Recenzje

Odkrycia Roku – Podsumowanie Roku 2018 #1

Maciej Kędziora

Kiedy w wielu miejscach na świecie słychać wybuchające korki win musujących i szampanów, my rozpoczynamy nasze filmowe podsumowania roku. Dziś zajmujemy się najbardziej niedocenianymi, czy też nieodkrytymi przez szeroką publikę produkcjami, które z jakichś powodów zapadły nam w pamięci, zostały z nami na dłużej. Nie szukajcie tutaj jednak największych hitów z kinowych repertuarów – te zostawimy sobie na późniejsza listę. Jeśli zaś chodzi o życzenia noworoczne, to całą redakcją życzymy wam zdrowia, szczęścia i wielu niezapomnianych przeżyć, szczególnie tych kinematograficznych!

Kolejność filmów na liście jest chronologiczna (według polskiej premiery)


Księżyc Jowisza” – reż. Kornél Mundruczó

Nikt mnie tak kompleksowo nie zadowolił pod względem artystycznym w mijającym roku, jak Kornél Mundruczó. W grudniu w TR Warszawa odbyła się premiera wyreżyserowanego przez niego spektaklu Cząstki kobiety, w którym psychologizowanie spod znaku Ibsena zostało znakomicie połączone z sitcomowo-telenowelową estetyką, zaś wcześniej w lutym pojawił się w kinach jego film Księżyc Jowisza, pominięty, niesłusznie niedoceniony, zaskakujący na tak wielu poziomach.

Węgrowi udaje się brawurowo połączyć artystyczny sznyt z blockbusterową dezynwolturą. Drżąca kamera przemyka przez obozy uchodźcze przypominające jeden z dantejskich kręgów piekła, by później obiektyw lawirował wokół latającego muzułmanina, odkrywającego w sobie nadludzkie moce. Dekadenckie i laickie społeczeństwo zachodu zderza się z desperacką walką o przetrwanie oraz żarliwą religijnością ludzi uciekających z terenów objętych wojną.

Kornél Mundruczó nie buduje jednak dylematów na dobrze znanych argumentach jednej i drugiej strony – po każdej stronie sporu dostrzega słuszne obawy i sztucznie podsycaną agresję. Reżyser mnoży sprzeczności, pozbawia widza wygodnych osądów, rzuca mu w twarz silnymi argumentami. A że wszystko jest nakręcone w cudowny sposób, to Węgrowi udaje się nie lada sztuka: małżeństwo polityki, socjologii i hollywoodzkiego podejścia nie jest mezaliansem i widowiskową klęską, lecz jawi się bardziej jako wielopłaszczyznowe podejścia do wielce trudnego zagadnienia dotyczącego kryzysu uchodźczego, dla którego nie ma jedynie słusznego rozwiązania. (Odkrył Marcin Kempisty) – Film znajdziecie na serwisie vod.pl


Pomiędzy słowami” – reż. Urszula Antoniak

Urszula Antoniak, znana dotychczas głównie fanom holenderskiej kinematografii, zdecydowała się przekuć swoje biograficzne doświadczenia związane z emigracją na film, tworząc portret Michała (upierającego się przy imieniu Michael), młodego prawnika, który całkowicie chce się wybyć z siebie swej największej wady – pochodzenia. Po śmierci matki przybył do Berlina z postanowieniem zostania Niemcem i pełnej asymilacji w ichniejszym społeczeństwie. Mówi jedynie po niemiecku, odwraca się od potrzebujących, z pogardą spogląda na grupy wracających po ciężkiej pracy (eks)rodaków.

Gdy wydaje się jednak, że Pomiędzy słowami skupi się jedynie na bardzo jednostronnym ukazaniu emigranta, wtedy pojawia się Stanisław i ze średniego filmu, dzieło Antoniak ociera się o wybitność. Relacja, jaką budują między sobą przepełniony dziecięcym żalem i goryczą Michał (wybitny w każdym elemencie Jakub Gierszał) oraz słodko rubaszny, acz zniszczony przez życie ojciec, z miejsca staje się niedoścignionym w naszym kraju wzorem.

Antoniak w żadnym momencie nie będzie prawić widzowi morałów, pozostawiając nam pole do własnych dywagacji i rozważań na temat tożsamości narodowej, akceptacji społecznej, emigracji, a także poszukiwania własnego miejsca na świecie. A to wszystko przy akompaniamencie niesamowitej muzyki połączonej z zaskakująco przemyślanymi kadrami, żywcem wyjętymi z klasyków francuskiego kina. (Odkrył Maciej Kędziora)  – Film znajdziecie na platformie vod.pl 


Bliskość” – reż. Katemir Bałagow

Debiut Bałagowa, ucznia wynoszonego na piedestały Aleksandra Sokurowa, to obraz, który mną wstrząsnął. Co ciekawe, nie po pierwszym seansie, lecz po drugim. To historia osadzona w kaukaskiej społeczności kabardyjsko-żydowskiej, gdzie pierwsze skrzypce w matrymonialnej polityce rodzinnej odgrywa pochodzenie plemienne. Co więcej, jest to historia miłosna. No nic bardziej generycznego, nudnego, i to nudnego w kategorii kina ambitnego tudzież regionalnego. To prawda – Bliskość mocno osadzona jest w strukturze plemiennych ziomkostw, w kulturze podzielonej od wewnątrz rosyjskiej prowincji. Szczególnie brzemienne są tutaj wieści o nieludzkim zarzynaniu się podczas czeczeńskiej wojny, o czym twórca również nie omieszka wspomnieć. Antagonizmom etnicznym pikanterii dodaje jeszcze lokalna społeczność żydowska, gdyż z nimi mało kto się lubi. Ale Bliskość, przynajmniej dla mnie, to przede wszystkim tragiczne, destrukcyjne relacje jak knebel wiążące bohaterów.

Tytułowa bliskość, a właściwie rosyjska tesnota wydaje się nader kluczowa, bo u Bałagowa klaustrofobii zostaje nadane jeszcze dotkliwsze znaczenie. Rodzina Koftów, a w szczególności Ila (Darya Zhovnar) zostaje bezpardonowo i radykalnie ściśnięta w kwadratowym kadrze. To tytaniczna praca aktorów sprawia, że film ogląda się z takim niepokojem, zawahaniem, tłumionym zagęszczeniem. Protagonistka, splątana między miłością do dzikusa, Kabardyjczyka, a narzuconym mariażem ze skoligaconym Semitą, przeżywa swój skulony dramat – tak ciężki, że sama wydaje się powoli zapadać pod jego ciężarem.

Stąd też próba młodzieńczego buntu, imposybilistycznej kontestacji tej felernej rzeczywistości, podyktowanej arbitralnie przez wszystkich, tylko nie przez nią samą. Podejmowane przez Ilę działania są żałosne, niezrozumiałe, przedstawione w tak poważny sposób, a przecież na wpół kretynoidalne. Ale Bliskość jest szczytem kina sensualistycznego i bohaterka nie ma być probierzem zdrowego rozsądku. Jej akcje to akty eskapizmu, prowokacji, chwilowej alienacji. Nierzadko kończą się one płaczem, żalem, one zwyczajnie bolą i ranią. Wydaje się, że przeżywanie tego z każdym razem staje się coraz bardziej zmysłowe i dotkliwe.


Wszystko działa spójnie dzięki kunsztowi estetycznemu. Kolorystyka jest bardzo wyraźnie zarysowana; szafirowe odcienie odzienia bohaterki kontrastują m.in. z ceglanym rusztowaniem jej matki. W ogóle ubiór odgrywa tutaj kluczową rolę, kolejne kreacje protagonistki olśniewają stylem, ale mają też wymiar rebeliancki. Ila chce uwolnić się od konwenansów, stąd ikoniczna dla niej kurtka z motywem tygrysa, podobna zresztą do tej noszonej przez Kierowcę w Drive (2011). Barwy wyostrzają w filmie poczucie zagubienia i przeciwstawienia, czynią Bliskość niezwykle pięknym i szczerobarwnym obrazem, który trochę niesłusznie został pominięty w topowych kanonach mijającego roku. (Odkrył Kamil Walczak) – Film znajdziecie na platformie vod.pl


Lato 1993” – reż. Carla Simón

Niewiele było w tym roku tak wyciszonych i przejmujących filmów, jak Lato 1993. Nagrodzony w Berlinie debiut Carli Simón nie jest, jak mógłby sugerować tytuł, nostalgicznym zapisem minionych chwil. Owszem, lato na wsi gdzieś w Hiszpanii jest piękne i słoneczne, a główna bohaterka – sześcioletnia Frida – spędza czas na spacerach do lasu, zabawie z dziećmi, kąpielach i opalaniu, lecz co jakiś czas bohaterowie przypominają nam o tragedii, którą przeszła dziewczynka. Również mieszkająca z nią ciotka, wujek i kuzynka nie wiedzą do końca, jak mogą jej pomóc dźwigać ten ciężar.


Lato 1993 to obraz niezasłużonego, znajdującego się najczęściej poza kadrem cierpienia. Ten krótki pobyt ze stającą na nogi po katastrofie rodziną jest tak poruszający, bo reżyserka ma świadomość, że dziecko często staje się bezbronne w starciu z niezrozumiałymi emocjami. Co jednak najważniejsze, Carla Simón pokazuje, że z czasem rana zacznie się goić. Pozostanie po niej blizna, lecz rodzinne ciepło, zrozumienie i miłość pozwolą ją zaakceptować. (Odkrył Wiktor Małolepszy) – Film znajdziecie na platformie vod.pl


Blanka” – reż. Kohki Hasei

Nazywanie Blanki prywatnym odkryciem roku jest może drobnym nadużyciem, ale traktowanie jej w kategorii pozytywnego zaskoczenia już w pełni oddaje istotę mojego stosunku do filmu Kohkiego Haseia. Historia 11-letniej dziewczynki, próbującej odnaleźć na ulicach przesiąkniętej występkiem Manili dotąd niezaznanych wartości rodzinnych, nie miała łatwych relacji z dystrybucją na rynek europejski. Film trafił do polskich kin z trzyletnim opóźnieniem i to w dodatku w sam środek sezonu ogórkowego, co nie zwiastowało entuzjastycznego i tłumnego przyjęcia ze strony widowni.

Blanka wycierpiała więc wiele jeszcze przed samym kontaktem z odbiorcą, ale fakt faktem ten zniosła już z uniesioną głową. Pomimo całej schematyczności figur stosowanych przez Haseia, Blanka stanowi bowiem naprawdę ciepły i pokrzepiający dramat rodzinny, skierowany zarówno do odbiorcy młodszego, jak i jego starszego odpowiednika. Choć więc za jej domenę nie można uznać oryginalności, to w kategorii filmowości elementarnych emocji spisuje się bezbłędnie. To nie jest kino przez wielkie K, ale kino radości, kino prozaiki. Stąd też w leniwe letnie popołudnie trudno było wyobrazić sobie lepszy wybór na seans… (Odkrył Tomasz Małecki


Szkolna Edukacja” – reż. Kyle Rideout

Amerykańskie szkoły średnie portretowane w amerykańskich komediach dla nastolatków uczęszczających do szkół średnich mają to do siebie, że są miejscami niezwykle zniuansowanymi i z ich ogarnięciem problem mają nawet ci uczniowie, którzy chodzą do nich już od kilku lat, a całościowo z publiczną edukacją mają do czynienia od lat kilkunastu. Jak w takim razie ma sobie w tym skomplikowanym miejscu poradzić osoba, która po raz pierwszy, po całym życiu spędzonym w domu u boku nadopiekuńczej matki, trafia tam dopiero u progu dorosłości?

W takiej właśnie sytuacji znajduje się Liam (Daniel Doheny, znany fanom Netflixa jako Alex Strangelove), który, w pogoni za tajemniczą pięknością (i potrzebą pełnoprawnego przebrnięcia przez okres dorastania), sabotuje kończący jego domową edukację egzamin państwowy, w wyniku czego na jeden semestr trafia do liceum. To wydarzenie stanie się początkiem niesamowicie niezręcznej oraz niesamowicie aktualnej historii, w której kwestie poszukiwania własnej tożsamości, relacji rodzic-dziecko, przyspieszonej socjalizacji i pięknego okrucieństwa szkolnych realiów zostały perfekcyjnie rozwinięte i potraktowane w świeży, celny sposób.


Nawet jeżeli Kyle Rideout usłyszał kiedyś stwierdzenie, że w obrębie gatunku amerykańskich szkolnych komediodramatów dla nastolatków pojawiło się już prawie wszystko, to z całej tej wypowiedzi zapamiętał tylko i włącznie słowo „prawie”. Współscenarzysta i reżyser całego projektu wywrócił na trzecią stronę wszystkie, charakterystyczne dla oświatowego coming of age, klisze i stworzył rzecz, której nie powstydziłoby się nieślubne dziecko Amy Heckerling i Yorgosa Lanthimosa. Kino z rodzaju niezręcznie pięknego i pięknie niezręcznego ma nowego przedstawiciela i jest nim Szkolna edukacja. (Odkrył Michał Piechowski) – Film znajdziecie na platformie HBO GO


Zama” – reż. Lucrecia Martel

Zama, czyli najgorętsze slow-cinema tego roku, to tylko pozornie film historyczny. Skąpana w argentyńskim słońcu historia corregidora Diego de Zamy to bowiem na wskroś współczesna historia walki człowieka z systemem. Człowieka, któremu może początkowo nie za bardzo mamy powód kibicować, ale wraz z rozwojem fabuły, kiedy to Zama coraz mocniej przewraca się o przeszkody, jakie ustawiają przed nim ludzie i polityczne środowisko, nie sposób choć trochę pożałować małego człowieka, który jest jedynie trybikiem w wielkiej i zardzewiałej już machinie kolonii zamorskich Hiszpanii.

Widzowi stopniowo udziela się też frustracja bohatera, którą potęgują świetne elektroniczne (!) motywy muzyczne, a także coraz to dziwniejsze krajobrazy, jakie roztacza w swoim filmie Lucrecia Martel. Finałowe sekwencje są już zupełnym zejściem do piekła, a sam trzeci akt daje nam według jednego z najbardziej wyrazistych czarnych charakterów – Vicuña, swoisty lokalny boogey man, to jeden z najbardziej dynamicznych elementów w tej niespiesznej produkcji.

Zama

Zama jest wymagającą produkcją, ale wasz wysiłek włożony tropienie fabularnych niuansów i zapoznanie się z historycznym backgroundem przed seansem na pewno zwróci się wam w postaci pięknej filmowej podróży, zarówno w czasie jak i przestrzeni. (Odkrył Michał Palowski) – Film znajdziecie na platformie HBO GO


Terminal” – reż. Vaughn Stein

Audiowizualne szaleństwo czerpiące ze współczesnej miłości do neonów i niskobudżetowego postapo, przyozdobione kiczem szarżującej Margot Robbie. Blondwłosa piękność w pełni odnalazła się w konwencji zaproponowanej przez Vaugha Steina. Zarysowany przez niego świat spogląda na nas niczym John Wick, którego życie już przeżuło, wypluło i zostawiło na pastwę nieżyczliwego losu.

Kolejną próba kreowania przez reżysera świata przepełnionego żmudną i nieprzyjemną walką o przetrwanie są wiecznie znudzone, zblazowane i przemęczone postaci. Zabieg ryzykowny, bo równie dobrze można stwierdzić, że to aktorzy po przeczytaniu scenariusza nie mogąc się wycofać z umowy postanowili pracować na planie bez przemęczania się.

Oczywiście Terminal ma braki. Nie są to jednak problemy, na które nie można przymknąć oka, bo są rekompensowane napięciem dawkowanym w odpowiedni sposób. Jest to więc jeden z przedstawicieli filmów, które się kocha lub nienawidzi. Wydaje mi się więc, że nawet jeśli po seansie wasz kinomański duch odczuje pewien niedosyt, to przynajmniej będzie on wiedział, iż Neon Demon również nie jest dla niego. (Odkrył Martin Reszkie) – Film znajdziecie na platformie chili 


Jeszcze dzień życia” – reż. Damian Nenow i Raúl de la Fuente

Produkcja bazowana na życiu Ryszarda Kapuścińskiego, a konkretnie na jego pobycie w Angoli w roku 1975, kiedy kraj pogrążony był w wyniszczającej wojnie domowej, to więcej niż tylko animowany dokument. To brutalny obraz wojny, morderstw i ludobójstw. To obraz palonych zwłok, głodu i marności. Ale to również obraz braterstwa, walki o ideały i o przetrwanie prawdy. Jeszcze dzień życia pokazuje, iż reporter wojenny to nie jedynie obserwator, ale też uczestnik tych wydarzeń, a jego decyzje mogą wpłynąć na losy nawet i całej wojny.

Śliczna animacja, przeplatana surrealistycznymi, onirycznymi sekwencjami i wywiadami z uczestnikami tamtych wydarzeń to furtka dla tych, którym nieznana jest postać Kapuścińskiego i wydarzenia w Angoli. Z odpowiednią subtelnością wprowadza widza w świat confusão, pozostawiając go w nim na długo po zakończeniu seansu. (Odkrył Mikołaj Krebs)


Czarne lustro: Bandersnatch” – reż. David Slate

Czarne lustro: Bandersnatch nie jest filmem wybitnym. W zasadzie trudno powiedzieć, czy faktycznie jest filmem. Niezależnie od tego, co powiedzą na ten temat filmoznawcy, z ponad 200 produkcji, które widziałem w tym roku, żadna nie ma prawa konkurować z nowym dziełem Netflixa w kategorii rewolucyjności.

Pierwszy skierowany do masowego widza film interaktywny tej platformy to wydarzenie wielkie, zwiastujące, że już wkrótce może zupełnie zmienić się sposób, w jaki patrzymy na rozrywkę przed ekranem telewizora. Ze wszystkich kierunków, które mogą odmienić kinematografię podobny potencjał ma chyba tylko Virtual Reality. Pozostaje nam tylko czekać na kolejne rewolucje pokroju tego, gdy wprowadzono do kin dźwięk i kolor! (Odkrył Andrzej Badek) – Film znajdziecie na platformie Netflix


A jaki film Wy odkryliście w tym roku, którym bardzo chcielibyście się podzielić?

NASTĘPNIE W PODSUMOWANIU ROKU 5 Najlepszych i Najgorszych Polskich Produkcji 2018 

Recenzje

“Czarne lustro: Bandersnatch” – Recenzja

Andrzej Badek

Dziś na Netfliksie opublikowany został pełnometrażowy film interaktywny osadzony w uniwersum Black Mirror, oznaczony podtytułem Bandersnatch. Eksperymentalna forma produkcji wzbudziła duże zainteresowanie widzów na całym świecie, choć mnie samego pozostawiła raczej sceptycznym. Wbrew pozorom, idea interaktywnego filmu nie jest bynajmniej koncepcją nową. Już w latach 70-tych próbowano połączyć kinematografię i gry komputerowe jako media do siebie zbliżone. Wówczas jednak, poprzez ograniczenia techniczne, głównie dotyczące ogromnej ilości pamięci wymaganej do obsługi takich produkcji, nie zyskały one popularności. Od filmów miały gorszą fabułę, od gier były bardziej liniowe.

Zobacz również: Analizę filmu “Oni” Paolo Sorrentino

I choć co jakiś czas na Steamie pojawiały się gry pokroju Postmortem: one must die, epoka ebooków umożliwiła pewien rozwój literatury, w której czytelnik decydował o losach bohaterów, a i teatr eksperymentował z interaktywnością choćby w popularnych Szalonych nożyczkach, był to raczej temat poruszany w niewielkich i zaangażowany grupach. Choćby z tej przyczyny, premiera Bandersnatch w ramach bardzo popularnego serialu, na najpopularniejszym serwisie streamingowym świata to wydarzenie wielkie i godne uwagi. Z taką właśnie myślą zasiadłem do seansu.

Już na wstępie przywitał mnie samouczek, który wytłumaczył, w jaki sposób nawigować produkcją. Zostałem poinformowany, że w niektórych momentach zostanę poproszony o wybór jednej z dwóch możliwości, wpływając na dalsze losy historii. I faktycznie, już w pierwszych minutach seansu okazało się, że 19 letni Stefan będzie potrzebował mojej pomocy naprawdę często. Choćby przy wyborze płatków śniadaniowych czy decyzji o kasecie do walkmana, słuchanej w drodze do pracy.

Akcja Bandersnatch rozgrywa się w 1984 roku i jej główny bohater to młody programista pracujący nad grą, w której gracz ma podejmować decyzje wpływające na dalszą rozgrywkę. To oczywiście brzmi bardzo znajomo. Trudno rozpisywać się wiele na temat dalszego rozwoju historii nie zdradzając żadnego z możliwych zakończeń, ale warto wspomnieć, że czymś, co odróżnia film od innych produkcji tego typu, z którymi miałem styczność, to jego samoświadomość. Twórcy bawią się zarówno konwencją, naszymi oczekiwaniami, jak i nawet gatunkiem utworu. Istnieje jedna ścieżka, w której możemy doświadczyć nawet kina akcji!

Brak dolnego paska postępu sprawia, że nie umiem ocenić, jak długo czasu poświęciłem na seans. Prawdopodobnie około 90 minut, który deklaruje nam aplikacja przy wyborze produkcji. W tym czasie poznajemy kilka zakończeń, kilkukrotnie wracamy do decyzji z przeszłości mogąc je zmienić. Niejednokrotnie okazuje się wówczas, że w tej samej sytuacji mamy do wyboru dwie zupełnie inne opcje, kierujące seans w obszary dotychczas nieznane. Wymagało to od twórców niewyobrażalnej pracy. Sumarycznie nagrano materiał liczący aż pięć godzin zegarowych!

Zobacz również: Recenzję filmu “Płomienie”

Z drugiej strony, drugi seans filmu, po podjęciu dość różnorodnych wyborów przy pierwszym, okazał się być raczej okazją do wyłapywania nieodkrytych wcześniej smaczków, nie zaś pełnoprawnie nowym seansem. Pod tym względem produkcja przypomina mi liczne komputerowe gry fabularne, które obiecują kilkanaście czy kilkadziesiąt różnych zakończeń, choć w rzeczywistości różnią się one jedynie kosmetycznymi detalami.

Na Black Mirror: Bandersnatch patrzę jak na udany eksperyment; pokaz tego, jak wielkie możliwości ma współczesna telewizja. Być może dzięki temu zabiegowi, niezwykle ciekawemu formalnie, już wkrótce ujrzymy więcej produkcji tego typu? Na pewno nikt inny w historii nie miał możliwości przeprowadzania tak szybkiej i powszechnej rewolucji kinematografii u masowego widza. Pod tym względem nie mam żadnych wątpliwości; w najbliższych dniach miliony widzów wezmą do ręki myszki lub piloty i pokierują życiem Stefana. Być może dla wielu z nich będzie to pierwsze spotkanie z interaktywną rozrywką.

KulturawkaPublicystyka

Kulturawka #10 – Dyskretny urok Berlusconiego

Marcin Kempisty
Set del film "Loro" di Paolo Sorrentino. Nella foto Toni Servillo e Giovanni Esposito. Foto di Gianni Fiorito Questa fotografia è solo per uso editoriale, il diritto d'autore è della società cinematografica e del fotografo assegnato dalla società di produzione del film e può essere riprodotto solo da pubblicazioni in concomitanza con la promozione del film. E’ obbligatoria la menzione dell’autore- fotografo: Gianni Fiorito.

I

Oczami wyobraźni widzę rembrandtowską Lekcję anatomii doktora Tulpa bez oświetlonego ciała leżącego na stole. Nie ma sinej twarzy, nie ma wnętrzności wyciągniętych na zewnątrz. Uczniowie, z twarzami pełnymi zaciekawienia i powagi, kierują wzrok w stronę ręki lekarza zawieszonej w pustce. Trzymane przez niego nożyczki nie rozcinają skóry, a prowadzony wywód ma wymiar tylko teoretyczny.

Brzmi absurdalnie, lecz tak też momentami prezentują się Oni autorstwa Paolo Sorrentino. Ze względu na długość filmu część materiału została usunięta, a z przygotowanej czterogodzinnej opowieści o Silvio Berlusconim ostało się ledwie około 150 minut. Wyczuwalne cięcia często utrudniają odbiór dzieła włoskiego reżysera. Niektóre wybory bohaterów są niezrozumiałe, a zmiany w ich sytuacjach zachodzą niezwykle szybko. W przypadku stylu Włocha, często traktującego kolejne sceny jako epizody tworzące zamkniętą całość, takie braki są szczególnie dotkliwe.

Zobacz również: Recenzję filmu Paolo Sorrentino

Najnowsze dziecko autora Wielkiego piękna nie ma nogi, za pomocą której mogłoby się podeprzeć w bardziej skomplikowanych fabularnie momentach, lecz i tak prezentuje się monumentalnie i zjawiskowo. Wprawdzie kręgosłup opowieści został pozbawiony kilku istotnych elementów, ale Sorrentino ma szczęście – wykorzystywany przez niego sztafaż jest na tyle “odjechany”, a prezentowane ludzkie bestiarium na tyle oderwane od rzeczywistości, że rwana narracja może być potraktowana jako przeniesienie świadomości postaci na język filmu. Innymi słowy, skoro kilogramy narkotyków przemierzają przegrody nosowe bohaterów, to nie może dziwić, że między kolejnymi działaniami protagonistów brakuje związku przyczynowo-skutkowego.

II

Sorrentino interesuje się władzą. Najpierw w 2008 roku przedstawił na wielkim ekranie biografię włoskiego polityka Giulio Andreottiego, by następnie, osiem lat później, scharakteryzować w telewizji pontyfikat fikcyjnego papieża Piusa XIII. Najnowsi Oni to próba uchwycenia fenomenu Silvio Berlusconiego, trzykrotnego premiera Włoch, miliardera, zarządzającego wieloma przedsiębiorstwami, byłego właściciela klubu piłkarskiego A.C. Milan.

Już w pierwszej scenie filmu w pełnej krasie objawia się wszędobylskość faraona z Półwyspu Apenińskiego. Gdy Sergio Morra (Riccardo Scamarcio), prowincjonalny cwaniaczek marzący o “słodkim życiu”, ubija interes z lokalnym politykiem, a następnie uprawia seks z kobietą do towarzystwa, to zauważa tuż nad jej pośladkami tatuaż z podobizną Berlusconiego. Ten drobny żarcik ze strony reżysera jest jednocześnie sugestią, jak w rodzimym kraju “Papi” jest traktowany.

Na poły bóg, na poły władca z epoki Cesarstwa Rzymskiego. Chwilami Antychryst, a chwilami cudotwórca, niczym Lenny Belardo z Młodego papieża. Nieobecny przez pierwszą część filmu, jest jedynie tematem plotek, domysłów i różnego typu rewelacji. Nie jest nawet wymieniany z imienia czy nazwiska. Zawsze jest mowa o Nim. Wszystko w Nim, nic poza Nim, nic przeciwko Niemu. Wprawdzie Sorrentino opowiada o okresie przejściowym w życiu Berlusconiego, między jego drugą a trzecią kadencją w roli premiera, niemniej jednak wydaje się, że i tak nadal jest on najważniejszą figurą w krajowej polityce. Niby przesiaduje w posiadłości ulokowanej na Sardynii, niczym Napoleon zesłany na Elbę, ale i tak na wygnaniu knuje spiski i szykuje się do swoich 100 dni chwały. Niby jest odsunięty od głównego nurtu, ale i tak wszyscy dobrze wiedzą, że jeżeli chcą zdobyć namiastkę władzy, lub zrobić  karierę w biznesie czy aktorstwie, to jedyna droga wiedzie przez jego serce. Silvio jest przemiłym człowiekiem, z przyjemnością poda pomocną dłoń, ale dostąpienie u niego audiencji często graniczy z niemożliwością. Szanse na to mają głównie kobiety, które zostaną dostrzeżone przez “łowców talentów” i wezmą udział w specjalnych imprezach organizowanych na cześć podstarzałego włoskiego Bachusa.

III

Tę właśnie “słabość” zechce wykorzystać wspomniany wcześniej Sergio. Dzięki pieniądzom ojca wyrwie się z prowincjonalnej mieściny i uda do Rzymu, a następnie zwerbuje tam szwadron ponętnych piękności, których ciała będzie chciał wykorzystać do utorowania sobie drogi do Berlusconiego. Wynajmie willę nieopodal posiadłości polityka, by zorganizować imprezę, jakiej świat jeszcze nie widział. Istny Jay Gatsby XXI wieku.

Sorrentino z pietyzmem przygląda się bezpruderyjnej zabawie. Nagie piersi podskakują w rytm muzyki, usta zbliżają do ust, ogorzałe słońcem ciała wpadają do basenu, a to wszystko dzieje się pod egidą 3,4 – Metylenodioksymetamfetaminy (MDMA). Uczestnikom udziela się poczucie jedności z innymi ludźmi, zmysły rozpływają się pod natłokiem wrażeń, króluje euforia, a w członkach buzuje seksualne pobudzenie.

Zobacz również: Recenzję filmu “Płomienie”

W tym kontekście interesująco wygląda zestawienie powyżej opisanych scen ze sposobem, w jaki zostaje przedstawiony sam Berlusconi (Toni Servillo). Najprawdopodobniej wielu widzów będzie oczekiwać obrazów spod znaku bunga bunga z nim w roli głównej, a tymczasem “Papi” będzie zaskakująco wycofany, skory do ustabilizowania relacji z żoną Veronicą (Elena Sofia Ricci). Wprawdzie Sorrentino rzadko jednoznacznie ocenia postępowanie bohaterów, ale przy tym porównaniu ujawnia się jedna z przyczyn popularności polityka.

To nie tylko on jest złym człowiekiem. Ma na sumieniu szemrane interesy, w życiorysie pojawiły się konszachty z mafią, ale jest on również dostarczycielem podniet. Domokrążcą, który kreuje marzenia klientów, a następnie je spełnia. Zręcznym prestidigitatorem, którego sztuczki potrafią omamić każdego. Białym szejkiem rodem z dzieła Felliniego, zapewniającym przeżycie romantycznej i pełnej wrażeń przygody.

Jak brzmi motto filmu – “Wszystko udokumentowane. Wszystko arbitralne”. Albo jak mówi sam protagonista swojemu wnukowi – liczy się tembr głosu i pewność siebie, a każda prawda może zostać sprzedana. Polityczne knowania mają charakter diaboliczny, ale trafiają też na podatny grunt. Przecież sam Berlusconi nigdy nic złego nie zrobił. On był tylko pomysłodawcą, źródłem idei, zaś wykonawcami byli jego pomagierowie, ludzie chciwi, potrafiący dla pieniędzy i dla zyskania sympatii szefa zrobić dosłownie wszystko.

IV

Zawiedzie się ten, kto będzie oczekiwać pełnej biografii Berlusconiego czy jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, jak udało mu się stworzyć takie imperium bez poniesienia jakiejkolwiek prawnej odpowiedzialności. Sorrentino kompletnie nie jest tym zainteresowany, niektóre wątki jedynie szkicuje (korupcja polityczna), inne prawie w ogóle pomija (podejrzany początek kariery).

Reżyser uczłowiecza protagonistę i nie robi z niego tyrana na modłę Franka Underwooda, co dzięki piekielnie zdolnemu Servillo wychodzi znakomicie. Polityk jest momentami śmieszny, momentami okrutny, lecz przede wszystkim jest mężczyzną starym, oglądającym kres swojego cesarstwa. Mimo że nadal nikt nie jest w stanie mu się oprzeć, to jego postać owiana jest aurą melancholii charakterystyczną dla ludzi, którzy zaczynają powoli witać się ze śmiercią.

Zobacz również: Recenzję filmu “Fuga”

Co jednak ważniejsze, Włoch nie tworzy filmu tylko o potężnym polityku. Już sam tytuł przecież wskazuje, na kogo warto zwrócić uwagę. Oni to również opowieść o “poddanych” włoskiego Napoleona, karłach moralnych, śliniących się na widok narkotyków i pieniędzy, a jednocześnie malutkich i zakompleksionych. Wśród nich jest Sergio, któremu władza pomogłaby przekreślić plebejskie pochodzenie, jest pochodząca z Albanii Kira (Kasia Smutniak), pragnąca być adorowaną i wielbioną, ale jest też łańcuszek bezimiennych postaci proszących o okruchy z pańskiego stołu. Momentami wydaje się nawet, że jeżeli ktoś w tej produkcji jest atakowany, to właśnie nie Silvio, lecz ludzie mu usługujący. Bo przecież gdyby nie ich martwe dusze i zgniłe zasady, to były premier nie mógłby żerować na ich najniższych instynktach. Skojarzenia z obrazem Wiecznego Miasta i jego mieszkańców zaprezentowanym przez Felliniego w Satyriconie nie powinny być przypadkowe. Nocne spacery w okolicach Koloseum i Forum Romanum przypominają, że władcy tacy jak Neron czy Berlusconi nie są błędami w systemie, a raczej wyrazicielami woli ludu i emanacją najgłębiej skrywanych społecznych atawizmów.

V

Oni jest filmem nierównym i najprawdopodobniej najsłabszą pozycją w ostatnich latach w karierze Włocha. Wycięcie scen pozbawiło widzów zapewne kilku istotnych elementów układanki, a i podejście autora do protagonisty jest momentami dyskusyjne. Zbyt często również kamera zawiesza oko na nagich ciałach, a zbyt krótko przygląda się politycznym i emocjonalnym machinacjom bohatera.

Mimo poszatkowanej narracji jest coś ujmującego w najnowszym dziele Paolo Sorrentino. Zostaje zaprezentowany świat zza kulis, do którego dostępu zwykli śmiertelnicy nie posiadają i mimo że jest on bardziej wytworem artystycznej fantazji aniżeli dokumentalnej precyzji, to udaje się uchwycić Włochowi nerw naszego świata. Świata fałszywych bożków i rozpasanych marzeń, świata pozbawionego moralnego hamulca i bombardującego bodźcami, przed którymi trudno się obronić. Wreszcie świata wiecznie umierającego i rodzącego się w konwulsjach. Bo przecież Berlusconi czuje się przeraźliwie samotny, posiadanie wszystkiego nie jest wystarczające. A jednocześnie reprodukuje swoim zachowaniem rzesze zapatrzonych w niego ludzi, potrafiących nie tylko naśladować jego uczynki, ale również gotowych do przekraczania kolejnych granic.

Można się zatem zżymać na manieryczność Sorrentino, można narzekać na spadek formy, lecz mimo to na świecie niewielu jest obecnie reżyserów potrafiących tak zręcznie żonglować różnymi konwencjami i estetykami, a jednocześnie zdolnych do nieszablonowego prezentowania postaci ze świecznika.

PublicystykaWywiady

Audiowizualni #1 – Piotr Rogucki o “Panu Kleksie”, teledyskach i wymarzonej roli

Maciej Kędziora

Od zawsze fascynowało mnie jakie filmy są najbliższe moim ulubionym muzykom, dla których – czy to przez teledyski, gościnne występy przed kamerami, czy też ukończone studia teatralne – kinematografia i teatr są bliskie. Co oglądają w trasie koncertowej, jakimi reżyserami się inspirują, a wreszcie – jakie produkcje najbardziej na nich wpłynęły i ich ukształtowały?

Dlatego też narodziła się seria Audiowizualni, w której spróbuje ustalić filmowe inspiracje moich ulubionych muzycznych twórców.

Część “ulubionych” jest kluczowa przy moim pierwszym rozmówcy, Panu Piotrze Roguckim. Wokalista legendarnego zespołu Coma, a także twórca jednego z najlepszych (w mojej opinii) albumów na polskim rynku pod tytułem J.P. Śliwa, jest idalnym wyborem również ze względu na swoją karierę aktorską – występował w TR Warszawa (“Giovanni” czy “2007: Macbeth”), oraz na dużym i małym ekranie – czy to w tegorocznych Gotowych na wszystko: Exterminator, czy też Misji Afganistan. Dodatkowo, podczas Męskiego Grania 2018, wraz z zespołem stworzyli wyjątkowy koncert Czemu nas tam nie ma, podczas którego zagrali wyjątkowe aranżacje utworów z Pana Kleksa, Pana Samochodzika, i Przybyszów z Matplanety, a w marcu przyszłego roku ukaże się płyta z piosenkami z uniwersum Ambrożego Kleksa.

Piotr Rogucki (środek) w filmie “Gotowi na wszystko: Exterminator”

Maciej Kędziora: Swego czasu wrzuciliśmy zdjęcie Benedicta Cumberbatcha z pomysłem, że mógłby Pana zagrać w biografii. A gdyby to Pan mógł zdecydować kto miałby wcielić się w Piotra Roguckiego to byłby to…?

  • Piotr Rogucki: To trudna decyzja, myślę, że jeśli chodzi o kwestie podobieństwa fizycznego to po lekkich poprawkach Brad Pitt dałby radę, natomiast od strony charakterologicznej i aktorskiej zdecydowanie Tomasz Karolak. Tak – to powinien być któryś z nich.

Jest Pan również aktorem. Gdyby mógł Pan wybrać rolę głównego bohatera w dowolnej filmowej biografii, to w kogo chciałby się Pan wcielić?

  • Nie będę oryginalny ale byłoby cudownie pożyć trochę życiem Davida Bowie, a z polskiego podwórka stać się Komedą albo Hłasko.

 

Swego czasu grał Pan w TR Warszawa pod okiem świetnego reżysera, pana Grzegorza Jarzyny. Czy jest coś czego się Pan od niego nauczył?

  • Każde spotkanie z wybitnymi ludźmi to pretekst do nauki. Od Grzegorza dostałem bardzo dużo. Przede wszystkim sposób myślenia o aktorstwie nie jako zewnętrznej umiejętności nabytych póz ale dynamicznym systemie kształtowania świadomości pod wpływem bodźców płynących od strony spektaklu.

Jeśli mógłby Pan wybrać jedno filmowe uzupełnienie swojej kariery muzycznej (produkcję, która na Pana najbardziej oddziaływała) to byłaby to? Parafrazując – jaki film najbardziej wpłynął na Pańską twórczość?

  • Będę szczery, na moją pierwszą twórczość wpływały raczej przeczytane lektury niż obejrzane filmy. Natomiast niezaprzeczalnie najnowsze działania muzyczne oparte są o głębokie inspiracje związane ze wszystkimi trzema filmowymi częściami przygód “Pana Kleksa”. Płyta z piosenkami z tego filmu ukaże się w marcu 2019.
Kadr z filmu “Pan Kleks w kosmosie”

Jeśli mógłby Pan wybrać dowolnego reżysera, który miałby nakręcić teledysk do Pańskiej piosenki to kto by to był i do jakiego utworu?

  • Jonathan Glazer najchętniej do całego albumu 2005 YU55

W jakim filmie z historii kinematografii chciałby Pan usłyszeć swoją muzykę i dlaczego?

  •  Hm… nie mam takich wyobrażeń więc trudno mi sobie coś zaprojektować. Wolałbym samemu stworzyć muzykę do jakiegoś nowego, inspirującego obrazu i  to taką, która będzie zapamiętana.

W XXI wieku trudno wyobrazić sobie muzykę bez teledysku. Jak ważną rolę w Pańskiej twórczości odgrywają teledyski?

  • Teledysk to współpraca z artystami wizualnymi, której owocem jest interpretacja piosenki według wizji twórcy, zatem dla mnie to dopełnienie własnej pracy i ważna informacja o tym co sam stworzyłem. Dodatkowo piosenka wraz z obrazem tworzy nowy rodzaj komunikatu dla słuchacza, widza. To już nie jest tylko piosenka, ani tylko obraz, ale współpraca za porozumieniem stron tworząca nową rzeczywistość artystyczną – czasem udana a czasem nie.
    Mój ulubiony teledysk do mojej piosenki stworzyli Zosia Zija i Jacek Pióro i jest to utwór “Dobrze”

Wywiad z Panem Piotrem Roguckim to dopiero piękny początek filmowej drogi, którą będziemy przemierzali z różnymi znakomitymi artystami polskiej sceny muzycznej. Audiowizualni powrócą ze zdwojoną siłą w Nowym Roku, ale zawsze z tą samą, niesamowitą mieszanką świetnej muzyki i legend kinematografii.

Recenzje

Pożegnanie Showmaxa, czyli 14 produkcji, które polecamy wam zobaczyć

Maciej Kędziora

Informacja gruchnęła niespodziewanie – Showmax z dniem 31 stycznia wychodzi z Polski. Jeden z największych graczy na naszym rynku streamingowym, znany z współpracy z Patrykiem Vegą (chociażby “Botoks” i “Plagi Breslau”), Wojtkiem Smarzowskim (“Ksiądz”), z współtworzenia SNL Polska, a także z kupowania praw do rozmaitych (również mniej znanych) polskich produkcji, zniknie bezpowrotnie. I o ile jego biblioteka na pierwszy rzut oka może wydawać się pusta, o tyle po dłuższych poszukiwaniach przygotowaliśmy dla was czternaście produkcji, które koniecznie trzeba zobaczyć przed zamknięciem platformy.


1. “Fanatyk” (2017) [czyli “Pasta ze szczupaka“] – reż. Michał Tylka

Showmax być może nie zdołał zdominować polskiego rynku leniwych kinomanów, którzy preferują domowe zacisze zamiast sali kinowych, wypełnionych wszelkiego rodzaju motłochem, jęczącymi bachorami i uporczywymi nastolatkami, kłującymi w oczy ekranikami smartfonów, lecz na stałe zapisze się w pamięci widzów, bowiem to właśnie na tej platformie światło dzienne ujrzał film niesłychanie zaskakujący. Dla wielu film ów kojarzył się z dorastaniem i radością, wywołaną czytaniem popularnych internetowych „past”. Mowa oczywiście o „FanatykuMichała Tylki – głośnym filmie nakręconym na podstawie jeszcze głośniejszej „pasty internetowej” autorstwa Malcoma XD.

Film-kuriozum, na całe szczęście nie podzielił szczególnie polskich internatutów, znaczna większość witała i oceniała go ciepło. Nie inaczej było ze mną, bowiem „Fanatyk” to dla mnie bardzo dobry film krótkometrażowy, przeskakujący z żartu do żartu z zawrotnym tempem. Reżyser doskonale zaprojektował scenografię, oddając pełnię tzw. „polskiej januszowości”, w dużej mierze dzięki zaskakująco porządnej grze Piotra Cyrwusa. Krótki czas trwania – niewiele ponad 30 minut – zabawne dialogi, sprawna reżyseria i scenariusz na tyle śmieszny, by rozbawić każdego sprawiają, że „Fanatyk” wciąż pozostaje dobrym filmem do obejrzenia w leniwe niedzielne popołudnie, gdy rodzina siedzi przy suto zastawionym stole, napełniając kolejne kieliszki wódką i pochłaniając horrendalne ilości babcinego sernika. (Poleca Konrad Bielewiejski)


2. “Fargo” (3 sezony, 2014-2017) – showrunner Noah Hawley 

Choć świat Fargo powstał już ponad 20 lat temu za sprawą wybitnego filmu “anty-noir” braci Coen o tej samej nazwie, to mamy dziś szczęście, bo telewizja zdecydowała się stworzyć serial, który jest jednocześnie swoistym hołdem pierwowzoru i jego wymarzoną kontynuacją.

Żaden z trzech sezonów nie posiada tych samych postaci, lini czasowej ani nawet lokacji – wszystko jednak trzyma spójność tematyczna i niepowtarzalny klimat. Wśród śnieżnych zasp Minnesoty czeka na nas absurdalny, często czarny humor, a w każdym z sezonów możemy liczyć na wybitne kreacje aktorskie znanych nam wszystkim twarzy. (Poleca Szymon Pietrzak)


3. “Zło we mnie” (2015) – reż. Oz Perkins – dostęp do 31 grudnia!

Film Oza Perkinsa, syna odtwórcy Normana Batesa z Hitchcockowskiej “Psychozy”, funduje nam jeden z najlepszych horrorów i zarazem jedną z największych niespodzianek ostatnich lat. Zło we mnie to opowieść o rozgrywająca się w zimowej scenerii w pobliżu miasteczka Bramford. Z jednej strony to losy dwóch uczennic katolickiej szkoły – Katherine (Kiernan Shipka) oraz Rose (Lucy Boynton). Chciałyby rozpocząć już ferie, ale z niewiadomych przyczyn ich rodzice nie przyjechali na czas. Czekają zatem na nich w prawie opustoszałym internacie. Z kolei Joan (Emma Roberts) w tym samym czasie (?) stara się dotrzeć do Bramford. Po co? Tego Perkins nam nie zdradza. Motywacje bohaterek wydają się dosyć mgliste, ale ich fabularne umiejscowienie nie jest przypadkowe. W bramfordzkim kompleksie przyjdzie im odnaleźć nie tyle okultystyczne sekrety szkoły, co mroczną naturę młodych dusz.

Dzieło to w pełni zasługuje na miano kina nowofalowej grozy. To quasi-arthousowa eksploracja nastoletnich obsesji, gdzie niejednoznaczne gesty są na tyle udziwnione, by powodować nerwowe zmarszczki na brwiach. Zachowania postaci podporządkowane są diegetycznemu demonowi, stąd półtoragodzinny Schreckgeist, który zmysłowo przenika film, stąd atmosfera obcości, wyalienowania – ale nie bohaterek, a samego widza. Oz Perkins osiąga niebywały efekt klimatyczny, sprowadzając nas do roli bezwiednego spektatora, poddanego wydarzeniom, których bieg będziemy mieli szansę w pełni ogarnąć dopiero pod sam koniec filmu.

Zwieńczeniem Zła we mnie (słusznie przetłumaczonego u nas z anglosaskiego February) jest maksymalnie dysturbująca ścieżka dźwiękowa reżyserskiego brata, Elvisa. To niepokojący ambient, który stopniowo przeradza się w ekstazę czystego zła z piękną instrumentalizacją folkową i eklektycznymi wokalami. Impresyjnie zapadło mi to w pamięć bardziej niż jakikolwiek inny soundtrack typu groźny ostatniej dekady (no, poza wyczynami Thoma Yorke’a w tegorocznej “Suspirii”). (Poleca Kamil Walczak)


4. “Ostatnia rodzina” (2016) – reż. Jan P. Matuszyński

Rodzina Beksińskich często bywa nazywana mianem “przeklętej”. Czy tak faktycznie było, można się dowiedzieć oglądając ten pozytywnie odebrany przez widzów film Jana P. Matuszyńskiego. Mimo pewnej krytyki, która spadła na twórców Ostatniej Rodziny, a która w głównej mierze dotyczyła nagięcia niektórych faktów z życia Tomasza i Zdzisława Beksińskich, osobiście uważam, że warto temu filmowi dać szansę. W głównej mierze ze względu na fenomenalne role Andrzeja Seweryna i Dawida Ogrodnika, wcielających się w głównych bohaterów. Na uwagę zasługuje także zarówno Aleksandra Konieczna w roli Zofii Beksińskiej, jak i Andrzej Chyra, odgrywający postać Piotra Dmochowskiego.

Ostatnia Rodzina to pozycja obowiązkowa nie tylko dla osób zafascynowanych malarstwem Zdzisława, czy też słuchaczy trójkowych audycji Tomasza. To film, który powinien obejrzeć każdy, kto w ostatnim czasie wątpił w stan polskiego kina. Nawet, gdy wcześniej nie słyszał nazwiska Beksiński. (Poleca Bartek Rusek)


5. “Na mlecznej drodze” (2016) – reż. Emir Kusturica

W 2016 roku Kusturica powrócił, po niemalże 10 latach przerwy, do kręcenia fabularnych. I zrobił to z gigantycznym przytupem. W swojej produkcji wrzuca widza w zaawansowany świat realizmu magicznego, w którym rzeczywistość miesza się z fikcją, zaskakując symboliką i wszechobecnym poczuciem humoru. Pięknie wykreowany świat skrywa w sobie urok wiejskiej prowincji, krwawą wojnę i jeden z najbardziej szalonych wątków romantycznych w historii kina.

Na dwie godziny zostaniecie przeniesieni do Bałkanów i ujrzycie obraz oparty na podstawie trzech prawdziwych historii i niezliczonej liczbie fantazji! (Poleca Andrzej Badek)


6. “Barton Fink” (1991) – reż. Bracia Coen

Nieco zapomniany film w dorobku braci Coen, a przecież to właśnie on pozwolił im ugruntować swoją pozycję czołowych amerykańskich postmodernistów dzięki zdobyciu aż trzech Złotych Palm na Fesitwalu w Cannes w 1991 roku, jak i pierwszych oscarowych nominacji duetu. Historia młodego żydowskiego pisarza, który zaczyna pracę w Hollywood lat 40., czyli w najbardziej cukierkowym okresie, wydaje się być materiałem na sielankę, ale z pewnością nią nie jest. Mroczny i zagadkowy film czasem jest kryminałem, czasem dramatem egzystencjalnym, a czasem komedią w nieco slapstickowym stylu. Jako pierwszy w dorobku rodzeństwa zdradza też fascynację wplataniem motywów biblijnych i studiowaniem perypetii niespełnionego artysty.

Impetu historii nadaje wspaniałe aktorstwo duetu Turturro – Goodman, ten drugi w nietypowej dla siebie, poważniejszej roli, zaliczający bodaj najlepszy występ w karierze. Choć obaj ci panowie są też w obsadzie “Biga Lebowskiego“, nie spodziewajcie się tutaj raczej memicznego, lekkiego obrazu – Barton Fink zdecydowanie wpisuje się w ten poważniejszy nurt twórczości Coenów. Dla fanów duetu to jednak pozycja obowiązkowa, a moim skromnym zdaniem to jeden z lepszych amerykańskich filmów pierwszej połowy lat 90. Zaś zakończenie “Bartona Finka” to jedna z moich absolutnie najbardziej ulubionych scen. (Poleca Maksymilian Majchrzak)


7. “Córki dancingu” (2015) – reż. Agnieszka Smoczyńska 

Rzadko zdarza się, by polski film podbił amerykański rynek, a jeszcze rzadziej ma to miejsce, gdy obraz ten przechodzi bez echa na naszym rodzimym podwórku. Takie właśnie są Córki Dancingu – produkcja, jak na rodzime standardy, dość niespotykana, surrealistyczna, a zarazem poruszająca i emocjonalna. Niesamowity zmysł muzyczny Smoczyńskiej pozwala nam całkowicie zanurzyć się w świecie przedstawionym i dać się uwieść dwóm głównym syrenom (szczególnie znakomitej Michalinie Olszańskiej).

Prawdopodobnie najbardziej dopracowana strona wizualna w polskim kinie ostatnich lat, świetna choreografia, bezpruderyjność, a także unoszący się w powietrzu duch PRL-u gwarantuje niezapomniane filmowe przeżycie, a także zapoznanie się z jedną z najważniejszych, młodych, polskich reżyserek. To będzie dancing waszego życia. (Poleca Maciej Kędziora)


8. “Zagubiona autostrada” (1997) – reż. David Lynch

Wolę zapamiętywać rzeczy po swojemu – kluczowe zdanie, które pada w tym drugim najlepszym filmie Davida Lyncha zdaje się być kluczem do całości tej filmowej zagadki. Bo „Zagubiona autostrada” jest przede wszystkim spojrzeniem na pamięć i wyobraźnię człowieka. Ubrana w neo-noirowy wystrój historia saksofonisty z Los Angeles szybko ucieka poza jasne tory zrozumienia, a my zostajemy na lynchowskim poboczu łapiąc każdą możliwą do uchwycenia wskazówkę, która naprowadzi nas na wyjaśnienie.

Ale David dobrze wie, że to, co przyziemne, nie jest celem w tak onirycznym medium, jakim jest kino. Kiedy struktura filmu załamuje się w połowie, żeby idealnie skleić się z początkiem na końcu, mamy ochotę równie płynnie powtórzyć seans wzbogaceni o nową wiedzę i emocję.

To świetny film, żeby na poważnie zacząć przygodę z Lynchem i jego tropami, jeśli widzieliście tylko „Miasteczko Twin Peaks”. Ale fani mistrza, którzy z jakiegoś powodu ominęli „…autostradę” również nie będą zawiedzeni – zdegenerowany obraz Los Angeles kojarzy się z „Mulholland Drive”, w którym zostanie później rozwinięty, a charyzmatyczny pan Eddy przywodzi na myśl Franka Bootha z „Blue Velvet”.

Wjeżdżajcie więc śmiało na „Zagubioną autostradę”. Możecie nawet nie zapinać pasów. (Poleca Michał Palowski)


9. “Nocny recepcjonista” (2016) – twórcy: Susanne Bier i David Farr

Jeśli szukasz nowego serialu, który nie nosi na sobie bagażu oczekiwań, o którego jakość możesz być pewnym, a jednocześnie nie będący rozwleczonym tasiemcem, to z czystym sercem polecam włączyć Nocnego Recepcjonistę.

Nieco sflaczałą fabułę w znacznym stopniu wynagradzają nam aktorskie kreacje, chemia najwyższej próby pomiędzy pięknym, lecz stanowczym Tomem Hiddlestonem, a bezwzględnym Hugh Laurie. Oboje igrają ze swoimi emploi, co dodaje szczypty świeżości dobrze znanym twarzom i daje im szanse na pokazanie się z innej strony. Gdy do tego dołożymy sprawną reżyserię, umiejętnie pociągnięte wątki poboczne i urocze tła, dostajemy dobrze napisany, przepełniony brytyjskim akcentem, często niespodziewanie zabawny serial, który niemal sam się ogląda.

Szczególnie jednak polecam ten serial dla miłośników The Crown. Nie z powodu stylistycznego podobieństwa czy fabularnych powiązań, lecz dla nagrodzonej Złotym Globem Olivii Colman, która także i w tym roku (za sprawą Faworyty) udowodniła, że bez żadnego problemu odnajdzie się w roli Królowej Elżbiety II. Tak samo jak doktor Greg House odnalazł się w roli najgroźniejszego handlarza bronią w Europie. (Poleca Martin Reszkie)


10. “Bracia Lumière” (2016) – reż. Thierry Frémaux

Zapytacie: po co oglądać filmy sprzed niemal 125 lat zmontowane w jeden długi cykl okraszony komentarzem “leśnego dziadka” z Cannes, skoro każdy z nich można osobno i legalnie włączyć na Youtube? No właśnie dla tego komentarza. Thierry Frémaux, dyrektor Instytutu Braci Lumière oraz festiwalu w Cannes, prezentuje początki kinematografii w odrestaurowanej, dostosowanej do współczesnych możliwości operatorskich, wersji, omawiając kulisy ich produkcji oraz samej “akcji” w sposób anegdotyczny i przepełniony urokiem głosu osoby zafascynowanej odkryciami pionierów z Lyonu.

Produkcji tej nie można wszak odmówić duszy, która w odpowiednich warunkach psychoklimatycznych jest w stanie posiąść nawet tych najbardziej sceptycznie nastawionych wobec kina niemego. Nieco gorzej radzi sobie z kontekstem historycznym, ale nie taki był też jej cel – historią zajmują się dokumentaliści, natomiast Frémaux odkrył na nowo magię drzemiącą w pierwszych filmowych ujęciach. (Poleca Tomasz Małecki)


11. “Dom zły” (2009) – reż. Wojtek Smarzowski

Wszystko wskazuje na to, że Wojtek Smarzowski nie uważał na lekcjach polskiego, gdy planowo przerabiać miał polski renesans, i nie wziął sobie do serca wersów chwalącego rodzimą wieś Jana Kochanowskiego. Reżyser „Kleru” od początku starał się przekonać swojego widza, że to właśnie na prowincji najłatwiej o dostrzeżenie zła, którym, według Smarzola, człowiek przesiąknięty jest do szpiku kości. Pięć lat po „Weselu” i dwa lata przed „Różą” światło dzienne ujrzała jego najbardziej dojmująca rozprawa o ludzkiej naturze: boleśnie brutalny i naturalistyczny „Dom Zły”.

Wpadający do stojącej samotnie chałupy po ugryzieniu przez psa Edward Środoń nie wie jeszcze, że ta impulsywna decyzja będzie najgorszą w jego dotychczasowym życiu. Cztery lata później, w akompaniamencie tłumu policjantów i prokuratora, grany przez Arkadiusza Jakubika protagonista powraca na miejsce felernych wydarzeń i po raz kolejny wraca myślami do tego, co wydarzyło się tamtej nocy. Wypowiedziane przez prowadzącego śledztwo funkcjonariusza słowa: „prawdy nie ma” to idealne podsumowanie tego przywodzącego na myśl „Rashomon” Akiry Kurosawy splotu scen z dwóch odmiennych planów czasowych. Granica pomiędzy rzeczywistością i fikcją zaciera się gdzieś pomiędzy bolesnymi wspomnieniami i wymuszonymi zeznaniami, a odpowiedzi na nurtujące pytania utonęły gdzieś w odmętach wszechobecnej degrengolady i nie są już dostępne dla ciekawskich oczu.

I próżno czekać tutaj na jakiś pozytywny akcent. Jest tylko ludzka chciwość i nieodwracalne skutki impulsywnych decyzji. Odpychający i chaotyczny styl Smarzowskiego jest tutaj celny jak nigdzie indziej. Jest po prostu życiowy. (Poleca Michał Piechowski)


12. “Rojst” (1 sezon, 2018) – showrunner Jan Holoubek

Autorski projekt Jana Holoubka na papierze ma wszystko, żeby zainteresować widzów i zyskać powszechną sympatię. Na liście płac figurują ważne dla polskiego kina nazwiska – Andrzej Seweryn, Piotr Fronczewski – czy zdobywający coraz większe uznanie Zofia Wichłacz i Dawid Ogrodnik. Projekt reklamowany był obłędnym teledyskiem do coveru piosenki Izabeli Trojanowskiej, tym razem wykonanym przez Monikę Brodkę.

Tymczasem sama premiera podzieliła widzów. Jedni zachwycali się stroną wizualną, klimatem późnego PRL-u, czy interesującą intrygą kryminalną, inni zżymali się na powtarzalność i lęk przed wyjściem poza schematy produkcji spod znaku “whodunnit”.

Niezależnie od opinii innych, warto zapoznać się z pięcioodcinkową propozycją odchodzącej platformy streamingowej i razem z bohaterami przekonać się, kto stoi za morderstwem lokalnego aparatczyka i prostytutki, z którą przyszło mu spółkować w lesie.


13. “Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj” (2008) – reż. Martin McDonagh

Niewielu mamy obecnie reżyserów pióra, lecz nawet w tym dość elitarnym gronie Martin McDonagh wychodzi przed szereg. Filmy Irlandczyka to przede wszystkim doskonale przemyślane pod kątem scenopisarskim dramaty, w których intryga, jako główne narzędzie dramaturgiczne, jest mozolnie konstruowana już od pierwszego ujęcia. Perłę w jego koronie stanowi natomiast In Bruges (Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj), utożsamiane zazwyczaj z zawoalowaną alegorią męki czyśćcowej.

McDonagh bezbłędnie lawiruje tu na granicy metaforyki a dosłowności, przepuszczając belgijskie przygody dwóch brytyjskich płatnych zabójców (Colin Farrell i Brendan Gleeson) przez mechanizm winy i odkupienia. To paradoksalnie najbardziej literackie i chętnie kłaniające się estetyce kryminału oraz czarnej komedii dzieło w dorobku McDonagha przeszło jednak bez większego echa w polskich kinach w roku 2008 – głównie ze względu na raczej nietrafioną, tandetną kampanię promocyjną dystrybutora. I jeśli do czegoś Showmax może się jeszcze przydać, to właśnie do ponownego odkrycia tego nieco zapomnianego diamentu. (Poleca Tomasz Małecki)


14. “Ulice w ogniu” (1984) – reż. Walter Hill

W wielu kręgach twórczość Waltera Hilla nie jest doceniana, a przecież gdyby nie jego “The Driver” (1978), to później nie mielibyśmy filmu Nicolasa Winding Refna o podobnym tytule. Nakręcone sześć lat później Ulice w ogniu może i nie są aż tak inspirujące dla kolejnych twórców, niemniej jednak prezentują estetykę pojawiającą się po częstokroć w wielu innych produkcjach.­

Neonowe światła, retro-futuryzm, pulsująca muzyka, unosząca się nad tym wszystkim aura kiczu – propozycja Hilla powinna spodobać się każdemu, kto uwielbia ejtisowe gatunkowce, nie boi się maczystowskich bohaterów i lubi spędzać czas na oglądaniu filmów, które przede wszystkim oferują rozrywkę. Dodatkową zachętą powinna być możliwość obejrzenia Willema Defoe w jednej z jego pierwszych ról. (Poleca Marcin Kempisty)

Oczywiście nie są to wszystkie produkcje, które są warte zobaczenia, ale przynajmniej pewna pula pozwalająca wam wypełnić resztkę wolnych, świątecznych dni, a także zimne, styczniowe wieczory. Jednocześnie żywimy nadzieje, że Showmax będzie jedynie wyjątkiem i do Polski będą przychodzić nowi potentaci rynków streamingowych, a nie od nas uciekać. Chcemy zakończyć ten tekst pozytywnie, ważnymi w tym okresie życzeniami, płynącymi prosto z serca od całej naszej redakcji:

Wesołych świąt!

Recenzje

„Fuga” [Thriller reżyserki „Córek dancingu”] – Recenzja

Wiktor Małolepszy

Najnowszy film Agnieszki Smoczyńskiej otwiera jedna z najmocniej zapadających w pamięci scen, jakie widzowie mieli okazje obejrzeć w polskim kinie w tym roku – grana przez Gabrielę Muskałę tajemnicza blondynka chwiejnym krokiem wynurza się z mroku tunelu kolejowego. Porusza się niepewnie, zdaje wrażenie nieświadomej otoczenia, w którym się znajduje, czym zwraca uwagę paru oczekujących na pociąg gapiów. I nagle, ku większej konfuzji – ich i widza – kobieta dokonuje aktu publicznego oddania moczu. Tą sceną Muskała-scenarzystka i Muskała-aktorka sygnalizuje, że nie będzie to produkcja wpisująca się w nasze – zasiadających przed ekranem – przyzwyczajenia i oczekiwania. Składa obietnicę przekroczenia pewnych ram, co z reżyserką Córek dancingu u steru wcale nie musi wydawać się pustym gestem.

Fuga opowiada historię dziejącą się dwa lata po tym wydarzeniu. Alicja, teraz z pofarbowanymi na czarno włosami, bierze udział w programie telewizyjnym, mającym za zadanie pomóc jej w odnalezieniu swoich bliskich. Po zaledwie paru minutach dzwoni  jej ojciec, lecz zwraca się do kobiety imieniem Kinga. Okazuje się, że cierpi ona na fugę dysocjacyjną – chorobę objawiającą się kompletną utratą dawnej tożsamości, osobowości, wspomnień. Autorki konsekwentnie budują cały film wokół owej przypadłości i jej efektów oraz zestawieniu starego, zachowanego w gąszczu wspomnień obrazu protagonistki z jej nową postacią. Lub właściwie z kompletnie nieznajomym człowiekiem odzianym w znajomą skórę.

Serce produkcji stanowi Gabriela Muskała. Gra niezwykle wymagającą rolę – jej bohaterka to w końcu ofiara choroby, naznaczona przez enigmatyczne, niebezpieczne życie – najprawdopodobniej na ulicach wielkich miast. Ta tragedia traktowana jest jednak w Fudze jako element emancypacji. Alicja to silna, arogancka, wulgarna kobieta. Do świata odnosi się przez ostry sarkazm – barierę oddzielającą ją od emocjonalności, pozwalającej jej przetrwać w niesprzyjających warunkach. Nic więc dziwnego, że odpycha tych nieznajomych, którzy chcą na nią nałożyć kajdany tradycyjnych ról kobiecych – córki, żony, matki.

Ważnym elementem Fugi jest właśnie ten dysonans między oczekiwaniami społecznymi wobec kobiet a postacią Muskały. Smoczyńska wrzuca Alicję w sam środek rodzinnego mikrokosmosu i chętnie stosuje kontrast, aby jeszcze wyraźniej nakreślić jej obcość. Rozmowa protagonistki z matką odbywa się podczas prasowania ubrań. Z ojcem – w drodze do urzędu. W scenie rodzinnej kolacji w restauracji jej szwagier prowadzi długie rozmowy telefoniczne, podczas gdy jego żona siedzi potulnie, wyraźnie zakłopotana zaistniałą sytuacją, ale pozbawiona siły sprawczej i głosu. Chwilę później wyzwolona Alicja uwodzi swojego męża i – łaskawie – pozwala mu się do niej zbliżyć.

Film jest też pokazem umiejętności reżyserskich Smoczyńskiej – słusznie nagrodzonej w Gdyni. Chociaż zwiastun może sugerować coś zupełnie innego, Fuga to naprawdę mroczny thriller. Początkowo film zdaje się mieć prostą linię fabularną, lecz co jakiś czas, im dalej tym częściej, przetykana jest ona koszmarami i wizjami dręczącymi główną bohaterkę. Choć początkowo się temu opiera, to powrót do starego domu wywołuje u niej natłok tajemniczych obrazów – wyglądających jak wspomnienia, ale zbyt surrealistycznych, by nimi w rzeczywistości być. Smoczyńska i tutaj zręcznie zestawia bohaterów – tym razem ich sposób postrzegania świata. Alicja-Kinga, mimo tego, że twardo stąpa po ziemi, niejednokrotnie popada w trans, a nawet traci kontakt z rzeczywistością i poddaje się silnym reminiscencjom. Wyraźnie kontrastuje to ze świetnie zagraną przez Łukasza Simlata postacią męża – człowieka wycofanego, racjonalnego, doskonale znającego ciało swojej żony, lecz niemogącego się pogodzić ze zmianą, która zaszła w jej osobowości.

Jedną z największych zalet filmu jest warstwa wizualna. Przepiękne zdjęcia Jakuba Kijowskiego skutecznie tworzą mroczny, surowy nastrój zarówno podczas intymnych zbliżeń, jak i szerokich ujęć chłodnego krajobrazu. Potęgują one znajdującą się w centrum psychodramę i czasami pozwalają widzowi odetchnąć wcale nie wytrącając nic z konsekwentnie budowanego klimatu. Same wnętrza, w których obcują bohaterowie mogą uzasadnić chłód, z jakim odnosi się do siebie para. Surowe, wielkie, nowoczesne mieszkanie z gigantycznymi oknami – położone na uboczu, tuż przy lesie. Z jednej strony niezręczna transparentność, z drugiej – osamotnienie na skraju cywilizacji i natury.

Nie przekonuje mnie jednak w Fudze ilość skrótów myślowych i niedopowiedzeń. O tych dwóch latach, które Alicja spędziła poza domem, nie wiadomo nic. Smoczyńska i Muskała rozrzucają między dialogami strzępki informacji, lecz do końca seansu widz czeka na jasne wyjaśnienie, które niestety nie nadchodzi. Tym samym zmuszają go do snucia domysłów i przypuszczeń niezamierzenie kontrastujących z wizerunkiem głównej bohaterki. Bo owszem, jest ona wzmocniona tymi doświadczeniami, co jest widoczne w jej ironicznym podejściu do innych, ale nie widać w niej żadnej tragedii. Wygląda bardziej jakby wyszła z wojska, albo ze szkolenia dla komandosów, a nie jakby spędziła dwa lata na ulicy. Twórczynie wymagając od widza, że uwierzy, iż kobieta przeżyje dwa lata w koszmarnych warunkach bez żadnych blizn na psychice (nie mówiąc już o jej ciele, na którym pojawiła się zaledwie jedna mała szrama na twarzy) odnoszą porażkę. Takie uproszczenia fabularne mogą pomagać w konstrukcji thrillerowego napięcia, lecz w tym przypadku uderzają w spójność historii i wiarygodność protagonistki, co w filmie opierającym się na silnej psychologizacji bohaterów może podważyć całą efektywność budowanej intrygi.

Na szczęście, pomimo tych wad, Fuga jest triumfem Muskały. W brawurowy sposób zagrała bardzo wymagającą rolę i przede wszystkim napisała zniuansowany, podejmujący aktualne kwestie scenariusz. Taka tematyka jest niezwykle ważna szczególnie w Polskim kinie, w którym wciąż za mało jest wątków feministycznych, stawiających w centrum kobiecą perspektywę. Bardzo cieszy mnie, że dwa najciekawsze rodzime dramaty psychologiczne w tym roku (Fuga i Wieża. Jasny Dzień) stawiają sobie za cel zaadresowanie tych problemów. Z ekscytacją będę śledził rozwój obu reżyserek, bo wierzę, że to, co zaprezentowały, to dopiero przedsmak ich wielkiego talentu.

Ocena

7 / 10
Recenzje

“Aquaman” [Czyli Pan Schematów i Oceanów] – Recenzja

Maciej Kędziora

‍Legenda o mitycznym zbawcy Atlantydy, który uleczy uciemiężony lud i połączy pięć podwodnych królestw, miała być również kolejnym krokiem do wyzwolenia filmów uniwersum filmowego DC z estetycznych łańcuchów, narzuconych przez Zacka Snydera; całkowitym odcięciem się od mroku, udaną transformacją w przyjemne produkcje, będące powiewem świeżości  i próbą wprawienia w ruch lekko zardzewiałych trybów maszyny pod nazwą Box Office. I choć Aquaman zdaje się być krokiem w dobrą stronę, to nadal odnosi się wrażenie, że oglądamy znaną nam z produkcji Marvela historię podaną w sposób dość, by użyć łagodnego słowa, przaśny.

Zobacz również: “Wielka draka w chińskiej dzielnicy”. czyli o świętach z Kurtem Russellem

Co ciekawe, ów “Marvelovość” w Aquamanie stanie się w pewnym momencie aż nieznośna. Znamienne będzie poczucie, że oglądamy tak naprawdę reinterpretację Czarnej Pantery, połączoną z ikonicznymi scenami z Harry’ego Pottera. Ot cała historia opowiada o wyklętym potomku, który posiada niezbywalne prawa do tronu, o ukrytym przed światem zwykłych śmiertelników, niesamowicie rozwiniętym technicznie światem (Wakanda?), o zemście za zabójstwo ojca, o naturalnej dominacji nad innymi, którą wreszcie należy pokazać. Arthur Curry musi stawić czoła Królowi Ormowi (walka T’Cahlli z Erikiem), który pragnie ukarać świat za zanieczyszczanie mórz i oceanów, a by ukazać barbarzyństwo “powierzchniowców” wynajmuje jednego z nas – pirata Mantę – by ten dokonał dzieła zniszczenia zabytkowych ruin (czy nie to samo robiła postać Michalea B. Jordana i Andy’ego Serkisa?). Tak samo, gdy w jednej z pierwszych scen, młody wówczas Arthur zatrzymuje w sposób nadnaturalny rekina (ratując swojego prześladowcę) i przywołuje resztę ryb z oceanarium, przed oczami mamy pierwszy kontakt Pottera z wężami podczas wycieczki szkolnej.

Fot. Warner Bros.
Fot. Warner Bros.

James Wan ujawnia swoje inspiracje już w otwierającym kadrze, gdy narrator w postaci Jasona Mamoy cytuje Juliusza Verne’a, opowiadającego o wpadających na siebie statkach (co ma być paralelą do spotkania rodziców przyszłego Aquamana). I ten duch powieści Francuza będzie się unosił od początku do końca seansu. Czy to w momencie gdy Arthur dosłownie zbliży się do Jądra Ziemi, czy gdy wraz z Merą będzie zmuszony odbyć podróż (prawie) dookoła świata, a my poczujemy dreszcze żenady, gdy wraz z ich przybyciem na Saharę, z głośników rozlegnie się głos Pitbulla i bezwstydny cover Toto – Africa, pod tytułem Ocean to ocean. O ile geniusz pisarski twórcy Tajemniczej wyspy jest niezaprzeczalny, o tyle wszystkie odwołania kulturowe w Aquamanie zdają się po prostu dziecinne. Tak jak w Avengersach Spider-Man wzoruje się na Obcym 2, tak tu Arthur ratuje siebie i Merę w sposób wzięty z Pinokia.

Zobacz również: Recenzja “Mojego pięknego syna”

Problemem z jakim mierzy się Wan jest również miejsce akcji, wymuszające na nim narrację pod wodą. Powoduje to spłaszczenie wszystkich emocji, gdy w najbardziej dramatycznych momentach widzimy pływającego po rafach koralowych Williama Dafoe, którego nogi wyginają się w cztery strony świata w skutek nie do końca udanego obrobienia w green screenie. Z drugiej strony – co trzeba oddać – Atlantyda w wizji twórcy Piły wygląda niesamowicie i jest bardzo dopracowana, w każdym, nawet najmniejszym szczególe (wygląda zaskakująco dobrze nawet w 3D!). Choć paradoksalnie w fabule nie ma słynnego dla DC mroku, jest on nieodzowny w niektórych kadrach, w których – niestety – nic nie widać, bo jest za ciemno.

Najtrudniej w przypadku Aquamana ocenić jednak samą opowieść i scenariusz. Z jednej strony Wan zarzuca nas całkowicie nieśmiesznymi one-linerami wygłaszanymi przez zaskakującego spiętego Mamoę, a z drugiej udaje mu się zbudować jeden z lepszych wątków miłosnych w historii filmów sygnowanych przez DC. Nie przeszkadza tu również obecna patetyczność – co jednak jest problemem większości filmów z gatunku superhero – choć niestety zbyt często przeradza się ona w uprawianie nieznośnej tromtadracji.

Jason Mamoa, mimo paru wpadek w pierwszej połowie filmu (będącej znacznie gorszą niż druga), udowadnia że posiada tę niepowtarzalną charyzmę, która umożliwia mu porywanie widza i powoduje, że jakkolwiek zależy nam na jego finalnym sukcesie. Problem w tym, że większość drugiego planu zlewa się tutaj w całość – Patrick Wilson wygląda na wynudzonego, William Dafoe nie może odnaleźć się w realiach CGI, a Nicole Kidman jest ograniczana przez swój obrzydliwy wizualnie kostium. Jedynie Amber Heard jest tu promykiem nadziei na to, że można mieć jakąkolwiek chęć do występowania w filmach DC.

Zobacz również: Recenzję filmu “Kursk”

Na początku wspomniałem o przaśności – i tak niestety jest. Mamy przepych, rokokową mdłość wyrazu, brak smaku w niektórych, nie tyle niewybrednych, co po prostu głupich żartach, oraz bardzo nijaką ścieżkę dźwiękową, która przecież zawsze była ostoją produkcji z Ligą Sprawiedliwości w tle. Po raz kolejny w obranym przez nich stylu bardziej widać próby usilnego bycia młodzieżowym i popularnym niżeli faktycznego zrozumienia współczesnych realiów kinematograficznych.

Fenomen Wonder Woman nie polegał bowiem na nowatorskim podejściu, ale na historii przepełnionej pasją i niespotykanej wizji artystycznej Jenkins. Projekt Wana jest natomiast wtórny, ale jeśli – jakimś cudem – nie widzieliście żadnego filmu z gatunku superhero w tym roku, to Aquaman będzie wam się wydawał czymś całkowicie świeżym i fascynującym. Reszcie pozostanie tylko walka wieńcząca całą podróż Arthura, z zapewnieniem, że Aquaman powróci. Co smutne – chyba jednak niestety.

Recenzje

“Faworyta” – Recenzja

Marcin Kempisty

Przestrzeń: jeden z pałaców królowej Anny Stuart, z dala od wścibskich spojrzeń, otoczony pieczołowicie pielęgnowanym parkiem, a dalej puszczą pełną dzikiej zwierzyny. Sam budynek utrzymany w znakomitym stanie, ze ścianami zdobionymi różnego rodzaju złoceniami, gobelinami, portretami przodków i obrazami o tematyce mitologiczno-religijnej. Podwieszone pod sufitami żyrandole wyglądają jak szklane koralowce. Komnaty duże, przestrzenne, nieodbierające poczucia wolności. Ogromne okiennice wpuszczają słoneczne promienie, a gdy ich zabraknie, w ruch idą niezliczone zastępy świec, wydobywające z cienia ludzkie sylwetki. Pałac nie ma struktury jednorodnej, w jego murach istnieje wyraźnie wyznaczona granica między przestrzenią życiową dla władczyni i arystokracji, a miejscem pracy dla służby i wszelkich przedstawicieli plebsu.

Zobacz również: Felieton o “Wielkiej drace w chińskiej dzielnicy”

To w tych warunkach Yorgos Lanthimos odegra kostiumowe dziady, wskrzesi prawdziwe postacie, wypełni je założeniami fikcyjnego scenariusza i rozpęta szalone widowisko pełne perwersyjnego humoru i bezczelnego okrucieństwa. Wedrze się ze spojrzeniem dwudziestopierwszowiecznego artysty w głąb wielowiekowej instytucji, po nowoczesnemu rozedrze szwy obyczajowe, przenicuje konwenanse i zabawi się oczekiwaniami odbiorców. Zamknie bohaterów w złotej klatce, poza kadr wyrzuci historyczne wydarzenia, zdejmując z podglądanych ludzików ciężar życia codziennego, a co za tym idzie zachęcając ich do postępowania w zgodzie z fantazjami i nieskrępowanego oddawania się tłumionym perwersjom. Grek zaprezentuje tym samym w Faworycie materiał uszyty z pozornie sprzecznych materiałów, jednocześnie hołdując tradycji i wprowadzając nowy rodzaj dyskursu do kina mainstreamowego.

Założenia stojące za najnowszym filmem Lanthimosa wydają się dosyć konwencjonalne: oto na dwór królowej Wielkiej Brytanii (Olivia Colman) przyjeżdża biedna Abigail (Emma Stone), córka pijackiego szlachcica, co to cały majątek przy karcianym stoliku zmarnotrawił, skazując resztę rodziny na zatracenie. Abigail nie ma przed sobą żadnych perspektyw, w pewnym momencie musiała nawet korzystać z powabów swojego ciała, żeby przetrwać, dlatego też liczy na to, że urzędująca przy władczyni daleka kuzynka Lady Marlborough (Rachel Weisz) pomoże jej uciec przed kłopotami i zapewni wikt w pałacu. Może to być o tyle łatwiejsze, że wprawdzie Sarah posiada męża, zacnego wojskowego dowódcę, ale pod jego nieobecność zdarza jej się najczęściej nocować u boku Anny Stuart. Kobiety łączy zażyłość dalece wykraczająca poza relacje “zawodowe”, więc grana przez Stone bohaterka stosunkowo prędko porzuca mycie podłóg na rzecz znacznie wygodniejszej służby u boku krewnej. Szybki awans społeczny pozwoli na przedstawienie dworskiego życia z perspektywy osoby dopiero wchodzącej w ten świat, nieświadomej jeszcze wszystkich niepisanych zasad, koneksji oraz politycznych aliansów.

Wystarczy ledwie kilka pierwszych minut filmu, by reżyser lekką ręką przekreślił całą tradycję ukazywania brytyjskiej Korony. W Faworycie nie sposób uświadczyć nabożnego podejścia a’la Stephen Frears, nikt również nie bije pokłonów przed królową, jak przed Elżbietą II w serialowym The Crown. Czoło Greka jest nieskalane wiernopoddańczym uderzaniem o bruk, próżno w jego taktyce szukać uwznioślania, idealizowania, czy też nadmiernego fetyszyzowania głowy brytyjskiego państwa. Anna Stuart jest w jego obiektywie postacią słabą pod względem politycznym, uzależnioną od woli kochanki, ale jednocześnie potrafiącą w krytycznych momentach wykrzesać z siebie siłę i postawić na swoim. Colman bywa na przemian rubaszna, seksualnie niezaspokojona, ale również płaczliwa i skora do obżarstwa, co kończy się wymiotami. Lanthimos przedstawia ostatnie chwile dynastii Stuartów na tronie, ale nie roztacza przed widownią epopei na wzór Luchino Viscontiego. Pewien etap w historii zostanie definitywnie zakończony, ale to nie jest powód do snucia fatalistycznych wizji. Mimo że królowa ma za sobą tragiczną przeszłość, wszak kilkunastokrotnie poroniła, lub rodziła nieżywe dzieci, to obowiązkowy w takich przypadkach dekadencki odorek zostaje zastąpiony niemalże kampową dezynwolturą oraz wisielczym poczuciem humoru.

Zobacz również: Recenzję “Mojego pięknego syna” z Chalmetem i Carellem

Pierwsze skojarzenia łączą Faworytę z kubrickowskim Barrym Lyndonem, nie od dziś przecież wiadomo, jak silnie kino Greka zakorzenione jest w twórczości autora Lśnienia. Powiązanie to uzasadnione, chociaż zbyt oczywiste, sklecione na oczywistych przesłankach, lecz prowadzące do mylnych wniosków. Najnowsza produkcja Lanthimosa to niewątpliwie hołd w sferze formalnej, złożony poprzez wykorzystanie wielu podobnych zabiegów technicznych – rezygnacji w niektórych scenach ze sztucznego oświetlenia, czy kombinowania z ogniskową obiektywu w celu uzyskania “panoramiczności” obrazu. Artystów łączy wskrzeszenie osiemnastowiecznej aury, lecz dzieli ich cel wędrówki. O ile dzieło Stanleya Kubricka cechuje monumentalność, niebywały rozmach i “malarskość” kadrów, o tyle recenzowany tytuł odznacza się znacznie większą dynamiką narracyjną i ekspresją wykonania. W Faworycie czas nie jest komarem zatopionym w bursztynie, lecz wartkim strumieniem, w którym trzeba za wszelką cenę się utrzymać.

Wprawdzie twórca Zabicia świętego jelenia stara się niekiedy malować kadry i ozdabiać je kunsztownymi ornamentami, lecz wydaje się, że bardziej jest on zainteresowany dynamiką relacji, szybkimi najazdami kamery, nadążaniem za dialogami wystrzeliwanymi jak z karabinów maszynowych. W pamięci pozostaje sposób wydobywania sylwetek z cienia przy pomocy światła świec, gdy np. Emma Stone podgląda kochanki, przypominający barokową estetykę, lub obrazy Georgesa de La Toura, ale są to jedynie przebłyski, intuicyjne poszukiwania nawiązań, aniżeli poświadczone fakty, jak w przypadku wnikliwego studiowania przez Kubricka obrazów Williama Hogharta czy Thomasa Gainsborough.

Co jednak najważniejsze, odejście Lanthimosa od Amerykanina polega na eksploatowaniu komizmu, na odszukiwaniu pokładów humoru tam, gdzie widz raczej nie spodziewałby się ich odnaleźć. Próżno szukać w Faworycie subtelnej ironii, zdystansowanego podejścia do obserwowanej rzeczywistości czy delikatnego kreślenia różnic między bohaterami. Grek notorycznie korzysta ze slapstikowych zagrywek, bez wahania sięga po kampową przesadę, wtyka postaciom w usta bluzgi sypiące się przy każdej sposobności. Dzieło autora Lobstera przypomina wesołe miasteczko oferujące feerię wizualnych ekscesów, począwszy od popychania w błoto kobiet, wymiotów, fantazyjnie pomalowanych męskich twarzy, wyścigów kaczek, rzucania owocami w stronę nagiego, otyłego szlachcica, a skończywszy na leśnych, wyuzdanych schadzkach.

Przekreślenie przez Greka dominujących tendencji polega również na oddaniu kobietom całkowitej władzy i ukazaniu ich w przeróżnych odcieniach. Zarówno królowa Anna, Sarah Marlborough, jak i Abigail, nie są cnotliwymi białogłowami rozczytanymi w ckliwych romansach. Nie rzucają rękawiczek dla dzielnych młodzieńców, nie wzdychają, nie łkają spazmatycznie, nie ukrywają się za sztywnym gorsetem przekonań. Każda z bohaterek jest na swój sposób silną osobowością, łapczywie pożerającą kolejne dni, dramatycznie poszukującą spełnienia, blichtru, czy uznania. Można by było nawet pokusić się o stwierdzenie, że te postaci mogłyby znaleźć się na feministycznych sztandarach, gdyby jednak ich zachowania nie cechowała obłuda, egoizm i umiejętność doszczętnego zniszczenia przeciwnika. W Faworycie nie ma zatem miejsca dla mężczyzn. Są oni albo słabymi, zmanieryzowanymi paniczykami (Nicholas Hoult), albo marionetkami w rękach partnerek (Mark Gatiss). Żołnierzyki biją się na wojnie, o której tylko się debatuje, a jedyne strzały na ekranie padają w trakcie polowań urządzanych przez Rachel Weisz.

Wszystkie wymienione powyżej przemyślenia i doznania skłaniają do jednoznacznego obwołania Faworyty arcydziełem. Oglądanie tego filmu naprawdę sprawia mnóstwo przyjemności, niektóre sceny wywoływały podczas pokazu spazmy śmiechu wśród znacznej części widowni. Po seansie pozostaje jednak pewien niesmak, co staje się już normą w kontekście twórczości greckiego artysty, jak gdyby był on blagierem oferującym najdoskonalsze produkty, lecz tak naprawdę zapewniającym ugaszenie jedynie podstawowych pragnień. Zdaje się, że udało mu się stworzyć perfekcyjny produkt pod kątem upodobań odbiorców, który marketingowo sprzeda się znakomicie, mimo że absolutnie jest pójściem na łatwiznę. Kino kostiumowe bywa zazwyczaj uwielbiane, mieszanie tragizmu z komizmem pozwala uniknąć wyszydzanej patetyczności, silne bohaterki wpisują się umiejętnie w feministyczne strategie, zaś wewnętrzne zepsucie tych samych bohaterek to oręż w ręku tych, dla których przemoc władzy nie wynika z pierwiastka męskiego, lecz z istoty samej władzy.

Można się również zżymać na sam sposób wykreowania bohaterek, których postępowanie nie ma żadnego uzasadnienia. Reżyser tym razem nie może się ukryć za fasadą dystopii (Lobster), nie może przyoblec w szaty uniwersalnego mitu (Zabicie świętego jelenia), lecz tworzy tragikomedię charakterów, mających swe źródło tylko w fantazji autora. Naturalnie Faworyta nie jest i nigdy nie miała być moralitetem czy studium psychologicznym, niemniej jednak przyświecająca wszystkim podejmowanym działaniom zasada deus ex machina na dłuższą metę wydaje się być bolesnym uproszczeniem, ucieczką przed ukonkretnieniem problemu, wytrychem umożliwiającym budowanie świata przedstawionego na tylko sobie znanych prawach i tym samym zmuszającym widza do zaakceptowania tej taktyki.

Lanthimos gra na wielu instrumentach, rozpisuje partyturę na orkiestrę tematów i chwytów stylistycznych, starając się każdego zadowolić. Rozplątuje pruderyjny kostium konwenansów, wprowadza własne perwersyjne imaginarium w ramy kina mainstreamowego, tworząc danie bodaj najłatwiejsze do przetrawienia ze wszystkich do tej pory zaprezentowanych. Grek mizdrzy się i łasi, puszcza oko i uwodzi, a jednocześnie niewątpliwie udoskonala rzemiosło, co prowadzi do osiągania coraz lepszych efektów. Faworyta jest filmem na tyle sprawnie zrealizowanym, że na pewno spadnie nań deszcz nagród, i na tyle atrakcyjnym, że na stałe zapisze się w świadomości wielu odbiorców. Wydaje się jednak, że ten lanthimosowski rozkrok między osobistym temperamentem, a “grą pod publiczkę” musi wreszcie się zakończyć.


Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.