Recenzje

“Heavy Trip”, czyli komedia, od której śmieszniejszy jest najmniej wyszukany slapstick [RECENZJA]

Tomasz Małecki

Kojarzycie sytuację, gdy podczas wyjątkowo nużącego/żenującego/słabego (niepotrzebne skreślić) seansu z nadzieją, ale i często też z rozczarowaniem, spoglądacie na zegarek licząc, że do jego zakończenia pozostały już tylko minuty? Mam nadzieję, że tak, bo na podobnych zasadach (jeśli się zdecydujecie, a od tego będę starał się was odwieść) może wyglądać wasz kontakt z Heavy Trip. Z tą tylko różnicą, że zamiast zegarka, nerwowo będziecie wertować kartki kalendarza, gdyż nierozłączną wątpliwością towarzyszącą filmowi duetu Laatio&Vidgren jest ta dotycząca daty jego premiery. Czy bowiem w 2019 roku, czyli w czasach naznaczonych przez przekaz audiowizualny i zdawałoby się eksploatujących do granic jego komunikacyjne możliwości, nadal można tworzyć tak archaiczne komedie, przy których slapstick drugiego dziesięciolecia XX wieku okazuje się wciąż świeżą i błyskotliwą formą humorystyczną? Odpowiedź brzmi: tak. A prócz rodzimych romkomów, dowodów na taki stan rzeczy dostarczają również Finowie.

Fot. kadr z filmu
Fot. kadr z filmu

Czterech introwertyków, skandynawska wieś i wspólna pasja – metal. W podobnym tonie utrzymana jest większość historii skandynawskich zespołów muzycznych parających się ciężkim brzmieniem, jednak to nie stereotypowość czy powtarzalność narracji decyduje o marności Heavy Trip. Tym jest zaś… sam humor, czyli de facto wszystko, czego od filmu gatunkowego moglibyśmy oczekiwać. Co więcej, problem z humorem w Heavy Trip dotyczy więcej niż tylko jednego, stricte strukturalnego poziomu. Wiele w nim jest bowiem pomysłów dobrych, w koncepcie odwołujących się do świadomości uczestników oraz obserwatorów metalowej sceny muzycznej, lecz ich egzekucja albo nie następuje w ogóle, albo – co gorsza – razi swoją niefrasobliwością. Najbardziej rzuca się w oczy bodaj fakt, że zespół “protagonistów” nazywa się Impaled Rektum, co zważywszy na fiński kontekst oraz istnienie prawdziwej legendy blackmetalowego brzmienia o nazwie Impaled Nazarine, mogłoby sugerować próbę podjęcia ironicznego dialogu z mitologią okalającą muzyków. Nic takiego jednak nie następuje, a twórcy zdają się zupełnie ignorować kontekst, jaki znajdował się dosłownie przed ich oczyma, wobec czego zasób tej pewnej, błyskotliwej bezczelności pozostał całkowicie nietknięty.

Fot. kadr z filmu
Fot. kadr z filmu

Trudno jednak dziwić się powierzchowności Heavy Trip, gdy już na starcie dowiadujemy się, że muzycznym bohaterem filmu jest deathcore, czyli podgatunek nie odznaczający się zbyt wielkim poważaniem i stanowiący metalowy odpowiednik disco polo. Gdyby ten fakt był wykorzystany w celach satyrycznych, wpisując się w przerysowaną, efekciarską estetykę samego deathcore’u, to wpłynąłby na konwencję całego filmu, napędzając jej walor humorystyczny i prawdopodobnie czyniąc zeń film spełniony. Lecz także w tym kontekście twórcy zdają się ślepi na podsuwane im przez rzeczywistość absurdy, próbując uogólniać rzeczy szczegółowe i przez to wyśmiewając jedynie własną małostkowość.

Zobacz również: Recenzję filmu “Samui Song”

Nie dalej jak miesiąc temu dane mi było obejrzeć poruszający się po identycznym polu tematycznym i podobnym zamiarze estetycznym film Jonasa Åkerlunda pt. Władcy chaosu, który wówczas wydał mi się zbyt infantylny, aby być w pełni celną satyrą na społeczny fenomen muzyki metalowej, lecz w porównaniu z Heavy Trip jestem skłonny zanegować wszystko, co napisałem w recenzji i przyznać nieautoryzowanej biografii formacji Mayhem miano spełnionego kina artystycznego. W przeciwieństwie bowiem do swojego norweskiego kolegi po fachu, fińscy reżyserzy Heavy Trip nie wykazują się najmniejszym zrozumieniem niniejszego zjawiska, posługując się “memiastym” humorem początków polskiego social-internetu i stawiając w ironicznym świetle to, czego w zupełności nie są świadomi i czego uprzednio nie poddali pod konieczną refleksję. W konsekwencji więc próbując wyśmiewać pewne zachowania, sami stają się bezdennym pośmiewiskiem.

Fot. kadr z filmu
Fot. kadr z filmu

Heavy Trip nie uratuje również próba wyjaśnienia z perspektywy odbiorcy niekompetentnego, tj. odbiorcy nieobeznanego w świecie muzyki metalowej i odbierającego wpierw komedię, a dopiero potem jej temat. W tym wydaniu jest on bowiem tak samo bezzasadny, wykazując się finezją obecnych, TVN-owskich spotów promocyjnych. To nie poziom żenady znany z The Room, gdzie walorem humorystycznym jest zły wykon sam w sobie, lecz całkowicie nieśmieszny, drobnomieszczański flick o zerowej wartości gatunkowej.

Recenzje

“Samui Song” – Recenzja

Albert Nowicki

Pen-Ek Ratanaruang powrócił z nowym projektem i standardowo, nie zjedna on sobie wszystkich widzów. Reżyser, który spopularyzował kino tajskie w Europie i Ameryce (wraz z Apichatpongiem Weerasethakulem), słynie z twórczości dość ciężkiej w odbiorze i Samui Song nie odstępuje od tej reguły. To film, którego szkic fabularny inspirowany jest dziełami Hitchcocka oraz klasycznymi kryminałami (z „Podwójnym ubezpieczeniem” na czele), ale korzystający też z surowej estetyki Grand Guignol, o nielinearnej, poszatkowanej narracji. Jego rytm podyktowany został przez bezmelodyjny ambient. Akcja filmu osadzona jest w miejscu beznamiętnym, a kolejne zdarzenia raczej nie wywołują skoków ciśnienia – nie sprawiają, że całość pulsuje nam w skroniach.

Zobacz również: Recenzję filmu “Polar”

Ratanaruang umieszcza swoich bohaterów w przestrzeni tyleż tropikalnej, co przeszywająco zimnej. Opowiada o ciężkich do ubrania w słowa emocjach, choć postaciom rzadko urywają się z gardeł okrzyki radości czy bolesne skowyty. O protagonistach więcej mówią ich czyny. Uciskana kobieta wodzi po swoim ciele męską brzytwą do golenia, marząc przy tym o ucieczce z małżeńskiego piekła. Mąż-impotent – mało charakterny rzeźbiarz – otacza się figurkami penisów i jąder, bo tylko tak postawi pomnik swojej męskości. Samui Song to film alegoryczny i mętny jednocześnie. Niektóre z jego komponentów fabularnych budują frapujący thriller, inne zaś wydają się zupełnie nie przystawać do konstrukcji.

Film ogląda się najlepiej, gdy Ratanaruang prawi o patriarchalnych opresjach i kryzysach tożsamości; kiedy zgłębia, czym jest małżeństwo w kulturze tajskiej. Przez kadr ekranu przewija się jednak wiele postaci, które:

a) z trudem wgryzają się w historię,
b) nie wywierają wrażenia na widzu,
c) zignorowane przez fabularzystę, stają się elementem tła.

Do tej trzeciej grupy zaliczymy przywódcę kultu, do którego należy mąż głównej bohaterki. To mężczyzna upiorny, swym stoicyzmem umiejący ugasić ogień. Jest i gangsterem, i bogiem; wzbudza respekt cichym tembrem głosu, który uznać można za materiał opałowy najżarliwszych koszmarów. Nie powinno dziwić, że zagrał sekciarza Vithaya Pansringarm (pamiętany za „Tylko Bóg wybacza” i „Ninję: Cień łzy”).

Zobacz również: Recenzję filmu “Cola de Mono”

Z racji ram gatunkowych – nakręcił Ratanaruang współczesne i brutalne kino noir – „Samui Song” pozostaje filmem mrocznym, o odpowiednio gęstym klimacie. Nie brak tu jednak ryzykownego humoru i pewnej autorefleksji. W jednej ze scen twardzi bandyci z wypiekami na twarzy oglądają tajską telenowelę. W innej bohaterka dowiaduje się od swojej agentki (jest bowiem gwiazdą telewizji), że nie powinna przyjmować roli w filmie artystycznym – to przecież smęty, usypiające ludzi w fotelu.

Reżyser kontrastuje ze sobą art-house i operę mydlaną, próbując znaleźć złoty środek pomiędzy obiema formami. Niczym Lars von Trier w „Domu, który zbudował Jack” nawiązuje też do pozycji wyrwanych z własnej filmografii. Metafikcyjny wydźwięk „Samui Song” bywa zarówno intrygujący, jak i irytujący – zwłaszcza w zanadto efekciarskim finale, gdzie złamana zostaje zasada czwartej ściany, choć nie ma takiej potrzeby.

Oglądając „Samui…”, nie raz będziecie zastanawiać się, czy występująca w roli pierwszoplanowej Laila Boonyasak gra aktorkę, czy odgrywa siebie, czy może aktorka, w którą się wciela, jest bohaterką filmu w filmie… Zacieranie granic między fikcją a tym, co realne, to ciężka sztuka. Ratanaruang nie opanował jej jeszcze do perfekcji.

Recenzje

„Polar” – zabójcze pośladki Madsa Mikkelsena [RECENZJA]

Martin Reszkie

To, co zostawił w moim umyśle Polar, to koszmary najgorszego sortu, które powinno zostać uznane za straszak dla dzieci niesłuchających swoich rodziców.

Czasami jest tak, że im bardziej czegoś chcemy, tym bardziej rozczarowuje nas efekt końcowy. Bo chociaż już po pierwszych zwiastunach można było  przewidywać całkowitą klęskę ekranizacji komiksu Victora Santosa, to czemu nie miałby wyjść z tego przynajmniej solidny quillty pleasure? Wszak Mads Mikkelsen to zapowiedź odpowiedniego poziomu zaangażowania oraz umiejętności, a komiksowy pierwowzór nie bez powodu czekał zaledwie trzy lata na ogłoszenie prac nad ekranizacją. Nikt jednak nie spodziewał się, że odpowiedzialny za film Jonas Åkerlund właśnie w tym projekcie zechciał pokazać nam, jak bardzo pozbawionym talentu, dobrego smaku i wyczucia reżyserem można się stać.

Do filmu wprowadza nas scena zasadzki na Michaela Greena, byłego cyngla, który obecnie spokojnie spędza czas na emeryturze. Już to pierwsze ujęcie zaprasza nas do świata kompletnie przerysowanego, przestrzelonego wizualnie, z paskudnie przesterowanymi barwami oraz pełnego nieironicznie używanych zagrań rodem z kina klasy C. Jeśli jednak po tych czterech minutach maltretowania widza będziecie gotowi, by stanąć oko w oko z Czarnym Kaiserem, śpieszę z wprowadzeniem was w fabułę.

Zmęczony brudną i nieprzyjemną pracą Duncan Vizla wybiera się na emeryturę. Bynajmniej nie jest to jego własna decyzja – zasady pracodawcy wymuszają na wszystkich przejście w stan spoczynku z dniem pięćdziesiątych urodzin. Jako że Vizla (poza zabijaniem oraz pomniejszymi wykroczeniami) jest porządnym obywatelem, oczywiście planował wygodną starość i odkładał na ten cel niemałe fundusze. Szybko okazuje się jednak, że, w związku z finansowymi problemami byłego już szefa Duncana, zainkasowanie pożegnalnych ośmiu milionów dolarów może okazać się niemożliwe. Rozpoczyna to emocjonalny pojedynek pomiędzy byłymi współpracownikami i masą pomniejszych postaci.

Kadr z filmu „Polar”
Zobacz także: Recenzję „Marii, królowej Szkotów”

Żebyśmy jednak nie dostali przypadkiem zbyt ciekawego filmu, niezawodny Mads Mikkelsen jest atakowany zewsząd przez grupy najgłupszych postaci, jakie tylko możemy sobie wyobrazić. Dlatego więc, w przerwie między niszczeniem kolejnych zastępów przeciwników, Vizla zapoznaje się z Camille. Grana przez nieco już zapomnianą Vanessę Hudgens postać niestety nie daje filmowi niczego. Reprezentuje ona bowiem archetyp bohaterki kobiecej istniejącej tylko po to, by silny mężczyzna miał dla kogo poświęcić swój cenny czas. Nie ma znaczenia to, jak bardzo jest mu ona obojętna. Jednak ta kobieta mogłaby być jego córką, nic więc dziwnego, że rozpala w nim ojcowskie uczucia. Te wszystkie uczucia, których wyzbywał się przez dwadzieścia lat mordowania na zlecenie. A zabijał on kobiety, zabijał mężczyzn, osieracał niezliczone hordy biednych dzieci winne posiadania takich a nie innych rodziców. Odbierzcie mi klawiaturę, bo będę ciągnął ten ironiczny wątek przez następne czterdzieści osiem zdań.

Tak samo jak i cały zastęp innych drugoplanowych postaci, była gwiazdka Disneya nie ma tu zbyt wiele do zagrania. Nie ma się co oszukiwać. Nagi taniec śmierci Madsa Mikkelsena okazał się dla reżysera czymś ważniejszym od ciekawego zarysowania postaci. Już nawet nie mówiąc o jakimkolwiek ich rozwoju, czy próbie nadania im jakiejś cechy, która odróżni ich od reszty bezimiennych zbirów eliminowanych przez protagonistę. Na tym tle jakoś wyróżnić stara się Matt Lucas, jednak jego slapstikowe podrygi i nieśmieszne żarty są raczej gwoździem do trumny tej produkcji. Kolejnym jest natomiast wszechobecny neonowy kicz, panoszący się niczym nadpobudliwy pies spuszczony ze smyczy. Bo nawet kraść od innych trzeba umieć.

Kadr z filmu „Polar”
Zobacz także felieton o tym jak ważnym filmem jest „Czarna Pantera”

Tu trafiamy do sedna całego problemu. Ten film został stworzony tak bardzo na poważnie, że aż przykro patrzeć na komediowy potencjał poszczególnych scen. Trudno zliczyć mi okazje twórców, by w jakikolwiek sposób zabawić się z konwencją, w którą zdecydowali się wejść. Wszystko jednak potraktowali z kamienną twarzą, gdzieniegdzie wstawiając jedynie żarty na poziomie Kabaretu pod Wyrwigroszem podczas Płockiej Nocy Kabaretowej w 2008 roku. A to wszystko przy muzyce deadmau5’a, która może i nie jest najgorszą na świecie, ale nadal trzeba umieć ją wykorzystać. No chyba że lubicie przepełnione napięciem elektroniczne bity umilające bohaterom wizytę w spożywczaku.

Trudno jest stworzyć coś pozytywnego, gdy skleja się film ze wszystkiego co widziało się w kinie przez ostatnie dziesięć lat. Nie dziwi mnie więc to, że Polar poległ z kretesem. Wprawdzie Åkerlund dodał od siebie kilka ładnych ujęć, jednak to wystarczyło jedynie, by oceną nie było zero. Wydaje mi się jednak, że jeżeli ktoś nie potrafi wykorzystać memiczności sceny, w której, po najgorszej scenie współżycia, jaką kiedykolwiek widziałem, nagi Mads Mikkelsen wybija cały skład zabójców, to chyba nie ma już dla niego ratunku. Jeśli więc nie interesują Cię nagie pośladki pięćdziesięciotrzyletniego Duńczyka – Polar omijaj szerokim łukiem.

Ocena

1 / 10
Recenzje

“Cola de Mono”, czyli “teenage nightmare” [RECENZJA]

Albert Nowicki
Cola de mono

Chile, połowa lat osiemdziesiątych. Nastoletni bracia, Borja i Vicente, szykują się do obchodów Bożego Narodzenia. W ich domu nie panuje świąteczna atmosfera – chyba, że za taką uznamy wspólny wieczór przy wysokoprocentowym trunku i paczce papierosów. Tytułowy cola de mono to tradycyjny drink, powstały na bazie pisco, jajek oraz kakao. Gdy owdowiała matka miesza tabletki z alkoholem i zapada w wigilijny sen, jej synowie oddają się nocy. Starszy z nich wyrusza na poszukiwanie seksualnych uniesień. Młodszy, Borja, poznaje skrywaną przez brata tajemnicę.

Cola de mono

W najnowszej produkcji Alberto Fugueta – luźno nawiązującej do jego osobistych przeżyć – mieszają się ze sobą ramy stylistyczne i konwencje fabularne. Reżyser igra sobie z naszymi emocjami, a swój film „odgrywa” w tonacji staccato: flirtuje ze skrajnie różnymi gatunkami, od dramatu rodzinnego po slasher, ale wyraźnie oddziela je od siebie, każdy celebruje z osobna. Zmiany tonalne powodują, że „Cola de mono” przypomina zarówno art-house’owe kino gejowskie, jak i horror żywcem wyjęty z listy „video nasties”.

Zobacz również: „Złe wychowanie Cameron Post” [RECENZJA]

Film przede wszystkim oparty został na różnicach między Borją a Vicentem. Pomimo wieku, to młodszy z braci jest niezależny i bardziej wyzwolony, a starszy boi się swojej seksualności. Pierwszy z nich tańczy nago i całuje lustrzane odbicie, drugi zaś modli się do Boga, obiecując, że już nigdy nie będzie chodził na tzw. pikietę (często przewija się przez „Cola de mono” motyw katolickiego poczucia winy). Obaj bracia są gejami, ale to wszystko, co ich łączy – temu „gorszemu”, pogodzonemu ze swoim „ja”, nawet matka powtarza, że nie wyrośnie na normalnego człowieka.

Cola de mono

„Cola de mono” to nietypowe połączenie coming-of-age movie oraz thrillera erotycznego. Na ekranie raz po raz goszczą słownikowe przypisy, młodszym widzom mające wyjaśnić, czym są jockstrapy czy cruising. To z nich poznajemy przepis na tytułowy napój – który z impetem uderzy do głowy jednemu z nastoletnich bohaterów. Film wyraźnie dzieli się na dwa akty, a pierwszy z nich należy właśnie do Borji: outsidera, niepoprawnego buntownika, zapalonego kinomana.

Chłopak pasjonuje się prozą Stephena Kinga, a horrory i filmy napiętnowane przez MPAA kategorią „X” cytuje z pamięci. Zainspirowały Fuguetę włoskie ekstremy z lat 70. i 80., czego wyznacznikiem mają być m. in. nasycone kolory, padające na twarze bohaterów, oraz soczyście giallowa, sztuczna krew. Oderwana od rzeczywistości atmosfera świetnie współgra z poszatkowaną narracją i wszechobecną nagością, z ostrym zapachem seksu, który sam wypełnia płuca – to z kolei motywy typowe dla Briana De Palmy. Obrazoburczy finał – i ujęcia stosunku, uprawianego na cmentarzu – niejednemu skojarzą się z debiutem nowofalowego reżysera, „Murder à la Mod” (1968).

Zobacz również: „Faworyta” [RECENZJA]

Pomimo akcentów surrealnych, pozostaje „Cola de mono” dziełem naturalistycznym i oszczędnym. To film rzekomo nakręcony za dwadzieścia tysięcy dolarów, za to wykonany artystyczną ręką. Wygląda wiarygodnie, bo na planie zgromadzono nadgryzione przez ząb czasu plakaty, archaiczne czasopisma dla gejów (sic) oraz szpetne, kwadratowe teleodbiorniki. Miodem dla uszu są synthpopowe kawałki autorstwa Sebastiána Pigi – utwór otwierający film rozbudzi w Was ejtisową gorączkę. „Cola de mono” pozuje na „zaginiony”, chilijski dreszczowiec, ale w gruncie rzeczy jest to film szalenie zamerykanizowany, życie zawdzięczający klasycznym hollywoodzkim tropom czy wybranym pozycjom Paula Mazursky’ego. Fuguet opowiada o intymności i horrorach dojrzewania, o braterskim homoerotyzmie, wreszcie też skutku represji. To film, który ciężko polecić komukolwiek – najlepiej zmierzyć się z nim samemu i na własną rękę poskładać do kupy jego liczne komponenty. Ostrzegę, a być może zachęcę Was jednak: nie wszystkie fragmenty będą chciały ułożyć się w spójną całość.


Recenzje

“Maria, królowa Szkotów” – umarła (z nudy) królowa, niech żyje królowa! [RECENZJA]

Maksymilian Majchrzak

Pisanie recenzji filmowych bywa zajęciem niewdzięcznym, zwłaszcza gdy wiąże się z koniecznością udania się na seans, który gdyby nie obowiązek napisania tekstu omijalibyśmy szerokim łukiem. Tak było w moim przypadku przy okazji Diablo. Wyścig o wszystko i dlatego myślałem, że następująca tydzień później premiera Marii, królowej Szkotów będzie miłym powrotem do uczucia dopieszczenia przez dobrodziejstwa współczesnego, profesjonalnego kina na wysokim poziomie.

Na papierze wszystko prezentuje się doskonale: w obsadzie dwie wspaniałe aktorki Saoirse Ronan i Margot Robbie, wspomagane z drugiego planu przez Guy’a Pearce’a oraz Davida Tennanta, scenariusz autorstwa Beau Willimona, showrunnera pierwszych czterech sezonów House of Cards. No i ciekawa historia dwóch kobiet rywalizujących o władzę w XVI. wiecznej Anglii i Szkocji, w dobie szalejących konfliktów religijnych spowodowanych utworzeniem anglikanizmu przez Henryka VIII kilkadziesiąt lat wcześniej. Rozczarowałem się jednak okrutnie, a cały seans upłynął mi pod znakiem nerwowego wiercenia się w fotelu, wywracania oczami i taktycznego przecierania  okularów (o ja głupi wierzyłem, że przez czystsze szkiełka będę w stanie dostrzec jakieś zalety tego filmu). Dlaczego? Przejdźmy do punktowania wad debiutanckiego obrazu Josie Rourke, doświadczonej brytyjskiej reżyserki teatralnej.

Kadr z filmu “Maria, królowa Szkotów”

Po pierwsze i najważniejsze, aż przykro patrzeć jak z tematu mogącego być wciągającym studium kobiecej siły w skrajnie niesprzyjających feminizmowi czasach wyszedł festiwal pretensjonalności, morałów prawionych wprost bez żadnych niuansów i z subtelnością obucha uderzającego w czoło oraz drewnianych dialogów. Ta ostatnia kwestia szczególnie kole w oczy, zwłaszcza w filmie, gdzie mamy do czynienia z psychologicznym starciem dwóch silnych bohaterek. Przykro było patrzeć, jak tak dobre aktorki jak Ronan i Robbie musiały męczyć się z patetycznymi kwestiami napisanymi bez żadnej finezji i drętwymi wymianami zdań ze swoim dworskim otoczeniem. Nie sposób też nie odnieść wrażenia, że mimo feministycznych założeń postaci Marii i Elżbiety zostały przez reżyserkę potraktowane protekcjonalnie – niemal niczego nie dowiadujemy się o ich myśli politycznej, sposobach rządzenia czy wizji roli monarchy. Zamiast tego mamy uproszczony przekaz sugerujący w wulgarny wręcz sposób całkowitą wyższość bohaterek nad pochłoniętymi przez moralną korupcję mężczyznami. I jakkolwiek takie przedstawienie “girl power” w czasach, gdzie dla wielu było wręcz niewyobrażalne, że kobiety mogą na równi z mężczyznami partycypować w życiu społecznym jest dobrym pomysłem, to jego wykonanie woła o pomstę do nieba i kompromituje całą ideę. Zamiast godnej depozytariuszki wysokich wartości zrobiono niestety z Marii Stuart coś bliższego targowej pretensjonalnej przekupce.

Kadr z filmu “Maria, królowa Szkotów”

Kilka ładnych widoków, niezłych scen bitewnych i bardzo dobra scenografia nie sprawiają niestety, by seans był choć odrobinę mniej nużący. Irytuje zwłaszcza muzyka, która często brzmi jak pobrana z jakiejś darmowej biblioteki dźwięków z epoki, a w kulminacyjnych momentach przesadza z patosem. Im dalej w fabułę tym więcej wkrada się dziur, nieścisłości i trudnych do zrozumienia decyzji oraz motywacji bohaterów. Próbowano nakreślić zbyt szeroką perspektywę całego życia katolickiej królowej, przez co niemal każdy z wątków pozostaje niedorozwinięty. Ale strach pomyśleć jak ciężkim byłby seans, gdyby twórcy zdecydowali się go rozciągnąć choćby o jeszcze kilkanaście minut więcej. Nic tu nie gra tak jak powinno, a całość wydaje się być zawieszona gdzieś pomiędzy Grą o Tron a hollywoodzkimi filmami historycznymi z lat 90. w stylu Bravehearta czy Joanny D’Arc Luca Bessona. Taki miks nieco już niemodnych inspiracji nie mógł się skończyć dobrze.

Kadr z filmu “Maria, królowa Szkotów”

Nie sposób nie odnieść wrażenia, że Maria, królowa Szkotów miała być w zamyśle twórców klasycznym  oscar-baitem, którego cel stanowiło zdobycie fury nominacji z uwagi na tendencję doceniania filmów o feministycznej tematyce. Niestety w tej zapalczywej chęci udowodnienia, jak silnymi kobietami były bohaterki dzieło popada w autoparodię i straszną pretensję. Dobrze, że zamiast tego filmu doceniona została Faworyta Yorgosa Lanthimosa, co może sugerować, że czas takich kręconych od linijki i sztampowo “biografii pod tezę” (podobną był chociażby zeszłoroczny Czas Mroku) mija. Szkoda zmarnowanego potencjału, bo paniom Robbie i Ronan życzę jak najlepiej, a przede wszystkim tego, by występowały w produkcjach na miarę swojego talentu.

Recenzje

“Złe wychowanie Cameron Post” [RECENZJA]

Michał Piechowski

Wszystko wskazuje na to, że Sofia Coppola mogła trafić w samo sedno, gdy w swoim pełnometrażowym debiucie – „Przekleństwach niewinności” – umieszczała słynny dialog w szpitalu. Samo bycie trzynastoletnią dziewczynką to wystarczający powód, by patrzeć na swoje życie przez szare okulary. No, to nie musi być dokładnie ten wiek i dokładnie ta płeć, a puenta nie zawsze jest aż tak przygnębiająca, ale chodzi o samą ideę. Dorastanie może być przytłaczające i bardzo często korzysta z tej możliwości. A co zrobić, gdy do standardowych problemów danego nastolatka dochodzi także kwestia nieheteroseksualnej orientacji, która angażuje dodatkowe trudności z uzyskaniem akceptacji zarówno od społeczeństwa, jak i od samego zainteresowanego? Kino zastanawia się także nad tym i robi to coraz częściej. Tematyka inicjacyjna nie traci na aktualności, a popkulturowa detabuizacja bi- oraz homoseksualizmu ma się w najlepsze, więc rosnąca popularność gatunku coming out of age nie powinna nikogo ani szokować, ani tym bardziej dziwić.

Tylko w zeszłym roku premierę miały uważane przez wielu za dzieło wybitne „Tamte dni, tamte noce” Luki Guadagnino oraz dwie, momentami bliźniacze, produkcje: hollywoodzki „Twój Simon” i zawdzięczający dystrybucję Netflixowi „Alex Strangelove”. Teraz zaś przyszła pora na najnowszy nabytek polskich kin i zarazem zwycięzcę Głównej Nagrody Jury na zeszłorocznym festiwalu Sundance, „Złe wychowanie Cameron Post”, w opisaną tendencję wpisuje się wręcz idealnie. Najnowszy film Desiree Akhavan – znanej wszystkim fanom mumblecore za sprawą występu u boku Marka Duplassa w drugiej części “Dziwaka” – to intymne i wyciszone spojrzenie na blaski i cienie dorastania, które dokłada kolejną cegiełkę do ogółu tego typu kina i robi to w bardzo przemyślany sposób.

Zobacz również: Dlaczego „Czarna Pantera” to najważniejszy film 2018 roku? [FELIETON]

Początek lat dziewięćdziesiątych. Nastoletnia dziewczyna zostaje przymusowo wysłana do ośrodka o wdzięcznej nazwie „Boża Obietnica”, którego zadaniem będzie „wyleczenie” pacjentki z jej homoseksualnych skłonności. Na miejscu bynajmniej nie poddaje się niszczycielskim trybikom maszyny, do której została wrzucona, ale, wraz z nowo poznanymi znajomymi (wśród nich Indianin), próbuje buntować się przeciwko ideałom całej placówki uosabianym przez do bólu zimną i profesjonalną panią dyrektor. Spokojnie, to wcale nie jest opis jakiejś obrazoburczej wariacji na temat „Lotu nad kukułczym gniazdem”, chociaż błędem byłoby stwierdzenie, że historia ta nie ma nic wspólnego z losami udającego niepoczytalność McMurphy’ego. Wszak manifestowanie wolności jednostki i gloryfikowanie jej buntu wobec systemu nigdy nie wyjdzie z mody i dopóki choć jedna osoba na świecie będzie tego potrzebować, dopóty będą powstawać takie produkcje.

„Złe wychowanie Cameron Post” działa jednak o wiele mocniej jako krytyka portretowanej przez siebie instytucji, czyli na płaszczyźnie, na której wspólne dziecko Kena Keseya i Miloša Formana zdążyło się już nieco zdezaktualizować w związku z rozległymi i sięgającymi lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku zmianami w funkcjonowaniu szpitali psychiatrycznych. Chrześcijańskie placówki zajmujące się terapią konwersyjną trudno jednak traktować tylko i wyłącznie jako pewnego rodzaju metaforę problemów bohaterów z akceptacją. Pokazana tutaj Boża Obietnica może i faktycznie obiecuje dużo, ale osobiście powstrzymałbym się z mieszaniem do tego wszystkiego Boga. Placówka ta zarządzana jest przez raczej niecodzienne rodzeństwo: pełniącą funkcję dyrektorki chłodną i wyrachowaną Lydię (dość celnie określona przez jednego ze swoich pacjentów jako „disneyowski szwarccharakter, który nie pozwala ci zwalić konia”) oraz tryskającego nieskończonym optymizmem, i podskórnym tragizmem, wielebnego  Ricka (który sam kiedyś „zmagał” się z homoseksualizmem i w całym tym przedsięwzięciu pełni rolę dowodu na to, że konwersja faktycznie może działać).

Złe wychowanie cameron post

Zobacz również: Ága, czyli świat cichej tragedii [RECENZJA]

I nawet przesunięcie czasu akcji o mniej więcej dwadzieścia pięć lat do tyłu nie dystansuje od tej kwestii, a raczej wskazuje na ciągłość jego występowania. To, co było problemem ćwierć wieku temu, jest nim cały czas. Terapia konwersyjna w wielu miejscu na świecie, w tym w USA, nadal stanowi realne zagrożenie. Bo niebezpieczeństwo wynikające z przeświadczenia, że dana orientacja seksualna jest cechą nabytą, rodzajem wyboru i może zostać zmieniona na tę jedyną słuszną prawdziwe jest nie tylko dla bohaterów filmu Desiree Akhavan.

Bohaterów, wśród których centralne miejsce – co nie powinno raczej dziwić – zajmuje siedemnastoletnia Cameron Post, której daleko do filmowo-licealnego archetypu przebojowej i charyzmatycznej protagonistki. W kreacji nastolatki dominuje przejmujący, a także przekonujący, smutek oraz melancholia i naprawdę duża w tym zasługa wcielającej się w nią Chloë Grace Moretz, której empatia i zrozumienie roli widoczne są w każdej możliwej scenie. Historia Cameron pokazana zostaje dwutorowo, bo wydarzenia obecne przeplatają się tutaj z retrospektywnymi, być może w jakimś stopniu zakorzenionymi w sferze marzeń i pragnień, scenami intymnej znajomości protagonistki oraz Coley, jej szkolnej miłości. Nastolatka bez przerwy poddawana jest analizom, a sensu w nich szuka nie tylko ona sama, ale również personel odpowiedzialny za terapię konwersyjną i wreszcie sam widz. Wszyscy, w bardziej lub mniej szczytnym celu, starają się rozwiązać problemy Cameron i, przy okazji, ocenić, czy tytułowe złe wychowanie odnosi się do przeszłości, czy też do teraźniejszości.

Zobacz również: Kulturawka #10 – O co walczy Lars von Trier? [FELIETON]

Przez ostatnie sześćset słów nic się nie zmieniło. Dorastanie nadal potrafi być traumatyczne, a żywiona do samego siebie w tym okresie nienawiść, jakkolwiek niepożądana, może być niemożliwa do uniknięcia. Desiree Akhavan zwraca na to uwagę także za pomocą pozostałych bohaterów. Na pierwszy plan wśród drugoplanowych postaci wybijają się ci, na których uwagę zwraca sama Cameron. Jane (Sasha Lane) i Adam (Forrest Goodluck) w Bożej Obietnicy są już trochę dłużej od tytułowej bohaterki i może właśnie dlatego zdają się odrobinę lepiej odnajdywać w całej tej rzeczywistości.

Ich ucieczka w miękkie narkotyki, niechrześcijańską muzykę czy obgadywanie swoich przełożonych być może mogą wydawać się niedojrzałe z perspektywy kogoś, kto nie przebywa w tym środowisku, ale to właśnie te próby buntu są tym, co pomaga im przetrwać i poznać samego siebie. Spontaniczne przerwanie obierania ziemniaków na rzecz zaśpiewania utworu „What’s Up” grupy 4 Non Blondes i wytworzone dzięki temu poczucie wspólnoty i sensu daje Cameron oraz jej towarzyszom niedoli o wiele więcej niż godziny spędzone na czytaniu Biblii i ciągnące się w nieskończoność analizowanie „błędów przeszłości”.

Zobacz również: „Vice”: ten wredny facet, który pociąga za wszystkie sznurki – Recenzja

Pogarda okazywana tym dzieciom przez ich rodziców oraz pracowników Bożej Obietnicy udziela się także im samym i w zasadzie trudno, żeby tak nie było. Bo jeżeli nawet ci najbliżsi i najbardziej życzliwi w nich nie wierzą, to dlaczego sami poszkodowani mieliby to robić? Każdy z „współpacjentów” Cameron ma własne powody swojej obecności w tym miejscu i całkowicie odrębną historię do opowiedzenia. Każdy z nich ma coś do zarzucenia swoim rodzicom, samemu sobie oraz swojemu otoczeniu. Razem tworzą oni zbiorowy portret młodzieńczej niepewności, braku wsparcia od najbliższych oraz dramatycznych skutków tychże.

I chociaż „Złe wychowanie Cameron Post” potrafi zdołować i wstrząsnąć nawet tymi najbardziej niewzruszonymi, być może tak to właśnie powinno wyglądać. Ciepła forma i optymistyczny wydźwięk całości przypominają wszak, że po każdej burzy musi kiedyś pojawić się słońce, że każdy cień związany jest ze źródłem światła. Desiree Akhavan chce w to wierzyć, ja chcę w to wierzyć i mam nadzieję, że wszyscy inni też chcą w to wierzyć.


Recenzje

Ága, czyli świat cichej tragedii [RECENZJA]

Marcin Kempisty

Podobno miejscem akcji filmu jest Jakucja, choć to zagadka z gatunku nierozwiązywalnych, chyba że kojarzy się język, za pomocą którego porozumiewają się bohaterowie. Jedno jest pewne: Nanook (Mikhail Aprosimov) i Sedna (Feodosia Ivanova) mieszkają na końcu świata, w krainie skutej lodem, gdzie naprawdę raki zimują. Gdzie nie spojrzeć, tam rozciąga się widok oślepiającej bieli śniegu, następnie delikatnie przechodzącej w błękit nieba. Nie ma wyraźnej linii na horyzoncie, wokół panuje pustka i tylko czasami w zasięgu wzroku pojawi się drzewo, kamień czy oznaka istnienia innego przedstawiciela gatunku ludzkiego.

Zobacz również: Audiowizualni #1 – Piotr Rogucki o „Panu Kleksie”, teledyskach i wymarzonej roli

Pierwsze trzydzieści minut filmu Ága w reżyserii Milko Lazarova przypomina dokumentalne podglądactwo, rejestrujące z antropologicznym zacięciem zachowanie ludu, którego chęci pozostania na tych lodowych rubieżach nie sposób zrozumieć. Reżyser odżegnuje się od inscenizacyjnych zapędów i przy wykorzystaniu statycznych ujęć jedynie przygląda się zwykłym, codziennym czynnościom, takim jak polowania czy wspólne spożywanie posiłków. Kobieta i mężczyzna są sami dla siebie, funkcjonują w sposób zgrany, przetestowany w najróżniejszych warunkach. Nie ma mowy o odstępstwach od zasad, bo w przeciwnym razie parę może czekać zagłada. Wprawdzie kamera często zapomina o bohaterach i przygląda się majestatycznym, ujmująco wyglądającym krajobrazom, ale autochtoni nie dają się zwieść złudnemu pięknu – mają świadomość, że w każdej chwili może ich napaść śmiercionośna zamieć.

Aga

Niby Lazarov woli przypatrywać się postaciom, niż opowiadać o ich losach, woli śledzić, aniżeli kreować, niemniej jednak można z Ági wydobyć kilka kluczowych wątków, wokół których będzie orbitować przewodnia myśl twórcy. Jednym z nich jest na pewno napięcie na styku wypracowanych rytuałów, a coraz wyraźniej ujawniającej się nowoczesności. Chociaż “cywilizacja” ukazuje się najczęściej na niebie pod postacią przelatujących nad głowami samolotów, to i tak jest ona wabikiem, bliżej niesprecyzowaną obietnicą, której spełnienia pragną młodsze pokolenia. Właśnie z tego powodu Nanook i Sedna pozostają sami, gdyż ich jedyna latorośl, tytułowa Ága, postanawia wyjechać do miasta, mimo grożącej jej rodowej anatemy, by skosztować innego życia.

Zobacz również: „Brexit” jako wojna obywatelska… [FELIETON]

Wydaje się jednak, że twórca postawił sobie za cel ukazanie dwójki ludzi w obliczu kosmicznej samotności. On i Ona to rozbitkowie na zimnym morzu, bez szans na ratunek, nieliczący upływających godzin, żyjący z dnia na dzień, pragnący jedynie chwili wytchnienia. Para unosi się na łodydze chwili, poza czasem, poza jakimkolwiek innym kontekstem, i pragnie, aby ta chwila trwała wiecznie. Kluczowy jest w tym kontekście monolog kobiety opowiadającej o swoim śnie, w którym zostaje wciągnięta do czarnej dziury, a następnie oślepiona przez gwiazdy wiszące na firmamencie. Choć mężczyzna jest bardziej oszczędny w słowach, to można potraktować tę wizję jako ich wspólną, ujrzeć w niej potrzebę roztopienia się i bycia przyjętym na łono odwiecznej, potężnej natury.

Aga

Szkoda tylko, że reżyserowi brakuje w końcówce odwagi, jak gdyby nie wierzył, że utajony dramat bohaterów wybrzmi z pełną mocą. Lazarov przerywa więc ciszę i pozwala na to, by z radia przywiezionego staruszkom przez znajomego Chena (Sergei Egorov) sączył się słynny, już zgrany filmowo (choćby dzięki Śmierci w Wenecji) fragment V Symfonii autorstwa Gustava Mahlera. Autor burzy w ten sposób ascetycznie budowany krajobraz odchodzącego świata, dokręca śrubę i zalewa świat cichej tragedii powodzią zawodzących smyczków. Naturalnie wspomniane Adagietto nadal brzmi wybornie, ale to dźwiękowe przełamanie wcześniej dominującego schematu nie jest niczym uzasadnione, co można uznać za rażącą niekonsekwencję.

Zobacz również: Kulturawka #10 – O co walczy Lars von Trier? [FELIETON]

Ága to film na swój sposób wyjątkowy. Niby flirtuje z estetyką slow-cinema, ale dzięki temu, że trwa ledwie dziewięćdziesiąt sześć minut, nie przytłacza i nie nuży. Niby na ekranie “nic” się nie dzieje, a jednak ma się wrażenie, że kamera rejestruje odwieczną, archetypiczną walkę człowieka z siłami natury. Lazarov estetyzuje przestrzeń, jednocześnie pozostając blisko jednostki i jej problemów. Bułgar stworzył dzieło skromne, bazujące na intymnym, milczącym połączeniu dwóch doświadczonych dusz. Okazuje się, że szczerość i dryg do “łapania chwil” w obiektywie wystarczą w zupełności, by zaprezentować ujmującą, uniwersalną przypowieść o ludziach, dla których obecność kogoś bliskiego jest ważniejsza od nowoczesnych cacuszek, feerii podniet i wszędobylskiego zgiełku.


PublicystykaZestawienia

Zestawienie 20 najlepszych filmów [Podsumowanie roku 2018 #4]

Maja Głogowska

Nareszcie nadszedł czas na nasze zestawieniowe Magnum opus. Po zaprezentowaniu wam najlepszych pereł, zanurzeniu się w polskim kinie i zaprezentowaniu najgorszych filmów ubiegłego roku przyszedł czas na wielki finał. Przed wami lista najlepszych filmów 2018. Uwierzcie, ich selekcja wywołała na forum naszej redakcji dużo sporów i wielogodzinnych dyskusji. Nie mogę powiedzieć, że udało nam się dojść do stuprocentowej zgodności, ale zestawienie, które znajdziecie poniżej zostało wybrane metodą głosowania. Mamy nadzieję, że nasze ostatnie podsumowanie roku przypadnie wam do gustu.


20. “Tamte dni, tamte noce”


Tamte dni, tamte noce - mat. prasowe

Luca Guadagnino absolutnie zachwycił w minionym roku. I mimo że jego głównym projektem była ukochana (choć chyba głównie przeze mnie) Suspiria, to stworzone gdzieś na uboczu Tamte dni, tamte noce na podstawie prozy André Acimana zaskarbiły sobie nie tyle prostą sympatię, co wręcz uwielbienie naprawdę szerokiej rzeszy widzów. Jest w tym coś autentycznie pięknego, tak szczerego i bezpretensjonalnego, wiecznego i niestarzającego się. Romans nastoletniego Elia (Timotheé Chalamet) ze starszym Oliverem (Armie Hammer) w idyllicznej, italskiej willi to eternalna i ludzka reminiscencja namiętnego doznania. W oparach kultury wysokiej, antycznej aury erosa, intelektualnego, snobistycznego flirtu, przy ambiencie klasyki Liszta i Bacha rozgrywa się czyste uczucie, do którego chcielibyśmy wracać, które chcielibyśmy przeżyć. Są to emocje, która tlą się w nas, choć większość z nas nie spędziła marastycznych wakacji wśród amerykańsko-włosko-żydowskiej rodziny Perlmanów. To esencja kina jako wartości wymarzonej, projekcji czegoś idealnego, ale nie pozbawionego humanistycznej skazy człowieka. Elio jest multiwymiarowym bohaterem, na zewnątrz skąpanym w blichtrze swojej inteligencji, erudycji i wielu talentów. Półboskie uczucie, ten nieskazitelny impuls, który łączy go z Oliverem, a Olivera z nim, odkrywa przed nim pierzchłość najtrudniejszej do osiągnięcia wiedzy – tajemnicy miłości, którą namaszcza w swoim utworze cudowny Sufjan Stevens. Inicjacja Eliego do tego świata staje się przestrzenią do błądzenia między erotyzmem, neofictwem, namiętnością i intymnością.

Najlepszą całościową impresją Call Me by Your Name pozostaje monolog ojca Elia, pana Perlmana (Michael Stuhlbarg). Bez wchodzenia w niuanse, to prawdopodobnie najpiękniejsze słowa wypowiedziane na kinowych ekranach w 2018 roku. Nasycony ciepłem z pogranicza sennego marzenia i bliskiej zmysłowo rzeczywistości tworzy apoteozę młodości, błogostanu naszego życia, która dana nam zostaje li tylko raz. Wzywa by korzystać z naszej witalności, nie bać się otworzyć serc i zapomnieć się w przedwiecznym pięknie natury. Efemeryczna przyjaźń bohaterów to meritum tej, wydaje się prostej, trochę carpediemowskiej doktryny. Ale ich przyjaźń, cudowny związek między dwojgiem ludzi, stanowi właśnie o cudzie naszego jestestwa, o cudzie tego, kim jesteśmy. (Kamil Walczak)

Zobacz również: „Tamte dni, tamte noce” – Recenzja

19. “Roma”


Roma, mat. prasowe

Alfonso Cuarón zachwycił świat krytyków i akademików filmowych swoim najnowszym dziełem, a na kolejne rozdania nagród przyjeżdża jak po swoje. Pośród “szarych” widzów ta aklamacja wydaje się być jednak mniej jednoznaczna, a z tego co dotarło do mojej osobistej bańki da się wręcz zauważyć pewną polaryzację opinii. Dowodem tego jest też dopiero dziewiętnaste miejsce w naszym rankingu. Dlaczego? Gdybym miał zaryzykować próbę odpowiedzi na to pytanie, to typowałbym, że meksykańskiego reżysera zgubiła nadmierna perfekcja wykonania, która w połączeniu ze słaba dynamiką sprawia, iż przez seans “Romy” łatwo się po prostu prześlizgnąć bez zbytniego zaangażowania emocjonalnego. Mamy tutaj do czynienia z kolejnym wizualnym kolosem na glinianych fabularnych nogach – bo przedstawiana historia o niechcianej ciąży służącej to jednak trochę zbyt generyczna opowieść jak na film aspirujący do miana arcydzieła. I na tym wyliczeniu moich zarzutów wobec tego dzieła poprzestanę, o jego niewątpliwych zaletach możecie przeczytać w zdecydowanej większości innych poświęconych mu tekstów, także w naszej portalowej recenzji. (Maksymilian Majchrzak) 

Zobacz również: „Roma” – Wybitna pocztówka z Meksyku – Recenzja

18. “Zama”


Po raz pierwszy w swojej karierze Lucrecia Martel pochyla się nad męskim bohaterem, lecz wyciągane z tej historii wnioski nie lądują daleko od tych zaprezentowanych w Kobiecie bez głowy, czy Bagnie. Jej najnowszy Zama to historia podrzędnego urzędnika, który w imieniu wielkiego mocarstwa, lewiatana owładniętego manią zysku, sprawuje pieczę nad kolonią znajdującą się w Ameryce Południowej. Jego podejście do autochtonów, pełne buty, pogardy i odrazy, jest nie tylko kolejnym śladem “europocentryzmu” prowadzącego do wygumkowania pewnej części społeczeństwa z tego świata. Obok historii o męskim, konkwistadorskim resentymencie snuje się inna opowieść, z czasem coraz bardziej zyskująca na znaczeniu. Opowieść o poczuciu kosmicznej pustki, ciele lewitującym w bezkresnej przestrzeni, które już nawet przyjemności nie jest w stanie dostarczyć. W końcu Zama to historia wszechogarniającej nudy, usuwającej z istoty człowieczeństwa wszelką wolę, czy nadzieję. Można odnaleźć w tej produkcji dużo kafkowskiego klimatu, z tym że austriacka posępność zostaje zastąpiona oślepiającym słońcem i poczuciem znajdowania się na końcu świata, gdzie nic nie ma znaczenia, gdzie śmierć jest co najwyżej wybawieniem od udręczonego skwarem ciała. (Marcin Kempisty)

Zobacz również „Zama” – Bzik tropikalny – Recenzja

17. “Pierwszy człowiek”


kadr z filmu "Pierwszy człowiek"

Film Damiena Chazelle’a to w moich oczach odpowiedź na pytanie co by było, gdyby Interstellar był naprawdę dobry filmem. A obrazem jest naprawdę wybitnym. Obrazem, który eksploruje ojcowską miłość, zamiast grzebać ją w zakrawających o autoparodię nadekspresywnych wybuchów. Obrazem surowego piękna kosmosu, w którym nawet minimalne odstępstwo od normy to niemal pewna śmierć. Którego dźwiękiem jest ryk silnika, brzęk zimnego metalu i oddech odbijający się od hełmu. A jednocześnie wypełnionego ciszą, która potrafi przemówić mocniej niż dźwięk. W przeciwieństwie jednak do monumentu Nolana, Chazelle daje swoim bohaterom czas na rozmowy, ale daje także daje czas na działania. A te działania niezależnie od waszej wiedzy na temat lądowania na księżycu wcisną was w fotel przyśpieszając bicie waszych serc i rozciągając sekundy w nieskończoność. Będziecie oglądać twarz Goslinga zmagającego się ze swoim problemami, problemami swojej blaszanej trumny oraz plątaniną przewodów, kabli i rur. I będziecie prosić o więcej. (Martin Reszkie)

Zobacz również: „Pierwszy człowiek”, czyli najlepsza biografia od czasu „8. Mili” – Recenzja

16. “Mandy”


Pomysł na realizację konceptu, na jakim bazuje Mandy, mógł wyjść tylko spod rąk oddanego fana pięknego Nicolasa. Rozpoczynając gdzieś w okolicach konwencji kina zemsty i stonerskiego neonoir, a kończąc na gore’owej eksploatacji Cage’owskiej ekspresji scenicznej, Panos Kosmatos wystawił najsłynniejszemu potomkowi rodu Coppola najprawdziwszy autoreferencyjny pomnik. Na modłę Keanu Reevesa z serii Johna Wicka, Nic gra w Mandy samego siebie, interpretując sedno fabularnej intrygi oraz tempo narracji zgodnie z kluczem własnej “metody” aktorskiej. Wszystkie krzyki, szaleńcze spojrzenia, dramatyczne załamania czy absurdalne interakcje służą tu więc wyłącznie samym sobie, odwołują się do ironicznej świadomości widza i dają upust czystej fantazji twórców. Trudno bowiem zakładać, aby Kosmatos miał na Mandy jakiś przepis – w kategoriach filmowych trapi ją tyle samo bolączek, co Suspirię (patrz również: Suspirii, Suspiriów) Dario Argento. Szkopuł jednak w tym, że podobnie jak w przypadku legendy nurtu Giallo, jej stricte filmowe wady afirmują jej konwencję. A ta, w momencie gdy Nic staje do pojedynku z piłą łańcuchową w rękach, nie pozostawia już żadnych złudzeń. With all my love for Nic, Panos. (Tomasz Małecki) 

Zobacz również: „Mandy” – Nicolas Cage na kwasie – Recenzja

15. “Nigdy cię tu nie było”


Nigdy Cię tu nie było, mat. prasowe

Ubiegły rok obfitował w kino nostalgiczne, niejako żerując na wspomnieniach zapalonych kinomanów i choć z uwagi na doskonale oddany “Carpenteryzm” na wspomnienie zasługuje Operacja Overlord, to najdoskonalszym hołdem kina minionego było bez wątpienia Nigdy Cię Tu Nie Było. Brutalna podróż Phoenixa wybija się ponad pozostałe tegoroczne hity idealnie oddanym uczuciem potęgującego się napięcia, momentami niemalże przytłaczającego swym ciężarem.
Ramsay osiągnęła taki efekt dzięki perfekcyjnie skomponowanej akcji, czerpiąc inspiracje z filmów Alfreda Hitchcocka, stosując interesujące ujęcia kamery i kreatywnie posługując się światłem oraz oprawą muzyczną. Pomimo braku rozbudowanego dialogu, czy nawet stosunkowo szczątkowej charakteryzacji głównego bohatera widz nie ma problemu ze zrozumieniem motywacji i emocji targających naszego brutalnego zabójcę. Duża w tym rola wybitnie minimalistycznej, lecz ekspresywnej gry Joaquina Phoenixa, który całym swym ciałem przedstawia agresję, wściekłość i zwierzęcy szał, czyniąc sceny akcji prawdziwie satysfakcjonującym doświadczeniem.  Film ów z pewnością posiada swe wady, dla jednych może nie być zbyt zajmujący przez brak dialogu i krótkie momenty przemocy, dla innych elementy artystyczne raczej zniechęcą niż zachwycą. Dla mnie jednak ta cicha, doskonale skręcona i zagrana opowieść o kontraście pomiędzy brutalnością dorosłości, a niewinnością dzieciństwa otwiera wiele dróg interpretacji i na stałe zapisuje się w pamięci. (Konrad Bielejewski) 

Zobacz również: „Nigdy cię tu nie było” – Recenzja

14. “Trzy billboardy za Ebbing, Missouri”


Trzy billboardy za Ebbing, Missouri - mat. prasowe

O „Billboardach” słyszał już chyba każdy. Nagrodzona dwoma statuetkami Akademii Filmowej produkcja odbiła się niesamowitym echem po tym, jak pod koniec 2017 roku weszła do amerykańskich kin (w Polsce zadebiutowała nieco później, bo w lutym 2018 roku). To historia traktująca w głównej mierze o determinacji w dążeniu do prawdy i o zaprzeczaniu samemu sobie w tak dotkliwej sprawie, jak utrata ukochanego dziecka.
Dużą zaletą filmu Martina McDonaugha jest obsada aktorska, która została nagrodzona wspomnianymi statuetkami. Oprócz świetnej Frances McDormand w roli głównej, na ekranie zobaczymy również Woody’ego Harrelsona, Petera Dinklage czy odgrywającego prawdopodobnie rolę życia Sama Rockwella. Wszyscy z nich wcielają się w złożone, wielowarstwowe, jak najbardziej ludzkie postacie, które kryją w sobie więcej, niż jest to na pozór widoczne. Całości produkcji towarzyszy poczucie niepewności i bezradności, reprezentowane w dużej mierze przez główną bohaterkę, która próbuje na własną rękę wymierzyć sprawiedliwość i dociec do prawdy, której nikt w przedstawionej historii nie jest pewien. Zdecydowanie tytuł ten można zaliczyć do ścisłej czołówki ubiegłego roku. (Bartek Rusek)

Zobacz również: „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” – Recenzja

13. “Żywiciel”


Żywiciel, mat. prasowe

Kiedy rozdawano ubiegłoroczne Oscary stałem murem za kandydatem Pixara. Coco jawiło mi się wówczas jako jedna z najbardziej emocjonalnych animacji tej dekady i zupełnie pominąłem pozostałych nominowanych. Myślę, że gdyby to rozdanie powtórzono dziś, to, z całym szacunkiem dla maestrii Disneyowych czarodziejów, trzymałbym kciuki za Żywiciela. Przede wszystkim jest to produkcja o wiele skromniejsza, również w użytych środkach wyrazu. Wszelkie fantazyjne kalejdoskopy występują tu w wyobraźni głównej bohaterki. Rzeczywistość jest dla niej tak przerażająca i wroga, że nie ma w niej miejsca na wizualny baśniowy eskapizm. Żywiciel nie jest jednak jego zupełnie pozbawiony – dzięki pięknym, alegorycznym opowieściom nie tylko widać maestrię animatorów, lecz również bogactwo kulturowe krajów Arabskich. Nora Twomey podejmuje bardzo aktualny temat opresyjnego, patriarchalnego społeczeństwa Afgańskiego (głównie Talibów) i, co zaskakujące w filmie otagowanym, jako “familijny” unika wybielania lub “zmiękczania” przedstawionej w filmie sytuacji. Jednocześnie nie zapomina, że kluczowe w animacji jest wizualne angażowanie widza, co dla wielbicieli Sekretów Morza może okazać się najważniejszą informacją zawartą w tej krótkiej notce. Żywiciel to nie tylko doskonała animacja do obejrzenia z nieco starszymi dziećmi, ale też dobry powód do dyskusji na temat roli kobiet w społeczeństwie i uświadamiania na temat wciąż panujących w nim nierówności. Dzięki Pan Netflix za dystrybucję tej perełki! (Wiktor Małolepszy)


12. “Jeszcze dzień życia”


Film Damiana Nenowa i Raúla da la Fuente stał się trwałym bywalcem naszych zestawień, a i tak odnoszę wrażenie, że nie powiedziano o nim wystarczająco, i to chyba najlepiej świadczy o jego wyjątkowości. Animowana biografia Ryszarda Kapuścińskiego, luźno bazowana na jego książce, jest ukrytą perełką roku 2018. Zaszczepia w widzu nowy pogląd na wojnę i osoby, których ona dotyka, a także na pracę reportera, szczególnie w ciężkich czasach zimnej wojny. Zasiewa ziarno ciekawości wśród tych, którym historia Angoli i Afryki tamtych czasów, a także samego Kapuścińskiego, nie była znana. Przepiękny styl animacji, koncept i forma przełożenia na ekrany fragmentu życia polskiego dziennikarza sprawiają, iż film zostaje w głowie jeszcze długo po seansie i osobiście nie jestem w stanie wymienić drugiego tytułu, który pamiętałbym tak dokładnie, scena po scenie, jak Jeszcze dzień życia. (Mikołaj Krebs)

Zobacz również: „Jeszcze Dzień Życia” – Recenzja

11. “Wieża. Jasny dzień”


Czym tak naprawdę jest Wieża. Jasny dzień? Czy to thriller? Horror? Film psychologiczny? Kino autorskie? Sam fakt, że kilka miesięcy po seansie, po wnikliwej analizie scen i motywów zawartych w filmie nie umiem odpowiedzieć na to pytanie świadczy o niezwykłości produkcji Szelc. Odważne kino, które jest z jednej strony bardzo mocno osadzone w polskiej kulturze, stanowiąc celne źródło obserwacji współczesnej polskiej klasy średniej, a jednocześnie sięgające głębiej i wciągające widza w szaloną, ale uporządkowaną dyskusję o pierwotnych wartościach takich jak dom i rodzina.
Jagoda Szelc oferuje nam nie tylko piękne zdjęcia Kotliny Kłodzkiej, ale podróż wgłąb pierwotnego ludzkiego lęku; przed dzikością natury, czymś nieznanym – jednocześnie fascynującym i groźnym. Film stoi niesamowitymi kreacjami aktorskimi, opartymi na rewelacyjnym scenariuszu. Szczególnie dwie główne bohaterki stanowiące swoje przeciwieństwa i uzupełnienia to kreacje, które pozostaną w pamięci na stałe.
Takiego polskiego kina życzę sobie i Wam także w tym roku. Silnego, feministycznego, dopracowanego i nowatorskiego! (Andrzej Badek) 

Zobacz również: „Wieża. Jasny dzień” – Recenzja

10. “Życie prywatne”


Tamara Jenkins powraca po typowej dla siebie długiej przerwie i snuje opowieść o ukrytym pragnieniu macierzyństwa i ojcostwa, marzeniu posiadania rodziny i takiej wszechobecnej bliskości. Trudno wskazać w tym roku produkcje, które w równie dostojny sposób starała się ogrywać małe dramaty ludzi, komunikując się z widzem nie rozbuchanymi scenami, opierającymi się na emocjonalnej egzaltacji, ale bardzo prywatnym i subtelnym językiem uczuć.  Przez opowieść prowadzi nas niesamowite trio aktorów, z których najbardziej wybija się nie epatujący swoim minimalizmem Paul Giamatti, a zaskakująco wybitna Kathryn Hahn. W roku, w którym mumblecore zaliczył pierwszy od dawna postój, to “Życie prywatne” najbardziej wypełniło pozostawioną po nim pustkę, dając nam szansę znów kontemplować sztukę dialogu, rozmów, uczuć i miłości. (Maciej Kędziora)

Zobacz również: „Życie prywatne” – Recenzja ukrytego arcydzieła Tamary Jenkins

9. “Spider-Man Uniwersum”


Spider-Man Uniwersum, mat. prasowe

Moja droga przez popkulturę nigdy nie była zawiła. Wynikową moich wszystkich działań i pasji, było przeskakiwanie ze źródeł do źródeł. Szeroko poznany kontekst pozwolił mi kochać dzieła w bardzo specyficzny sposób – nie tylko oceniać je za techniczne i specyficzne dla danej dziedziny sposób, ale i z wspomnianym przeze mnie kontekstem. Dlatego też, nie żałuję wszystkich lat, które spędziłam peleryną na plecach i opaską na oczach – komiksy sporo wniosły do mojego życia i pozwoliły mi na postrzeganie kina suprerbohaterskiego „po mojemu”. Oczywiście jestem świadoma ich specyficznych, niestety bardzo generycznych przywar, ale lubię patrzeć na nie również patrzeć okiem komiksomaniaka. Powieść graficzna to dzieło, które bardzo ciężko przenieść na srebrne ekrany tak, by pokochał je zarówno fan sztampowego „mordobicia”, jak i miłośnik kina. Nie ma żadnego sprawdzonego przepisu na taką produkcje – to bardzo grząski grunt. 

Myślę, że to właśnie dlatego tak pokochałam Spider-Man Uniwersum. Film, który podaje rękę każdemu, kto jest chętny ją przyjąć – i krytykom i niedzielnym widzom i komiksomaniakom. Reżyserzy w naprawdę majestatyczny sposób połączyli wszystko to co w najlepsze w pompatycznych blockbusterach, dynamicznych komiksach i angażujących scenariuszach. Twórcy produkcji wykazali się niemałą odwagą wprowadzając nas w pajęcze uniwersum. Dla Sony to był tylko mały krok z pochodnią w dłoni, która okazała się tlić prometejskim ogniem – wierzę w to, że inne studia wreszcie zauważą, że odwaga może przemienić się powszechne uwielbienie i co za tym idzie fenomenalne zarobki. (Maja Głogowska)

Zobacz również: Spider-Man Uniwersum [czyli najlepszy Spider-Man od czasów Fox Kids] – Recenzja

8. “Dziedzictwo. Hereditary”


Dziedzictwo. Hereditary, mat. prasowe

Nawet jeżeli Ari Aster, reżyser i scenarzysta całego tego projektu, słyszał kiedyś sentencję głoszącą, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu, trudno byłoby dojść do wniosku, że odczytywał ją on w konwencjonalny sposób i faktycznie wierzył w istnienie chwil beztroskiej równowagi zdolnych do zjednoczenia wszystkich przedstawicieli danej familii. W jego, skupiającym się na dramatycznych (a, ściślej mówiąc, nawet tragicznych) perypetiach rodu Grahamów, pełnometrażowym debiucie momenty spokoju i wytchnienia są na tyle efemeryczne, że fiaskiem okazałaby się wszystkie próby zatrzymania ich za pomocą długowiecznej fotografii. Rozstrojona po śmierci swojej matki Annie nie wie jeszcze, że to traumatyczne wydarzenie stanowić będzie najlżejszy przejaw powolnego – ale nieubłaganego – rozpadu jej ukochanej rodziny. Ukochanej rodziny, która oddala się od siebie wprost proporcjonalnie do rosnącego w wykładniczym tempie napięcia. Zagubiony i nieradzący sobie z pozycją głowy rodziny mąż, Steve, oraz dwoje dzieci: przeznaczony do wyższych, przerastających go celów Peter i emocjonalnie zdewastowana po śmierci babci, otoczona ezoteryczną aurą Charlie są tutaj tylko marionetkami w rękach pokrętnie konsekwentnego losu.

Początkowo niewielkie rysy w monolicie rodzinnej formacji przeobrażają się w niemożliwe do zasklepienia szczeliny i nawet najszczersze chęci nie są w stanie doprowadzić do pojednania. No bo co komu po najszczerszych chęciach, gdy w grę wchodzą okultystyczne seanse i grupy wsparcia? U Ariego Astera koszmarem stają się nawet najbardziej niewinne czynności, a uwięzieni w zdecydowanie zbyt dużym budynku domownicy boleśnie się o tym przekonują. Opiniotwórcza kolacja w rodzinnym gronie, palenie starych śmieci w kominku i próba zobrazowania starej maksymy „każdy głupek trafia w słupek” podczas jazdy samochodem – to wszystko i jeszcze więcej czeka na oglądającego i przybiera formę paranormalnego rollercoastera, który bynajmniej nie ma zamiaru się zatrzymywać.

Dziedzictwo. Hereditary to – skrajnie wybuchowa – mieszanka najczystszej krwi kina grozy, dramatu rodzinnego i absurdalnej komedii. Mieszanka, która jakimś cudem działa na wszystkich tych płaszczyznach i pozostawia widza z najszerszym możliwym spektrum pozornie sprzecznych emocji. Spodziewałem się wszystkiego, ale nie tej transcendencji… (Michał Piechowski)

Zobacz również: „Dziedzictwo. Hereditary” – Najstraszniejszy film roku? – Recenzja , „Dziedzictwo. Hereditary” jako film czysty… ale czy idealny? Rozważania po seansie

7. “Nić widmo”


Nić Widmo, mat. prasowe

Dla niektórych może tak niskie miejsce Nici Widmo może być sporym zaskoczeniem, wszakże był to zwycięzca naszego półrocznego podsumowania. Nie odejmuje to wcale dziełu Paula Thomasa Andersona jakości. Film, o którym bardzo głośno było jeszcze przed premierą, a wydawać by się mogło, że jeszcze głośniej po, to technicznie doskonałe opowieść o londyńskim krawcu i jego muzie. W bajecznym świecie pięknych kostiumów przemyca się historię więzi ponad zwykłą miłością, chaotycznej, inspirującej, przeszytej konfliktami. Więzi nierozerwalnej. Anderson przekazuje to z odpowiednią subtelnością i niekiedy wręcz brutalnością, doskonałą harmonią, nie zapominając o świecie mody, który jest nieodłącznym elementem kształtowania dziejów dwójki głównych bohaterów, splatając całość tytułową widmową nicią. Wszystko okraszone, w mojej opinii, najlepszą ścieżką dźwiękową ubiegłego już roku autorstwa Jonny’ego Greenwooda, fantastycznymi kostiumami (za które Mark Bridges otrzymał Oscara), a także fenomenalnymi zdjęciami w ciasnych przestrzeniach. Na wzmiankę zasługuje również fakt, że jest to ostatni film w którym zobaczymy na ekranie wybitnego Daniela Day-Lewisa.
Nić Widmo była ulubieńcem Filmawki w zeszłym sezonie nagród, w którym, oprócz nagród za kostiumy, została okrutnie pominięta. Jak widać po „tylko” siódmym miejscu w naszym zestawieniu, wypadła trochę z naszych łask, jednakże wszyscy w redakcji możemy się zgodzić, iż jest to film ponadczasowy, który zasługuje na wyróżnienie nie tylko jako jedna z najważniejszych produkcji roku 2018, ale przede wszystkim jako dzieło sztuki, o którym będzie można mówić nawet i dekady po jego premierze. (Mikołaj Krebs)

Zobacz również: „Nić Widmo” – RecenzjaWhat precisely is the nature of my game? – drugie spojrzenie na „Nić widmo”

6. “Bliskość”


Bliskość, mat. prasowe

Kantemir Bałagow, uczeń Aleksandra Sokurowa, wchodzi do świata filmowego z impetem godnym pozazdroszczenia. Jego debiutancka Bliskość, umieszczona w autonomicznym regionie Kabardo-Bałkarii, to jednocześnie dresiarską historia spod znaku szeksipirowskich Romea i Julii, jak również bolesna do przetrawienia opowieść o etnicznych waśniach prowadzących do krwawych rzezi. Pochodząca z żydowskiej rodziny dziewczyna walczy o równouprawnienie, miłość oraz akceptację ze strony najbliższych. Kamera Bałagowa skutecznie podgląda ciasnotę rosyjskiej prowincji, międzyludzkie animozje oraz uprzedzenia, a przede wszystkim udanie oddaje poczucie zakleszczenia bohaterów, lgnących do siebie jak ćmy do światła, mimo że ich uczucie rozkwita w czasach zarazy. Bliskość to kino bliskie niejednoznacznie zarysowanych postaci, jednocześnie ukazujące panoramę polityczną regionu, o którym nie pamięta już nawet sam Bóg. Niewątpliwie warto śledzić karierę Bałagowa, bo jego wrażliwość i odwaga mogą go doprowadzić do stworzenia, o ile to w ogóle możliwe, jeszcze wybitniejszych produkcji. (Marcin Kempisty)

5. “Słodki kraj”


Słodki kraj, mat. prasowe

Film jednego z najbardziej cenionych australijskich reżyserów, Warwicka Thorntona, to oryginalny western, rozgrywający się w 1929 roku w małym mieście położonym na australijskim Terytorium Północnym. Opowiada on o starym Aborygenie, Samie Kellym, który musi wraz z żoną uciekać przed wściekłymi – i, co równie ważne, białymi – przedstawicielami prawa. Produkcja oferuje bardzo powolne tempo akcji, zbliżenie z naturą i zapierające dech w piersiach widoki gorącego, suchego i rozległego kraju. Kraju, który można opisać na każdy sposób, ale na pewno nie w ten tytułowy – bowiem europejscy kolonizatorzy już dawno uczynili tę ziemię przede wszystkim gorzką. Film, rezygnując całkowicie z muzyki, pozwala wybrzmieć aktorskiemu spektaklowi, który urzeka małomówną i autentyczną tragedią miejscowych, którym narzucono czyjąś wolę. Thornton, mimo iż posługuje się przemocą, nie stara się brutalizować prezentowanej rzeczywistości. Oddaje on hołd ludności i daje głos wykluczonym, siląc się na jak najbardziej obiektywne pokazanie wydarzeń – po obu stronach ukazując ludzi niejednoznacznie złych lub dobrych. Udaje mu się nawet uchwycić, mimo tragedii rozgrywanej na ekranie, również beztroskie, zabawne momenty, takie jak wyjątkowe wykonanie piosenki Jesus Loves Me. Bo Reżysera nie interesuje tania eksploatacja tematu kolonialnego, a rzeczywiste opowiedzenie historii ludzi wyrzuconych poza margines społeczeństwa i przyjrzenie się tym, którzy ich poza ten margines wyrzucili. (Szymon Pietrzak)

Zobacz również: „Sweet Country” – Recenzja

4. “Płomienie”


O najnowszym filmie Lee Chang-donga zrobiło się dosyć głośno, kiedy podczas zeszłorocznego festiwalu w Cannes otrzymał od krytyków średnio najlepsze oceny w historii festiwalu. Istotnie, to dzieło wyrafinowane, dopracowane, subtelne na podobnym poziomie jak minimalistyczna proza Murakamiego, którego jest adaptacją. Płomienie wymykają się konwencjom gatunkowym jako takim, tworzą miraż społeczny przy akompaniamencie narastającego thrillera. Film opowiada historię aspirującego pisarza, który jeszcze nic nie napisał – Jong-so. Targany zauroczeniem wobec dawnej znajomej ze szkoły Haemi, zazdrością wobec jej chłopaka i problemami w domu rodzinnym na wsi stara się odnaleźć w życiu, gdzie na każdym kroku natrafia na niepewny grunt. Dla bohatera coraz bardziej imposybilisityczne wydaje się normalne egzystowanie, pogrąża się w zagadkowej personie niedawno poznanego Bena, chłopaka Haemi.

Historia przypieka się i stopniowo nabiera rumieńców, 2,5-godzinne budowanie napięcia przy pomocy drobnych i coraz bardziej niepokojących szczegółów uwzniaśla wielokontekstowość Płomieni. Dla niektórych to emocjonujący dreszczowiec ze zniewalającym zakończeniem, dla innych społeczny traktat o odwiecznej walce klas niższej i wyższej. Z kolei sam autor dostrzega tu raczej obraz współczesnych młodych ludzi, których przeszywa gniew, niezdecydowanie, pustka, frustracja. W XXI wieku, wieku multiplikowanych możliwości i wolności nowe pokolenia stają się niekompatybilne ze światem zewnętrznym. Lee udało się poprowadzić bodaj najsubtelniejszą kinogeniczną intrygę tego milenium. Koreańskie rzemiosło kryminalne i wyważenie międzygatunkowe bezsprzecznie włączają do dzieło do panteonu nowoczesnej kinematografii. (Kamil Walczak)

Zobacz również: „Płomienie” [Wielki głód pokolenia] – Recenzja

3. “Climax”


Climax, mat. prasowe

Od czasów Godarda i Fassbindera nie wiele było tak dobrych filmów nakręconych w niecałe dwa tygodnie. Co więcej, nie wiele było tak dobrych filmów nakręconych w niecałe dwa tygodnie dla indywidualnej, perwersyjnej zabawy. Gaspar Noé nie czuł bowiem presji “opowieści”, jaką roztoczyli nad nim starsi koledzy po fachu, i zamiast podejmować się modernistycznego solilokwium, puścił wodzy ekstatycznej widzialności oraz słyszalności. Climax to neurotyczne doświadczenie, test nie tylko dla naszych zmysłów, ale również naszej wrażliwości. W kontekście rzeczywistego znaczenia zniszczenia, jakie dokonuje się na naszych oczach, Gaspar tworzył już bardziej przejmujące i dosadne sztuki, lecz tak skonstruowana nie była jeszcze żadna z nich. I to właśnie ta konstrukcja, wzniesiona na fundamencie intensywnych doznań audio-wizualnych, operatorskiej ekwilibrystyki oraz narracyjnej improwizacji, świadczy o wyjątkowości najnowszego filmu krnąbrnego Francuzo-Argentyńczyka. Czy był to jedynie jednorazowy wyskok, czy zalążek dłuższego trendu w twórczości Noé – tego nie wiemy. Ale za nonszalancję i brutalizm (nawet pomimo braku intensywnych scen przemocy czy seksu), które jak klin wbijają się w co raz mocniej standaryzujące się gusta przeciętnego widza, nie docenić tego przypadku zupełnie nie sposób. (Tomasz Małecki) 

Zobacz również: „Climax”, czyli najbardziej przerażająca impreza w dziejach – Recenzja

2. “Tajemnice Silver Lake”


Tajemnice Silver Lake

Każdemu, kto jednak w jakimś stopniu ceni popkulturę jako zjawisko, David Robert Mitchell będzie się wydawał odpierać wszystkie wymierzone w niego po premierze Tajemnic Silver Lake w Cannes krytyczne ciosy. W tym bardzo samoświadomych filmie neo-noirowe hołdy dla Hitchcocka wylewają się początkowo z ekranu oraz głośników strumieniami, aby stopniowo przejść w spiskowego, onirycznego tripa w poszukiwaniu… prawdy? Jakie ma to znaczenie, kiedy wędrówka jest tak satysfakcjonująca? Ciężar całej produkcji dźwiga na barkach Andrew Garfield – idealny w roli współczesnego slackera, bohatera z przypadku, nonszalancko idącego za nitką do kłębka, okazyjnie, doprowadzony do ostateczności, wybuchając groteskową przemocą. A filmowy świat, w którym wije się nić filmowej intrygi jest miejscem tętniącym swoim życiem, wypełnionym indywiduami, lokacjami i muzyką, do których wraca się myślami jeszcze długo po seansie. Pozostaje mieć nadzieję, że polski dystrybutor zdecyduje się wydać Tajemnice Silver Lake na DVD i film nie straci swojego vibe’u oraz kultowości scen. Nie pozostaje mi nic innego, jak odsłuchiwanie soundtracku wspak w poszukiwaniu ukrytych przekazów. Do zobaczenia, Mitchell! (Michał Palowski) 

Zobacz również: „Tajemnice Silver Lake” – Najnowszy film twórcy „Coś za mną chodzi” – Recenzja

1. “Niemiłość”


Niemiłość, mat. prasowe

Nowe Horyzonty 2017. Kończy się najnowsza produkcja Zwiagincewa, po sali nie odbija się żaden dźwięk, a ja czuję się tak jakbym wpadła do kosmicznej próżni. Nie słychać ani westchnień, ani oklasków, ani łez kapiących ciurkiem na kinową wykładzinę. Zupełna cisza. Po minucie, dwóch, może trzech (w takich chwilach łatwo stracić rachubę czasu) ludzie niepospiesznie podnoszą się ze swoich miejsc i zbliżają do wyjścia. Ja, przemieszczam się z tą falą i po wyjściu z sali, gdy przez wielkie okna kina padają na mnie ostre promienie słońca czekam. Czekam, na jakikolwiek głos, jakąkolwiek opinie, osąd, krytykę, pochwałę. Nie słyszę żadnego głosu, ale nie widzę też niczego specyficznego. Na twarzach ludzi nie ma wymalowanej żadnej z szeroko pojętych emocji. Wydaje się wręcz, że wszyscy są otępieni.  Ciężko im się dziwić. Choć festiwalowa publika jest przyzwyczajona do emocjonalnego katharsis, które na Nowych Horyzontach objawia się pod wieloma postaciami rzadko kiedy jest ono na tyle uniwersalne, by spłynąć na widzów wszelakiej maści. 

W Niemiłości wszystko wydaje się chłodne, od barw aż po bohaterów. Ci, są odbiciem naszych najbardziej pesymistycznych, skrytych i wstydliwych refleksjach na temat nas samych. Zwiagincew to artysta świadomy, a to w kinie europejskim połączone z bardzo charakterystyczną wrażliwością może dać tylko wynik pozytywny. 

Powiedzenie, że Niemiłość chwyta za gardło jest tylko pustosłowiem. Scenariusz i chłodna kalkulacja reżyseria sprawia, że widz czuje się emocjonalnie sparaliżowany – na długie dni po seansie produkcji. Ciężko opisać to niezwykle specyficzne uczucie słowami – Niemiłość trzeba przeżyć.

 (Maja Głogowska)


… I to by było na tyle! Drodzy czytelnicy, w nowym roku życzymy wam choć połowy tyle dobrego kina co w ubiegłym. W komentarzach koniecznie zdradźcie nam swoje własne, osobiste filmowe zestawienia. Który film najbardziej podbił wasze serce?

Zobacz również: Zestawienie 10 najgorszych filmów – [Podsumowanie roku 2018 #3]Zestawienie 7 najlepszych polskich filmów – [Podsumowanie roku 2018 #2]

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.