Sida (przy okazji tłumacząc mu, że jego przydomek pochodzi od prawdziwej legendy punk rocka), wprowadza go w swój świat, w czym bardzo pomaga fakt, że Bośniak całkiem sprawnie radzi sobie z grą na gitarze.

kadr z filmu “Outsider”

Znajomość ze słoweńskim punkiem całkowicie zmienia naszego protagonistę – do tej pory żył on według zasad swojego ojca, który – będąc jednocześnie wojskowym oficerem – często implementował je z użyciem przemocy. Od tej pory jednak zaczął się zmieniać, zyskując przy tym sporo śmiałości, co widać po jego kontaktach z Metką Hafner. Ta, grana przez Ninę Ivanič, może stanowić idealny przykład połączenia najpopularniejszych we współczesnym kinie słoweńskim archetypów kobiety. Ostatecznie, jako niemalże książkowa femme fatale, odgrywa w całej historii bardzo ważną rolę.

Zobacz również: Klasyka w dniu premiery – „Wszyscy jesteśmy Chrystusami”

Produkcja Andreja Košaka została ciepło przyjęta nie tylko przez zwyczajnych widzów, ale również przez krytyków filmowych. Efektem były nie tylko nominacje, a nawet wygrane nagrody, takie jak Brązowa Palma dla najlepszego filmu, którą Outsider został nagrodzony na Festiwalu Filmów Śródziemnomorskich w Walencji. Sygnowany muzyką pierwszego zespołu punk-rockowego za żelazną kurtyną, jakim byli słoweńscy Pankrti. Outsider osiągnął również sukces kasowy – w kinach obejrzało go ponad 91 tysięcy osób, co stanowiło rekord w tym niespełna dwumilionowym (w tamtym czasie) kraju. Rekord ten utrzymał się przez całe sześć lat, zanim szczyt lokalnego box-office’u zdobył film Kajmak i marmolada Branko Đuricia.

kadr z filmu “Outsider”

Świetnym posunięciem ze strony Košaka było umiejscowienie akcji Outsidera w 1979 roku, kiedy to, tuż przed śmiercią Tity, wszyscy wyczuwali nadchodzące zmiany. Ruch punk-rockowy przeżywał swoje najlepsze lata, a muzyczne podziemie było aktywne również politycznie. Outsider, jako jedna z najważniejszych słoweńskich produkcji filmowych, znakomicie uchwycił nastroje młodego pokolenia, które potrzebowało zmian, a potrzebę tę uzewnętrzniało buntując się przeciwko reżimowi.


Ocena

8 / 10
Recenzje

“Apostoł” – Horrorowa perełka Netflixa – Recenzja

Michał Piechowski

Pogoda jest coraz bardziej zmienna, a dni stają się zauważalnie krótsze. Tak, to już ten moment w roku. Październik. Połączenie reputacji najstraszniejszego miesiąca i zniechęcającej do wychodzenia aury za oknem to mieszanka, którą skrzętnie wykorzystał Netflix, planując datę premiery swojej najnowszej produkcji. Obietnica niejednoznacznego balansowania na granicy thrillera i horroru oraz dostępność bez wychodzenia z domu wystarczają Apostołowi, by przyciągnąć widza przed ekran, zaś wszystko inne, o czym niżej, pozwala utrzymać mu go tam przez prawie 130 minut.

A w tym czasie, pomimo powolnego tempa, dzieje się całkiem sporo. Surowy i dziki klimat produkcji widoczny jest już na pierwszy rzut oka za sprawą świetnych zdjęć i zimnej kolorystyki, dzięki którym nawet otwarta przestrzeń wydaje się być przytłaczająca i osaczająca. Chociaż odpowiedzialny za reżyserię Gareth Evans to twórca znany szerzej przede wszystkim za sprawą dylogii Raid, próżno czekać w jego najnowszym filmie na widowiskowe sekwencje akcji stanowiące o sile całości. Niekomfortowe sceny przemocy Apostoła uderzają swoją brutalnością i powolnością i jawią się raczej jako przykra konieczność aniżeli akceptowalna codzienność.

Zobacz również: „22 Lipca” – Recenzja

Apostoł

Fabularnie zaś bliżej tutaj do mniej znanej części dorobku Evansa, czyli noweli Safe Heaven będącej częścią kultowej poniekąd w pewnych kręgach horrorowej antologii V/H/S 2. Ten krwawy i okultystyczny segment opowiadający o grupie dziennikarzy przeprowadzającej wywiad z szefostwem indonezyjskiej sekty to absolutny wzorzec wykorzystania techniki found footage oraz chaotycznych zagrań odnoszących się zarówno do formy, jak i treści.

Oto bowiem trafiamy na odizolowaną wyspę, na której egzystować próbuje społeczność wierząca w tajemniczą Boginię zamieszkującą okoliczne tereny. Wspólnota ta, nazywana Erisden, obiecuje mniej więcej to samo, co każda inna utopia. Szumne hasła głoszące równe traktowanie, dostatnie życie oraz wolność i szczęście to tylko jedna strona medalu – po drugiej znajduje się raczkujący kult jednostki, bliska wizja głodu oraz ściśle przestrzegana godzina policyjna sugerująca niewygodne sekrety władców. Ale czy te niedogodności na pewno wynikają ze złych zamiarów „szefów” wyspy? A może te zasady są niezbędne do prawidłowego funkcjonowania Erisden? Prawda nie jest oczywista i zależy od wielu czynników.

Zobacz również: „7 uczuć” – Recenzja

Czynników nie zawsze jasnych i nie zawsze racjonalnych. Charakterystyczne dla wielu horrorów patrzenie na świat oczami sceptycznych/nieświadomych bohaterów i wahanie się pomiędzy wytłumaczeniem realnym i paranormalnym znajduje swoje ujście także tutaj. Szkoda, że opary niejednoznaczności zostają rozwiane zbyt szybko, ale Apostoł zdaje się zgadzać z tezą, że strach filmowych postaci może być równie przerażający co strach widza. I ja też muszę się z nią zgodzić.

Apostoł

Ostatecznie film Evansa wychodzi daleko poza prostą historię o złowieszczej sekcie i mocarnym protagoniście po przejściach. To opowieść o trudnych do spełnienia ideałach, za którymi mimo wszystko warto podążać. Wspólnota Erisden nie jest tworem naturalnym, o czym dosadnie przekonuje nas pewna scena, w której to jeden z ojców-założycieli, proklamujący przecież swoją wiarę w Boginię, wykrzykuje pod wpływem strachu gromkie „Jesus Christ!”. Nawet najlepsze intencje i próby odcięcia się od społeczeństwa nie zmienią natury człowieka. To także opowieść o hipnotyzującej sile natury niemożliwej do podporządkowania i wyrywającej się nawet z najciaśniejszych więzów. Natury, która kołem się toczy i gniecie wszystko na swojej drodze.

Zobacz również: „Chef Flynn – najmłodszy kucharz świata” – Recenzja

Tym, który razem z nami przekonuje się o wszelakich mankamentach Erisden jest Thomas Richardson – nowoprzybyły osadnik z ukrytą misją, jaką jest uwolnienie swojej porwanej siostry z rąk religijnych fanatyków. Utkany z traumatycznej przeszłości, wszechobecnych blizn i obłędu w oczach protagonista jest zaledwie cieniem dawnego siebie – misjonarza głoszącego słowa Jezusa na nieprzyjaznym Dalekim Wschodzie. Thomas łączy w sobie zwierzęce wręcz nieokrzesanie z chłodnym i inteligentnym spojrzeniem na otaczającą go rzeczywistość, a jego wyzuta z ideałów egzystencja podtrzymywana jest tylko i wyłącznie potrzebą uratowania siostry. Duża w tym portrecie zasługa wcielającego się w głównego bohatera Dana Stevensa, którego demonicznie doskonały występ cieszy jeszcze bardziej, gdy przypomnimy sobie, że kilkanaście miesięcy temu Bestią był on tylko z nazwy, w równie wystawnej co bezbarwnej adaptacji francuskiej baśni.

Apostoł

Drugi plan broni się jak może, ale brakuje bardziej zdecydowanego rozwinięcia bohaterów. Będący łącznikiem pomiędzy Boginią i mieszkańcami Erisden prorok Malcolm (Michael Sheen) zatraca się w marzeniach o wolności i konsekwencjach własnych czynów i z pozornie głównego szwarccharakteru przeobraża się w ledwie trybik w maszynie. Niewinny i pełen młodzieńczego wyidealizowania romans Jeremy’ego (Bill Milner) oraz Ffiony (Kristine Froseth, którą na Netfliksie mogliśmy ostatnio zobaczyć także w godnym przemilczenia Sierra Burges jest przegrywem) przepięknie kontrastuje z brutalnością otaczającego świata, a córka Malcolma, Andrea (Lucy Boynton), to w zasadzie tylko służący Thomasowi drogowskaz, ale za to tak rezolutny i uroczy, że ostatecznie można na to przymknąć oko.

Zobacz również: „Źle się dzieje w El Royale” – Recenzja

Nie przeczę, będę bronił tych pobocznych wątków jak tylko mogę, bo chociaż ich niepogłębienie i nierozwinięcie oraz papierowość innych niż główny bohaterów to poważne zarzuty w stronę Apostoła, ostatecznie jednak wielkim błędem byłoby przesadne branie pod uwagę tych niedoskonałości scenariusza przy ostatecznej ocenie. Można narzekać, ale można też skupić się na tym, co na naszą uwagę zasługuje bardziej. Wspomniane już wyżej zdjęcia to tylko wierzchołek tej audiowizualnej góry lodowej. Aria Prayogi i Fajar Yuskemal (duet na stałe współpracujący z Evansem) odwalają kawał dobrej roboty, a stworzona przez nich ścieżka dźwiękowa to doskonała mieszanka pozostającej w bliskim kontakcie z naturą muzyki ilustracyjnej i charakterystycznych dla kina grozy motywów eskalujących napięcie. Oko cieszą również kostiumy i scenografia, dzięki którym naturalistyczne natręctwa Apostoła stają się jeszcze bardziej wydatne i wydajne.

Apostoł

Zresztą ten przywodzący na myśl Czarownicę: Bajkę ludową z Nowej Anglii naturalizm to nie jedyny pastisz Evansa. Sceny w tajemniczym domu to czysta zabawa Deltorowskim podejściem do grimdarku znanym z Labiryntu Fauna i Hellboya: Złotej Armii. Pływający w krwi Thomas i konsekwencje tej uciechy to przepiękne przypomnienie kultowej sekwencji z Obcy: Decydujące starcie, a kamera kręci tutaj momentami piruety nie gorsze niż te Gaspara NoéNieodwracalne czy Climax.

Apostoł to świetna mieszanka horrorowych schematów, solidna, trzymająca w napięciu rozrywka oraz przepyszna uczta dla oczu i uszu. Kwestie fabularne kuleją, ale nie przeszkadza to zbytnio filmowi w biegnięciu swoim własnym tempem. Właśnie takimi produkcjami Netflix buduje swoją potęgę i nie pozostaje nam nic innego, jak tylko cieszyć się z tego powodu i zacierać ręce w oczekiwaniu na kolejne tak dobre premiery tego streamingowego giganta. Oglądajcie czym prędzej, póki październik jeszcze się nie skończył!


Recenzje

Historia Przemocy. Recenzja filmu “Zabij i żyj”

Bartek Bartosik

Przemoc domowa to jeden z najbardziej palących w skali mikro współczesnych problemów i jako taki stanowi od dawna inspirację dla całego zastępu filmowców. Początkowa sielanka związku zmienia się w historię nadużyć, fałszywych obietnic i syndromu sztokholmskiego. Z reguły temat traktowany jest dosłownie, a sam obrzydliwy akt przybiera formę znęcającego się nad stłamszoną żoną bydlaka, zwykle uzależniającego od siebie kobietę zarówno emocjonalnie, jak i ekonomicznie. Taka forma pozwala w bezpośredni sposób naświetlić problem, ukazując mechanizmy zabijające jakiekolwiek przejawy autonomii ofiary przemocy.  Żyjemy jednak w ciekawych czasach, w których coraz częściej formą podawczą psychologicznych i socjologicznych zagadnień jest szeroko rozumiane kino grozy.

Nie inaczej jest w przypadku kanadyjskiego Zabij i żyj, czyli historii, która w metaforyczny sposób mierzy się z zagadnieniem opisanym we wstępie. Jackie (świetna, rozhuśtana między filuternością a lodowatą psychopatią Hannah Emily Anderson) i Jules (Straumatyzowana na “Martyrsowską” modłę Brittany Allen) z okazji rocznicy ślubu wyjeżdżają do domku w lesie tej pierwszej, umiejscowionego dokładnie pośrodku niczego. Historia ich wycieczki jest historią patologicznego związku w pigułce. Idylliczne początki, spędzane niemal ekskluzywnie na piciu wina i cieszeniu się sobą nawzajem nie trwają zbyt długo, ponieważ już pierwszego dnia wychodzą na jaw nieznane fakty z przeszłości Jackie, co burzy atmosferę komfortu i poczucie bezpieczeństwa u Jules. Po pojawieniu się pierwszej rysy na idealnym małżeństwie pań lawinowo znajdują się kolejne, błyskawicznie prowadzące do absolutnego rozpadu, manifestującego się poetyką rodem z Funny Games.

Kadr z filmu “Zabij i Żyj”

W warstwie dosłownej Zabij i żyj jest solidną, rzemieślniczą robotą. Napięcie dawkowane jest w nienachalny sposób, w miejscach, gdzie potrzebny był naturalizm i ohyda, faktycznie się one znalazły, a zabawa w kotka i myszkę między łowcą a ofiarą nie cechuje się groteskową dysproporcją sił, znaną między innymi z “Nieznajomych”.

Jeśli jednak zejdzie się głębiej, w metaforyczne rejony interpretacyjne i przepuści wydarzenia na ekranie przez filtr przemocy domowej, każde zachowanie i postawa bohaterek wybrzmi dodatkowym znaczeniem. Zarówno postępowanie znęcającej się strony, jak i ofiary, mimo faktycznego umiejscowienia w domku w lesie, bez problemu da się przełożyć na mniej ekstremalne sytuacje, znane zarówno z ładnych apartamentów z widokiem na centrum, jak i zapyziałych bloków gdzieś, gdzie diabeł mówi dobranoc.

Zobacz również: Recenzję nowego filmu twórcy “Dnia Świra”

W kwestiach technicznych widać zdecydowanie fakt, że budżetowo filmowi daleko jest od skrajnie niezależnego kina grozy. Powłóczyste mastershoty, omiatające wielki dom i podkreślające atmosferę zastraszenia, efektowne retrospekcje i świetny montaż sprawiają, że niezwykle łatwo jest dostąpić w filmie immersji. Fenomenalnym zabiegiem był również dobór ścieżki dźwiękowej, ponieważ w zestawieniu z dantejskimi scenami, rozgrywającymi się na ekranie, spokojna muzyka klasyczna wybrzmiewa większym niepokojem, niż miałoby to miejsce w przypadku standardowych, przeszywających smyczków, a scena, w której zakrwawiona, skąpana w ultrafioletowym świetle Jackie gra na fortepianie Sonatę Księżycową, to audiowizualna kreacja, o której szybko nie zapomnę.

Kadr z filmu “Zabij i Żyj”

Zabij i żyj to niezły thriller i dobry film o toksycznym związku. Gdyby na tym poprzestał, z czystym sumieniem zastanawiałbym się nad oceną w okolicach 8/10, jednak w pewnym momencie film starał się złapać zbyt wiele srok za ogon i przy okazji wszystkiego powyższego zadać jeszcze pytanie o genezę zła. Te rzadkie momenty, kiedy słyszymy pretensjonalne monologi podkreslając jego bezcelowość i brak wyraźnych, przyczynowo-skutkowych elementów do niego prowadzących wybijają przywodzą na myśl przeciwników Jamesa Bonda. Bardzo widoczną inspiracją dla reżysera Zabij i Żyj było Funny Games, do którego zresztą niejednokrotnie jest puszczane oczko. W zdecydowanej większości przypadków jestem fanem takich intertekstualnych zagrywej, jednak tutaj zdecydowanie lepiej wyszłoby, gdyby Zabij i żyj był po prostu sobą.


Film “Zabij i Żyj” będziecie mogli zobaczyć w ramach Trzeciej edycji Fest Makbry, która pojawi się na ekranach polskich kin już od 26.10

Recenzje

“7 uczuć” – Recenzja

Maksymilian Majchrzak

Postaci Adama Miauczyńskiego nie trzeba nikomu przedstawiać. Czy to jako niespełniony reżyser, sfrustrowany fobiami nauczyciel, czy wykładowca zmagający się z alkoholizmem, bohater ten jest dla Marka Koterskiego podstawowym kanałem komunikacji z widzem. Adaś zmienia się, dostosowując się do epoki czy tematyki, którą chce poruszyć reżyser. W dopracowanej w filmach takich jak Dzień świra czy Wszyscy jesteśmy Chrystusami formie groteskowego moralitetu Koterski przedstawia zmagania z otoczeniem nieszczęśliwej duszy, zbłąkanego inteligenta na różnych etapach jego życia. W najnowszym dziele przyglądamy się dzieciństwu bohatera.

Antycypacji premiery 7 uczuć towarzyszyły liczne obawy, podsycane czy to obsadzeniem w głównej roli syna reżysera, Michała (choć znanego już z roli syna Adasia, Sylwusia, to jednak wciąż bardziej się kojarzącego z celebryckimi ekscesami niż wysoką klasą aktorską), czy to trailerem, opartym na jakby się wydawało niezbyt śmiesznym januszowskim żarcie. Czyżby Koterski postanowił  nakręcić kolejną  polską komedię omyłek “z jajem” w stylu PolandJa, tym samym niwecząc swój wcześniejszy dorobek? Po seansie mogę stwierdzić z całą pewnością – te obawy okazały się nieuzasadnionymi.

Już początkowe sceny robią dobre wrażenie – widzimy w nich Michała Koterskiego jako dorosłego Adasia, człowieka elegancko ubranego, ale dręczonego przez jakiś niewypowiedziany smutek, widoczny w spojrzeniu i przyprószonych siwizną włosach. Odpowiada on na pytania niewidocznej dla widza psychoanalityk (której głosu udziela Krystyna Czubówna) dotyczące swojego dzieciństwa. Łatwo sobie wyobrazić tego Adasia jako protoplastę Marka Kondrata z Dnia Świra, moim zdaniem młody Koterski bardzo dobrze skopiował jego sposób wypowiedzi. Po świetnym otwarciu film nie spuszcza z tonu, a dalej jest już tylko lepiej.

Kadr z filmu “7 uczuć”

Doszliśmy do akapitu, gdzie paść musi to magiczne słowo – konwencja. Jeśli ktoś nie wie, na czym zasadza się najnowsza opowieść o Miauczyńskim i nie chce się dowiedzieć, niech przestanie czytać w tym momencie – ale bez zdradzenia tego szczegółu nie ma chyba sensu o tym filmie nic pisać. Jaki cudowny zabieg może sprawić, że wspominany “palec w pupie” czy rymowanki w rodzaju “trzymaj się ramy, to się nie posramy” będą widza bawić? Reżyser sięga do starej jak świat sztuczki – dzieci grają dorośli aktorzy. Dlatego niemal parsknąłem śmiechem, gdy przywoływany wyżej PRL-owski wierszyk wypowiadał ubrany w stylu uczniaka z lat 70. Marcin Dorociński.

Po akapicie poświęconemu słowu kluczowi “konwencja” teraz czas na drugie, najbardziej nadużywane w kontekście tego filmu – “gombrowiczowski”. Porównanie do słynnej powieści Ferdydurke tego autora jest jednak jak najbardziej uzasadnione, biorąc pod uwagę z jaką lubością Koterski pławi się w egzystencjalno – groteskowym obrazie dzieciństwa Miauczyńskiego. Komizm na wysokim poziomie zapewnia plejada znakomitych aktorów brawurowo kopiujących maniery wypowiedzi czy nawet poruszania się 10 – 12 letnich dzieci tuż u progu  procesu dojrzewania. Katarzyna Figura jako klasowa piękność, Andrzej Chyra jako szkolny twardziel, Gabriela Muskała jako modelowa kujonka, czy Tomasz Karolak, który po prostu…. jest. Doskonałym comic reliefem. Największe wrażenie zrobił na mnie chyba jednak Robert Więckiewicz i jego wspaniałe skopiowanie dziecięcych ruchów podczas wspinania się do domku na drzewie.

Jeśli kupicie tę konwencję (choć znam osoby, który prezentowany humor nawet mimo oczywistej retro konwencji uznają za niestrawny), będziecie się dobrze bawić przez cały seans. Dla reżysera jednak tradycyjnie te żarty są przyczynkiem do poważniejszej refleksji i aktu oskarżenia, wobec warunków, w jakich przyszło się mu wychowywać i samej istoty protekcjonalnego podejścia dorosłych do dzieci. Na pewno nie mamy tutaj do czynienia z ckliwym “kiedyś to było” pod tytułem “nikt nie narzekał, całe lato na trzepaku, jedliśmy śliwki z drzewa a nie te fast foody…”. Koterski wydaję się zdradzać silną chęć zwalczenia tych ludowych przekonań starszego pokolenia, czemu też przypisać należy ultrapoważny i dosłowny charakter nieco przesadzonej końcówki.

Kadr z filmu “7 uczuć”

Gdzieś obok oglądamy wzruszający portret Adasia, i narodziny jego cech, które w późniejszym życiu staną się powodami klęski bohatera. Wyraźna odmienność od rówieśników i wynikająca z tego chęć akceptacji, wcześnie zaznaczające się inteligenckie proweniencje, których jednak nikt z dorosłych nie potrafi z chłopaka wydobyć; czy wreszcie widmo zaborczej matki. Kilka scen naprawdę chwyta za serce i pozwala się utożsamiać z młodym Miauczyńskim wszystkim tym, którzy uważają się za trochę inne od otoczenia płatki śniegu, a do której to grupy zalicza się również piszący te słowa.

Czy będzie to równie doniosły pod względem oddźwięku społecznego obraz co Dzień Świra? Czas pokaże. Co już wiemy, to fakt, że 76-letni już Marek Koterski nie stracił ostrza swojej ironii ani wyrazistości swojej satyry. Dla fanów jego pesymistycznych dekonstrukcji naszej codzienności – pozycja obowiązkowa.

Recenzje

“Chef Flynn – najmłodszy kucharz świata” – Recenzja

Andrzej Badek

Film dokumentalny – samo to sformułowanie narzuca nam całą masę skojarzeń. Charakterystyczne wywiady prowadzone z uczestnikami jakichś wielkich światowych wydarzeń; pozbawione narracji obrazy zapierających dech w piersiach zakątków świata; amatorskie nagrania wykonane przez uczestników zdarzeń, czy animacyjne wstawki służące odtworzeniu przeszłości. “Chef Flynn” nie zawiera żadnego z tych elementów; to dokument, który wyróżnia się swoją formą spośród innych przedstawicieli gatunku.

Zobacz również: Trwaj chwilo, jesteś piękna – czyli esej o „Przed wschodem słońca”

Zapewne każdy z nas ma w swoim domu albumy zdjęć z dzieciństwa oraz krótkie filmy portretujące pierwsze kroki, jakieś zabawne sytuacje, uroczystości rodzinne, okrągłe urodziny. Nie każdy z nas ma jednak rodziców, którzy zawodowo zajmują się pracą z kamerą. Takie szczęście miał dorastający Flynn McGarry, najmłodszy szef kuchni świata. Jego matka, Meg McGarry sukcesywnie nagrywała syna w trakcie rozwoju jego kucharskiej pasji, tworząc nietuzinkowy obraz, który w całości składa się nie tylko na biografię utalentowanego młodego człowieka, ale też film o jego pasji, dojrzewaniu, relacji z matką, czy wreszcie portret współczesnego „American Dream”.

Ale zacznijmy od początku: Flynna poznajemy w momencie, gdy jest jeszcze nieznanym światu chłopcem, który już w wieku dziesięciu lat odnajduje w sobie ogromną pasję – gotowanie. Tworzy on potrawy będące małymi dziełami sztuki, łączy w oryginalny sposób smaki, tworząc udane kompozycje, którymi wkrótce zaczynają się interesować nie tylko jego rodzina, ale również szkolni znajomi. Jego matka, a jednocześnie główna narratorka dokumentu, mocno wspiera swoje dziecko w realizacji pasji, dzieląc się często z widzem entuzjazmem, ale również wątpliwościami związanymi ze swoją rolą jako matki, menadżera, a także głowy rodziny, bowiem początek kucharskiej przygody jej syna zbiega się w czasie z jej rozwodem i psychicznymi problemami ojca Flynna.

Zobacz również: Klasyka w dniu premiery – „Wszyscy jesteśmy Chrystusami”

To właśnie matczyna narracja stanowi główną siłę utworu. Pozbawia ona dokument obiektywności w spojrzeniu na bohatera, ale serwuje nam historię pełną dumy z siebie i ze swojego dziecka. Nie tylko relacjonuje nam kolejne etapy jego kariery, ale ubogaca historię analizami zachowań chłopaka i swojej własnej roli. Nie szczędzi sobie krytyki, stwierdzając, że młody Flynn musiał młodo przejąć część obowiązków za rodzinę, gdy ona sobie nie radziła. Te wszystkie rozterki targające kobietą nadają filmowi dużo głębi i jednocześnie angażują widza, sprawiając że stajemy się nie tylko obserwatorami relacjonowanych na zimno wydarzeń, ale kimś w rodzaju zaufanego przyjaciela Meg.

Zwłaszcza że Flynn to młody chłopak, który poprzez swój talent i pasję wyzbywa się beztroski dzieciństwa. Jego drobna postura i wysoki głos sprawiają, że staje się łatwym celem wyzwisk, a w dalszej perspektywie musi się zmierzyć z falą internetowego hejtu od ludzi, którym nie mieści się w głowie, żeby nastolatek mógł być szefem kuchni. Bohater wydaje się wychodzić z tego wszystkiego obronną ręką, po drodze rzucając szkołę i zajmując się jedynie gotowaniem.

Zobacz również: „22 Lipca” – Recenzja

Niestety, poznawanie świata z perspektywy matki bohatera uniemożliwia widzowi złapanie dystansu do historii, która w kilku miejscach aż się prosi, żeby spojrzeć na nią nieco bardziej krytycznym okiem. Czy obsesyjne kręcenie filmów, mimo braku zgody syna było zawsze na miejscu? Albo czy warto poświęcić ogólne wykształcenie w imię rozwoju jednej ścieżki życiowej? Czy nowojorskie środowisko szefów kuchni jest na pewno dobrym miejscem dla nastolatka? Czy przyrządzanie mikroskopijnych porcji wyszukanego jedzenia to faktyczne mistrzostwo kulinariów, czy może już zwykła sztuka dla sztuki? Tych pytań kochająca matka nie postawi. Postawić je na szczęście może natomiast uważny widz, wprowadzony do świata kulinariów.

“Chef Flynn” to ciepły i przyjemny film, nie mający w sobie nic ze zwyczajowej szorstkości dokumentalnej formy. To opowieść o miłości, wsparciu, oddaniu się pasji, w której każdy z nas znajdzie coś dla siebie. Wreszcie, to bardzo sprawny dokument o współczesnym biznesie kulinarnym, o działaniu restauracyjnych kuchni i o amerykańskim śnie realizowanym z perspektywy Szefa Kuchni.


Recenzje

„Źle się dzieje w El Royale” – Recenzja

Martin Reszkie
DF-02709_2708_R_COMP – L-R: Jon Hamm, Jeff Bridges, and Cynthia Erivo star in Twentieth Century Fox’s BAD TIMES AT THE EL ROYAL. Photo Credit: Kimberley French.

Jest ich siedmioro. Podstarzały ksiądz (Jeff Bridges) i czarnoskóra śpiewaczka (Cynthia Ervio) poznają się już na parkingu. Chwilę później powitają częstującego ich kawą akwizytora sprzętu domowego (Jon Hamm). Wywołany recepcjonista Miles (Lewis Pullman) wreszcie daje im wprowadzenie do historii hotelu El Royale – niegdyś świetnie prosperującego, podzielonego na dwie części przybytku. Po stronie Nevady goście tracili pieniądze na hazardzie, a w Kalifornii mogli zatopić gorycz porażki w mocnych trunkach. Kiedy sytuacja zaczyna się, w miarę, uspokajać, na główny plan wchodzi bezimienna Dakota Johnson, której nie w smak odpowiadać na pytania.

Jest ich pięcioro. I jakkolwiek kłóci się to z opisem dystrybutora, plakatami filmu oraz samymi zwiastunami, na Źle się dzieje w El Royale warto iść w przeświadczeniu, że głównych bohaterów jest jedynie piątka. Już na poziomie samego zawiązania akcji produkcja ta ma problem by zaangażować widza. Nie ma to jednak nic wspólnego z jakością podanej nam ekspozycji. Jest wręcz przeciwnie – reżyser Drew Goddard wpakował do pierwszej części filmu wszystko to, co miał najlepszego. Odrobinę Refnowskiego wyczucia neonów połączonego z wplatanym gdzieniegdzie Andersonowskim zamysłem na symetryczną ekspozycję kadrów czy pracę kamery.

Do tego dołożył umiejętne dawkowanie informacji oraz dekonstrukcję klasycznego głównego bohatera, w którego tutaj wciela się kilka równoważnych postaci. Dodając do tego suspensy związane z podzieleniem opowieści na poszczególne pokoje otrzymujemy dobrze odbudowany, olśniewający audiowizualnie i wciągający produkt, w którym wszystko błyszczy i zapowiada naprawdę smakowite widowisko. Na szczególne uznanie zasługuje około siedmiominutowy mastershot podczas którego badający sekrety hotelu Jon Hamm może podziwiać świetną wokalną partię Cynthii Ervio.

Kadr z filmu „Źle się dzieje w El Royale”
Najbardziej chaotyczną recenzję so far

Rozpędzenie się akcji jest dla widza jednak jednym wielkim rozczarowaniem. Szybkie przejście przez wątek podglądania osób w ich pokojach, tak mocno eksponowany w trailerach, może i jest wprowadzone wyjątkowo estetycznie, a początkowa eksploracja ciemnych korytarzy dostarcza odpowiednią dawkę emocjonalnego zaangażowania. Niestety jednak poza wspólną sceną księdza ze śpiewaczką, niewiele wnosi to do opowiadanej historii. Tyle samo wnosi także silnie akcentowany podział hotelu, który koniec końców używany jest  jedynie dla uatrakcyjnienia wizji twórców – pozioma linia biegnąca przez cały budynek to przede wszystkim pretekst dla estetycznych kadrów.

Przy ekranie nie trzyma nas również sposób ułożenia nielinearnej struktury filmu. Oczywiście, nielinearność sama w sobie to żaden zarzut. Wręcz przeciwnie, wiele tytułów udowadnia, że taki układ pozwala widzowi odkrywać jedną historię kilka razy przez otrzymywanie ledwie skrawków informacji. Ale El Royale zawodzi także tutaj. Różne punkty widzenia pozwalają na balansowanie opowiadaną historią. Przy czym w tym przypadku za każdym razem dowiadujemy się zbyt wiele. Sprawia to więc, że niektóre fragmenty są zbędne oraz pozbawione tak starannie wprowadzonej dramaturgii. Tym razem także trailer nie pomaga. Reprezentatywnym na to przykładem niech będzie wątek księdza. Już w połowie zwiastuna dowiadujemy się, że żaden z niego ksiądz. Zabija to całą postać kreowaną przez Bridgesa, bo chociaż można się zawczasu czegoś domyślić, nie są to aż tak oczywiste wskazówki. No i odbiera widzowi przyjemność samodzielnego wglądu w opowiadaną historię.

Kino, jakiekolwiek by nie było, zawsze stoi o krok przed widzami. Tym razem jednak, mimo imponującego startu, El Royale złapał zadyszkę w połowie i kulał aż do mety. A ten smutny spadek formy przyszedł do nas razem z Billym Lee (Chris Hemsworth) i jego niewielką zgrają. Postać tę poznajemy już z intrygującego wspomnienia-wprowadzenia, a rozwinięta zostanie ona w idiotycznej retrospekcji mającej na celu zbudowanie jego wspaniałości. Sama ta sekwencja jest jednak nudna, stylistycznie przestrzelona, przepełniona kliszami oraz pełna leniwego scenopisarstwa. Nie sposób jednak omówić tej kwestii bez wchodzenia w spoilery. A skoro trailery i tak zepsują widzom połowę seansu, to nie ma sensu psuć drugiej połowy recenzją.

Kadr z filmu „Źle się dzieje w El Royal”
Recenzję wydarzeń z 22 lipca okiem Paula Greengrassa

Widać, że sam Hemsworth stara się jak może. Wygląda tak jak zawsze, czyli wspaniale. Jednakże potęgi swojej muskulatury nie udało mu się wymienić na jakąkolwiek charyzmę. Wije się, tańczy (nie jesteście gotowi na jego taniec), skacze oraz prawie piszczy, ale nie ukrywa to wszystkich mankamentów tej postaci, mającej w założeniu być komentarzem społecznym. W rezultacie Billy Lee jest postacią przerysowaną i przesadzoną, na co najlepszym dowodem niech będą jego zmanieryzowane i nieinteresujące monologi o tym, że człowiek to przecież jest bogiem, a cały świat okłamuje nas, by wymusić posłuszeństwo.

W opozycji do nieudolności boskiego Thora stoi jak zwykle posągowy Jeff Bridges, który może i ma dwa razy więcej wiosen na karku, ale jego, lekko już starczy, urok jest nie do podważenia. Kroku dotrzymuje mu Cynthia Erivo, co tylko potwierdza, że chemia pomiędzy aktorami oraz konkretne scenopisarstwo potrafią wyciągnąć coś więcej z przeoranych przez kino wątków czy motywów. Nie każdemu jednak Goddard daje tak błyszczeć. Niedomaga głównie postać recepcjonisty, który finalnie zrobił to, co zrobił i sam film. Pomimo zupełnie innych planów, okazał się być kompletnym niewypałem, a w jego przemianę uwierzyć nie sposób.

Nieuchronnie zmierzam do jakiegoś zwieńczenia, jednak trudno jednoznacznie ocenić te wszystkie wydarzenia z tytułowego hotelu El Royale. Nie ma wątpliwości, że obiecuje on naprawdę wiele i chyba tylko z tego powodu ktoś może poczuć zawód podczas napisów końcowych. Być może gdyby pierwsza część filmu nie była tak wspaniałym kinofilskim doznaniem, całość uważałbym za znośnego, filmowego średniaka. Długość filmu będąc niewspółmierną do oferowanej treści także mierzi. Sam finał można by skrócić o dobre dziesięć minut. Spadając jednak z wysokiego konia, film reżysera Domu w głębi lasu jest dla mnie jednym z największych rozczarowań ostatnich miesięcy.

Ocena

6 / 10
Recenzje

Klasyka w dniu premiery – “Wszyscy jesteśmy Chrystusami”

Marcin Kempisty

Twórczość Marka Koterskiego jest fenomenem na polskiej mapie filmowej. To jeden z niewielu reżyserów, który na rodzimym gruncie jest w stanie zyskać pochwały zarówno ze strony ludzi zawodowo zajmujących się kinem, jak również od widzów sporadycznie do kina zaglądających. Postać Adasia Miauczyńskiego jest już kultowa, a wygłaszane przez niego kwestie (zwłaszcza pochodzące z Dnia świra) weszły do językowego krwiobiegu. Skoro wielu ludzi ma wysokie mniemanie o sobie, to tym łatwiej im utożsamić się z poczuciem przygnębienia bohatera z rodowodem inteligenckim, tak często zaszczutego przez głupotę bliźniego i uwikłanego w absurdalne mechanizmy funkcjonowania świata. Gdy doda się do tego zawsze fantastyczną obsadę występującą w przedsięwzięciach Koterskiego, to przed oczami jawi się obraz artysty kompletnego: profesjonalisty osiągającego sukcesy w box-officie, ale nadal chroniącego swój specyficzny język wypowiedzi; specjalisty od mariażu kina komercyjnego i autorskiego; wreszcie poruszającego się po labiryncie wspomnień i traum Tezeusza, dogłębnego dokumentalisty stanów własnej duszy, jednocześnie uniwersalizującego przekaz i snującego opowieść o współczesnej Polsce.

Zobacz również: Klasyka z Filmawką – “Mroczny przedmiot pożądania”

Niemal automatycznie stwierdza się, że Adaś Miauczyński to alter ego reżysera, niemniej jednak zapomina się, jak rzadko artysta pozwala na pełne wejrzenie w głąb psychiki swego bohatera. Niby trzon filmów opiera się zawsze na narcystycznej gadaninie i ekshibicjonistycznej spowiedzi, będącej bardziej potokiem inwektyw aniżeli żalem za grzechy, natomiast to wcale nie oznacza, że wypowiadająca się postać stoi przed widzem naga. Już od debiutu fabularnego Koterski stosuje szereg zabiegów formalnych mających stwarzać jedynie pozór podglądania “prawdziwego”, w pełni odsłoniętego ego.

Dom wariatów jest zapisem psychicznej mordęgi spowodowanej traumatycznymi wspomnieniami. Praca nad odbudowaniem tożsamości, polegająca na ścieraniu się z potężnymi figurami Ojca i Matki, jest jednak przedstawiana w duchu gombrowiczowskim. Protagonista grany przez Marka Kondrata od samego początku bardzo wyraźnie prezentuje męczące go fobie i natręctwa. Sęk w tym, że wykorzystywana estetyka “nadprodukcji” odrealnia świat przedstawiony i wrzuca go bardziej w ramy chorej imaginacji, aniżeli realizmu zerwanego z łańcuchów stabilizacji. Postacie krążą po domu w rygorystycznie przygotowanej choreografii, dialogi trącą sztucznością i mechanicznością, zaś obecność przedmiotów i ich istotność jest podkreślana w wielu momentach.

Kadr z filmu “Dzień świra”.

W kolejnych filmach Koterski odchodzi od klimatu rodem z Ferdydurke i zbliża się w stronę gorzkiej komedii, której konwencja pozwoli na wytyczenie nieprzekraczalnej granicy między zagubionym bohaterem a światem. Naturalnie w filmach takich jak Nic śmiesznego czy Dzień świra więcej jest miejsca na łzy niż śmiech, niemniej jednak ciągle wykorzystywana ironia pomoże w bezpiecznym zdystansowaniu się od prezentowanych lęków. To na poziomie językowym tkwią pokłady komizmu, za pomocą których jest możliwe obłaskawienie i ujarzmienie powracających traum.

Zobacz również: “Venom” – Guilty pleasure roku – Recenzja gościa

W roku 2006 doszło jednak do przełomu. Mimo że Dzień świra okazał się gigantycznym sukcesem, to Koterskiemu udało się zerwać z wykorzystywaną wcześniej konwencją. Niby Wszyscy jesteśmy Chrystusami było kontynuacją losów Miauczyńskiego zaprezentowanych we wcześniejszym filmie, niemniej jednak były to dwie tak różne produkcje, że aż trudno uwierzyć w wykonaną przez reżysera przewrotkę.

Oczywiście twórca zastosował niektóre z wcześniej wykorzystywanych zabiegów – nadal snuł fragmentaryczną opowieść, opartą tym razem na dialogu między ojcem i synem, znowu powrócił do przeszłości i zmielił ją na nowo, ponownie pobawił się językiem, wkładając w usta bohaterów zdania ułożone przedziwnie ułożone, pełne słów się powtarzających słów i fikołków składniowych, łamańców znaczy się. Zmiana zatem polegała na podejściu do prezentowanego tematu. Wspomniany dialog ojca (Marek Kondrat) i syna (Michał Koterski) nie był serią kolejnych utyskiwań na bezsensowną rzeczywistość, nie był koncertem natręctw i gorzkich w swym komizmie zachowań. Tym razem dwaj mężczyźni, krwią połączeni, usiedli naprzeciw siebie i powiedzieli wprost, dlaczego nienawiść była towarzyszką miłości w ich relacji. Historia młodego to akt oskarżenia, wobec którego stary spróbuje się ustosunkować.

Kadr z filmu “Wszyscy jesteśmy Chrystusami”.

Wódka, czyściocha, siwucha, gołda, gorzałka. Alkohol w życiu Miauczyńskiego był obecny od samego początku. Ojciec pił, wszyscy pili, pewnie gdyby Chopin żył, to też by pił. W ten sposób bohater wpadł w objęcia kochanki nigdy nieopuszczającej, zawsze chętnej i gotowej na kolejny skok w bok. Dorosłe życie tylko wzmożyło zapotrzebowanie na trunki. Utrata wielkiej miłości i nieudane małżeństwo zapewne miały wpływ na decyzję o ucieczce przed szarzyzną dnia codziennego, ale nie ma co się oszukiwać – przyczyny destrukcyjnego nałogu należy poszukiwać w zupełnie innym rejonie. To przeszłość – mgliste wspomnienia powracającego po pijaku ojca, kłótni przy wigilijnym stole, tych wszystkich momentów, w których musiał udawać sen, by nie rozmawiać z podchmieloną głową rodziny – stała się matrycą jego osobowości.

Zobacz również: “22 lipca” – Recenzja

Jednak Wszyscy jesteśmy Chrystusami nie jest tylko historią o trudnym dzieciństwie Adasia. Nie, Adaś jest już na to za stary, Adaś ma syna, który patrzy na wiecznie upijającego się ojca i bierze z niego przykład, tak jak Adaś czerpał przykład ze swojego ojca. Reżyser jest w tym momencie bezlitosny – transgeneracyjny przekaz traumy nie jest kolejnym terminem ukutym w zaciszu gabinetów przez psychologów-akademików, lecz staje się niezwykle ważnym pojęciem opisującym ten rodzaj krzywdy, która przechodzi z pokolenia na pokolenie w niezmiennym kształcie. To właśnie w tych momentach, gdy młody atakuje starego, wskazuje go jako źródło swojego cierpienia, wylicza każdą chwilę bólu i rozpaczy, Koterski osiąga Parnas swoich możliwości inscenizacyjnych.

Wprawdzie sam film też jest “podpity”, gdyż skacze od wątku do wątku, momentami bez ładu i składu. jak alkoholik w trakcie delirycznego objawienia, niemniej jednak tym razem forma nareszcie ustępuje prawdzie postaci. Najpierw Łukasz Simlat jako ojciec Adasia, później Andrzej Chyra jako trzydziestotrzyletni Adaś, następnie Marek Kondrat jako starszy Adaś, a na samym końcu Michał Koterski jako syn Adasia – ci wszyscy mężczyźni związani są tym samym paktem krwi, którego nie sposób przerwać. Można nie pić i uwolnić się od nałogu na siedem lat bez kilku dni, ale wódka czyha, wisi jak topór nad głową, czekając na moment, by uwolnić się jak dżinn z butelki i wlać do gardła ofiary.

Nie wchodźmy z butami w życie artysty i nie szukajmy osobistych doświadczeń w tym filmie. Pozostańmy przy samym obrazie, jawiącym się jako niezwykle odważne rozliczenie z uzależnieniem niszczącym życie. Tutaj już nie było miejsca na uniki, pozostała jedynie przestrzeń na katarktyczne wyznania, którą reżyser szczelnie wypełnił znakomicie napisanymi dialogami. Ileż nieporozumień między postaciami, ileż pustych deklaracji niemających odzwierciedlenia w życiu codziennym! Szczególne są zwłaszcza te momenty, gdy ojciec przypomina synowi dobre rzeczy, zaś syn pamięta tylko jedną, ale za to niezwykle bolesną scenę z ich relacji. Koterski niezwykle trafnie pokazuje, jak psychika wybiórczo podchodzi do przeżywanych zdarzeń, jak w głowie pozostają tylko te traumy, których nie udaje się przeżyć i które wciąż wracają jak w diabelskim młynie.

Kadr z filmu “Wszyscy jesteśmy Chrystusami”.
Zobacz również: “Wszystko z nami w porządku”, czyli ciężkie życie polskiego indyka  

Pozostaje jeszcze kwestia religijna, tak często w tym filmie poruszana. Wydaje się, że Wszyscy jesteśmy Chrystusami to jedno z najwspanialszych metafizycznych świadectw, jakie pojawiły się w polskim kinie. Miauczyńscy krzyczą z otchłani (“De profundis clamavi…”), ale wciąż mają nadzieję, że dostąpią zbawienia i wyswobodzą się z tych martwych za życia, umęczonych używkami ciał. Może czasami razić dosłowność niektórych analogii wiążących żywot Chrystusa z losem Adasia, a zakładanie na głowy niektórym postaciom korony cierniowej jest zbyt nachalnym gestem, niemniej jednak nie można odmówić Koterskiemu zaangażowania w przedstawianiu tych zagadnień. Aż namacalnie można poczuć, jak toczy się psychomachia o duszę protagonisty, tak jak u Mikołaja Sępa-Szarzyńskiego w Sonecie IV z podtytułem O wojnie naszej, którą wiedziemy z szatanem, światem i ciałem.

Rok 2006 był rokiem szczególnym dla polskiej kinematografii. Markowi Koterskiemu udało się bowiem nakręcić film-świadectwo, owoc zakrapianych nocy i skacowanych poranków. Wszyscy jesteśmy Chrystusami to dzieło wolne od taniego nihilizmu i nurzania bohaterów w błocie aż po same uszy. Nie znaczy to, że Koterski jest delikatny wobec Adasia. Pokazuje go w pełnej krasie, nareszcie odsłania takiego, jakim naprawdę jest, ale nadal darzy go szacunkiem i wyrozumiałością. Nie widzi w nim zniszczonego degenerata, lecz po prostu zagubionego, schorowanego człowieka. I w tym tkwi prawdziwa siła tego obrazu, będącego jednocześnie lustrem podstawionym pod nos zwichrowanemu społeczeństwu, jak również pomocną dłonią wyciągniętą w stronę potrzebujących odrobiny ciepła oraz iskierki nadziei.

Recenzje

“22 Lipca” – Recenzja

Maciej Kędziora

Każdy z nas miał w swoim życiu chwilę, w której uświadomił sobie jak okrutny potrafił być człowiek. Dla wielu naszych czytelników będą to wydarzenia z 11 września 2001 roku, kiedy to cztery samoloty zniszczyły wieże World Trace Center i Pentagon. Dla mnie jednak momentem refleksji nad ludzkim okrucieństwem, był moment gdy w wieku 11 lat usłyszałem w wiadomościach o zamachu na wsypie Utoya. Zamachu, w którym zginęło 77 osób, a 319 zostało rannych. Zamachu, którego dopuścił się jeden człowiek – Anders Behring Breivik. Zamachu, który zmienił moją percepcję świata i odarł go z resztek dobroci.

Kadr z filmu “22 Lipca”

Pierwsze 30 minut najnowszego filmu Paula Greengrassa w iście dokumentalny sposób pokazuje obydwa dokonane przez Breivika zamachy. Od podstawienia samochodu – pułapki pod gmach norweskiego parlamentu, aż do strzelaniny na wyspie Utoya. Strzelaniny, podczas której zginęła masa niewinnych dzieci. Dzieci, które Breivik w swoim manifeście nazwie zdrajcami kraju, tylko dlatego, że są potomstwem polityków Norweskiej Partii Pracy. Dzieci, które musiały biec po swoje życie, kryć się pod kamieniami i liczyć, że potwór o imieniu Anders ich nie znajdzie. Sekwencja tej przerażającej gry w chowanego, to jedno z najmocniejszych przeżyć jakich było mi dane w tym roku doświadczyć. Niestety wiedziałem, jak się ona skończy.

Zobacz również: Recenzję filmu “Venom”

Reszta opowieści będzie łączyć w sobie 3 główne wątki. Pierwszy to historia procesu Breivika (granego przez Andersa Danielsena Lie), w szczególności skupiający się na jego prawniku Geirze Lippsetadzie (Jon Øigarden), którego zamachowiec sam wyznaczył. Geir, również związany z Partią Pracy, musi przeżyć wewnętrzny dylemat moralny – z jednej strony jest prawnie zobowiązany do pomocy zbrodniarzowi, z drugiej musi bronić faszysty, mordercy i człowieka złego do szpiku kości. Drugi śledzi losy Viljara, chłopca postrzelonego podczas zamachu i drogi jego powrotu do pełnej sprawności fizycznej, a także próbie odbudowy jego relacji rodzinnych. Trzeci natomiast skupia się na premierze Norwegii i jego próbach ustalenia, w którym momencie na swojej drodze popełnił błąd i tym samym dopuścił do zamachu.

Paul Greengrass odsuwa na bok swój talent do tworzenia kina akcji. W przeciwieństwie do innych filmów o zamachach terrorystycznych, nie zobaczycie tutaj ostrych cięć, dramatycznej muzyki i sekwencji walk. Reżyser decyduje się na pełen realizm, bez zbędnych i krzywdzących dla ofiar akcentów dramaturgicznych. W całej produkcji nie ma ani jednej wesołej sceny. Ani jednego zabawnego dialogu. Ani jednej porywającej i pompatycznej mowy. Wszystko jest tu minimalistyczne, a przez to jakże prawdziwe.

Kadr z filmu “22 lipca”

Postać Breivika jest w stu procentach zła. Duża w tym zasługa Lie, który nie wykorzystuje 22 lipca jako katapulty do wielkiej kariery i nie przeprowadza wielkiej szarży aktorskiej. Z rzadko podnosi głos, natomiast kiedy to robi, wypowiada słowa z tak wielkim przekonaniem, jakby sam pisał jego manifest. Kiedy mówi, że chce rasowo czystej Norwegii w pełni mu wierzymy. Stał się w pełni Breivikiem, spokojną i wyrachowaną maszyną do zabijania, czy jak sam to określa, “żołnierzem w walce o lepsze jutro”. Człowiekiem, który uwierzył, że jest zbawcą Norwegii i zdecydował się na przeprowadzenie własnej inkwizycji.

Zobacz również: Recenzję filmu “Hard Paint”

Cały film udaje się tylko dlatego, że żaden z aktorów nie decyduje się na zagarnięcie ekranu dla siebie, przez co mamy wrażenie obcowania z prawdziwymi uczestnikami wydarzeń na wyspie Utoya. Nawet w stosunkowo najbardziej odrealnionej scenie pościgu za motorem śnieżnym, wszystko zdaje się mieć dramaturgiczne uzasadnienie. Wszystko dzięki Marii Bock i Thorbjørnowi Harrowi, wcielających się w rodziców Vilijara i perfekcyjnie ogrywających cierpienie i beznadzieję sytuacji w jakiej się znaleźli.

Co jednak ważniejsze, 22 lipca w przeciwieństwie do innych produkcji tego kalibru, w żadnym momencie nie próbuje wymusić na widzu wzruszenia. Nie ma tu nieudanego romansu, pasjonującej historii zemsty, ani porywających przemówień sądowych. Jest natomiast obecne u wszystkich cierpienie, żałoba i smutek, który towarzyszy bohaterom i nam od początku do końca. Greengrass całkowicie odcina się od patosu, a w jego miejsce wciska nam gorzką pigułkę prawdy. Tworzy przy tym jeden z najciemniejszych charakterów w historii kina – przesiąkniętego zbrodniczą ideologią, zaślepionego wiarą w siebie, ohydnego Breivika, którego nie da się nie znienawidzić.

Kadr z filmu “22 lipca”

Reżyser jednak, podobnie jak norweski sąd, pozwala oskarżonemu mówić. Każda wypowiedz Breivika wzbudza w widzu coraz to mocniejsze pokłady nienawiści nie tylko do niego jako osoby, ale również tego co sobą reprezentował. Do radykalizmu, rasizmu i ksenofobii. Do poczucia wyższości nad drugą osobą. 22 lipca jest również filmem wybitnym technicznie. Operator Pål Ulvik Rokseth wraz z Greengrassem z istnym pietyzmem obchodzą się z projektowaniem kadrów, które wzmacniają wydźwięk dramaturgiczny poszczególnych scen. Muzyka, mimo że dość subtelna, również z godnością podchodzi do tego jakże trudnego tematu.

Zobacz również: Recenzję filmu “Nina”

Od zawsze miałem pewien problem z filmami opowiadającymi o prawdziwych tragediach. Zazwyczaj zdawały się żerować na dramacie innych, tylko po to by zarobić dużo pieniędzy i uzyskać społeczny rozgłos i poklask. Greengrass natomiast decyduje się ukazać widzowi prawdę, nie siląc się na korzystanie z wymyślnych zabiegów artystycznych. 22 lipca ma na celu oddać hołd ofiarom i pokazać ich losy takimi jakie były. I czyni to z dużą godnością.

Kadr z filmu “22 lipca”

Pamiętam jak pojechałem do Norwegii dwa tygodnie po zamachach. Większość ludzi próbowała wrócić do statusu quo, ale w ich życiu pojawiła się podcinająca skrzydła niepewność. Ich kraj, jawiący się dla reszty Europy jak utopia, okazał się nie tak idealny i bezpieczny jak można się było spodziewać. Ten immanentny dla tamtej chwili nastrój tkwi gdzieś głęboko we mnie do dziś. 22 lipca potrafił go uchwycić, nie siląc się na konwenanse. Bo film Greengrassa nie ma uświadamiać nas o tragedii, ma nam pozwolić ją przeżyć. Problem w tym, że przeżywając ją będziemy w tej szczęśliwej, bezpiecznej mniejszości.

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.