Seriale

“1983 – [O niespełnionych polskich ambicjach] – Recenzja

Marcin Kempisty
1983
Kadr z serialu "1983" / Netflix

W tym miejscu, przed recenzją netflixowego 1983, miała się pierwotnie znajdować długa eksplikacja na temat mojego podejścia do seriali. Miał to być swego rodzaju coming out, tłumaczący dlaczego takie tytuły jak The Americans, Mad Men czy The Leftovers zyskały moją sympatię, zawładnęły wyobraźnią i stały się punktem odniesienia dla kolejnych oglądanych produkcji. Miałem wyjść z recenzenckiego cienia i wyjaśnić na podanych przykładach, co rozumiem przez pojęcie “dobrze napisany scenariusz”, jaki widzę sens w tworzeniu wieloodcinkowych produkcji, dlaczego to emocje bohaterów zawsze powinny być w centrum zainteresowania twórców.

Takiego wprowadzenia jednak nie będzie. Żyjemy w zdigitalizowanej i zglobalizowanej epoce, toteż wszelki “polakocentryczny” punkt widzenia powinien odejść do lamusa. Nie widzę powodu, dla którego miałbym nagle się tłumaczyć i na wszelkie sposoby chronić przed nadciągającymi zarzutami o “nieuczciwe” podejście względem rodzimych produkcji. Nie mogą nerwowo tańczyć palce na klawiaturze, gdy chce się napisać przykre słowo o polskim tytule. Amerykański, niemiecki czy japoński serial winien być tak samo oceniany, jak ten nakręcony i przygotowany przez Polaków. Nie można po raz setny podnosić argumentu “jak na polskie warunki”, zasłaniać się niskim budżetem, czy liczyć na przychylniejsze spojrzenie, “bo przecież chodzi o to, żeby nasz rynek się rozwijał”. Pisanie pod dyktando środowiska jest nieuczciwe względem czytelników, ale przede wszystkim względem siebie.

Zobacz również: Polska Nowa Fala – Felieton o stanie rodzimego kina

Po prostu – są dobre, albo złe seriale. Można się mylić w ich ocenie, korzystać z błędnych argumentów, czasami je nawet nie do końca rozumieć, ale po to właśnie musi istnieć możliwość wolnej, nieskrępowanej dyskusji, by ścierały się opinie, bo tylko spór jest w stanie zagwarantować ruch myśli. Tylko intelektualny ferment może pobudzić do wyjścia poza strefę komfortu. Nieuzasadnione poklepywanie po plecach pewnie jest przyjemne, ale na dłuższą metę nie prowadzi do niczego konstruktywnego.

1983 Netflix
Kadr z serialu “1983” / Netflix

Miało nie być tłumaczenia, a jednak ono się pojawiło, bo nie ma co ukrywać, wobec pierwszej polskiej produkcji Netflixa nadzieje były ogromne. Wprawdzie Joshua Long nie ma znanego nazwiska i portale milczą na temat jego wcześniejszych osiągnięć, to jednak istniała nadzieja, że może to właśnie Amerykanin wprowadzi na nasze podwórko powiew świeżej krwi i zaproponuje inny rodzaj spojrzenia na polską historię oraz społeczeństwo. Na pewno nazwiska reżyserek – Agnieszka Holland, Katarzyna Adamik, Olga Chajdas, Agnieszka Smoczyńska – rozbudzały apetyty na otrzymanie co najmniej przyzwoitej potrawy. Zapowiedzi były przecież co najmniej intrygujące – w roku 1983 doszło do serii wybuchów w najważniejszych miastach kraju, zginęło mnóstwo ludzi, a następnie na fali tej tragedii kontrolę przejęła Partia, twardą ręką dzierżąca ster władzy, o czym ma się przekonać dwadzieścia lat później młody student prawa, powoli odsłaniający kolejne karty politycznej układanki.

Rzeczywiście, pierwszy odcinek rozpoczyna się kanonadą wybuchów poprzedzoną krótką sceną katowania opozycjonisty. W państwie źle się dzieje, piwnice nadal służą jako miejsca kaźni, aż nagle na polską ziemię spada plaga i następuje rozlew krwi. Eksplozje zostaną potraktowane jako zachęta do nawrócenia i zawarcia narodowej zgody. W świadomości bohaterów utrwali się obraz komunistycznej niewoli, a zmiany w narracji władzy i rewolta na najwyższych szczeblach zostanie ufundowana na ciałach poległych.

Zobacz również: „Assassination Nation” – Recenzja

I tak narracja w 1983 prowadzona jest na dwóch planach czasowych. Opowieść o kraju sprzed zamachów przeplata się z perypetiami dwójki głównych bohaterów – wspomnianego studenta Kajetana (Maciej Musiał) oraz milicjanta Anatola (Robert Więckiewicz). Mężczyzn połączy chęć rozwiązania zagadkowego morderstwa sprzed wielu lat, ale kamera śledzi również ich osobiste zapasy z rzeczywistością, zawody miłosne i torowanie sobie życiowych ścieżek. Na podstawie losów protagonistów przed widzami zostanie rozpostarta szeroka panorama polskiego społeczeństwa: począwszy od “zwykłych” obywateli mieszkających na prowincji, przez wietnamską dzielnicę “Mały Sajgon” ulokowaną po prawej stronie Wisły, aż po jądro władzy w postaci Służby Bezpieczeństwa czy poszczególnych ministrów w rządzie.

1983
Kadr z serialu “1983” / Netflix

Zakres podejmowanych zagadnień jest doprawdy szeroki, zamaszystość scenarzysty imponująca, lecz pomysły nie idą w parze z jakością wykonania. Skomplikowana, wielowątkowa układanka w rękach niedoświadczonego rzemieślnika szybko ulega rozpadowi, przez co tak naprawdę nie sposób stwierdzić, że chociaż jeden wątek został w odpowiedni sposób pogłębiony i scharakteryzowany. Są spiski na szczytach władzy, morderstwa, poszukiwanie rodzinnych korzeni, romanse i zdrady, wachlarz wątków od sasa do lasa, ale osiem niespełna godzinnych odcinków to zbyt krótki dystans dla Longa.

Scenarzysta garściami czerpie z popkultury i przemielonych wątków społecznych. Wraz z reżyserkami, zapewne głównie odpowiadającymi za stronę wizualną widowiska, serwują przeniesioną z amerykańskiego gruntu traumę po zamachach 11/9 przyobleczoną w bieda-bladerunnerową estetykę, jak gdyby co ciekawsze elementy scenografii zostały podkradzione z planów zdjęciowych, również netflixowych, Altered Carbon czy Bez słowa.  Obok odzianej w neonowe szaty wietnamskiej dzielnicy, rządzonej przez gangstera o pseudonimie “Wujek”, pojawiają się rządowe budynki ze swoimi potężnymi murami i ogromnymi korytarzami przypominającymi Konformistę zmarłego niedawno Bertolucciego, domy “zwykłych” Polaków to późny PRL z charakterystyczną meblościanką, a po ulicach jeżdżą maluchy. Jednocześnie Warszawa ma bodaj dziesięć linii metra, w kieszeniach bohaterów tkwią telefony polskiej produkcji marki “Traszka”, a nad wszystkim czuwa wszystkowidzące oko kontrolera, którego systemu podglądania obywateli pozazdrościłby nawet Mark Zuckerberg.

Zobacz również: Fantastyczne zwierzęta, których nikt nie szukał

Największym grzechem Longa jest nieumiejętność stworzenia alternatywnej rzeczywistości i zaprezentowania zasad w niej panujących. Nie dość, że bojownicy roku 1983 to mało dojrzali i słabo zorganizowani sztubacy, niezrzeszeni, rozproszeni i tak naprawdę niewiedzący, jak walczyć z opresyjną władzą, to jeszcze prawidła funkcjonowania systemu po zamachu również nie są satysfakcjonująco rozwinięte. Solidarność utonęła w morzu zapomnienia razem z całym ruchem oporu, a społeczeństwo szybciutko zapomniało o niepodległości, gdy pojawiła się szansa na “małą stabilizację”. Naturalnie ukazywane mechanizmy mogą mieć miejsce, nikt nie odbiera im wiarygodności, być może scenarzysta czytał sobie w międzyczasie Ericha Fromma, natomiast w serialu tego po prostu nie ma.

1983
Kadr z serialu “1983” / Netflix

Wprawdzie pojawia się w 2003 roku ruch oporu prowadzony przez Michalinę Olszańską, lecz ten wątek również jest naciągany, bo jak uwierzyć w siłę rebeliantów, skoro są oni pokazywani bardziej jak harcerscy buntownicy, wyczarowujący sobie fundusze na zakup broni, bo przecież zapomniano wspomnieć, jak mogli wejść w posiadanie gotówki.  Wszelkie niuanse zasłonięto kurtyną milczenia, uznano, że tak po prostu się wydarzyło. Można tak zresztą wymieniać w nieskończoność – nadspodziewany rozwój technologiczny, sytuacja geopolityczna, stosunki z ZSRR, wojny służb specjalnych – te wszystkie wątki są, bo taki był pomysł, bo tak miało być “aktualnie” i “nowocześnie”, lecz powiązanie ich w spójną całość wymaga nie lada wyobraźni od odbiorcy. Twórcy mogą już w pierwszym odcinku kilkukrotnie wymachiwać książką George’a Orwella, ale same deklaracje nie są wystarczające.

Zobacz również: Erik Poppe kontra tradycja [Utoya, 22 lipca]

Oczywiście o bohaterach również zapomniano, więc ich dylematy są papierowe i niepoparte tym, co się dzieje na ekranie. Skoro nawet główni aktorzy dostają do odegrania postaci boleśnie jednowymiarowe, to co dopiero powiedzieć o drugim planie, na którym niektórzy, jak na przykład Edyta Olszówka, przelatują przez cały sezon jak asteroidy i są bardzo przedmiotowo wykorzystywani przez Longa, jedynie jako pretekst do dalszego rozwijania fabuły. Wprawdzie Więckiewicz stara się grać na dwa fronty – zarówno cynicznego, jak i dobrodusznego, martwiącego się o młodszego kolegę – lecz scenariusz ewidentnie stoi mu na drodze do stworzenia wiarygodnej sylwetki. Natomiast perypetie młodego idealisty odkrywającego ponurą prawdę na temat zakłamanej rzeczywistości, jednocześnie uwikłanego w relację z córką jednego z ministrów (Zofia Wichłacz), należy skwitować milczeniem. Przykro to mówić, ale nawet w Rojście z tym wątkiem lepiej sobie poradzono.

1983
Kadr z serialu “1983” / Netflix

Tak sobie płynie narracja w 1983, zwiewnie ślizgając się po powierzchni. Czasami oko doceni stronę wizualną produkcji, bo to jest chyba najmocniejsza strona tego serialu, przyjrzy się interesującej pracy kamery, czy spostrzeże ciekawą kompozycję kadru. Czasami ucho ziewnie z nudów, bo tak mało angażującej ścieżki dźwiękowej, autorstwa Antoniego Łazarkiewicza, już dawno nie słyszało. A czasami nos wywęszy fałsz i próbę przypodobania się publiczności za pomocą tanich chwytów, ale przede wszystkim na języku pozostanie niesmak po źle skonstruowanej historii, która zostanie przykryta taśmowo produkowanymi serialami Netflixa.

Ocena

3 / 10
Kulturawka

Kulturawka #9 – Erik Poppe kontra tradycja [Utoya, 22 lipca]

Marcin Kempisty
Utoya 22 lipca

Widownia lubi morderców. Nie sposób wymienić wszystkich tytułów filmów i seriali traktujących o zwyrodnialcach lubujących się w szlachtowaniu swoich ofiar, jak również o zabójstwach wynikających z przypadku czy afektów. Ciała na ekranie, często pozbawione tożsamości, były już gwałcone, ćwiartowane, łamane, rozcinane, rozszarpywane, otruwane; były również poddawane przeróżnym bestialskim eksperymentom. Kamera z perwersyjną przyjemnością podglądała rozanielone twarze przestępców, chwytała błysk noży i taniec pocisków, badała trajektorię lotu tryskającej z ran krwi.

Twórcy przyjmują zazwyczaj dwie strategie: z jednej strony dokonywana jest analiza pracy śledczej, mozolnej wędrówki przez tajemnice śladów, by na końcu ujawnić tożsamość sprawcy; zaś z drugiej strony zostaje przeprowadzona wiwisekcja zwichrowanej psychiki, dekonstrukcja jednostki zdolnej do wykonania czynu haniebnego, uderzającego w podstawę bezpieczeństwa społeczności. Pierwsza strategia wydaje się z wielu powodów naturalna: pytanie “kto zabił?” rozpala wyobraźnię odbiorców, zagadki nadal dobrze się sprzedają, a poza tym, przynajmniej w teorii, ukazywane są kolejne zwycięstwa dobra nad złem. Natomiast korzystanie z drugiej strategii ma na celu głównie zbadanie przyczyn prowadzących do zanegowania podstawowych zasad, do złamania zakazu istniejącego niemalże od zarania człowieczeństwa. Pytanie “dlaczego?” może bowiem prowadzić do kolejnego – “co zrobić, żeby znowu do tego nie doszło?”.

Milczenie owiec
kadr z filmu “Milczenie owiec”

Widz przypatrujący się aktorowi, będącemu fizyczną emanacją okrucieństwa, przypomina Clarice Starling z Milczenia owiec. Obrzydzenie miesza się z fascynacją, chęć ucieczki z potrzebą zadania kolejnego pytania. Skoro różnorakie normy nie pozwalają na dokonywanie zbrodni, skoro odbiorcy w życiu codziennym kierują się dobrem (a na pewno pragmatyzmem), to przynajmniej sztuka staje się polem do sublimacji i przekierowania niepożądanych popędów na oglądaną postać. W tym kontekście Hannibal Lecter przestaje być bohaterem napawającym odrazą, stając się fantazją na temat przekraczania kolejnych granic. Podobne ujęcie zresztą pojawia się w netfliksowym serialu Mindhunter, w którym młody, nabierający doświadczenia agent FBI Holden Ford przeprowadza rozmowy z Edem Kemperem czy Richardem Speckiem. Obcowanie z seryjnymi mordercami pozwala na odyseję po rubieżach moralności, śledzenie pokrętnej, zimnej logiki, penetrowanie stanów obcych “zwykłemu” życiu. To tak, jakby spotkać się z ludzkim wcieleniem diabła i bezceremonialnie zadać pytanie o naturę grzechu.

Lecz ekranowy zbrodniarz nie jest tylko posiadającym konkretną formę uosobieniem zła. To również figura często wykorzystywana do zbadania stanu zdrowia społeczeństwa, będąca przejawem sił wypychanych przez ogół poza margines. Pokazywani w Mindhunterze oprawcy, mający swe pierwowzory w rzeczywistości, to głównie seksualni frustraci nienadążający za przetaczającą się przez Stany Zjednoczone rewolucją seksualną na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Z kolei w neo-noirowym filmie Siedem przedstawienie motywacji mordercy, w postaci karania za łamanie siedmiu grzechów głównych, mówi o świecie wyrugowanym z kategorii etycznych. Podobnie rzecz ma się w seksistowskim świecie Milczenia owiec, gdzie poszukiwany morderca to jednostka totalnie zagubiona w swojej płciowości, niepotrafiąca odnaleźć i zaakceptować własnej tożsamości. Przyczyną zbrodni mogą być złe matki i nieobecni ojcowie, przypadek i nieszczęśliwe wyroki losu, lecz na początku “morderczego” łańcucha zawsze stoi defekt, błąd w obowiązującym systemie.

W dziełach traktujących o zbrodni po częstokroć dochodzi do tego samego paradoksu: wprawdzie celem nadrzędnym jest ukaranie winnego i wymierzenie sprawiedliwości, powrót do ładu utraconego przez dokonanie czynów niedozwolonych, lecz to czarne charaktery są “ciekawszymi” bohaterami, przykuwającymi uwagę odbiorców i panującymi nad ich wyobraźnią. Ile osób pamięta perypetie Clarice Starling, a ile ma przed oczami uśmiechniętą twarz Hannibala Lectera? Opowiadanie takich historii często wiąże się również z przyjęciem perspektywy złoczyńcy. W Siedem kolejne ofiary są przecież ukazywane przez pryzmat przypisanych im “grzechów”. W Kolekcjonerze kości porzucane ciała to pionki na szachownicy, elementy gry między szaleńcem, a ścigającym go niepełnosprawnym detektywem. Nawet w sadystycznej Pile śmierć to rodzaj pokuty dla ludzi, których złe występki nie zostały osądzone przez wymiar sprawiedliwości.

Napięcie między pragnieniem dobra a poczuciem obezwładnienia przez zło, ów “dyskretny urok nihilizmu”, zostaje najdoskonalej przedstawione w pierwszym sezonie serialu True Detective. Oto przeżarty pesymizmem Rust Cohle (Matthew McConaughey) wraz z partnerującym mu Martym Hartem (Woody Harrelson) próbują rozwiązać zagadkę bestialskiego, rytualnego morderstwa. O ile siermiężny w obyciu, prostolinijny Hart wikła się w kolejne problemy prowadzące do rozpadu jego osobistego życia, o tyle daleko posunięty introwertyzm Cohle’a chroni go przed wyziewami bagien Luizjany.

kadr z serialu “True Detective”

Bohaterowie zostają owładnięci sprawą, pogrążają się w dojmującym poczuciu beznadziei, zdając sobie sprawę z tego, że rozwiązanie jednej sprawy nie wyruguje cierpienia z ludzkiego doświadczenia. Protagoniści są jak Syzyf wtaczający wiecznie swój kamień; są świadomi nieuchronnej klęski, widzą bezsens podejmowanych działań. Mimo to szarpią się z rzeczywistością, bo nic im nie pozostało. Podejmują momentami fatalne decyzje, acedia już puka do ich serc, chociaż tak naprawdę są porządnymi ludźmi. Twórcy True Detective dobitnie pokazują, jak potężny urok tkwi w kształcie ruin, jak hipnotyczna potrafi być woń więdnienia.

Nie powinno więc dziwić, że artyści skupili swoją uwagę również na jednym z “najpopularniejszych” morderców ostatnich lat, szaleńcu odpowiedzialnym za śmierć 77 ludzkich istnień. Chociaż gdy spojrzy się na skrupulatnie przygotowany przez Andersa Breivika plan, to trudno odnaleźć w jego zachowaniu cień obłąkania. Kierująca nim zimna logika pomogła skutecznie wywieść w pole lokalne służby porządkowe. Podłożona bomba w pobliżu siedziby norweskiego premiera była jedynie odwróceniem uwagi, trickiem zręcznego iluzjonisty, dającym czas na spokojne przemieszczenie się na niedaleko położoną wyspę Utoya w celu wymordowania obozujących tam nastolatków, w większości dzieci członków lewicowej Partii Pracy.

Jedną z głośniejszych, detalicznie przygotowanych literackich analiz stworzyła Asne Seierstad, starająca się w Jednym z nas od samego początku prześledzić losy młodego Andersa – począwszy od nieobecnego ojca, przez chorą psychicznie matkę, młodzieńcze relacje z rówieśnikami, pierwsze problemy z prawem, a skończywszy już na bezpośrednich przyczynach dokonania zamachu. Książka Norweżki jest znakomitą reporterską robotą, pełną szczegółowych informacji, zeznań osób znających Breivika, aż wreszcie wnikliwą pracą na temat samego społeczeństwa, w którym przyszło Andersowi dojrzewać. To właśnie na podstawie tej książki Paul Greengrass nakręcił film 22 lipca, umieszczony na platformie Netflix we wrześniu tego roku.

Dzieło brytyjskiego reżysera również utrzymane jest w quasi-reporterskim duchu i przedstawia ostatnie chwile przed zamachem, samą tragedię na wyspie, przeprowadzony proces sądowy przeciwko Breivikowi, aż wreszcie walkę jednego z rannych o powrót do normalności. Autor utrzymuje chłodny sposób opowiadania, jedynie przyglądając się kolejnym wydarzeniom. O ile jednak strzelanina zostaje dzięki temu przedstawiona w przejmujący sposób, o tyle później Greengrassowi zdarza się ugrzęznąć na mieliznach.

Kadr z filmu Netflixa “22 lipca”

Polifoniczna narracja nie może przynieść spodziewanych efektów, gdy każde z podejmowanych zagadnień jest niezwykle pojemne i wymaga odpowiedniej dozy uwagi. Skakanie z wątku na wątek, pospieszne ukazywanie kolejnych wydarzeń, a przede wszystkim brak głębszej refleksji nad samą istotą tego zamachu prowadzą twórcę do stworzenia dzieła niepełnego, zbudowanego na zasadzie licealnego bryka pomagającego uporządkować podstawowe informacje przed klasówką. Breivik był prawicowym ekstremistą, sprawiedliwość zwyciężyła, premier Stoltenberg stanął na wysokości zadania, a z każdej traumy można wyjść, o ile znajdzie się w sobie odpowiednio dużo siły, samozaparcia i chęci do przyjęcia pomocnej dłoni ze strony najbliższych – głównie takie banalne wnioski można wyciągnąć z filmu produkcji Netflixa.

W dotkniętej tragedią Norwegii powstało natomiast dzieło o wiele radykalniejsze w swojej wymowie, poruszające się po zupełnie innej płaszczyźnie, penetrujące zakamarki rzeczywistości, do których z rzadka zaglądają filmowi twórcy. Oto Erik Poppe przygotował 90-minutową podróż na dno piekła i ukazał w Utoyi, 22 lipca historię zamachu z perspektywy jednej z dziewcząt przebywających w zaatakowanym obozie. Niczym w Słoniu autorstwa Gusa Van Santa, kamera śledzi każdy krok bohaterki i nie opuszcza jej ani na chwilę, rejestrując każde drgnienie twarzy, każdy przyspieszony oddech, każde nerwowe spojrzenie w zarośla.

Poppe postąpił wbrew oczekiwaniom i prawie całkowicie wyrzucił Andersa Breivika poza kadr. Ba, dopiero tuż przed napisami końcowymi po raz pierwszy pada jego nazwisko. Morderca, a raczej jego majacząca w oddali, niewyraźna sylwetka, pojawia się na ekranie na dosłownie kilka sekund. Nareszcie zainteresowanie kamery zostaje przeniesione ze złoczyńcy na ofiary. Na pierwszy plan wysuwa się ciągle obserwowana Kaja (Andrea Berntzen), ale również inne postacie uzyskują podmiotowość, są ludźmi z krwi i kości, a nie jedynie obiektami, na których oprawca chce się wyżyć.

kadr z filmu "Utoya, 22 lipca"

Utoya, 22 lipca rozpoczyna się głośną uwerturą, w postaci wybuchu bomby, zarejestrowaną przez pobliskie kamery monitoringu. Stojąca przed jednym z budynków furgonetka nagle eksploduje, raniąc znajdujące się blisko osoby, a dym unosi się i rozprzestrzenia na kolejnych ulicach. Dopiero po tym wstępie akcja przenosi się na wyspę, śledząc kroki uśmiechniętej, beztroskiej Kai. Wprawdzie wśród młodzieży panuje pewne zamieszanie, bo drogą internetową przedostają się doniesienia o eksplozji bomby w stolicy kraju, niemniej jednak dobry humor nadal dopisuje uczestnikom. Są w końcu na upragnionym wyjeździe, z dala od rodziców i codziennych problemów, gdzie mogą w spokoju rozmawiać na ważne, polityczne tematy, ale również bawić się i zawiązywać nowe znajomości.

Sielanka jednak szybko dobiega końca i rozpoczyna się trwający siedemdziesiąt dwie minuty horror. Huk pierwszych strzałów brzmi jak petardy, ale gdy zamachowiec zbliża się do obozu i likwiduje kolejne osoby na swojej drodze, rozpoczyna się walka o przetrwanie. Chaos, zamęt, strach. Ludzie biegają we wszystkich kierunkach, ukrywają się po stołówkach, namiotach, większość ucieka do lasu. Nie wiadomo, kto oddaje strzały, ilu jest wrogów, dlaczego w ogóle to robią. A może to tylko ćwiczenia? Wszak bohaterka nie widzi na początku ofiar. Dobiegają do niej tylko spazmy przerażenia, ucieka, bo inni również uciekają. Dopiero z czasem, gdy zacznie poszukiwać na wyspie swojej zaginionej siostry, napotka leżące bez życia ciała lub rannych, z których powoli uchodzą siły.

Gest reżysera jest radykalny. Poppe pozbywa się optyki oprawcy i przygląda się zaatakowanej młodzieży, gdy ta desperacko ucieka przed czyhającą zagładą. Kamera często patrzy tam, gdzie skierowany jest wzrok Kai; widzi tyle, ile widzi sama dziewczyna. Czołga się z nią, spogląda przez zarośla, unika bycia zauważoną przez zamachowca. Momentami następuje zespolenie wzroku bohaterki ze wzrokiem widza, co najpewniej ma prowadzić do jeszcze bardziej intensywnego wglądu w jej stan psychiczny. Są też momenty, gdy obiektyw skupia się na samej protagonistce i jest tak blisko, że można dostrzec na jej twarzy każdy grymas, każdą grudkę ziemi do niej przylepioną, każdą kropelkę potu spływającą po skórze. Norweg gra jednocześnie na dwóch instrumentach – daje publice szanse do głębszego utożsamienia się z Kają, do przeżycia podobnych emocji, a jednocześnie możliwie najobiektywniej oddaje to, co rzeczywiście może dziać się z ofiarami zamachów terrorystycznych.

kadr z filmu "Utoya, 22 lipca"

Przyjęta przez artystę taktyka na pewno wzbudzi kontrowersje i podzieli publiczność. Pojawią się głosy dotyczące pornografii współczucia, czy wtargnięcia do miejsc, w których ofiary i ich rodziny winny mieć spokój. Naturalnie Poppe dystansuje się od tych zarzutów, twierdząc, że jego produkcja nie jest “łatwym skokiem na kasę” i wykorzystaniem tragedii do wzmocnienia swojego artystycznego autorytetu. Niezależnie jednak od stanowiska autora, wypada uznać, że argumenty natury etycznej nie mają w tym przypadku zastosowania. Jeżeli w dziełach kultury uwaga jest tak drobiazgowo skupiona na zwyrodnialcach, a samo pojęcie “zła” bywa często rozmyte przez różne okoliczności łagodzące, to spojrzenie na przeżycia ofiar nie jest niczym nagannym. Wręcz przeciwnie, tragedia nareszcie zyskuje wymiar ludzki, mord nie jest ekranową sublimacją, lecz wspomnieniem realnego wydarzenia, w którym wiele osób straciło życie.

Radykalizm formy nie jest jedynie operatorską “popisówką”. Wprawdzie cięcia montażowe są dokonywane na tyle dyskretnie, że może się wydawać, jak gdyby cały film był nakręcony na jednym ujęciu, niemniej jednak wykorzystanie tego zabiegu ma jeszcze inny, bodaj ważniejszy cel. Powróćmy na chwilę do produkcji Greengrassa, w której zamach został przedstawiony dosyć pobieżnie. Ot, Breivik po detonacji bomby jedzie do punktu, z którego przepływa barką na wyspę, rozpoczyna polowanie, mija dziesięć minut i zostaje szybko schwytany przez norweskie władze. Ukazywana masakra podlega filmowym prawidłom, zostaje skondensowana do najważniejszych wydarzeń i wygląda na to, że służby zareagowały błyskawicznie i zgodnie z obowiązującymi przepisami.

kadr z filmu "Utoya, 22 lipca"

Tymczasem Poppe stawia na wierne oddanie faktów, które w tym przypadku są traktowane jako jednoznaczne oskarżenie. Anders Breivik miał 72 minuty na spacerowanie po wyspie i zabijanie kolejnych osób i tyle właśnie czasu filmowa bohaterka musi ukrywać się przed terrorystą. Czas płynie powoli, Kaja przemieszcza się z miejsca na miejsce, chowa w krzakach, w błocie, na kamienistej plaży, a pomoc nadal nie nadchodzi. Już nawet telewizyjne helikoptery szybciej docierają na miejsce tragedii, co może jest przez jedną z postaci dość pobieżnie skwitowane, lecz w swej istocie jest potężnym ciosem wymierzonym w zagubienie i nieudolność służb, którym zaledwie jeden mężczyzna był w stanie skutecznie rzucić wyzwanie. Fanatyzm, skrupulatnie przygotowany plan i łut szczęścia wystarczyły, by doprowadzić cały kraj do łez. Reżyser mówi wprost: należy za wszelką cenę zwalczać ekstremizm, w tym przypadku prawicowy, lecz nie można zapominać, że system immunologiczny Norwegii również zawiódł.

W swojej najnowszej propozycji Erik Poppe nie szuka przyczyn tragedii, nie dokonuje psychoanalizy agresora. Przedstawia zło w najczystszej postaci, pozbawione wszelkiego kontekstu. Nie “fascynuje” go ta tragedia, nie fetyszyzuje obrazu, a jedynie oddaje hołd poległym na wyspie Utoya. Idzie na przekór dominującym tendencjom w kinie, stając po stronie ofiar i przypominając, że to nie była fantazja czy gra komputerowa. 22 lipca 2011 roku zginęło 77 osób, którym należy się szacunek. To oni powinni być pamiętani z imion i nazwisk, to im powinny być poświęcane kolejne prace, zaś sylwetka Andersa Breivika powinna tylko majaczyć na horyzoncie, jako ponure przypomnienie, dokąd może doprowadzić odrzucenie podstawowych praw człowieka.

Recenzje

Fantastyczne zwierzęta, których nikt nie szukał [czyli recenzja po stronie Śmierciożerców]

Martin Reszkie

Pozwolę sobie rozpocząć ten tekst słowami, które (mam nadzieję) już czytaliście:

„Dwa lata temu, w ciągu zaledwie dziesięciu miesięcy, na ekranach kin mogliśmy obejrzeć kontynuacje dwóch wielkich filmów mojego dzieciństwa […]”

Właśnie tak mój redakcyjny kolega Andrzej wprowadził Was w swoją recenzję dziesiątego już filmu ze świata magicznego. Prawdę mówiąc – to jedno z niewielu zdań w tym tekście, z którym się zgadzam. Dwa lata temu nie byłem jednak w kinie na pierwszym spotkaniu z Newtem, autorem pewnej książki o stworzeniach dużych i małych. Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć zobaczyłem prawie rok później, przy okazji nadrabiania co głośniejszych premier z HBO, co uznałem za niezwykłe szczęście. Bo gdyby przyszło mi zapłacić za bilet na tak nędzny film, moja skąpa dusza krwawiłaby przez pozostałą część wieczoru.

Ale o tym może w innym czasie. Zebrałem Was tu, by ruchem zdecydowanym i stanowczym wylać wiadro pomyj na Fantastyczne zwierzęta: Zbrodnie Grindelwalda. Film, w którym brakuje fantastycznych zwierząt, a tytułowe zbrodnie ograniczają się do wyczyszczenia mieszkania z rodziny francuskich mugoli.

Nie trudno zrozumieć, że przy dziesiątym filmie w serii, będącej dla Warner Bros. oraz samej J.K. Rowling swoistym samograjem i moneymakerem, można złapać zadyszkę. W utrzymywaniu dobrej passy nie pomaga również niemal nieustanna praca nad światem przedstawionym, kreowanym już od przeszło dwóch dekad przez Brytyjkę. Nie potrafię jednak znaleźć usprawiedliwienia dla większości wad nowej produkcji spod znaku Wizarding World. W mojej opinii część winy ponosi David Yates, z którym na pieńku mam już od 2007 roku, czyli od premiery Zakonu Feniksa. 

Zdjęcie z planu „Fantastyczne zwierzęta: Zbrodnie Grindelwalda”
Zobacz także: Recenzję Fantastycznych zwierząt pióra Andrzeja

Już wtedy można było odczuć, że niemający wielkiego doświadczenia twórca jest jedynie kimś na kształt dorobkiewicza, mającego chodzić na ustępstwa w konfliktach z producentami. Bo jak inaczej można nazwać wymianę takich nazwisk jak Columbus czy Cuarón na rzecz ówcześnie 45-latka, którego CV ograniczało się jedynie do seriali i kilku pomniejszych filmów? I tak, przez wiele lat, autorski wkład Yatesa w końcowy kształt produkcji o Harrym Potterze ograniczał się do umieszczenia swojego nazwiska w rubryce: reżyser. Gdyby nie fakt, że kocham tę serię o młodym czarodzieju, nie odróżniałbym od siebie pojedynczych epizodów, które dla krytycznego oka wydawać się mogą jedynie rozwleczoną melodramą rozpisaną na trójkę miernych aktorów.

Po tym przydługawym, subiektywnym i mającym pesymistyczny wydźwięk wstępie, chciałbym ponownie wrócić do tego, co przymusiło mnie, by ten tekst napisać. Otóż, w moim mniemaniu, Fantastyczne zwierzęta: Zbrodnie Grindelwalda to film nudny, monotonny, stylistycznie nijaki, mierny, wyprany z jakiegokolwiek napięcia i obrzydliwie wtórny. I chociaż korci mnie, by robić wycieczki do poprzednich filmów Yatesa, postaram się ukazać mój punkt widzenia bez zbędnego gawędziarstwa.

Zaczynamy intensywnie. Ucieczka Grindelwalda z amerykańskiego ministerstwa magii to obietnica ciekawych sekwencji, które trafią w gusta każdej grupy wiekowej. Cały czar pryska w momencie zwolnienia akcji – wtedy na jaw wyjdą zalatujące nadmierną plastycznością efekty specjalne. Podobne odczucie miałem ostatnio podczas oglądania Czarnej Pantery, co oznacza, że nawet filmy za łącznie 400 milionów dolarów potrafią mieć problemy z kartą graficzną.

Kadr z filmu „Fantastyczne zwierzęta: Zbrodnie Grindelwalda”
Zobacz także: Recenzję Creed II

Nie jest oczywiście tak, że każda scena będzie Wam śmierdzieć nadmiarem zielonego czy błękitnego tła. Wydaje mi się jednak, że tym razem za dużo tu efektów komputerowych, a za mało tych praktycznych. Naprawdę, większą przyjemnością było dla mnie oglądanie prawie piętnastoletniego starcia Pottera z Rogogonem Węgierskim w Czarze Ognia, aniżeli uroczego, ale pozbawionego naturalności Zouwu. 

Chciałbym skomentować jakoś główną oś fabularną, jednak problem tkwi w tym, że ona praktycznie nie istnieje. Oczywiście, mamy tu poszukiwania Grindelwalda przez ministerstwa magii różnych krajów i zakątków Europy, jednak jedyne ruchy w tym kierunku uczyniono na papierze. Częściej widzimy miotających się aurorów poszukujących niezwykle groźnego Newta Scamandra oraz jego przywódcę, weterana zbrodni, Albusa Dumbledore’a.

Tak więc, na polecenie tego oto profesora obrony przed czarną magią, Newt odwiedza Paryż. Robi to by odnaleźć Credence’a, gdyż jego połączenie z Grindelwaldem mogłoby okazać się brzemienne w skutkach. Przy okazji robi coś, czego zrobić nie potrafili utrzymujący pokój aurorzy oraz magiczni strażnicy porządku (o ile jakichkolwiek Rowling wymyśliła), czyli znajduje poszlaki prowadzące go do wspaniale wystylizowanego Johnny’ego Deppa. Co rusz napadają na nas pomniejsze wątki miłosne – a to poczciwy mugol Kowalski smali cholewki do pięknej Queenie, a to Newt wzdycha do Tiny, co miała salamandrowe spojrzenie. O Newcie nie zapomniała także jego szkolna przyjaźń, Leta Lestragne, obecnie narzeczona Tezeusza Scamandra. Scenarzysta buduje więc dużą liczbę powiązań między postaciami, które niestety ostatecznie nie dają nam niczego satysfakcjonującego. Para idzie w gwizdek, bo reżyseria Yatesa jest nieudolna, patetyczna oraz dość powtarzalna. Wystarczy przypomnieć sobie Księcia Półkrwi by przypomnieć sobie, gdzie już wcześniej to widzieliście.

Kadr z filmu „Fantastyczne zwierzęta: Zbrodnie Grindelwalda”
Zobacz także: Recenzję „Nocnych istot”

W wielu tekstach dotyczących omawianego filmu natknąłem się na zarzut, że brakuje mu magii. I o ile nie mam pojęcia co to oznacza, to sam mogę wytknąć filmowi całkowity brak klimatu. Niby trzy czwarte filmu jesteśmy w Paryżu, lecz na to wskazuje jedynie jedno czy dwa ujęcia Wieży Eiffla schowanej głęboko w tle, dodanej zapewne już w postprodukcji. Jeszcze gorzej obraz ten wygląda, gdy porównamy go z Nowym Jorkiem z poprzedniego filmu. Paryż jest ubogi, pełen otwartych przestrzeni przestrzeni, miejscami wręcz nudny i karykaturalnie opustoszały. Jednakże nie może być tak, że wszystko co widziałem, było okropne. Wręcz przeciwnie –dekoratorzy wnętrz, twórcy scenografii oraz kostiumów, tak jak i w poprzednim filmie, dali z siebie sto dziesięć procent. Różnego rodzaju easter eggi, ukryte prawie wszędzie, dadzą więcej przyjemności niż cała reszta filmu.

Niestety, monotonne a miejscami wręcz wyprane z kolorów zdjęcia nie dawały mi możliwości nacieszyć się różnego rodzaju detali, bo nie było ich po prostu widać. Nie wiem, może to wina kina, w którym miałem okazję być na filmie. Może jednak jest coś w tym, że Yates preferuje na wpół monochromatyczne filmy. Ponownie przypominają o tym prawie wszystkie części przygód Pottera podpisane jego nazwiskiem – Książę Półkrwi jest na to najlepszym przykładem. Finalnie, to może być też wina autora zdjęć – zresztą wydaje mi się, że Philippe Rousselot swoje najlepsze lata ma już dawno za sobą.

Ogromnym zawodem jest dla mnie dylogia Fantastycznych zwierząt. Mimo osobistej niechęci do Eddie’ego Redmayne’a, jestem w stanie przełknąć go jako neurotycznego opiekuna magicznych stworzeń. Jestem ogromnym fanem Jude Lawa, którego interpretacja postaci przyszłego dyrektora Hogwartu skradła moje serce. Przerysowany ostatnimi czasy Johnny Depp również mnie nie zawiódł, pomimo obaw. Rozbudowanie postaci Nagini to najlepsze co mogło spotkać ten, moim zdaniem, nieco dziwny wątek zażyłości Voldemorta ze zwierzęciem. Jacob Kowalski to w moim mniemaniu najcieplejsza postać w całym Wizarding World od czasów Artura Wesleya. To jednak nie wystarcza.

Zdjęcie z planu „Fantastyczne zwierzęta: Zbrodnie Grindelwalda”
Zobacz także: Recenzję Assassination Nation

Oba filmy widzę jako eksperyment, w którym Rowling, niczym profesor Atomus, starała się stworzyć serię filmów idealnych. Jest w niej wiele cukru, słodkości i różnych śliczności. Żałuję, że Związkiem jest cała gama nietrafionych pomysłów fabularnych, nieciekawych postaci pobocznych czy (jak w przypadku Credence’a) kompletnie chybionych zagrań, mających budować jakiekolwiek napięcie czy cliffhangery. Nie chcę zdradzać szczegółów dotyczących zakończenia filmu, jednak powinniście przygotować się na najbardziej sztampowe zagranie, jakie tylko można sobie wyobrazić.

Rozpocząłem cytatem i zakończę podobnie:

[…] nowe „Fantastyczne zwierzęta” nie są filmem dobrym. Są w najlepszym wypadku niezłe i tylko przy założeniu, że widz jest oddanym fanem.

Ja widzę to dokładnie na odwrót – im mniej się zna świat wykreowany w książkach, tym lepiej. Tak, Twoje serce zabije mocniej po usłyszeniu nazwiska Lestragne czy Rosier. Później jednak pomyślisz, że co to za różnica, czy usłyszałeś takie, czy też inne nazwisko. W cieniu całego tego bałaganu nie ma najmniejszego znaczenia to, czy jeden z bohaterów trzecioplanowych to Rosier, czy Smith, bo los ich obu już dawno przestał Cię interesować.

Ocena

3 / 10
Publicystyka

Polska Nowa Fala

Wiktor Małolepszy

Polska Szkoła Filmowa ze swoim Popiołem i diamentem, Pociągiem i Saltem. Kino Lekturowe, które wszyscy kojarzą poprzez monumentalnego Faraona, czy Rękopis znaleziony w Saragossie. Kino Moralnego Niepokoju i odważne dzieła Wajdy, Kieślowskiego, Holland. Rozkwit kina popularnego – Wielki Szu, Seksmisja, Vabank. Wydaje się, jakby każda dekada miała swoich poetów obrazu. Twórców jednoczonych wspólną myślą, koncepcją. Wychowanych w świecie, którego odbicie widzimy w tworzonych przez nich produkcjach. Każdy z tych nurtów jest nie tylko ważny dla ojczystej kinematografii, ale i dla ukazania zmian ustrojowych lub obyczajowych w Polsce. Śledząc to, w jaki sposób kształtowała się kariera Wajdy, Zanussiego, Kawalerowicza widz uzyskuje obraz dekad zmieniających się trendów, mód, efektów powstania nowych szkół, sposobów nauczania lub wpływu światowych wydarzeń na kino i jego pojmowanie.

Przyglądających się tym niejednokrotnie trwającym długie lata procesom i nurtom przydającym chluby naszej ojczystej kinematografii może najść refleksja, że w tym nowym milenium nie wykrystalizowała się żadna wyraźnie zaznaczona myśl łącząca młodych twórców. Że współcześni kinomani nie mają swojej Polskiej Szkoły Filmowej, a produkcje powstają taśmowo, lub, co gorsza, że nasza rzeczywistość nie jest na tyle interesująca, żeby zjednoczyć artystów we wspólnym ruchu. Na szczęście polscy widzowie nie muszą z zazdrością spoglądać w kierunku Korei Południowej, Rumunii czy Iranu, bo w ostatnich latach nad Wisłą zaczął uwydatniać się ekscytujący, jeszcze nienazwany nurt. Nasza własna Nowa Fala.

Jej korzenie wzrastają z tego samego źródła, z którego czerpał między innymi Krzysztof Kieślowski – z filmów dokumentalnych. Z nieocenionego wpływu dzieł takich artystów, jak zmarły w tym roku Kazimierz Karabasz czy Marcel Łoziński, którego syn zresztą w rozwój tej Polskiej Nowej Fali ma wkład. To właśnie czułe spojrzenie, cierpliwość, dokładne studium postaci, diagnoza, a czasami nawet brak wyraźnie nakreślonej linii narracyjnej charakteryzują filmy wpisujące się w ten nurt. Jednocześnie są to dzieła, w których widać odbicie arthouseowej wrażliwości i ekspresyjności sztuki postmodernistycznej. W końcu, w jej skład wpisują się produkcje doceniane za granicą. Zbierające laury w konkursach kina młodego, artystycznego, odważnego. Każde reprezentujące inną, intrygującą stronę polskiej kinematografii. Nowe, świeże dzieła pochodzące niejednokrotnie od debiutujących reżyserów i reżyserek.

Zobacz także: Recenzję „Dlaczego jesteśmy kreatywni?”

Sztandarowym filmem Polskiej Nowej Fali jest głośny debiut Jana Pawła Matuszyńskiego – Ostatnia rodzina. Tworzenie biografii Beksińskich w jego produkcji opiera się na obcowaniu ze Zdzisławem, Tomkiem i Zofią. Kamera towarzyszy im w ciężkich momentach i zwyczajnych chwilach; rodzinnych kryzysach i krótkich momentach wspólnoty. Widz obserwuje tych nietuzinkowych ludzi przy normalnych czynnościach – posiłkach, kłótniach, podczas świąt, pogrzebów. Matuszyński i odpowiedzialny za scenariusz Robert Bolesto wiedzą, że sztuką nie jest artyście postawić pomnik, lecz pokazać, że jest takim samym śmiertelnikiem jak każdy z nas. Przerysowując męskie postaci rodziny Beksińskich i równoważąc je stonowanym portretem Zofii ilustrują to, jak prozaiczne jest życie nawet wielkich, często nadmiernie heroizowanych twórców. I to właśnie celne oko przy odtwarzaniu rzeczywistości na planie filmowym (pieczołowicie zbudowana scenografia, charakterystyczne dla Beksińskich zachowania i tiki) stanowi dominantę łączącą owe znajdujące się w Polskiej Nowej Fali dzieła.

Polska nowa fala

Inną produkcją kwalifikującą się do tej klasyfikacji są Wszystkie nieprzespane noce. Nagrodzony na festiwalu Sundance film posuwa się tak daleko w swoim oddaniu rzeczywistości, że staje się paradokumentem. Aktorzy wcielają się w samych siebie, chodzą po znajomych miejscach, toczą te same kłótnie i imprezują w taki sam sposób, jak w rzeczywistości. Granica między filmem a fikcją zaciera się do tego stopnia, że widz zadaje sobie pytanie, czy to, co widzi na ekranie nie jest zapisem ich prawdziwego życia. W końcu Michał Marczak zarejestrował nagrania z istniejących nadwiślańskich imprez. Zorganizował prawdziwe domówki. Przy użyciu melancholijnych, rozmarzonych ujęć odtworzył najintensywniejszy etap w życiu człowieka takim, jakim widzą go jego bohaterowie. Wszystkie nieprzespane noce to kino realistyczne, wykorzystujące jednego bohatera, by zobrazować całe pokolenie, a jednocześnie uniwersalne dzięki apoteozie tego okresu i lekkiemu, ukrytemu między kadrami moralizmowi. Od początku do końca Marczak jest blisko ze swoimi postaciami i ostatecznie osiąga swój cel – widz wierzy, że są one tak prawdziwe, jak miasto, w którym spędzają swoje bezsenne noce.

Zobacz także: Recenzję Narcos: Meksyk

Ten paradokumentalizm widoczny jest również w głośnym i równie kontrowersyjnym – chociaż z zupełnie innych powodów – Placu zabaw. Bartosz M. Kowalski wraz ze Stanisławem Warwasem – posiłkując się prawdziwą historią – stworzyli bowiem film podejmujący temat, którego eksploracji próżno szukać w rodzimej kinematografii – przemocy i psychopatii wśród dzieci. Nie uciekają się jednak do tabloidowego szukania sensacji. Zamiast tego, reżyser korzysta z zimnych, przepełnionych niepokojem kadrów. Nie używa muzyki, nie odwraca wzroku. Co tym trudniejsze do przełknięcia dla widza – i stawiające dzieło Kowalskiego w interesującym świetle – unika diagnozowania wszechobecnego w swoim filmie zła. Tytułowy Plac zabaw to dla jego bohaterów druga osoba, którą bez skrupułów są gotowi zniszczyć i upokorzyć. Ani reżyser, ani widz nie mogą nic z tym zrobić. Plac zabaw pozostawia nas w stanie bezsilności. To, co na powierzchni wydaje się chłodną rejestracją tragedii, w rzeczywistości jest nawoływaniem do nieodwracania wzroku.

Kolejnym filmem, który w podobny sposób zbliża się do portretowanych bohaterów jest Serce miłości. Stanowi on bowiem biografię pary artystów – Zuzanny Bartoszek i Wojciecha Bąkowskiego – zawartą w obserwacji ich codzienności. Podobnie jak w Ostatniej rodzinie (wszak za scenariusz tutaj również odpowiada Robert Bolesto) historia skupia się na odtworzeniu ich nawyków, sporów, wspólnych wieczorów i pobudek. Bąkowscy stanowią jednak przeciwność Beksińskich. Tam, gdzie ci drudzy wiodą spokojne, prozaiczne życie, tam ci pierwsi tworzą swoisty rodzaj sztuki współczesnej parodiując typowe zachowania par z dystansem odnosząc się do siebie i swojego związku. Jednocześnie, dzięki temu, że niczym w dokumencie widz spędza z nimi czas na prostych, codziennych czynnościach, zauważalne jest tętniące pod artystyczną fasadą uczucie. Stojący za kamerą Ronduda ukazuje w Sercu miłości nawet dzieła tworzone przez parę, z czego szczególnie zapada w pamięć pieczołowicie odtworzony końcowy performens Bąkowskiego Odkochiwanie się. W tym wzruszającym momencie szczególnie uwydatnia się bliskość między widzem a parą wywołana narracją opartą na obserwacji.

Zobacz także: Recenzję nowego filmu braci Coen

Również w Cichej nocy Piotra Domalewskiego – kolejnego na liście debiutanta – widać odbicie owych tendencji. To w końcu okiem kamery Adama zarejestrowane są dramatyczne i boleśnie znajome wigilijne chwile. Reżyser jednak w przeciwieństwie do Rondudy czy Matuszyńskiego nie odtwarza życia artystów, lecz – można by powiedzieć – każdego z nas. Cicha noc osiągnęła sukces właśnie przez to, jak bliska jest widzowi. Kevin w telewizji, wódka na stole, błoto na podjeździe – każdemu znajome artefakty wigilijnej nocy. Nieco w opozycji do popularnego ostatnimi laty „kina demaskatorskiego” autorstwa Smarzowskiego lub Vegi, Domalewski nie ucieka się do koloryzowania i wyciągania na wierzch najbardziej skrajnych przypadków. Podobnie jak w Placu zabaw nieustannie z tyłu głowy widza dudni informacja – tak się dzieje. Przewagą Domalewskiego jest natomiast to, że nie potrzebuje do tego napisu „historia oparta na faktach”.

Pokrewne dokumentalne zacięcie można odnaleźć widząc dosłowny i przenośny ekshibicjonizm bohaterek nagrodzonych Srebrnym Niedźwiedziem Zjednoczonych stanów miłości, lub w niepokojącej intymności między widzem a postaciami z Wieży… Jagody Szelc. Uwidacznia się też podczas oglądania balansującego na granicy dokumentu i fabuły Nawet nie wiesz jak bardzo cię kocham Pawła Łozińskiego – przejmującego zapisu psychoterapii i jednego z najbardziej poruszających obrazów ludzi szukających utraconych uczuć. I właśnie to łączy twórców wszystkich opisanych w tym tekście dzieł – poszukiwanie człowieka, nawet jeśli owe poszukiwania są rozpaczliwie. Pokazywanie jak prozaiczne może być życie artysty. Jak poprzez wieczne imprezowanie współczesne pokolenie szuka własnej tożsamości. Jak silnie zjednoczeni jesteśmy przy wigilijnym stole. Jak ważne jest nieodwracanie wzroku od przemocy. W tym ujęciu Polska Nowa Fala może stać się logicznym następnym etapem w rozwoju ojczystej kinematografii. Nurtem odzwierciedlającym narodową fascynację romantycznością oraz sztuką, ale w centrum stawiającym humanistyczne idee i otwartość na drugiego człowieka.

Recenzje

Blind Shaft, czyli jak łatwo zarobić fortunę w Chinach?

Paweł Gościniak

Bardzo prosto, co pokazuje Yang Li, reżyser zakazanego w Państwie Środka filmu Blind Shaft. Wystarczy jedynie znaleźć bezrobotnego naiwniaka, zachęcić go do pracy w szybie górniczym i uderzyć kilofem w głowę tak, żeby już się nie podniósł. Po wszystkim można odebrać równowartość kilku tysięcy dolarów od zarządcy kopalni i pójść do burdelu, ewentualnie do baru. Jak tak prosty, w zasadzie idiotyczny plan sprawdza się i dlaczego akurat w Chinach? Czy górnicy bestialsko mordują bez żadnych wyrzutów sumienia, tylko po to, żeby się dorobić? Czeka was podróż po uderzająco realistycznej produkcji, opowiadającej o tym, jak kształtuje się ludzka moralność wobec biedy, nędzy i korupcji.

 Zanim powiemy o filmie…

… warto rzucić okiem na Chiny. Wszyscy widzimy, jak szybko się rozwijają – myśląc o tym państwie widzimy ogromne wieżowce, gigantyczne lotniska i Xiaomi w co trzeciej kieszeni. Dziś osoba z zewnątrz widzi w tym kraju potęgę i miejsce dobrobytu.

A co z ludźmi, którzy to wszystko tworzą? Czy oni też żyją w bajecznym świecie luksusu? Na tym problemie skupia się Yang Li i pokazuje nam chińską prowincję z 2003 roku. Nie ma tu drapaczy chmur, są natomiast brudne przedmieścia. Nie wszędzie jest prąd, a co dopiero mówić o technologii. Praca? Brakuje jej, czego efektem jest masa bezrobotnych i żebraków. Szukają oni jakiegokolwiek zajęcia, które pomoże utrzymać ich bliskich. Jeśli już znajdą pracę, to wracają do domu jedynie raz na pół roku.

Zobacz również: Recenzję filmu “Creed II”

Szybki zarobek kilka metrów pod ziemią

Reżyser zna dobrze chińskie realia. Żeby lepiej nam je uzmysłowić, kieruje nas do niewielkiego szybu górniczego, w którym dzielnie pracują Song i Tang. Są oni nieco sprytniejsi od reszty kopaczy i nie chcą harować za marny grosze. Nie po raz pierwszy realizują z sukcesem wspomniany fantastyczny plan, który pozwala im się wzbogacić. Spośród zdesperowanych bezrobotnych wybierają ofiarę i z łatwością przekonują ją do pracy w pobliskiej kopalni. Zatrudniają się tam przy użyciu fałszywych dokumentów, a nowemu towarzyszowi każą podawać się za krewnego jednego z nich. Po co to wszystko?

Żeby wykorzystać korupcję.

Chińskie cwaniactwo

Chcąc zrozumieć fenomen spisku, zwróćmy uwagę na to, co charakteryzuje pomniejsze chińskie kopalnie. Często powstają nielegalnie albo zdobywają papiery mimo bycia dalekimi od spełnienia jakichkolwiek standardów BHP. Dlaczego nikt tego nie zgłasza? Kolejne pytanie, ta sama odpowiedź: korupcja.

Brak oświetlenia w kopalni, nieludzki czas pracy i tragiczne warunki mieszkalne to codzienność. Z tego powodu Chiny mogą pochwalić się śmiercią około 7 tys. górników w 2003 roku. W ostatnich latach ta liczba spadła do 375 osób ze względu na bardziej restrykcyjne podejście chińskich władz do zasad bezpieczeństwa. Jednak Yang Li zwraca uwagę na to, że statystyki nie pokrywają się z rzeczywistością. Faktycznie jest tak, że zarządcy kopalni płacą górnikom, jeśli członek ich rodziny umrze podczas pracy w szybie. Nie chcą dopuścić do skandalu, śledztwa policyjnego i zamknięcia placówki. Działania Songa i Tanga zmierzają więc ku jednemu: powodowaniu przypadkowychśmierci swoich bliskich.

Co kieruje człowieka ku pierwotnym instynktom?

Nie jest tak łatwo zrozumieć, co popycha dwóch górników do zbrodni. Neurologia i psychologia od dawna próbują odpowiedzieć na pytanie: Co pozostało w człowieku z procesu ewolucji? Dzięki nauce możemy śmiało stwierdzić, że ludzie w momentach słabości działają pod wpływem instynktów widocznych już u naszych przodków. Czy to właśnie one są odpowiedzialne za dokonywanie morderstw?

U wszystkich bohaterów Blind Shaft, zarówno tych głównych, jak i epizodycznych, szczególnie widoczna jest potrzeba przetrwania, którą napędza strach o przyszłość swoją i najbliższych. Szarzy chińscy obywatele muszą pracować w pocie czoła, aby zapewnić byt swoim rodzinom. Często zmusza ich to do nieczystych zagrań, czego najlepszym przykładem są dwa, pobieżnie już znane nam charaktery.

Zobacz również: Recenzję filmu “Assasination Nation”

Kim są chińscy seryjni mordercy?

Stary Tang wyróżnia się zdeterminowaniem i pewnością siebie. Nie ma żadnych skrupułów, aby realizować swój prosty, a jednocześnie skuteczny plan. Reżyser mówi nam o nim niewiele, co sprawia, że jest całkiem uniwersalną postacią.

Song to zabójca z sercem. W przeciwieństwie do Tanga, który przede wszystkim chce mieć sielankowe życie, motywuje go zdobycie pieniędzy na edukację syna. Jego spokojniejsze nastawienie przyczynia się do pomniejszych konfliktów z partnerem w zbrodni.

Mamy zatem dwa archetypy: nikczemnego antybohatera i człowieka, który się waha. Kieruje nimi żądza wzbogacenia się, bo, zgodnie ze słowami Songa: Teraz nic nie jest prawdziwe, tylko pieniądz.

Ofiara inna niż wszystkie

Blind Shaft zaczyna się naturalnie sceną bestialskiego morderstwa w mrocznej kopalnii. Czy Song i Tang mają wyrzuty sumienia? Czy obawiają się odkrycia zbrodni? Nic z tego. Z radością odbierają pieniądze od zarządcy, który, dzięki korupcji, dba o interesy swojej placówki. Mała fortuna pozwala mordercom cieszyć się beztroskim życiem: piją bez umiaru i śpiewają karaoke z prostytutkami. Ciekawym jest, że, ze względu na chińską edukację, znają jedynie komunistyczne pieśni typu Socjalizmie trwaj wiecznie.

Kiedy zabawa dobiega końca, część pieniędzy wysyłają do swoich rodzin. Z powodu pustego portfela chińscy towarzysze szukają kolejnego krewniaka-naiwniaka. Tym razem zabierają ze sobą szesnastoletniego Yuana, który jest archetypem niewinnego młodzieńca, a w oczach Songa jedynie dzieckiem. Z rozmowy na uboczu wynika, że to ich pierwsza niepełnoletnia ofiara.

Nowa kopalnia, czyli radosne kąpiele i ich troje

Plan nie wypali dwa razy w tym samym miejscu, dlatego wraz z Yuanem udają się do innej placówki. Pracują w fatalnych warunkach: jedynym sprawdzonym oświetleniem są kaski z latarkami, pod ziemią brakuje zapasów wody i jedzenia, a przerwy na odpoczynek to rzadkość. Reżyser mówi w wywiadzie, że w rzeczywistości szyby górnicze wyglądają często znacznie gorzej.

Pozostali kopacze odpoczywają w łaźni i pluskają się w drewnianych baliach. Kiedy skończą swoją radosną kąpiel, grają w karty, piją alkohol i śpiewają. Pomimo nieludzkich warunków pracy potrafią cieszyć się życiem. Yang Li zwraca uwagę na to, że są wdzięczni za jakikolwiek sposób na zarobek. Nie narzekają na to, jak bardzo muszą harować, choć dla nas, przyzwyczajonych w większości do komfortu Europejczyków, wydaje się to nieludzkie. Podobnie uważają Song i Tang.

Zobacz również: Recenzję filmu “Nocne istoty”

Niepewność i wyrzuty sumienia

Mija kilka dni, zanim realizują oni swój plan. Nie wypada przecież, żeby od razu pierwszego dnia pracy przytrafił się wypadek. W związku z tym spędzają sporo czasu z Yuanem. Dowiadują się, że młodzieniec chce zarobić pieniądze, żeby opłacić edukację nie tylko swoją, ale także czternastoletniej, ambitnej siostry. Song patrzy na niego jak na własnego syna i ma wątpliwości wobec tego, czy go zabić. Dzięki namowom chłopaka przekonuje się nawet, by dać pieniądze młodemu żebrakowi na targu, który również chciałby studiować.

Yuan pewnego dnia spogląda na fotografię, która przedstawia jego rodzinę i mówi, że pragnie znaleźć ojca, ponieważ od pół roku nie pojawił się w domu. Mężczyźni spoglądają na zdjęcie, po czym wychodzą na zewnątrz, żeby porozmawiać. Dochodzą do wniosku, że ich ostatnia ofiara przypominała ojca Yuana. Song znowu się waha, bo, zabijając młodzieńca, zakończy ciągłość jego rodu. Można się dziwić, ale rodzina czy klan to w Chinach jednostka fundamentalna.

Ze względu na mętlik w głowie próbuje on odwlec zaplanowaną datę morderstwa, żeby dać sobie czas na przemyślenie, czy właściwie chce to zrobić. Przekonuje Tanga, że chłopak nie może zostać zabity, zanim nie napije się wina i nie prześpi z kobietą. Zabierają go zatem do znajomych prostytutek, a Yuan… przestraszony ucieka. Mówi swoim towarzyszom, że przez to stracił twarz i powinien umrzeć. Cóż, przecież w końcu to go czeka.

Zbliżając się do finału

Po tej komicznej sytuacji górnicy we trójkę wracają do budynków mieszkalnych przy kopalni. Młodzieniec kładzie się na zniszczonej pryczy i pisze list do rodziny. Song zauważa to i kiedy Yuan kończy pisać, zabiera mu wiadomość pod pretekstem udania się z nią na pocztę. Wychodzi na zewnątrz, a za nim podąża Tang, który po chwili wyrywa mu kopertę z ręki i drze ją. Song tłumaczy, że chciał przeczytać list i rzeczywiście go nadać. Po tym incydencie Tang zdecydowanie naciska, żeby tego dnia zabić Yuana. Tak też ma się stać.

Podczas pracy w szybie górniczym, we dwójkę zabijają nieznanego kopacza, który mógł uniemożliwić im realizację planu. W międzyczasie Song ma wątpliwości, czy może ufać swojemu partnerowi w zbrodni. Tang zapewnia go, że są przyjaciółmi i nie ma się czego obawiać. W końcu robią to nie pierwszy raz.

Docierają do Yuana i… zakończenia nie zdradzę. Czy Tang zabije Songa i Yuana, po czym zgarnie pieniądze dla siebie? A może Song stwierdzi, że pieniądze dla syna są ważniejsze od nieufnego Tanga i zmiażdży mu czaszkę kilofem? Zawsze jest też możliwość, że obydwaj najzwyczajniej w świecie zabiją chłopaka, tak jak miało to miejsce z poprzednimi ofiarami.

Chiński rząd i zakaz emisji filmu

Znacie pokrótce fabułę, więc nie zdziwi was pewnie, jeśli stwierdzę, że Blind Shaft jest okrutnie realistyczny. Dlaczego? Cztery lata temu do mediów trafiła informacja o piątce robotników, którzy podali się za krewnych nowego współpracownika i zabili go z zimną krwią, żeby uzyskać pieniądze od pracodawcy. Brzmi znajomo?

Ta pojedyncza wzmianka medialna to jedynie próba przedstawienia sytuacji w Państwie Środka, które uznało produkcję Yang Li za nielegalnie nakręconą i łamiącą prawo. Reżyser tłumaczy: Rząd zabrania kręcenia filmów, bo, ich zdaniem, mogą stać się środkiem propagandy zamiast być jedynie rozrywką czy sztuką.Zakazano jego emisji także na Indyjskim Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w 2003 roku, ze względu na skargę ze strony chińskiej ambasady.

Zatem czym właściwie jest Blind Shaft, że tak bardzo zabolał on władze? Najlepiej, jeśli znowu dopuścimy do głosu jego twórcę: Chciałem pokazać nie tylko okrutną sytuację górników, ale też ich upór, konflikty i sprzeczności w życiu. Chciałem przedstawić, jak człowiek stacza się pod wpływem pieniądza i zwróciłem uwagę na dobro walczące w jego wnętrzu ze złem.Dodał też, że jego zdaniem film nie porusza aspektów politycznych.

 

Jak kształtuje się ludzka moralność?

W Blind Shaftto właśnie ta kwestia interesuje mnie najbardziej. Co wpływa na głos sumienia wobec przeciwności losu? Co je ucisza, a co powoduje, że krzyczy? Yang Li słusznie pokazuje, że pieniądz, a raczej jego brak, potrafi zniszczyć. Dowodzi, że chińskie wydanie kapitalizmu nie jest tak wspaniałe, jak słyszy się na Zachodzie. To nie tylko wieżowce, lotniska i telefony. To też pot, krew i łzy.

Niezależnie od zakończenia filmu i tego, co stało się z Yuanem, zadajmy sobie pytanie: Czy możemy oceniać zachowanie morderców? W końcu próbują dostosować się do sytuacji i zarobić pieniądze, żeby ich rodziny miały szanse na dobre życie. Szczególnie widać to na przykładzie Songa, który stara się zadbać o przyszłość syna. Mordercy wpasowują się w system i zostają trybikami w kapitalistycznej maszynie, czy może próbują go obejść? Czy powinni harować jak każdy inny i nie mieć pewności, że uda im się zarobić odpowiednio dużo na utrzymanie swoich rodzin? Dobrym rozwiązaniem jest dbanie o najbliższych w sposób nieludzki, czy jednak pozostawienie przy życiu praktycznie nieznanego młodzieńca?

Film skłania zarówno do myślenia, jak i zachęca do zrozumienia sytuacji w Państwie Środka. Zainteresowanym gorąco polecam.

Recenzje

“Assassination Nation” – Recenzja

Michał Piechowski

Chociaż siedemnasty wiek już dawno się skończył, w miasteczku Salem nadal poluje się na czarownice. Wyciek prywatnych zdjęć i wiadomości ponad połowy mieszkańców tego pozornie spokojnego miejsca wywróci dotychczasowy stan rzeczy o sto osiemdziesiąt stopni. Przed tym, jaką formę przybierze ten uwspółcześniony lincz ostrzeże widza osiemnastoletnia Lily, która okaże się być główną ofiarą rozwścieczonego tłumu.

Zobacz też: “Ballada o Busterze Scruggsie” – Coenowie podzieleni – Recenzja

Nie będzie to może aż tak dosłowna wiadomość, co ta Gaspara Noé w Sam przeciw wszystkim, ale teledyskowy montaż co intensywniejszych fragmentów Assassination Nation skutecznie nastawi widza do tego, co będzie na niego czekać podczas seansu. Krwawe strzelaniny, porwania, morderstwa, próby gwałtu i ogromne żaby? Każdy znajdzie tutaj coś dla siebie, a wizyta w Salem odmieni go już na zawsze.

Wszystko to zaczyna się całkiem niepozornie. Wspomniana już Lily (Odessa Young) nie jest jeszcze, wraz ze swoimi trzema najlepszymi przyjaciółkami, wrogiem publicznym numer jeden. Prowadzi bezpieczne życie zwyczajnej licealistki, która w wolnym czasie chodzi na imprezy, spędza czas ze znajomymi oraz z chłopakiem, sporadycznie wysyła swoje półnagie zdjęcia tajemniczemu i prawdopodobnie o wiele starszemu mężczyźnie. Początkowo ofiarami ataków hakerskich są pojedyncze, ale ważne osoby. Obiecujące kariery burmistrza i szkolnego dyrektora kończą się nagle i brutalnie. Opinia publiczna staje przed pierwszą okazją na przetestowanie swojej burzliwej reakcji wobec wyciągniętych na światło dzienne grzechów oskarżonych.

Konflikt zagęszcza się, a odpowiedzialny za scenariusz i reżyserię Sam Levinson znajduje w całej tej anarchii jeszcze więcej przestrzeni do zaangażowania swojej produkcji społecznie. Zapomnijcie o serii Noc OczyszczeniaAssassination Nation o wiele celniej wbija szpilkę w amerykański zwyczaj posiadania w domu większej liczby sztuk broni niż członków rodziny. Dość powiedzieć, że kulminacyjne sceny krwawej jatki początek swój znajdują w niewinnym ujęciu rozłożonej na podłodze flagi USA na której to znajduje się tyle śmiercionośnych narzędzi, że wystarczyłoby ich do zaopatrzenia małego garnizonu.

Zobacz też: “Dlaczego jesteśmy kreatywni?” – Zatracony reżyser, lodówka Lyncha – Recenzja

Zresztą eskalacja tego polowania wychodzi daleko poza niezobowiązującą rozrywkę. Aż do bólu popularny we współczesnym kinie trend polegający na pokazywaniu zagrożeń płynących z rozwijających się technologii miesza się tutaj z krytyką bezrefleksyjnej i skłaniającej się w stronę przemocy natury ludzkiej, a na zgliszczach powstałych po fuzji tych dwóch lęków stara się wykiełkować jeszcze jedna idea – kobiet, złączonych w kolektyw dzięki utopijnej odezwie i dominujących (zarówno w liczbie, jak i w sile charakteru) w filmie Levinsona, bo to one ostatecznie biorą sprawy w swoje ręce. Hiperbola na miarę czasów ruchu #metoo, ale czy przypadkiem to nie szło jakoś tak, że przemoc rodzi większą przemoc?

Ale na szczęście Assassination Nation nie zapomina o tym, że przede wszystkim jest filmem i jako film ma się sprawdzać. Przedziwna estetyka mediów społecznościowych, połączona z rozwiązaniami charakterystycznymi dla kina exploitation oraz licealnych produkcji dla młodzieży, to prawdziwy strzał w dziesiątkę. Imponuje swoboda, z jaką bezpretensjonalne masakry łączą się z akuratnym portretem przesiąkniętego najnowszymi technologiami pokolenia. Jak łatwo przychodzi mu przejście od świetnie nakręconej, żywiołowej imprezy do intymnego spojrzenia na relacje damsko-męskie, z jaką naturalnością potencjalna królowa balu przeobraża się w przerażoną, skąpaną w swojej (i nie tylko) krwi dziewczynę. To tak jakby tegoroczny serial Heathers, którego pierwotne zdjęcie z anteny to efekt nastrojów w USA po strzelaninie w Douglas High School, poszedł jeszcze bardziej na całość i jeszcze bardziej w tyle zostawił groteskowy pierwowzór z Winoną Ryder i Christianem Slaterem.

 

Oślepiająco kolorowe napisy-manifesty, pulsujące hashtagi, dynamiczny podział ekranu czy też okazjonalnie stroboskopowy montaż w pewnym sensie zamykają obraz w okowach internetowej stylistyki. Szybko okazuje się jednak, że wcale nie jest to ostateczny wyrok. Instagramowy chaos przeplata się tutaj z prawdziwie przemyślanymi zagraniami, na co najlepszym dowodami niech będą: dystansujące bohaterów łamanie czwartej ściany, finezyjna zabawa muzyką diegetyczną oraz kilkuminutowa sekwencja włamania do domu jednej z bohaterek nakręcona na jednym ujęciu i sprytnie obserwująca całą akcję zza okien budynku. Cieszy fakt, że coraz więcej twórców zdaje się zauważać, że tworzenie wersji gore Kevina samego w domu to najlepsza droga, jaką może obrać kinematografia. Po netfliksowej Opiekunce przyszła pora na tę produkcję i pozostaje tylko pozazdrościć kariery Belli Thorne, której udało się wystąpić w obu tych filmach. Wisienką na torcie niech będzie znakomita ścieżka dźwiękowa Iana Hultquista i jej prawdziwie odświeżające podejście łączące charakterystyczne młodzieżowo-horrorowo-thrillerowe zacięcie  z chaotycznie przemyślanym stylem całości.

Zobacz też: “Touch Me Not” – Filmowa terapia – Recenzja

I chociaż prawdą jest, że największą siłą kolorowych, migocących haseł jest ich kolorowe migotanie, a Assassination Nation kręci się momentami w kółko, to dawno już nie widziałem na wielkim ekranie tak zgrabnych piruetów. Film Sama Levinsona to przepiękne dziecko naszych czasów i doskonała rozrywka, a niebezpiecznie autotematyczna puenta tylko pogłębia to niesamowicie pozytywne wrażenie.


Recenzje

“Creed II” – Recenzja

Bartłomiej Rusek

Druga część Creeda, będąca jednocześnie ósmym filmem z Rockym Balboa, była jedną z najbardziej oczekiwanych przeze mnie produkcji tego roku. Wszystko ze względu na świetny pierwszy epizod historii o Adonisie Johnsonie, który w godny sposób przywrócił blask jednej z moich ulubionych franczyz.

Główną siłę Creeda, który miał swoją premierę w 2015 roku, stanowił sentymentalny powrót do korzeni. Widać to było we wszystkim: w postaci samego Rocky’ego czy chociażby w sytuacji, w której główny bohater jest z miejsca spisany na straty, wraz z wynikającym z tego finałem, gdzie po wyrównanym starciu minimalnie przegrywa ostateczną walkę z mistrzem świata. Najbardziej jednak odczuwalne to było w samych wydarzeniach z poprzednich produkcji o najsłynniejszym filmowym bokserze, które były licznie przywoływane przez bohaterów filmu.

Kadr z filmu “Creed II”

Tym razem, obok Sylvestra Stallone, na ekran powraca inny, dobrze znany z poprzednich części bohater. Mowa tu o oczywiście o Ivanie Drago, w którego ponownie wciela się Dolph Lundgren. W Creedzie II pojawia się w roli trenera swojego syna Viktora (Florian Munteanu). W tym momencie wręcz muszę wspomnieć o naszym antagoniście. Ten jest wyraźnie gorzej wykreowany niż Ricky Conlan z pierwszej części. Ponownie otrzymujemy boksera grającego właściwie samego siebie, jednak zarówno pod względem aktorskim jak i sportowym jest duża dysproporcja między Tonym Bellewem a Florianem Munteanu. Działająca zresztą wyraźnie na korzyść Anglika.

W drugiej odsłonie filmu o Adonisie Creedzie najbardziej brakowało mi… boksu. Otrzymaliśmy dużo dramatycznych scen traktujących o naszych głównych bohaterach, zostaliśmy zasypani sporą liczbą wspomnień a także wieloma scenami przedstawiającymi psychologiczną walkę naszego protagonisty z samym sobą. Niemałą część filmu zajmują zresztą sceny przedstawiające jego relacje z Biancą (Tessa Thompson), jak i dramat wynikający z jej choroby. W tym wszystkim brakowało tego jednego, świetnie zrealizowanego w poprzedniej części elementu, którym jest sam sport.

Na samym początku recenzji wspomniałem o sentymentalnym powrocie do pierwszych części Rocky’ego, widocznym w poprzedniej odsłonie Creeda. Również tym razem coś takiego ma miejsce. Niestety, niektóre sytuacje obecne w najnowszej odsłonie produkcji, w której pojawia Rocky Balboa, są wręcz żywcem wyjęte z Rockiego III i IV, a więc z najniżej przeze mnie ocenianych filmów z franczyzy. Przez to właśnie film momentami aż razi w oczy schematycznością i powtarzalnością.

Pierwsza odsłona Creeda idealnie wpasowała się w czas, gdy swoje pierwsze większe sukcesy na zawodowych ringach zaczął odnosić niepokonany jak dotąd Anthony Joshua. W nim zresztą widzę lekką inspirację dla postaci odgrywanej przez Michaela B. Jordana. Warto przy tym odnotować, że spora część reakcji publiczności, pojawiającej się w filmie, została nagrana właśnie w czasie trwania gali boksu w Cardiff, gdzie AJ zmierzył się z Josephem Parkerem.

Creed 2
Kadr z filmu “Creed II”

Będący niemalże debiutantem jako reżyser Steven Caple Jr został rzucony na głęboką wodę, z czym mimo wszystko sobie poradził, dostarczając dobrze oglądający się film. W generalnym rozrachunku otrzymujemy bowiem solidną produkcję, która nie wyróżnia się jednak niczym szczególnym. Brak tu tego przebłysku geniuszu, który był widoczny chociażby w poprzedniej części. Mowa tu przede wszystkim o pierwszej zawodowej walce Adonisa, nakręconej trwającym ponad trzy minuty mastershotem. Wciąż jednak sceny boksu zostały zrealizowane co najmniej przyzwoicie, więc nie pozostaje mi nic innego, niż przywołać słynny okrzyk Michaela Buffera, pojawiający się zresztą w filmie: Let’s get ready to rumble!

 

 

Ocena

6 / 10
Recenzje

Nocne istoty – Krótka recenzja zbyt krótkiego filmu

Martin Reszkie

Kiedy trafiam na film, którego długość zamyka się w 85 minutach, z czego część  poświęcone jest na napisy początkowe i końcowe, czuję swoisty dysonans. Z jednej strony, to miło, że są jeszcze produkcję, które nie męczą widza swoim 200-minutowym formatem. Z drugiej jednak strony  – czy taki czas wystarczy by odpowiednio przedstawić jakąkolwiek historię? Nocne istoty to film, który stoi na rozdrożu tych skrajności. Niby nie przynudza, ale też nie daje sobie odpowiedniego czasu na rozwinięcie skrzydeł. Nie można jednak jednoznacznie uznać, że filmowi brakuje rzeczy do opowiedzenia. W moim mniemaniu, historia skompresowana w tych 85 minutach, zasługiwała na o wiele więcej czasu. Ale cóż, tego już nie naprawimy.

Wedle opisu dystrybutora, film opowiada o trójce ekspertów od zjawisk paranormalnych badających niepokojące zdarzenia w jednej z dzielnic Buenos Aires. I jak najbardziej jest to opis trafny. Jednakże, zanim dojdzie do opisanych zdarzeń, poznamy trzy krótkie historie. Wszystkie jednak tak krótkie, że aż żal straconego potencjału.

Pierwsza opowiada o kobiecie, która słyszy odgłosy w zlewie i jej partnerze. Druga skupia się na ich sąsiedzie, nękanym przez własny dom. Trzecia przedstawia samotną matkę i jej tragicznie zmarłego synka. Każda z tych historii ma dość wtórne, lecz uczciwe zawiązanie. Mają przyjemne tempo, nie są nachalne w swoim straszeniu, a nawet mogą się podobać. Potężnym zawodem jest jednak fakt, że reżyser Demián Rugna całkowicie porzuca wszystko to, co tak wprawnie rozpoczął. Wątki następują jeden po drugim i żaden z nich nie zostaje rozwiązany. Ba, niektóre z nich nie zdążają nawet dobrze się rozwinąć, a już musimy się z nimi żegnać.

Kadr z filmu „Nocne istoty”
Zobacz także: Nową odsłonę klasyki z Filmawką

Przez taki pośpiech ostatni akt filmu jest całkowicie pozbawiony napięcia. A chyba nie muszę nikogo przekonywać, że napięcie jest kluczowe dla kina tak specyficznego jak horror. Bez niego nie liczy się to, że pojedyncze, drastyczne i czasami brutalne sceny podnoszą ciśnienie niczym u jednego z bohaterów, którego zawodzi serce.

Jednak, z recenzenckiego obowiązku, muszę to przyznać. Nocne istoty mają w sobie kilka niezwykle intensywnych scen, kilka minut bestialskiej grozy oraz jakieś cztery dobre jumpscare’y. Co więcej, nie zawodzi estetyka, która w horrorach tanich, wtórnych i nijakich potrafi robić z naszymi  oczami gorsze rzeczy niż Hereditary robiło z moim tętnem podczas seansu. Nie rozczarują nas typowe części składowe filmu. Aktorstwo stoi na odpowiednim poziomie, ale oczywiście nie ma co mówić o jakichś objawieniach. Przyjemna scenografia, typowo horrorowy montaż czy drapiąca nerwy muzyka także nie wybijają się przed szereg, więc na szczęście nie ma co mówić o katastrofie.

Finalnie jednak Nocne istoty zawodzą, bo obiecują więcej niż dają. Rozwiązanie akcji uznaję za kompletnie niezaspokajające dla odbiorcy. Oczywiście, ewidentnie cały zamysł został dokładnie przemyślany. Klamra kompozycyjna spaja to, co ma spajać, a filmu nie można określić jako niedorzecznego. No i co z tego, kiedy chcemy więcej? A przynajmniej ja chcę, bo z bólem serca przyznaję temu obrazowi negatywną ocenę. Miał on potencjał na coś wiele lepszego. Może nie na film wybitny, ale moim jednak zdaniem z przygotowanego materiału dało się wycisnąć więcej. Dużo więcej napięcia, więcej strachu, więcej pomysłów, więcej minut. Bo brak minut jest największą bolączką Nocnych istot.

Ocena

5 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.