“Obywatel Jones” – Wolność prasy według Agnieszki Holland [RECENZJA]
Agnieszka Holland na przestrzeni ostatnich lat oczarowała jury w Berlinie oraz wzburzyła polską społeczność. Swoimi wypowiedziami w internecie często wzbudzała zażenowanie, ale swoim talentem reżyserskim oraz umiejętnością opowiadania o sprawach bieżących pod płaszczykiem kinowej fikcji, ugruntowała swoją silną pozycję w polskiej, współczesnej kinematografii. Nie inaczej jest tym razem, kiedy to festiwal filmowy w Berlinie, promujący filmy polityczne, dostaje od polskiej reżyserki film skrojony na rzecz tego międzynarodowego święta kina. Najnowszy film Holland głosi silną potrzebę sklasyfikowania wartości i rozróżnienia w prostym stylu na to, co „dobre” i „złe”. Czarne jest czarne, a białe jest białe. Innego podziału nie może być, gdy opowiada się o wolności prasy i prawdzie w dobie „fake newsów”.
Zobacz również: „Ułaskawienie” czyli najpiękniejsza kartka z rodzinnego albumu w Popielawach [RECENZJA]
Bohaterem filmowym jest walijski dziennikarz, Gareth Jones, który na początku lat 30. mógł poszczycić się wywiadem z Hitlerem, co poskutkowało chęcią sprawdzenia ekonomicznej sytuacji wychwalanego Związku Radzieckiego. Już na starcie będąc w opozycji nawet do swojego zwierzchnika Davida Lloyda George’a, reporter wyrusza do Moskwy, aby przeprowadzić wywiad ze Stalinem oraz sprawdzić, skąd przywódca swojego kraju czerpie fundusze na tworzenie „mlekiem i miodem” płynącej krainy. Polska reżyserka nie tworzy kina biograficznego, wojennego, ani stricte historycznego. Miesza gatunkowość filmową, która ułatwiłaby umieszczenie opowiadanej historii w znanych strukturach narracyjnych, na rzecz edukacyjnej funkcji, jaką może pełnić wręcz hagiograficzna historia Jonesa.
Kompozycyjna klamra opowieści, jaką tworzy tutaj postać Georga Orwella, zamyka opowieść walijskiego reportera w trzech dziejach jego działalności. Pierwsza z nich to wędrówka do Moskwy i szpiegowski klimat, który zrobiony jest w stylu amerykańskiego dreszczowca. Jones konfrontuje swoją naiwną chęć poznania prawdy ze złowrogą stolicą, nad którą nawet niebo jest koloru czerwonego, a dekadenckie, narkotyczne imprezy podsumowaniem wszechobecnej obłudy. Każdy tutaj rozmawia oficjalnie i nieoficjalnie. Grany przez Krzysztofa Pieczyńskiego, Maksim Litwinow, przy kieliszku wódki zachwala rozwój gospodarczy kraju i zaprasza do oficjalnego zwiedzania ZSRR. Inne informacje Jones czerpie od swojego brytyjskiego kolegi, dziennikarza, który pracował nad tajemniczą sprawą dziejącą się na Ukrainie do czasu, aż w niewyjaśnionych okolicznościach został zamordowany. Walijczyk szmugluje swoją osobę do Charkowa, a stamtąd poznaje prawdę o „Hołodomorze”.
Zobacz również: „Gdyby ulica Beale umiała mówić” podziękowałaby Jenkinsowi za ten film [RECENZJA]
Druga część filmowa, w której Holland w typowym dla siebie stylu opowiada historię świata bez transcendencji, gdzie ludzie cierpią katusze, a w inteligenckich okularach Jonesa odbijają się brudne i wychudzone buzie jest najbardziej przejmującym momentem w całej fabule. Złamana zostaje konwencja thrillera i film diametralnie zmienia się w historyczny dramat. Klimatyczne, zimowe zdjęcia Tomasza Naumiuka i brak niediegetycznej warstwy dźwiękowej oddziałuje ze zdwojoną siłą na odczucia widza, który szybko dostrzega różnicę między wcześniejszymi bankietami moskiewskiej elity z kanibalistyczną prawdą zachodzącą na Ukrainie. W ostatniej, trzeciej części Holland powraca do sztafażu szpiegowskiej akcji, ale skupia się na znaczeniu politycznej konfrontacji w tworzeniu wiadomości. Zostaje podana w wątpliwość siła dziennikarskiego śledztwa oraz ukazana moralna dwuznaczność każdego przedsięwzięcia. Czy Jones może powiedzieć prawdę nikogo nie krzywdząc? Czy powinien rozważyć podział na większe i mniejsze zło? Etos dziennikarski jest czymś, co intryguje reżyserkę równie mocno, co dostępność do prawdy i wolnej prasy.
Najnowszy film Holland jednak nie jest pozbawiony paru kluczowych wad. Przede wszystkim podział na „tych złych” i „tych dobrych”, jakkolwiek słuszny, ogranicza psychologiczne możliwości opowiadanej historii. Walter Duranty, urodzony w Wielkiej Brytanii, a piszczący dla Moskwy jest po prostu przeciwieństwem Jonesa. Jeżeli ten jest światłem i głosem prawdy, to ten drugi stanowi jego diabolistyczną opozycję. Niewykorzystany potencjał kobiecej postaci, jaką jest Ada Brooks, boli tym bardziej, iż Holland słynie ze swojego feministycznego podejścia do branży filmowej, a w zamian nie oferuje widzom ani jednej ciekawie rozpisanej kobiecej postaci.
Zobacz również: „Sex Education” – Otwarcie o waginie [RECENZJA]
Możliwe, że jest to jeszcze jeden głos, iż polityką i faktami rządzą mężczyźni, lecz trudno o przekonujący głos w tej sprawie, skoro Holland nie oferuje żadnego kontrapunktu. Cameo postaci Georga Orwella chociaż ciekawe, to z technicznego punktu widzenia zdaje się tandetnym chwytem, który wprowadza i wyprowadza widza z truizmami o złowrogiej machinie „równych i równiejszych zwierząt”. Ambiwalentny stosunek można mieć też do filmowych zabaw Holland, takich jak montaż pędzącego pociągu, czy też montaż skojarzeniowy jedzenia mięsa, tego ludzkiego i tego upieczonego w restauracji.
Jakby jednak krytycznie nie podchodzić do formalnych spraw filmowych, to nie można odmówić polskiej reżyserce tego, że zabrała ważny głos w dzisiejszych czasach. W dobie fake newsów, egoistycznego podejścia do życia, wybiórczego traktowania historii oraz politycznego zamknięcia się w obrębie sztywnych podziałów politycznych, Agnieszka Holland opowiada historię jednego niestrudzonego dziennikarza, który wykorzystując własną profesję i siłę ducha, pokazuje światu, że prawda jest tylko jedna, a półprawdy i kłamstwa to w zasadzie jedno i to samo.