Recenzje

“Obywatel Jones” – Wolność prasy według Agnieszki Holland [RECENZJA]

Maciej Szymkowiak

Agnieszka Holland na przestrzeni ostatnich lat oczarowała jury w Berlinie oraz wzburzyła polską społeczność. Swoimi wypowiedziami w internecie często wzbudzała zażenowanie, ale swoim talentem reżyserskim oraz umiejętnością opowiadania o sprawach bieżących pod płaszczykiem kinowej fikcji, ugruntowała swoją silną pozycję w polskiej, współczesnej kinematografii. Nie inaczej jest tym razem, kiedy to festiwal filmowy w Berlinie, promujący filmy polityczne, dostaje od polskiej reżyserki film skrojony na rzecz tego międzynarodowego święta kina. Najnowszy film Holland głosi silną potrzebę sklasyfikowania wartości i rozróżnienia w prostym stylu na to, co „dobre” i „złe”. Czarne jest czarne, a białe jest białe. Innego podziału nie może być, gdy opowiada się o wolności prasy i prawdzie w dobie „fake newsów”.

Zobacz również: „Ułaskawienie” czyli najpiękniejsza kartka z rodzinnego albumu w Popielawach [RECENZJA]

Bohaterem filmowym jest walijski dziennikarz, Gareth Jones, który na początku lat 30. mógł poszczycić się wywiadem z Hitlerem, co poskutkowało chęcią sprawdzenia ekonomicznej sytuacji wychwalanego Związku Radzieckiego. Już na starcie będąc w opozycji nawet do swojego zwierzchnika Davida Lloyda George’a, reporter wyrusza do Moskwy, aby przeprowadzić wywiad ze Stalinem oraz sprawdzić, skąd przywódca swojego kraju czerpie fundusze na tworzenie „mlekiem i miodem” płynącej krainy. Polska reżyserka nie tworzy kina biograficznego, wojennego, ani stricte historycznego. Miesza gatunkowość filmową, która ułatwiłaby umieszczenie opowiadanej historii w znanych strukturach narracyjnych, na rzecz edukacyjnej funkcji, jaką może pełnić wręcz hagiograficzna historia Jonesa.

Kompozycyjna klamra opowieści, jaką tworzy tutaj postać Georga Orwella, zamyka opowieść walijskiego reportera w trzech dziejach jego działalności. Pierwsza z nich to wędrówka do Moskwy i szpiegowski klimat, który zrobiony jest w stylu amerykańskiego dreszczowca. Jones konfrontuje swoją naiwną chęć poznania prawdy ze złowrogą stolicą, nad którą nawet niebo jest koloru czerwonego, a dekadenckie, narkotyczne imprezy podsumowaniem wszechobecnej obłudy. Każdy tutaj rozmawia oficjalnie i nieoficjalnie. Grany przez Krzysztofa Pieczyńskiego, Maksim Litwinow, przy kieliszku wódki zachwala rozwój gospodarczy kraju i zaprasza do oficjalnego zwiedzania ZSRR. Inne informacje Jones czerpie od swojego brytyjskiego kolegi, dziennikarza, który pracował nad tajemniczą sprawą dziejącą się na Ukrainie do czasu, aż w niewyjaśnionych okolicznościach został zamordowany. Walijczyk szmugluje swoją osobę do Charkowa, a stamtąd poznaje prawdę o „Hołodomorze”.

Zobacz również: „Gdyby ulica Beale umiała mówić” podziękowałaby Jenkinsowi za ten film [RECENZJA]

Druga część filmowa, w której Holland w typowym dla siebie stylu opowiada historię świata bez transcendencji, gdzie ludzie cierpią katusze, a w inteligenckich okularach Jonesa odbijają się brudne i wychudzone buzie jest najbardziej przejmującym momentem w całej fabule. Złamana zostaje konwencja thrillera i film diametralnie zmienia się w historyczny dramat. Klimatyczne, zimowe zdjęcia Tomasza Naumiuka i brak niediegetycznej warstwy dźwiękowej oddziałuje ze zdwojoną siłą na odczucia widza, który szybko dostrzega różnicę między wcześniejszymi bankietami moskiewskiej elity z kanibalistyczną prawdą zachodzącą na Ukrainie. W ostatniej, trzeciej części Holland powraca do sztafażu szpiegowskiej akcji, ale skupia się na znaczeniu politycznej konfrontacji w tworzeniu wiadomości. Zostaje podana w wątpliwość siła dziennikarskiego śledztwa oraz ukazana moralna dwuznaczność każdego przedsięwzięcia. Czy Jones może powiedzieć prawdę nikogo nie krzywdząc? Czy powinien rozważyć podział na większe i mniejsze zło? Etos dziennikarski jest czymś, co intryguje reżyserkę równie mocno, co dostępność do prawdy i wolnej prasy.

Najnowszy film Holland jednak nie jest pozbawiony paru kluczowych wad. Przede wszystkim podział na „tych złych” i „tych dobrych”, jakkolwiek słuszny, ogranicza psychologiczne możliwości opowiadanej historii. Walter Duranty, urodzony w Wielkiej Brytanii, a piszczący dla Moskwy jest po prostu przeciwieństwem Jonesa. Jeżeli ten jest światłem i głosem prawdy, to ten drugi stanowi jego diabolistyczną opozycję. Niewykorzystany potencjał kobiecej postaci, jaką jest Ada Brooks, boli tym bardziej, iż Holland słynie ze swojego feministycznego podejścia do branży filmowej, a w zamian nie oferuje widzom ani jednej ciekawie rozpisanej kobiecej postaci.

Zobacz również: „Sex Education” – Otwarcie o waginie [RECENZJA]

Możliwe, że jest to jeszcze jeden głos, iż polityką i faktami rządzą mężczyźni, lecz trudno o przekonujący głos w tej sprawie, skoro Holland nie oferuje żadnego kontrapunktu. Cameo postaci Georga Orwella chociaż ciekawe, to z technicznego punktu widzenia zdaje się tandetnym chwytem, który wprowadza i wyprowadza widza z truizmami o złowrogiej machinie „równych i równiejszych zwierząt”. Ambiwalentny stosunek można mieć też do filmowych zabaw Holland, takich jak montaż pędzącego pociągu, czy też montaż skojarzeniowy jedzenia mięsa, tego ludzkiego i tego upieczonego w restauracji.

Jakby jednak krytycznie nie podchodzić do formalnych spraw filmowych, to nie można odmówić polskiej reżyserce tego, że zabrała ważny głos w dzisiejszych czasach. W dobie fake newsów, egoistycznego podejścia do życia, wybiórczego traktowania historii oraz politycznego zamknięcia się w obrębie sztywnych podziałów politycznych, Agnieszka Holland opowiada historię jednego niestrudzonego dziennikarza, który wykorzystując własną profesję i siłę ducha, pokazuje światu, że prawda jest tylko jedna, a półprawdy i kłamstwa to w zasadzie jedno i to samo.


Nowe Horyzonty 2019Recenzje

“Długa podróż dnia ku nocy” – Nie zasnę już sam [RECENZJA]

Łukasz Mańkowski

Jest coś pokrzepiającego w festiwalowych decyzjach, jeśli chodzi o współczesne kino azjatyckie. Triumfują obrazy eksperymentujące z dotychczasowymi schematami, które biorą na warsztat umiejętność kina do portretowania przemian społecznych i problemów nowoczesności. Przy okazji prowadzą one dialog z Azją postmodernistyczną i jej najbardziej rozpoznawalnymi reprezentantami: Wong Kar-waiem, nowofalowcami z Tajwanu, czy chińskimi twórcami kina niezależnego. Niepozbawione walorów estetycznych trafiają w chęć poznawczą widza i są przy okazji pomostem pomiędzy tematem społecznym a obrazem medium. Są szansą na dialog pomiędzy tymi dwiema często wykluczającymi się sferami.

Przeczytaj również: “Parasite”, czyli najbardziej polski film z Azji [RECENZJA]

Przykładem takiego kina jest doceniony w nowohoryzontalnej sekcji konkursu w Wenecji Manta Ray (Phuttiphong Aroonpheng, 2018) lub triumfator zeszłorocznego Locarno A Land Imagined (Yeo Siew Hua, 2018), w których nacisk na wizualną immersję położony jest równomiernie także i na wątki nierzadko zresztą niewygodne i kontrowersyjne dla tożsamości oraz historii danego kraju. Pomiędzy taką strategią mieści się i Bi Gan, którego Długa podróż dnia ku nocy – pokazywany wcześniej w Cannes – okazał się moim osobistym odkryciem niedawno zakończonej, 48. edycji rotterdamskiego IFFR. Wszyscy ci, którym tęskno do artystycznego i popowo-neonowego kina azjatyckiego z Tajwanu i Hongkongu, powinni czuć się po drodze z filmem chińskiego reżysera, uszczęśliwieni takimi frykasami, jak finałowa, niemalże 50-minutowa sekwencja zrealizowana nie tylko w jednym ujęciu, ale dodatkowo w technologii 3D.

Długa podróż dnia ku nocy

Tak, jak i w Kaili Blues (2015), reprezentant powoli formującej się 8. generacji chińskich filmowców zabiera widzów w podróż do swego rodzinnego miasta i czyni z niej doświadczenie z pogranicza snu i filmowego wspomnienia, doświadczenie równie melancholijne, co powoli dogasający zimny ogień w najbardziej z samotnych noworocznych wieczorów. Bohaterem tej wyprawy jest Luo Hongwu, który powraca w rodzinne strony, by odnaleźć utraconą niegdyś miłość, kobietę o tajemniczym, filmowym imieniu: Wan Qiwen. Pojawia się ona w snach mężczyzny, jak strzępki utraconych wspomnień, które nie dają zaznać spokojnego oddechu. Wraz z powrotem do rodzinnego Kaili, Luo wraca linearnie pamięcią do błogich chwil z młodości, jednak tak jak film z zasady ukazuje pewne kłamstwo i fikcję, tak też wspomnienia są złożone z komponentów zarówno prawdziwych, jak i fałszywych. Ustawia to dialektykę Długa podróż dnia ku nocy na oniryczną, a tonący w neonach, nocny obraz prowincji Guizhou skontrastowany z przemysłowym krajobrazem kopalń i zakładów metalurgicznych, nadaje filmowi lekkiego połysku neo-magicznego realizmu.

Przeczytaj również: “In Fabric” czyli zabójcza sukienka, mordercza pralka i pożyczka na duży procent [RECENZJA]

Bi Gan rozkoszuje się każdym wypowiedzianym poza ekranem zdaniem, narracją wprowadzającą w stan błogiego marzenia i oderwanego od trudów codzienności snu. Z kamery zaś czyni swojego dryfującego przyjaciela, powiernika obrazów wspomnień, któremu zwierza się z niegdyś żywych, a dziś już zapomnianych i wypalonych – niczym ze starych fotografii – pragnień. Wie, jak cienka jest granica pomiędzy filmem, snem a wspomnieniem, stąd zapis tej projekcji jest świadomym rozpieszczaniem zanurzonego w tej poetyce widza. Już w Kaili Blues twórca przejawiał zamiłowanie do długich ujęć i tematyki snu, jednakże dopiero tutaj w pełni oddaje się kontemplacji nad możliwościami kina do ukazywania relacji obraz-czas.

W swych niemalże ostentacyjnie melancholijnych przemyśleniach, Bi Ganowi udaje się przemycić namiastkę poezji i romantyzmu jakże charakterystycznych dla swych mistrzów, których otwarcie nieraz cytuje. Przemierzający kolejne etapy swych wspomnień Luo Hongwu z powodzeniem odnalazłby się w świecie Wong Kar-waia (ananasy zamienił jednak na jabłka), a jego ukochana Wan Qiwen jest wprost ucieleśnieniem enigmatycznej, schowanej w oparach dymu wschodniej femme fatale – mogłaby zastąpić Brigitte Lin z Chungking Express (Wong Kar-wai, 1994), Maggie Cheung z In the Mood for Love (Wong Kar-wai, 2000)lub Shu Qi z Millennium Mambo (Hou Hsiao-hsien, 2001). Tak jak w azjatyckich klasykach, bohaterowie symbolizują romantyczny wymiar miłości niespełnionej i gasnącej w perspektywie czasowej, znikającej wraz z tekstem popowych ballad widocznych na ekranach karaoke. To przemijanie objawi się też w pocałunkach, zawsze ostatnich i składanych w pośpiechu – a te ze snów, za dnia smakują owocem pomelo.

Długa podróż dnia ku nocy

Spragniony miłości Bi Gan wsadza swoich tragicznie zakochanych, miłosnych terrorystów do własnego Kaili Express, którzy na swej drodze wspomnień o przeszłym życiu oddają się unknown pleasures. Zdaje się, że będą oni happy together tylko wtedy, gdy odnajdą swój brighter summer day. Po długim dniu powinna nadejść jeszcze dłuższa noc, lecz w tym świecie jest ona niestety za krótka, by miłosne upojenie mogło trwać wiecznie, a księżyc zbyt daleko, by móc zasnąć w samotności. Tak długo, jak pokój będzie wirował od marzeń o ciepłym od uczuć łóżku, czas nie będzie miał znaczenia, gdyż w tej krainie jest abstrakcją. Wtedy będziemy mogli policzyć gwiazdy na niebie, które powoli odlatują do wyśnionej krainy. Tam iskry nie są ulotne, przez co smak pocałunku zostaje na dłużej. Bi Gan to czuje i sprawia, że cały czas pragniemy, by ktoś był po drugiej stronie zimnej pościeli. A to jest niemożliwie smutne – jak boleśnie zapowiada kołysanka na napisach końcowych – bo w pojedynkę nie sposób zasnąć.


Recenzje

“Bracia Sisters”, czyli Ameryka podłych ojców [RECENZJA]

Andrzej Badek

Joaquin PhoenixJohn C. Reilly oraz Jake Gyllenhaal na jednym plakacie to widok, który przyprawia o szybsze bicie serca wielu kinomaniaków. Gdy z plakatu wyglądają na nas jedni z najzdolniejszych współczesnych aktorów, trudno opanować ekscytację. Szczególnie jeśli za kamerą stoi Jacques Audiard, niezwykle interesujący francuski reżyser, laureat większości prestiżowych nagród Starego Kontynentu. Z doświadczenia wiemy, że niejednokrotnie to właśnie czujne europejskie oko rewolucjonizowało gatunek westernu, krytycznie przyglądając się wizji amerykańskiego snu, zbudowanego u podstaw rozwoju cywilizacji Ameryki Północnej; w czasach, gdy kraj ten stanowiły stepy, pustynie i nieliczne miasteczka, gdzie ludzie zakładali nowe życie – pełne strachu, ale też brawury i nadziei.

Zobacz również: “Gdyby ulica Beale umiała mówić” podziękowałaby Jenkinsowi za ten film [RECENZJA]

Audiard wprowadza nas w świat bardzo dalekiego zachodu USA roku 1850; tak dalekiego, że pustynne i leśne tereny, które przemierzamy wraz z bohaterami, już za kilkadziesiąt mil ustąpić mają niekończącej się toni Pacyfiku. Właśnie w tej okolicy narodzi się konflikt utkany misternie z czterech różnych osobowości. Pierwsze skrzypce grają w filmie tytułowi bracia Sisters: portretowany przez Johna C. Reilly’ego, spokojny i wyważony Eli oraz porywczy Charlie, w którego wciela się Joaquin Phoenix. Bracia pracują dla niejakiego Admirała jako znani na całą okolicę łowcy nagród. Przyjdzie im współpracować z młodym pisarzem, Johnem Morrisem, któremu twarzy użycza Jake Gyllenhaal. Cała trójka ma uczestniczyć w pojmaniu Hemanna Warma (Riz Ahmed), twórcy chemicznej receptury pozwalającej w łatwy sposób odnajdować złoto w bogatych w samorodki korytach kalifornijskich rzek.

Scenariusz opiera się niemal całkowicie na wzajemnej, zwykle dwójkowej interakcji między powyższymi postaciami. Każda z nich posiada odmienną motywację i symbolizuje inny, dość uniwersalny typ charakteru. Charlie to prosty człowiek, dumny, pewny swego fachu. Żyje, by wykonać dane mu zadanie, nie marnując żadnej okazji na używki czy seks. Jego brat Eli to stoik, mężczyzna marzący o stabilizacji; domu, własnym sklepie. Warm stanowi przykład naukowcy-wizjonera, który wierzy, że jego wynalazek służyć będzie budowie nowego społeczeństwa; opartego o krystalicznie czyste wartości. Natomiast John Morris to intelektualista u progu dorosłości, kontemplujący świat i poszukujący swojego miejsca w nim.

Zobacz również: Kulturawka #10 – Elegia o Ralphie Demolce

Nietrudno rozszyfrować, że postaci symbolicznie odzwierciedlają wszystkie klasyczne typy osobowości, które znajdujemy w westernach. Istotnie, stawiając na tak zróżnicowane motywy, Audiard chwyta się sprawdzonego sposobu na nadanie swojej produkcji wielowymiarowości. W słownych pojedynkach między czterema mężczyznami film błyszczy najmocniej. Zwłaszcza, że konwersacje te odbywają się zazwyczaj w nocy, lesie lub w ciasnych pomieszczeniach, które zdają się klaustrofobicznie osaczać tak postaci, jak i widza.

Nie bez znaczenia pozostaje fakt, że Bracia Sisters to kolejny w ostatnim czasie utwór, który akcentuje trudne relacje między protagonistami a ich ojcami. Nienawiść czy żal to emocje, które bohaterowie nierozerwalnie wiążą z domem rodzinnym. Szczególnie mocno wybrzmiewa to w trakcie dwóch dialogów; między Morrisem a Warmem oraz, w dalszej części filmu, między Warmem a Elim. Mężczyźni zdają się przeżywać kluczowe przemiany duchowe w momencie gdy znajdują słowa na nazwanie swoich negatywnych emocji względem ojców.  Wszakże Ameryka zawsze była upragnionym domem dla wyrzutków, uciekinierów i ojcobójców; ludzi uchodzących przed wymiarem sprawiedliwości, nie mającą im nic do zaoferowania Europą czy też własnym sumieniem.

Bezapelacyjnie największym atutem produkcji są doskonałe kreacje aktorskie; w szczególności Phoenixa i Reilly’ego. O ile ten pierwszy zdążył nas przyzwyczaić do swojego wszechstronnego talentu, o tyle drugi rzadko ma szansę pokazać swoje możliwości na pierwszym planie. Jego spokój zakłócany bywa jedynie krótkimi wybuchami radości z odkrywania zdobyczy cywilizacji w postaci spłuczki czy pasty do zębów. Gdy jednak jego bratu grozi niebezpieczeństwo, staje się zdeterminowany i śmiertelnie niebezpieczny. Przemoc w wykonaniu braci Sisters jest szybka i gwałtowna; pozbawiona skrupułów służy eliminacji wroga. Nie ma jej jednak wiele. Pojawia się ona raczej w celu nakreślenia widzowi charakterów Eliego oraz Charliego, nie rozrywce w ścisłym tego słowa znaczeniu. Podobnie, widz nie uświadczy tu zbyt wiele otwartych przestrzeni i pejzaży znanych z innych westernów, natomiast nieliczne krajobrazy pogranicza Oregonu i Kalifornii zapadają głęboko w pamięć.

Zobacz również: “Ułaskawienie” – Kolskiego kartka z rodzinnego albumu w Popielawach [RECENZJA]

Bracia Sisters to solidny western, który nie otwiera żadnych nowych drzwi, ale opowiada w nowy sposób znaną nam historię USA; szczerą, pełną uniwersalnych przemyśleń, zakończoną niemalże baśniowym morałem. To kolejny dowód, że USA z XIX wieku kryją w sobie jeszcze wiele nieodkrytych tajemnic, tylko czekających na alchemiczną formułę, która pozwoli wydobyć z nich prawdziwe złoto.

Recenzje

“Ułaskawienie” czyli najpiękniejsza kartka z rodzinnego albumu w Popielawach [RECENZJA]

Maciej Kędziora

Na początek parę pozornie niepołączonych ze sobą ujęć. Lekko rozmazane pejzaże Popielaw, portrety przodków, archiwalne, powojenne zdjęcia okraszone snutą z offu narracją o ukochanych, rodzinnych stronach. Tak rozpoczyna się najnowsza opowieść Jana Jakuba Kolskiego. Jednak mimo że twórca Pornografii już nie raz pochylał się nad swoim rodzinnym albumem, wyciągając z niego wiele, często bardzo mrocznych, wspomnień, to Ułaskawienie zdaje się być tym najważniejszym i najbardziej mu bliskim. Ale nie powinno nas to dziwić – jak sam mówi  (a właściwie jego filmowe, 17-letnie alter ego, będące narratorem) na wstępie –  ta historia czekała na mnie całe moje życie.

Tym razem album rodzinny familii Kolskich przeniesie nas do roku 1946, kiedy to pewnej chłodnej nocy ukrywający się u Szewczyków (rodziców matki reżysera) Stefan Zając morduje ich syna, bohatera piłsudczyków, Wacława Szewczyka, pseudonim “Odrowąż”. Ze względu na jego militarną przynależność, nie może on zaznać spokoju nawet po śmierci, bowiem władze kształtującej się dopiero Polski Ludowej decydują się wykorzystać jego zwłoki jako symbol swojego sukcesu, trzykrotnie wykopując trumnę z jego ciałem z ziemi. Dlatego też, wciąż pogrążeni w żałobie rodzice Odrowąża, decydują się wyruszyć w 500 kilometrową podróż przez całą Polskę, by godnie pochować ich umiłowanego syna.

Kiedy małżeństwo Szewczyków opuści teren dobrze znanych i bezpiecznych Popielaw, rozpocznie się najciekawsza część Ułaskawienia, będącą metafizycznym kinem drogi. Szybko bowiem chęć pochowania syna zejdzie na drugi plan, a ich podróż przez opustoszałe i zrujnowane polskie prowincje (a właściwie pozostałości po nich), stanie się jedynym sposobem radzenia sobie ze stratą. Gdy jednak do ich samotnej wyprawy, w przypadkowych okolicznościach dołączy niemiecki jeniec, będą oni musieli sobie odpowiedzieć nie tylko na pytanie jak żyć bez “Odrowąża” pod ich strzechą, ale również jak żyć bez wojny gdy nie wiadomo, komu pomagać a kogo zabijać.

Teodor Adorno powiedział kiedyś, że nie wolno tworzyć wierszy po Oświęcimiu. Kolski w Ułaskawieniu pójdzie o krok dalej i zacznie rozważać czy po Oświęcimiu warto w ogóle żyć. Czy warto ratować obcego człowieka, który jeszcze tak niedawno był naszym oprawcą? Czy warto poświęcić swoje dotychczasowe życie dla iluzorycznego poczucia ulgi. I wreszcie – czy w obecnych czasach opłaca się być dobrym człowiekiem, gdy moralność to wciąż towar deficytowy?

Kolski jednak w swojej mądrości decyduje się nie odpowiadać na zadawane przez siebie pytania jednoznacznie, opowiadając swoją historię ustami dwóch kontrastujących ze sobą postaci. Dziadek Jakub (Jan Jankowski), z ręką wiecznie przywiązaną do papierosów, jest całkowicie zamkniętym w sobie mrukiem, chowającym we wnętrzu mrok obozu koncentracyjnego, straty pierworodnego i swój ciągły, nieodparty strach przed nawrotem wojny. Babcia Hanna (Grażyna Błęcka-Kolska) natomiast, reaguje na stres diametralnie inaczej, stając się agresywna, impulsywna i – co niestety będzie postępować – psychotyczna. Papierkiem lakmusowym nastrojów w tym wiecznie milczącym małżeństwie będzie Jurgen (Michał Kaleta), u którego to lata spędzone na froncie poskutkowały rozchwianiem emocjonalnym i atakami paniki, a co najbardziej przerażające, zdaje się, że uwierzył, że tylko praca może uczynić go wolnym.

O tym jak trudno rozstać się z tym co było, świadczyć będą dwa bardzo ważne w kontekście całego filmu symbole. Pierwszym będą zwłoki “Odrowąża”, których rozkład, i co za tym idzie trupi zapach co chwilę będzie przypominał bohaterom o wszechobecnej śmierci, mogącej nadejść w każdym momencie (czy to ze strony żądnych krwi dezerterów, czy też wojskowych karierowiczów). Drugim będą piękne, czyste i wypolerowane oficerki, jakby całkowicie odrealnione i niepasujące do świata brudu i ubóstwa. Ów buty były darem od pułkownika Armii Krajowej dla Jakuba. Oficerki, które miały być powojennym prezentem dla Wacława, nagrodą za jego dorosłość, świadectwem tego, jak bardzo jest z niego dumny. Czy jednak – jak zapyta Hanna – można być dumnym z syna, który nawet po wojnie szalał zamiast spędzać czas z rodziną?

Kolski, co jednak najważniejsze w kontekście całego filmu, nie popada w żadnym momencie w skrajności i nie próbuje gloryfikować swoich dziadków. Jedyne co stara się robić, to spróbować ich zrozumieć, a w szczególności spojrzeć na świat oczami dziadka Jakuba, który, jak dowiadujemy się w prologu, od zawsze uważał go za niegodnego wielkich czynów, znacznie gorszego od “Odrowąża”. Spróbować zrozumieć, skąd wzięła się jego nieustępliwość, zasadniczość i zajrzeć pod budowaną przez lata skorupę emocjonalną. Wreszcie oddać mu taki hołd, jakiego by chciał, chłodny, poważny, męski, ale także przepełniony niewypowiedzianym przez lata uczuciem miłości.

Muszę jednak zaznaczyć, że podobnie jak inne filmy Jana Jakuba Kolskiego, Ułaskawienie odznacza się bardzo specyficzną narracją i sposobem prowadzenia historii. Powtarzane jak mantra kwestie dialogowe, pozornie wtórne sceny, powolne przechadzanie się po opuszczonych ścieżkach, wreszcie długie i niedające emocjonalnego ujścia kadry. Jeśli jednak uda nam się – podobnie jak reżyserowi przy konstruowaniu scenariusza – przebić przez warstwę emocjonalnego zobojętnienia bohaterów, wtedy przeżyjemy jedną z najbardziej fascynujących, spirytualistycznych przepraw naszego życia.

O ile na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni aktorskie wyróżnienie za Ułaskawienie otrzymała Grażyna Błęcka-Kolska, o tyle dla mnie na wyżyny wznosi się tutaj nie ona, a Jan Jankowski, tworzący jeden z najbardziej pasjonujących męskich portretów ostatnich lat. W każdym zaciągnięciu się papierosem, każdym kroku, każdym wypowiedzianym słowie jest tyle niewyobrażalnego cierpienia. Gdy w jednej z pierwszych scen, Jakub godzi się na pomysł żony, w jego głosie czuć świadomość kolejnej życiowej porażki i przerażającego bezsensu egzystencji.

Kolski w Ułaskawieniu spełnia ukryte marzenie swojej babci o godnym pochówku Wacława Szewczyka, kontynuując jednocześnie swoje życiowe dzieło, w postaci zbioru popielawskich opowieści. W każdym kadrze, każdym dialogu czuć, jak wiele znaczy dla reżysera ten film, czuć każdy dzień trzydziestu lat pracy, czuć miłość do swojej ziemi ojczystej i wreszcie czuć, zatraconą w jego ostatnich filmach, radość tworzenia. Nie wiem jak szybko Kolski wróci w swoje rodzinne strony, ale póki co zostawił je z jednym z najpiękniejszych moralitetów rodzimego kina XXI wieku.

Recenzje

“Granica” – [RECENZJA]

Wiktor Małolepszy

Tina to pracująca w kontroli granicznej introwertyczna Szwedka. Nieśmiała, zamknięta w sobie, mieszkająca w otoczonym przez wielki las domu na uboczu. W tym to właśnie lesie najczęściej spędza wolne chwile – niestety samotnie, gdyż jej lokator/chłopak o wiele chętniej ogląda telewizję i zajmuje się swoimi agresywnymi psami wystawowymi. Ich relację ciężko zdefiniować – Roland raczej nie dokłada się do utrzymania domu, nie jest też zbytnio zainteresowany sferą uczuciową Tiny. Kobieta przyznaje – potrzebuje obecności innych ludzi, a tylko Roland oferuje jej namiastkę prawdziwej relacji.

Na szczęście w pracy idzie Tinie lepiej. Jest doskonałą funkcjonariuszką, gdyż posiada specyficzną umiejętność – potrafi wywąchać ludzki strach, wstyd, intensywne uczucia. Obok niej nie prześlizgnie się żaden przemytnik – ani szmuglujący alkohol nastolatek, ani dystrybutor dziecięcej pornografii. Ów węch nie jest jednak supermocą na modłę marvelowską. Tina w pewnym momencie stwierdza, że jest wręcz zdeformowana. Ma dziki wyraz twarzy, masywny nos, małe oczy, rzadkie włosy i wydatne zęby. Przysporzyło jej to wiele cierpienia w dzieciństwie. Wierzyła, że jest inna, lecz lata życia w małomiasteczkowej społeczności doskonale ją zsocjalizowały. Gdy pewnego dnia przez jej kontrolę przejdzie Vore, mężczyzna z twarzą do złudzenia przypominającej jej oraz z podobnymi bliznami, Tina przypomni sobie owe dziecięce sny i odkryje, że nie było w nich wiele fantazji.

Druga produkcja irańsko – szwedzkiego reżysera Aliego Abbasiego (tworzącego w Danii) oparta jest na opowiadaniu Johna Ajvide Lundqvista (który również pomagał przy stworzeniu scenariusza). Znany przede wszystkim z jednego z najgłośniejszych skandynawskich filmów ostatnich lat – Pozwól mi wejść – oraz jego amerykańskiego rimejku pisarz i scenarzysta w Granicy powraca do realizmu połączonego z elementami nordyckiego folkloru. Wraz z  Abbasim wykraczają jednak poza nieco ograny motyw realistycznej baśni i tworzą synkretyczny miszmasz gatunkowy. Granica to nietypowy romans, film z elementami realizmu magicznego, fantasy, ale też społeczny kryminał noir. Nie mówiąc już o naturalistycznych, często dość obrzydliwych a nawet groteskowych scenach. Za samą umiejętność do stworzenia tak nieoczywistej produkcji, która zamiast się rozsypywać utrzymuje ten charakterystyczny dla nordic noir chłodny klimat należy się Abbasiemu uznanie.

Dodatkowo, Granica wypełniona jest zapadającymi w pamięci scenami oraz zwrotami akcji – jednymi bardziej, innymi mniej logicznymi. Film ma zwartą kompozycję, wątki są przedstawione w logiczny sposób i, co szczególnie ważne w tego rodzaju produkcjach, pokazują inne oblicze protagonistki. Niestety, właśnie przez ową mnogość gatunkową, produkcja Abbasiego jest dość nierówna. Pojawiający się w połowie wątek kryminalny, mimo że sprawnie spełnia swoją rolę fabularną, jest zwyczajnie niezbyt zajmujący dla widza. Co szczególnie zawodzi, ponieważ jest przedstawiony w tak nietuzinkowej rzeczywistości – z jednej strony realistycznej, a z drugiej z mocnym elementem fantastycznym. Sama jego kulminacja i rozwiązanie jest bardzo intrygujące, ale dążącemu do nich śledztwu brakuje werwy.

Najciekawiej w Granicy wypada przedstawienie relacji Tiny i Vorego. Romans między nimi to niezwykle groteskowa wariacja na temat charakterystycznych dla kina skandynawskiego motywów. Przede wszystkim – bliskości z naturą. Inność bohaterów widoczna jest od razu i to w miłości do przyrody odnajdują oni element zapalający romans. Dzikie pierwsze pocałunki, bieganie nago po lesie, wspólne pływanie w jeziorze (i scena seksu, przy której opadła mi szczęka) działają doskonale, dodatkowo kontrastując ze „światem ludzi”, w którym nie ma dla nich miejsca. Warto też zwrócić uwagę na świetną kreację ukrytej pod tonami makijażu (za które zresztą Granica jest nominowana do Oscara!) Evy Melander. Przekonywujące stworzenie postaci zamkniętej w sobie kobiety, która stopniowo wyzwala swoją wewnętrzną dzikość mogło się w takich warunkach wydać karkołomne, lecz spisała się na medal. W jednej scenie wzbudza swoim smutkiem współczucie widza, by w kolejnej wywołać u niego obrzydzenie. Zasłużona nominacja do Europejskiej Nagrody Filmowej.

Granica zdobyła moje serduszko też innym elementem. Tym, że nie boi się epatować brzydotą. Podczas, gdy Akademia Oscarowa zachwycała się Kształtem Wody, którego bohater – w zamyśle nieludzki i dziki – wygląda jak wynik wpisania „sexy fish” w wyszukiwarce rule34 (nie próbowałem, to dowód anegdotyczny), to Szwedzi nie mają oporu przed ukazaniem romansu jednostek raczej nieatrakcyjnych seksualnie – a przynajmniej niewpasowujących się we współcześnie panujące standardy piękna. Dla mnie stanowi to powiew świeżego powietrza, zwrócenie uwagi na potrzeby uczuciowe każdego człowieka. To jest właśnie powód, dla którego warto oglądać kino europejskie, albo po prostu niezwiązane z Hollywood. Często widać w nim prawdziwą tolerancję – nie taką podyktowaną potrzebami marketingowymi i szukaniem nowego rynku – lecz inkluzywną, obejmującą różne osoby w różnych sytuacjach życiowych.

Te wszystkie cechy rysują Granicę jako produkcję nie dla każdego. Wielu widzów może odrzucić groteska z jaką przedstawieni są bohaterowie lub niektóre dość obrzydliwe sceny. Film Abbasiego jest jednak tak kreatywnym i oryginalnym dziełem, że na pewno nie da mu się zarzucić nudy. Nie prawi widzowi komunałów o złu ludzkiej rasy, nie wciska mu w twarz kazań o potrzebie jedności z naturą. Wykorzystuje lokalny folklor, żeby przede wszystkim opowiedzieć historię Tiny. Kobiety, która pierwszy raz czuje, że nie jest sama na świecie.

Ocena

7 / 10
KulturaLiteratura

“Psy ras drobnych” [RECENZJA]

Marcin Kempisty

Zazwyczaj jest tak, że cierpienie wymaga bycia “wypowiedzianym”. Inaczej mówiąc: niewysłowiony ból, niewyartykułowany problem trawi ofiarę od środka, pali trzewia i nie sposób tego pożaru jakkolwiek ugasić. Wprawdzie pojawiają się nowe modele przepracowywania traumy za pomocą wykonywania odpowiednich ćwiczeń fizycznych, niemniej jednak “klasyczna” psychoterapia nadal opiera się na rozmowie. Julia Kristeva w racy “Czarne słońce. Depresja i melancholia” zauważa, że osoba przytłoczona trudnymi emocjami jest jak “niemowa”, niepotrafiąca za pomocą znanych jej słów skonstruować odpowiedniej definicji tego, co ją dopadło; niepotrafiąca zbudować leksykalnego pomostu między własnymi emocjami, a światem zewnętrznym. Również Edouard Louis w niedawno wydanej “Historii przemocy” zauważył, jakiej precyzji i trudu wymaga opowiadanie o traumatycznej przeszłości, ale również jak takie historie podlegają konfabulacji i zawłaszczeniu przez osoby trzecie.

Tymczasem Olga Hund wychodzi naprzeciw dominującej konwencji. Jej powieść “Psy ras drobnych”  nie jest literackim elaboratem, w którym włos dzielony jest na czworo. Nie jest również studium schorzenia i katarktycznej drogi do wyzwolenia. Opowieść o kobiecie lądującej w zakładzie psychiatrycznym składa się z kilkudziesięciu króciutkich rozdziałów, z serii ironicznych sztychów nakłuwających rzeczywistość jakby z innej planety.

“Psy ras drobnych” to historia świata funkcjonującego na własnych zasadach, z regułami wypracowanymi przez doświadczenia kolejnych pokoleń pacjentów. Walutą są zawsze potrzebne papierosy, istnieje jasny podział na “trudne” przypadki i osoby bliskie wyzdrowienia, zagwarantowany zamieszkiwaniem innych pięter budynku, zaś języków urzędowych jest tyle, ilu pacjentów.

Lokatorzy zakładu płyną na falach codzienności, często nierozumiejąc, co się wokół nich dzieje, a to ze względu na schorzenie, a to z powodu otumaniających pigułek. Powieściowy mikrokosmos jest delikatnie naszkicowany, czytelnicy nie dostają wglądu w uczucia postaci, czasami nawet trudno będzie spamiętać i odróżnić osoby, których opowieści zostaną przez narratorkę przytoczone. Hund zależy głównie na wydobyciu esencji z obserwowanego świata, na szokująco skutecznym zestawieniu językowej dezynwoltury z grozą doświadczanych przez pacjentów wydarzeń. Nie sposób uniknąć śmiechu podczas lektury, mimo że nie ma przecież nic zabawnego w wielokrotnie podejmowanych próbach samobójczych, czy szaleństwie uniemożliwiającym normalne funkcjonowanie. Autorka obłaskawia tragedię, nie pozwala jej się stłamsić, staje w obliczu absurdów i nie tłumaczy ich, dając im wybrzmieć z całą swoją mocą. W pamięci pozostaje ankieta wypełniana przez bohaterkę, polegająca na postawieniu krzyżyka przy sugerowanej odpowiedzi na pytanie, czy właśnie przeżywa depresję.

Spod warstwy humoru wyziera jednak potężne poczucie samotności. Zarówno główna bohaterka, jak i towarzyszący jej pacjenci, skazani są często na bezdusznych lekarzy i pielęgniarki zobojetniałych na troski podopiecznych. Bywają również opuszczeni przez najbliższą rodzinę, niepotrafiącą lub niechętną do pomocy krewnym dotkniętym schorzeniami psychicznymi. Wykorzystywana przez Hund ironia nie jest zatem tylko kluczem do ukazania świata nieznanego większości czytelnikom, to również rodzaj mechanizmu obronnego chroniący przed czołowym zderzeniem z problemami.

Siła tej prozy zasadza się na klarowności, umiejętności wydobywania z języka maksimum znaczeń przy wykorzystaniu jak najmniejszej liczby słów. Kilka szybkich machnięć piórem wystarcza autorce do wprowadzenia czytelnika w opisywaną sytuację i przedstawienia błyskotliwej puenty. Zwięzłość jest tym bardziej zaskakująca, że przecież narracja prowadzona jest w pierwszej osobie. Na korzyść prozy Olgi Hund działa brak egzaltacji, czy nadmiernej ekscytacji nad doświadczanym przez bohaterkę schorzeniem. Ta antymodernistyczna powściągliwość jest naprawdę godna podziwu.

Dzięki Fundacji Korporacji Ha!art pojawiła się na rynku niezwykle interesująca pozycja, jednocześnie wpisująca się w pewien trend, jak również odznaczająca się silnie autorskim piętnem. “Psy ras drobnych” można potraktować jako kolejną herstorię, mikropowieść pisaną z kobiecej, intymnej perspektywy, w której losy bohaterki bywają odzwierciedleniem ulegającego korozji patriarchalnego paradygmatu. Warto przyglądać się dalszemu rozwojowi twórczości Olgi Hund, bo wydaje się, że ta utalentowana artystka ma jeszcze wiele do powiedzenia.

Tytuł: Psy ras drobnych
Autorka: Olga Hund
117 stron
Wydawnictwo: Korporacja Ha!art
Kraków 2018

Recenzje

“Gdyby ulica Beale umiała mówić” podziękowałaby Jenkinsowi za ten film [RECENZJA]

Maciej Kędziora

Jeden z wielu opustoszałych parków Harlemu. W świetle dogasających latarni znaleźć można jedynie dwa cienie zbliżających się ku sobie ludzi – on lekko wystraszony, układa w głowie słowa, które musi z siebie wyrzucić, słowa, które tkwiły w nim tak długo i tak długo spędzały sen z powiek. Ona jest trochę zmęczona, w końcu znów zmuszona była uśmiechać się sztucznie za ladą sklepową (usługując wszystkim obleśnym przedstawicielom klasy wyższej), ale uniesiona pięknem chwili, zapomina o bolączkach dnia codziennego i zbliża swoją twarz do jego twarzy. Ciche “kocham cię”, którego ostatnia głoska spita jest z warg, gdy ciało zbliża się do ciała, a cały świat zastyga w miejscu. Oboje są młodzi, mają całe życie przed sobą, ale w tym momencie cały świat jest ich, bo mają siebie i nic nie jest w stanie tego przerwać. Zlęknione poszukiwanie niezasłoniętego przez ubrania skrawka skóry, niepewny pierwszy dotyk, przeradzający się w coraz to bardziej namiętne eksplorowanie sylwetki osoby, dla której chciałoby się w tym momencie przychylić nieba. Pocałunek, który zostanie już z nimi na zawsze, ruch spajający usta, naładowany wszystkimi emocjami chwili – ekstazą, radością, zauroczeniem, fascynacją. Świadomość posiadania obok kogoś tak nam bliskiego, kogoś z kim chcemy przeżyć resztę naszych dni….

Cięcie

Pustka. Przez zabrudzoną szybę w sali widzeń dostrzega swoją ukochaną. Chciałby ją dotknąć, tak jak dotykał ją w parku, ale park jest już przeszłością. Teraz może jedynie ekscytować się jej głosem raz na tydzień, gdzie przez trzydzieści minut mogą cieszyć się swoim iluzorycznym towarzystwem. Musi zadać pytanie – “Ile jeszcze?”. Nie wie już o co pyta – o to kiedy wreszcie go wypuszczą, czy o to kiedy przyjdzie moment narodzin ich dziecka. Zawsze słyszy to samo – “Już niedługo”. Zawsze ma nadzieję, że coś się zmieni, a termin stanie się określony. Niestety system określa terminy tylko dla białych, albo bogatych. On musi czekać, czekać na wyrok nie za swój niedokonany czyn, ale za to że w ogóle się urodził. Tacy jak on, Tish, Daniel nie mają głosu. Mogą tylko próbować się uśmiechać i liczyć, że kolejny dzień uda im się przemknąć niezauważonymi.

Fonny stał się pionkiem w systemowej grze – w końcu co znaczy szczęście jednostki w perspektywie bezpieczeństwa milionów? Jest przestępstwo – musi być sprawca. Wina jest w tej rozgrywce nieważna, nieważna jest przyszłość jego rodziny – ważne by w papierach można było wskazać sprawcę, by statystyki nie ucierpiały – szczególnie, że mówimy o gwałcie na Portorykance, zmuszonej po ogłoszeniu wyroku do wyjazdu z kraju. A Fonny jawi się jako idealny kandydat – sfrustrowany, bez wykształcenia (rzucił szkołę by zostać stolarzem), z jednym, łatwym do obalenia alibi – w końcu kto uwierzy na słowo dilerowi Danielowi. I co z tego, że pozostawi na pastwę losu swoje nienarodzone dziecko i młodą, jeszcze dziewiętnastoletnią partnerkę – nie będzie to przecież pierwsze czarne dziecko wychowane bez ojca.

Każda uliczka Harlemu przepełniona jest ofiarami rasizmu – od codziennych szyder, przez wykorzystywanie w pracy, aż do przemocy fizycznej. Każdy, stąpający w rytm co nowszych, wypełnionych cierpieniem niewolniczych lat, utworów bluesowych, w środku krzyczy i błaga o pomoc. Tish prosi, by było tak jak dawniej, by mogła wychować swoje dziecko z mężczyzną, którego kocha. Sharon modli się w duchu o to by jej córka znalazła w sercu siłę by walczyć o godną przyszłość. Daniel próbuje wreszcie uciec od swojego środowiska, ale nie da się wyzbyć swoich korzeni i nie udaje się wyrwać z błędnego koła przestępczości. Bo choć na ulicy Beale w Memphis, Louis Armstrong śpiewa “What a wonderful world” to ten w głębi duszy piękny świat jest przeżarty przez gangrenę codzienności.

Barry Jenkins oddaje w swoim najnowszym filmie hołd tym, którym odebrano głos. Walczącym samotnie o lepsze jutro kobietom, alkoholikom szukającym ratunku, niesłusznie skazanym, pełnym życia chłopakom i wreszcie pięknym i niezależnym dziewczynom, pozbawionym szansy przez ich płeć i kolor skóry. Choć “Gdyby ulica Beale umiała mówić” co chwilę przepełnia nas nadzieją, że wreszcie karta się odwróci a nasi bohaterowie będą wreszcie szczęśliwi, robi to tylko po to, by w najmniej spodziewanym momencie wbić nam nóż w serce – mówiąc witaj w świecie naszej codzienności.

Geniusz twórcy “Moonlight” objawia się szczególnie gdy spojrzymy na kontrastowość malowanego przez niego pejzażu Harlemu. Kiedy w parku rodzi się uczucie, dwie uliczki dalej katowany jest zadłużony chłopak, gdy w jednym z mieszkań dziewczyna ogłasza, że czeka na nadejście dziecka, spotyka się z wyzwiskami i obelgami rzucanymi w jej stronę. W szekspirowskim duchu opowiada on historię miłości zakazanej, skazanej z góry na niepowodzenie, jednak miłości, która w drodze do swojego spełnienia jest w stanie przenosić góry niesprawiedliwości społecznej.

Operacja na otwartym sercu widza nie mogłaby się jednak udać bez idealnego doboru obsady. Gdy postać grana przez Reginę King w celu ratowania swojego przyszłego zięcia wyjeżdża do Portoryko, na jej twarzy namalowany jest dramat nie tylko postaci Sharon, ale i każdej matki, która musiała walczyć o honor swojego dziecka. Gdy Kiki Lane w epilogu wygłasza swój monolog, zaciera się granica między nią a Tish, bo to również jej historia, gdzie autobiografizm miesza się z fikcją.

Tak jak na ulicy Beale codziennie można usłyszeć najwybitniejsze zespoły bluesowe tak i na Jenkinsowo-Baldwinowskiej Beale Street rozlegają się wirtuozerskie nuty Nicholasa Britella. W każdym akordzie, półnucie i pojedynczym dźwięku zamyka cierpienie bohaterów, a repetycjami motywów ukazuje powtarzalność i stałość niesprawiedliwości. Dopiero w końcówce pozwala sobie na improwizację, gdyż tak jak i Tish ma dość, chce wyrwać się narzuconym wymogom formistycznym, zerwać się z uwięzi harmonii i grać, przeżywając muzyczne wyzwolenie.

James Baldwin po premierze “Gdyby ulica Beale…” powiedział “Jestem autorem optymistycznym, ale by twoje dzieła miały wydźwięk optymistyczny, musisz tłumić w sobie wiele żalu do tego świata”. Jenkins, będący duchowym spadkobiercą prozaika, również ma  w sobie wiele wyrzutu wobec społeczeństwa – braku akceptacji w “Moonlight”, wszechobecnego rasizmu systemowego w Dear White People”. Jednak dopiero teraz, opowiadając historię pozornie najbardziej minimalistyczną, udaje mu się stworzyć dzieło wybitne, przepełnione niemym krzykiem ulic, które widziały zbyt dużo. Kiedy jednak pojawiają się napisy, mamy nadzieję, że będzie lepiej – ale Fonny i Tish nie mają już 19 lat, a ich historia się skończyła.

Recenzje

“Jak wytresować smoka 3” – Siła przyjaźni [RECENZJA]

Martin Reszkie

O animowanej tresurze pewnego uroczego smoka dowiedziałem się jak zawsze z ogromnym opóźnieniem. Oczywiście, już w 2010 roku byłem świadomy istnienia takiej produkcji, ale czy wtedy zawracałem sobie nią głowę? Zresztą, taka moja przypadłość – o dobrych produkcjach dowiaduję się ostatni, a później samotnie wyczekuję czwartego czy piątego filmu z serii licząc, że tym razem moja wyprawa do sali pachnącej popcornem i zużytymi fotelami okaże się owocną.

Pierwsze spotkanie ze Szczerbatkiem i Czkawką przypomniało mi o nieco zapomnianej przeze mnie animacji z 2002 roku, czyli Lilo i Stich. Przez cały film miałem nieodparte wrażenie, że już gdzieś widziałem ten sympatyczny pyszczek, historię o obcym pośród niewielkiej społeczności oraz próbie oswojenia nieoswajalnego stworzenia. Taki zestaw opakowany naprawdę przepiękną warstwą wizualną i przyozdobiony dobrymi wynikami finansowymi pozwolił Deanowi DeBloisowi jeszcze dwa razy zanurzyć się w świecie wikingów z Berk, świecie, który zmienił się na dobre.

Rok po pokonaniu Drago Krwawdonia, Berk rozrasta się coraz bardziej, oferując schronienie każdemu smokowi uwolnionemu przez Czkawkę i jego grupę uderzeniową. Niektórzy zauważają, że przeludniona przystań może okazać się łatwym celem dla wrogów, o których w tym świecie wcale nie trudno. Odsłoniętego rywala atakuje Grimmel, słynący z bycia katem Nocnych Furii. Nie mając dokąd uciec przed nieprzyjaznym światem ludzi, młody wiking postanawia przenieść Berk do Ukrytego Świata. Do świata, z którego pochodzą wszystkie smoki.

Kadr z filmu „Jak wytresować smoka 3”
Zobacz także: Elegię o Ralphie Demolce

W tym momencie chciałbym zatrzymać się odrobinę i ponarzekać na antagonistów w serii. Pierwszym był król smoków, który oczekiwał od swoich „podwładnych” ciągłego dokarmiania, co antagonizowało ludzi i okradających ich smoków. Zabija bezwzględnie, niszczy wszystko na swojej drodze, jest bezlitosny i niebezpieczny, lecz pokonany zostaje wspólnym wysiłkiem Czkawki i jego przyjaciół. Po nim przyszedł Drago Krwawdoń, zabijający bezwględnie, niszczący wszystko na swojej drodze, bezlitosny i niebezpieczny tyran. Na szczęście zostaje pokonany wspólnym wysiłkiem Czkawki i jego przyjaciół. Teraz – atakuje Grimmel, kolejny bezwzględny zabójca o bezlitosnej naturze, niszczący wszystko na swojej drodze. Sami dobrze wiecie, jaki los go czeka.

Na szczęście, Jak wytresować smoka 3 wcale nie potrzebuje dobrze napisanego antagonisty. I tak nie będziecie zastanawiać się nad zasadnością decyzji Czkawki co do poszukiwań Ukrytego Świata. Tak jak i większość dzieciaków na sali kinowej – będziecie czekać na miejsce, w którym reżyser i cała trupa twórców odpowiedzialnych za to co widzimy na ekranie da upust swojej wyobraźni. Tak samo powinniście czekać na graniczące ze slapstikiem próby zdobycia zainteresowania ze strony tajemniczej białej smoczycy, niespodziewanie podobnej do Szczerbatka.

W moim odczuciu trzecia część sagi o losach przyjaźni człowieka i smoka należy w pełni do Nocnej Furii. I bardzo jestem z tego zadowolony. Przy poprzednich spotkaniach z obrazami DeBloisa odczuwałem niedosyt spowodowany dość marnym rozwojem postaci Szczerbatka. Ograniczony jedynie do bycia wiernym kompanem i obrońcą głównego bohatera dusił się pragnąc pokazać drugie oblicze. Gdy wreszcie dostał swoją szansę – poniósł na swoich skrzydłach cały film ponad horyzont. Samotność i alienacja oraz odpowiedzialność za stale rosnącą liczbę pobratymców na wyspie są tym, co trapi przywódcę smoków.

Kadr z filmu „Jak wytresować smoka 3”
Zobacz także: Recenzję „The Umbrella Academy”

Poszukiwania Ukrytego Świata i poznanie przepięknej Białej Furii stanową dla postaci Szczerbiatka ogromną szansę na należyty development postaci, niezależny od swojego ludzkiego kompana. Twórcy biorą tę możliwość i wyciągają z niej wszystko co tylko się da. Na dodatek robią to w sposób wyciskający z widzów łzy i jednocześnie malujący szczery uśmiech na twarzy. Jeśli nie tak powinno się kończyć trylogie, to już nie wiem jak.

Warto także docenić to, że przesunięcie akcentów w filmie nie odbiło się negatywnie na tej „ludzkiej” części obrazu. Niepewności targające raczkującym wodzem Berk, jego próby spełniania oczekiwań i mierzenie się z ojcowską spuścizna przypominają nam o tym, że Czkawka nie jest postacią nudną ani nieskazitelną. Jego bezinteresowna chęć pomocy, będąca godną podziwu, rozdziera go pomiędzy jego ludem a gadzimi przybyszami. Uczy on najmłodszych (i starszych też) tego, czym jest przyjaźń bez uprzedzeń, niemalże bezgraniczna empatia oraz bezinteresowna chęć czynienia dobra.

Czy Jak wytresować smoka 3 to najlepszy film o tresurze latających gadów? Tego pewien nie jestem. Skróty fabularne i nierówne tempo nie pozwalają mi na to stwierdzenie. Jednakże zdecydowanie najpiękniejsza i zdecydowanie najbardziej zróżnicowana oprawa wizualna robi naprawdę niesamowitą robotę. Trochę jednak szkoda, że John Powell skomponował muzykę, która w nawet najmniejszym stopniu nie dostaje do ważnej części spektaklu, jakim niewątpliwie jest finał tej opowieści.

Kadr z filmu „Jak wytresować smoka 3”
Zobacz także: Recenzję „Velvet Buzzsaw”

Być może zakończenie trylogii o mariażu wikingów ze smokami jest dość prostym filmem. Nawet jeśli, to nie widzę powodu, dla którego miałbym to uznawać za wadę. Piękno tkwi bowiem w prostocie. A piękna temu dziełu odmówić nie sposób.

Ocena

7 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.