Recenzje

“Der Goldene Handschuh” – Zwłoki i pachnące sosny w najnowszym filmie Fatiha Akina [RECENZJA]

Maciej Szymkowiak

Reprezentujący kino transkulturowe Fatih Akin postanowił odejść od często podejmowanego tematu, jakim jest rozłam tożsamości z powodu dwóch narodowości, na rzecz brutalnego filmu o psychopatycznym potworze imieniem Fritz Honka. Krytyka zmieszała najnowsze dzieło Niemca z błotem, w którym film świadomie sam się wykąpał. Kąpiel błotna „Złotej rękawicy” jednak może znaleźć rzeszę fanów niezniechęconych bijącym z ekranu fetorem, a rozczłonkowane ciało prostytutki będzie swym aromatem kusiło ciekawskich widzów. Najnowszy film Akina zdaje się idealnym przykładem filmu, który zakazany – w tym wypadku – skrytykowany będzie przyciągał jeszcze bardziej. Co więcej, mnie takie kontrowersyjne dzieło oczarowało, a poniekąd monotematyczny Akin w końcu zaoferował coś całkowicie nowego w swojej filmografii.

Zobacz również:Recenzję filmu “Wspomnienie lata”

Niemiec opowiada historię opartą na prawdziwych wydarzeniach, które miały miejsce w Hamburgu w latach 70. Rozpruwacz z Hamburga brutalnie zamordował cztery prostytutki, a ich ciała przechowywał u siebie w domu. Poza portretem psychopaty, Akin ukazuje dzielnicę St. Pauli w Hamburgu. W nocy każdy wykolejeniec – pijak, prostytutka, hazardzista – może znaleźć swoje miejsce w tytułowym barze o nazwie „Złota rękawica”. To właśnie tam, nieszczęśliwy życiowo Honka poznaje pijane kobiety, a następnie zaprasza do siebie. Oferuje im alkohol, nocleg, wyżywienie, a w rzeczywistości morduje, ponieważ nie potrafi żadnej z nich zaspokoić seksualnie. Zwłoki przetrzymuje u siebie, a obrzydliwy smród stara się zamaskować tanimi odświeżaczami powietrza w kształcie sosny.

Główny zarzut, jaki można usłyszeć w kontekście najnowszego dzieła Akina, to nadmierne epatowanie przemocą, która nie wnosi nic wartościowego do artystycznego dyskursu. Trudno nie przyznać racji, iż najnowszy film reżysera zmusza widza do oglądania wyjątkowo odrażających scen przemocy, w tym gwałtu. Nie dziwi też obrona Akina, który przyznaje, że jego zdaniem ten film musi taki być, ponieważ opowiada o seryjnym mordercy, więc nie ma w nim miejsca na piękno. Fakt, że Akinowi udaje się oburzyć i zniesmaczyć widzów, stanowi sukces w czasach, w których rozwija się znieczulica społeczna oraz makiawelizm. Oczywiście sztuka dla sztuki, tania prowokacja, torture porno to terminy niekojarzące się z dziełem o wysokich walorach artystycznych, ale Akin z premedytacją wykorzystuje mizantropię i naturalizm, aby sportretować mizogina i ciemną stronę ówczesnego cudu gospodarczego.

Zobacz również: Recenzję filmu “Szczęśliwy Lazarro”

Honka Jonasa Desslera jest karykaturalny, śmieszny i żałosny. Swoją agresję potrafi wyładować jedynie na pijanych kobietach, chociaż i te potrafią w pewnym momencie stawić mu czoła. Akin w groteskowym świecie zostawia wolne pole, aby nadać rys tragiczny swojej postaci. Nie usprawiedliwia jej, ale pokazuje, że za ową obrzydliwością ukrywa się postać głęboko nieszczęśliwa. Honka zdający sobie sprawę ze swojej fizycznej brzydoty oraz impotencji marzy o dwóch rzeczach. Wyidealizowana uczennica, która kiedyś mu wpadła w oko stanowi dla niego spełnienie marzeń swoich seksualnych żądz, ale we Fritzu pobrzmiewa też echo pragnienia zwykłej stabilizacji i więzi z drugim człowiekiem. W jednej ze scen wygłasza zobowiązanie, że rzuci alkohol i już nigdy nie pojawi się w tytułowym barze. Znajduje pracę, wódkę wylewa i stara się żyć w zgodzie z systemem i ludźmi wokół. Na nowej drodze, problemem będzie powtórnie niemożność nawiązania relacji z drugim człowiekiem oraz dobijające poczucie samotności.

Pozostałe postacie baru są równie karykaturalne. Żołnierz Norbert grany przez Dirka Böhlinga nosi okulary w stylu Bonniego Parkera, prostytutki są wiecznie pijane, złośliwe oraz paskudne z wyglądu, a jedyne osoby wyłamujące się z owej kanonady brzydoty to młody, długowłosy chłopak pragnący umówić się z niewinną z wyglądu dziewczyną (w erotycznych marzeniach Fritza owa dziewczyna je surowe mięso w śnieżnobiałej sukni). „Złota rękawica” to zbiór wszystkich tych outsiderów, którzy nie potrafili lub nie chcieli partycypować w niemieckim systemie gospodarczym. Potrafią dużo mówić, ale mało robić, nie mają żadnych perspektyw, więc całą swoją energię wykorzystują na epatowanie agresją i wypijanie litrów alkoholu. Reżyser nie zapomniał też o nadaniu filmowi pewnej dozy refleksji nad sprawą imigrantów, do czego posłużyli mu wiecznie obwiniani o smród Grecy.

Zobacz również: Recenzję filmu “Kapitan Marvel”

Akina nie interesuje natomiast geneza psychopaty, próba odpowiedzi na pytanie, skąd u Honki sadystyczne skłonności. Brakuje też kryminalnej intrygi, która stworzyłaby suspens lub wprowadziła element tajemnicy. Widz zostaje wpuszczony do lunaparku obrzydliwości i groteski. Mieszkanie głównego bohatera jest oblepione wycinankami z nagimi kobietami, ale na półkach leżą dziecięce lalki. To spojrzenie bliskie z pewnością Tillowi Lindemannowi, który od lat w swoich tekstach muzycznych pisanych dla niemieckiej grupy Rammstein, podejmuje tematykę ludzkich wynaturzeń.

Antypatyczni bohaterowie z baru i chłód lat 70. skojarzyć można choćby z filmem „Strach zżerać duszę” Fassbindera, a brak szans na poprawę losu głównego bohatera ze „Stroszkiem” Herzoga. Panującą, gęstą atmosferę pijackiego koła bez wyjścia ze Smarzowskim, a okrutne sceny torturowania z filmami snuff. Oczywiście można też do powyższej wyliczanki doliczyć jeszcze podkategorię horroru, jakim są filmy gore. Akin stworzył swoje własne „pachnidło mordercy”. W sposób przerysowany, ale przy tym dosadny ukazał mechanizmy człowieka odczłowieczonego, zdehumanizowanego, który nie wyznając wartości wyższych, zagubił się w świecie i jedyne co potrafi, to niszczyć. Niszczyć życie swoje i cudze.

Recenzje

“Wspomnienie lata”, czyli wakacyjna impresja [RECENZJA]

Maciej Kędziora
Wspomnienie lata

Obraz, który kojarzy każdy z nas – jedna z wielu opuszczonych, dzikich plaż, słońce w zenicie, z położonego na kocu odbiornika wydobywają się takty “Polki Dziadek” zapowiadające “Lato z radiem”. Na piasku obok siebie leżą dwa, skąpo ubrane ciała – jedno należy do Piotrka, próbującego wypełnić sobie pustkę samotnego spędzania wakacji, drugie do jego matki, Wisi, starającej się w jakiś sposób wzniecić iskierkę radości w sercu jej potomka. Wspólne partyjki szachów i skoki do wody mogą w końcu choć na chwilę spowodować, że przestanie myśleć o swoim ojcu. Sama też potrzebuje przestać o nim myśleć, potrzebuje odskoczni, nowego impulsu do działania, chęci do życia. Oboje wiedzą, że to jeden z tych dni, o których będzie śpiewała Anna Jantar. To ich własne “Wspomnienie lata”.

Zobacz również: Łukasz Grzegorzek: „Jestem ekspertem od własnego życia” [WYWIAD]

Wakacje okażą się jednak dla obu z nich momentem granicznym. W życiu Piotrka pojawi się przybyła z miasta Majka, dla której lato u babci ma być sposobem ucieczki od rozwodu rodziców. Wisia również jakby promienieje, coraz częściej wychodząc nocami z domu, przywiązując coraz większą wagę do wyglądu. Podobnie jak chłopak będziemy zastanawiać się co powoduje tak diametralną zmianę – Guziński nigdy nie odpowie nam na to pytanie, wysyłając jedynie subtelne jak pocałunek po zmierzchu znaki.

 

Piękno wakacyjnej miłości kryje się w jej ulotności, świadomości nieuchronnego końca. Wyjazdu, powrotu, wypalenia początkowej namiętności. Owa miłość przynosi również wiele cierpienia – czy to ze względu na rozstanie, porzucenie (gdy okazuje się, że jednak inni ludzie są komuś bliżsi), czy też zwykłą zazdrość – w przypadku Piotrka o matkę, która zamienia wspólne, spędzane na cieszeniu się sobą wieczory na huczne prywatki.

Adam Guziński skupia się w swoim filmie na pojedynczych chwilach, niczym Edgar Degas malując ciepłymi kolorami obraz opuszczonej prowincji, próbując zarazem uchwycić uczucie młodzieńczej niewinności. Czy to przez zagłuszony turkotem nadjeżdżającego pociągu krzyk wyzwolenia, czy też ekstatyczne skoki do wody. Jednocześnie kontrastuje je z mrokiem biedy i dziecięcej samowolki – w jeziorze, w którym codziennie kąpie się Piotrek topi się młody chłopak, a rozpijaczony “znajomy” Piotrka dopuści się gwałtu. Wieś przejdzie z tym po czasie do porządku dziennego, byleby zachować swą idylliczność. Byleby lato pozostało latem.

Zobacz również: „Litość”, czyli „Patrzcie jak pięknie cierpię” [RECENZJA]

Wspomnienie lata w przeciwieństwie do większości filmów inicjacyjnych nie skupia się na typowych dla gatunku dialogach, a ukrytych w ruchach emocjach. Nie będzie tu dramatycznych monologów, ciętych ripost, aluzji kulturowych (poza tymi umiejscawiającymi produkcję w ramach czasowych). Reżyser woli opowiadać swoją historię poprzez spokojnie płynące kadry, długie ujęcia, a także nieodparte poczucie scenariuszowej, dziecinnej naiwności, która jednak ma w sobie niesamowicie wiele uroku.

Niestety dziecinna naiwność ma też swoje wady, gdyż historia – szczególnie przez niepotrzebną i niewspółgrającą z resztą opowieści klamrę kompozycyjną – momentami wytraca tempo i staje się dość płytka. Zwłaszcza wtedy gdy Guziński zrywa z genialną ciszą, a Piotrek uprawia straszną egzaltację, przez co niejako tracimy do niego sympatię. A szkoda, bo pierwsza, snująca się cześć produkcji, ocierała się o wybitność.

Wspomnienie lata

Na szczęście wszystkie niedociągnięcia przyćmiewa swoją wybitną kreacją Urszula Grabowska. W jej grze aktorskiej nie ma fałszywej nuty – od momentu kiedy rozpromieniona tańczy do hitu Jantar, przez emocjonalne zawirowania gdy musi wybrać – jej syn, albo tajemniczy absztyfikant, aż wreszcie do chwili gdy w chwili upadku wtula się w koc. W każdej scenie zagarnia ekran dla siebie, a my całkowicie jej wierzymy. Pomaga ona również całkowicie zagubionemu Maxowi Jastrzębskiemu, który paradoksalnie, im dłużej trwał, tym gorzej grał, w niektórych sekwencjach wybijając widza z bardzo immersyjnego seansu.

Zobacz również: „Szczęśliwy Lazzaro” [RECENZJA]

Niemniej jednak Wspomnienie lata to produkcja całkowicie unikalna jeśli chodzi o nasz rynek filmowy. Bowiem poza filmografią Andrzeja Barańskiego – tu szczególnie znamienne są reminiscencje “Nad rzeką, której nie ma” – trudno wskazać równie subtelne, nadwiślańskie kino inicjacyjne. Guziński na poziomie wrażliwości czerpie garściami z klasyków naturalizmu, a zwłaszcza Emila Zoli i jego “Radości życia”, porzucając chłodny realizm na rzecz uchwycenia imponderabiliów.

Dlatego też “Wspomnienie lata” pozostanie ze mną na długo, gdyż jest to produkcja niespotykana na naszym rynku. I ów wspomnienie napawa mnie również sporym optymizmem jeśli chodzi o przyszłość naszej kinematografii, a jak pisał Alfred de Musset “Szczęśliwe wspomnienie jest może na ziemi prawdziwsze od samego szczęścia.”


Recenzje

„O chłopcu, który ujarzmił wiatr” – Nagrodzony w Sundance Netflixowy dramat [RECENZJA]

Wiktor Małolepszy

Jakiś czas temu na Netflixie ukazał się niepozorny dramat. Afrykańskie klimaty, fakt, że niemal połowa dialogów występuje w lokalnych językach, obca dla Polaków tematyka, którą najczęściej wielu z nas wciąż zna głównie z łzawych reklam akcji humanitarnych – produkcja raczej została pominięta przez rodzimych widzów i niezbyt skory do promowania go lokalny oddział Czerwonego N. Tym bardziej, że w ostatnich latach w głowach nadwiślańskich kinomanów raczej utworzył się stereotyp dotyczący filmów dziejących się na afrykańskiej prowincji. Głód, wojna, konflikt i emfaza na naturalistyczną dokumentację trudów Afrykańczyka i Afrykanki – słynne poverty porn. Na szczęście do dystrybucji w Polsce coraz częściej trafiają dzieła, które starają się w jakiś sposób wyłamać z tej kliszy – chociażby Czarna Pantera ze swoim cudownym technologiczno-ludowym przepychem. I chociaż O chłopcu, który ujarzmił wiatr jest dość wierny tym motywom, to można znaleźć w nim coś więcej, niż tylko załamywanie rąk nad niedolą mieszkańców Afryki. Coś, z czym również Polacy mogą się utożsamiać.

Chłopiec… jest reżyserskim debiutem uznanego aktora Chiwetela Ejiofora, który również wciela się w Trywella Kakwambę – ojca tytułowego bohatera – Williama. Akcja dzieje się w Malawi w 2001 roku. Świeżo po atakach na WTC, Amerykańskie ruchy humanitarne przerywają swoją działalność w Afryce, co zbiega się z kokresem susz. Na domiar złego w miejscowości, w której żyje jego rodzina pada pompa, więc cała społeczność skazana jest na głodówkę. Wszystkie pieniądze przeznaczone są na horrendalnie wycenione jedzenie, więc chłopiec, pomimo swojej błyskotliwości, musi przerwać kosztowną dla rodziny Kakwamba edukację.

Wraz z głodem pojawia się złość i desperacja. Organizujący groteskowe wiece polityczne premier reaguje agresją, gdy tylko usłyszy słowa krytyki wobec bierności rządu. Zdesperowani mężczyźni wyprzedają swoje ziemie za żałośnie niskie ceny. Trywell pracuje w pocie czoła od rana do wieczora, a jego trud nie przynosi owoców. Psy umierają z głodu, a niektórzy mieszkańcy są tak zdesperowani, że okradają swoich sąsiadów. Są różne sposoby radzenia sobie z tragedią. Niektórzy uciekają – w pogoni za cywilizacją, edukacją, snem o lepszych warunkach życia. Decydują się opuścić swoje rodziny, przyjaciół, bo ojczysta ziemia nie ma im nic do zaoferowania poza ciężką, żmudną pracą. Zresztą Trywell jest tego w pełni świadom, gdy gorzko konstatuje, że pozostaje mu tylko modlić się o deszcz, tak jak jego przodkowie.

W miejscowości znajduje się jednak osoba, która zamiast angażować się w bestialskie działania lub jałową pracę na roli szuka rozwiązania. Jest nią William, chłopak, który dla rozrywki naprawia radia, łączy przewody i reperuje sprzęty elektryczne swoich sąsiadów. Zafascynowany działaniem prądnicy, decyduje się dowiedzieć wszystkiego, co się da, o sile elektromotorycznej i jak można ją wykorzystać, żeby dotrzeć do wody. Dzięki sprytowi uzyskuje on dostęp do szkolnej biblioteki, wytrwale studiuje znajdujące się tam podręczniki i opracowuje plan zbudowania urządzenia, które „ujarzmi wiatr” – prowizorycznej elektrowni wiatrowej. Nie spotyka się to jednak z uznaniem jego ojca. Niewyedukowany mężczyzna, wykończony fizycznie i psychicznie przez ciągłe porażki, nie jest w stanie zrozumieć zamysłu chłopca. William będzie starał się zebrać potrzebne mu materiały, przekonać sąsiadów do swojej idei i jednocześnie ocalić wspólnotę, której więzi zaczynają słabnąć w wyniku klęski żywiołowej.

Film pełni głównie funkcję dydaktyczną. Niektóre morały mogą wybrzmieć nieco płasko, ale wskazują też na inne istotne cechy historii Williama. W końcu nie jest to tylko moralitet o tym, że szkoła jest super i warto się uczyć i czytać książki. O chłopcu, który ujarzmił wiatr działa bardzo efektywnie jako opowieść o potrzebie budowania wspólnoty. O odwiecznej, wręcz plemiennej współpracy pozwalającej pokonać matkę naturę, symbolizowanej przez wyidealizowane, kontrastujące z wszechobecnym dramatem sceny na końcu filmu. Zwraca też uwagę na istotny problem dotykający również kraje bardziej cywilizowane – ucieczkę młodych z prowincji. Film wskazuje uwarunkowania takich zachowań, przedstawia argumenty obu stron (konflikt rodzina vs rozwój osobisty) i zabarwia je jeszcze większym tragizmem przez sytuację, w której znajdują się bohaterowie. Bo czymś innym jest wyprowadzenie się ze wsi, żeby pracować poniżej średniej krajowej w stolicy, a czymś innym jest pozostawienie rodziny w skazanej na śmierć głodową miejscowości, żeby mieli jedną mniej osobę do wykarmienia.

Przy tym wszystkim Chłopiec… wcale nie jest filmem z gatunku poverty porn. Ocalenie bohaterów nie jest zasługą białoskórej deus-ex machiny. Stanowi ono efekt kolektywizmu i zaufania położonego w lokalną społeczność – nic dziwnego, że produkcji wręczono w Sundance nagrodę im. Alfreda P. Sloana za promowanie nauki lub technologii. Nie przekonują jednak, mimo fantastycznego warsztatu Ejiofora i Aïssy Maïgi, aktorzy, a konkretnie ich wygląd. Zarówno Trywell jak i jego żona, Agnes, prezentują się zbyt schludnie i czysto, żeby uwierzyć, iż faktycznie żyją w warunkach pokazywanych w filmie. Przy tym na pochwałę niewątpliwie zasługują zdjęcia wybitnego operatora Dicka Pope’a, który kolejny raz udowadnia, że jest jednym z najlepszych fachowców w branży. Swoimi panoramami i szerokimi planami doskonale buduje suchy, gorący klimat Malawi i pozwala widzowi odetchnąć podziwiając piękno lokalnej natury.

Historia Williama jest niewątpliwie niezwykle motywującym materiałem. Oparty na autobiografii inżyniera film stanowi ciekawy dodatek w bibliotece Netflixa. Bogata w świetne role, sprawnie łącząca dynamiczną narrację kina popularnego z lokalnym folklorem produkcja jest obiecującym świadectwem umiejętności realizatorskich Chiwetela Ejiofora. Zamiast stworzyć wyciskacz łez lub prosty film familijny nakręcił momentami naprawdę przejmujący dramat społeczny z wyraźnym morałem. Bardzo pozytywne zaskoczenie i świetny pierwszy krok Ejiofora na ścieżce reżyserskiej.

Ocena

7 / 10
Recenzje

“Szczęśliwy Lazzaro” [RECENZJA]

Marcin Kempisty

Lazzaro (Adriano Tardiolo) nie ma łatwego życia, mimo że sam o tym nie wie. Lazzaro przenieś babcię, zajmij się taczką, przynieś, podaj, pozamiataj; każdy w dowolnym momencie wydaje mu polecenia, a on spełnia je bez mrugnięcia okiem, bez chwili zawahania. Czy to kwestia wychowania, czy wrodzonych predyspozycji, tego widz się nie dowie. Będzie tylko obserwować, jak kolejni członkowie zapomnianej przez świat wioski Inviolata szydzą z chłopaka i korzystają z jego usług. Tępawy wyraz twarzy, pusty wzrok i nieco przygarbiona sylwetka zdradzają zaś bohatera, że w jego głowie nie tli się choćby najmniejsza potrzeba buntu.

Zobacz również: Łukasz Grzegorzek: „Jestem ekspertem od własnego życia” [WYWIAD]

Szczęśliwy Lazzaro to opowieść z pogranicza jawy i snu, zakotwiczona jednocześnie w estetyce baśni, jak również neorealizmu włoskiego znanego głównie z dzieł powstających na przełomie lat 40. i 50. Zwłaszcza w pierwszej części Alice Rohrwacher buduje swój film z niezwykłym pietyzmem, dbając o każdy detal wypełniający obserwowaną wioskę. Miesza porządki czasowe, wrzucając bohaterów w świat z innej bajki, który mimo globalnych przemian nadal nie odchodzi w zapomnienie. Gromada żyje jak gdyby poza czasem, w rzeczywistości ugruntowanej na pańszczyźnianych zasadach sprzed epoki przemysłowej, ale już z istniejącymi walkmanami i samochodami.

Szczęśliwy Lazzaro

Członkowie osady wierzą w morderczą potęgę wilków, czyhających w lasach na niewinne ofiary. Ślepo ufają w prawidła ekonomii wykładane im przez panią na włościach, Markizę Alfonsinę De Lunę, oraz jej pomagiera Nicolę. Nadzorcy zawsze w taki sposób obliczają wartość pracy wieśniaków, żeby doszło do wyzysku i popadnięcia pracowników w jeszcze większe długi. A gromada w to wierzy, bo nie wie, czym jest wolność, bo została na tyle skutecznie wytresowana przez wszystkie lata, że nie wyobraża sobie, by mogło to wyglądać inaczej. Żyje sobie spokojnie we wsi spokojnej, odgrodzonej rzeką i lasami od reszty świata, ciężko pracując i oczekując na śmierć.

Zobacz również: „Litość”, czyli „Patrzcie jak pięknie cierpię” [RECENZJA]

Dopóki Rohrwacher stara się piętrzyć niejednoznaczności, podsuwać kolejne symbole i spokojnym tempem prowadzić akcję do przodu, dopóty omija uproszczeń i tworzy niezwykle frapującą historię. Uniwersalność przekazu, wyrzucenie obserwowanych wydarzeń poza historyczny nawias służy kompleksowemu spojrzeniu na losy bohaterów, ich wybory oraz niewolę myśli, w którą popadli. Natomiast nagromadzenie wokół Lazzaro literackich tropów, począwszy od samego imienia, przez braterstwo krwi z synem Markizy, a na jego zidiociałej świętoszkowatości skończywszy (kłaniają się książę Myszkin i Dostojewski), wznoszą produkcję na wyższy poziom, pozwalający na umiejscowienie protagonisty wśród postaci walczących z wiatrakami i niereformowalnych idealistów, wpisujący postępowanie Lazzaro w krąg problemów, z którymi do tej pory ludzkość sobie nie poradziła.

Starcie niewinnego dobra z twardymi prawami walki o życie najczęściej kończy się porażką, lecz reżyserka dopuszcza do kolejnej takiej potyczki, szukając ewentualnego wentylu bezpieczeństwa, drogi ucieczki od wciąż powielanych schematów. Niewątpliwie pomaga jej w tym unikanie konkretu, rozmycie opowieści pomiędzy wiele epok, wypatrywanie punktu wspólnego dla kolejnych pokoleń zamieszkujących pozorną idyllę.

Niestety autorce nie wystarcza prowadzenie uniwersalnej historii, potrzebuje konkretu, mocnego uderzenia w podbrzusze sytego mieszczaństwa. Z tego względu druga część filmu, osadzona już w czasach współczesnych, kipi od politycznych manifestów. Nad głowami bohaterów unosi się aura proletariackiego kaznodziejstwa, roztacza się cuchnący swąd moralizatorskiego kadzidła. Rohrwacher idzie w stronę snucia szalenie prostych paraleli, gdy stara się rozrysować “genealogię biedy”. Bierze się za skomplikowany temat nierówności społecznych i sprowadza go do kilku nośnych hasełek, którym brakuje jakiejkolwiek subtelności.

Szczęśliwy Lazzaro

Zobacz również: „Obywatel Jones” – Wolność prasy według Agnieszki Holland [RECENZJA]

Oczywiście ten gest trafi do serc wielu widzów, wszak kto by się nie ujął za dobrotliwym Lazzaro, lecz w ostateczności, gdy odstawi się na bok empatię, to pozostanie niemalże hollywoodzki zabieg fabularny. O ile zerwanie z sielankową chłopomanią i zerwanie z uwznioślaniem ich trudnego losu wydają się słuszne i uzasadnione, o tyle tworzenie na ich plecach hagiografii biedoty jest już formą zbyt radykalną, daleką od istoty skomplikowanych mechanizmów rządzących społecznościami. Już Nadine Labaki Kafarnaum lepiej unikała nadmiernego patosu, chociaż ukazywanie dzieci z patologicznych środowisk nasuwa skojarzenia z łatwym wyciskaniem łez.

Fabularna przemiana o tyle rozczarowuje, że reżyserka wraz z odpowiedzialną za zdjęcia Hélène Louvart nadal tworzą fantastyczne wizualne widowisko, dalekie od szalonej symetrii, kolorowych fajerwerków i projektowanych od linijki kompozycji. Statyczna kamera jedynie przygląda się bohaterom, zazwyczaj czuwając blisko nich, ziarnistość obrazu stwarza wrażenie współuczestnictwa w historii, bliskości tego świata, zaś zaokrąglone kadry są ukłonem w stronę starszych dzieł. Szczęśliwy Lazzaro to oczekiwany powrót do siły opowiadania. Do uciszenia estetycznych zapędów, by nie przysłoniły one perypetii postaci.

Jakościowy rozdźwięk między dwiema połowami filmu nie powinien jednak przysłonić faktu, że zamysł reżyserki jest szczery i godny pochwały. Ujęcie się za niesłyszanymi głosami, za pomijanymi ludźmi jest potrzebne w dobie narracji wielkich korporacji i coachingowego zapewniania o wartości odwagi i samozaparcia w drodze po bogactwo. Historie “z marginesu” mogą ukazać znacznie więcej, byle tylko nie były pisane pod dyktando jednej idei, co przytrafiło się właśnie w Szczęśliwym Lazzaro. 


Recenzje

“Kapitan Marvel” [RECENZJA]

Maja Głogowska
Kapitan Captain Marvel

Kocham uczucie, którego dostarczają mi blockbustery. Wychodzę z kina z masą motywacji, a czasami nawet z nowymi zainteresowaniami. Spider-Man: Homecoming do dziś potrafi postawić mnie na nogi i skierować w stronę szkolnych podręczników. Czarna Pantera pokazuje mi, że każdy może wszystko – nawet tak młode dziewczyny jak siostra tytułowego bohatera, Shuri. Siedząc na sali kinowej w oczekiwaniu na seans Kapitan Marvel prawdopdoobnie właśnie to było moim największym oczekiwaniem wobec filmu. Chciałam bohaterkę poczuć, podziwiać i wyjść z seansu jak nowo narodzona… Nawet jeśli miałby to być stan tymczasowy. Najnowszy film ze stajni Marvela nie dostarcza jednak takich uczuć, choć udaje, że próbuje.

Zobacz również: „Kim Possible”, czyli aktorska wersja Kim Kolwiek [RECENZJA]

Poznajemy Vers, niesamowicie silną bojowniczkę walczącą u boku kosmicznej rasy Kree. Zdaniem jej przełożonego, w boju przeszkadzają jej silne emocje, zbyt wielka pewność siebie i wspomnienia z życia, którego już nie pamięta. Wraz z główną bohaterką (której prawdziwe imię to Carol Danvers) odkrywamy nie tylko jej przeszłość, ale i konflikt między rasą, z którą spędziła ostatnie lata swojego życia (wspomniani przeze mnie wcześniej Kree) a ich największymi oponentami – Skrullami.

Kapitan Captain Marvel

Konflikt wypada na ekranie raz lepiej, raz gorzej. Marvel musiał zdać sobie sprawę z potęgi ich filmów i ponownie zabrał głos w ważnej społecznie sprawie – przyjmowania imigrantów. Podobały mi się tu wszelkie, naprawdę subtelne przycinki w stronę Fox News i Donalda Trumpa. Nic nie wydawało mi się nachalne. I jak to zagadnianie naprawdę stawia widza do pionu, to lekko bagatelizuje je sama kwestia tego, czemu te dwa rody w ogóle walczą. Odpowiedź na to pytanie sprowadza się głównie do tego, że twórcy zaczynają nerwowo wodzić oczami i krzyczą w naszą stronę – no walczą to walczą, po co drążyć ten temat?

To nie Wojna bohaterów. Widz nie ma prawa stanąć po przeciwnej stronie konfliktu, ciągle zadając sobie pytanie – czy punkt widzenia opozycji dostanie jeszcze jakiekolwiek rozwinięcie? Nie dostaje, a twórcy nawet nie próbują zbudować w nas pragnienia na więcej. Kapitan Marvel służy jako pomost między Avengersami a Avengersami.

Zobacz również: „Litość”, czyli „Patrzcie jak pięknie cierpię” [RECENZJA]

Takowym pomostem miała dla DC być Wonder Woman. Buntownicza Amazonka popełniła na swojej drodze mnóstwo błędów, z których Marvel wyciągnął naukę. Carol Danvers idealnie dostosowuje się do uniwersum i przedstawia nam swoje niepodważalne alibi na czas trwania z potyczki z Thanosem.

Niestety Kapitan Marvel na tle Wojny bez granic wypada jak film telewizyjny mający załatać kilka dziur fabularnych. W piękny sposób nawiązuje do innych filmów Marvela, karmi widza smaczkami i zaskakująco udaną warstwą humorystyczną. Niestety reżyserzy nie potrafią przekonać widza, że ten kosmos jest dla naszej bohaterki jakimkolwiek wyzwaniem, a sam konflikt między Skrullami a Kree oglądamy bez zainteresowania. Jak to się zakończy tak się zakończy.

Kapitan Captain Marvel

Historia Carol Danvers nie potrafi zaangażować widza nawet gdy efekty specjalne dokazują (a przez większość czasu nie dokazują). Choć mamy szansę oglądać loty statków rodem z Gwiezdnych Wojen, to nie czujemy do tego żadnego przywiązania. Filmowi zabrakło czynnika, który mógłby sprawić, że seans będzie immersyjny.

Zobacz również: Łukasz Grzegorzek: „Jestem ekspertem od własnego życia” [WYWIAD]

No, ale twórcy się starają. Bardzo się starają, by pokazać nam, że Kapitan Marvel to film świeży i feministyczny. No cóż, po części tak, ale najczęściej jest to jedynie złudzenie wywołane kilkoma udanymi sekwencjami. Płciowość naszej głównej bohaterki wybrzmiewa rzadko i raczej w formie wspomnień z jej „ludzkiej przeszłości”. Gdzieś w barze znajomy pilot śmieje się, że kobiety nadają się jedynie na stewardessy, a jeszcze gdzie indziej ojciec mówi, że dziewczynki nie powinny być za kółkiem. To nie wybrzmiewa, to tylko delikatnie szepcze w naszą stronę.

Prawda jest jednak taka, że twórcy zmarnowali wiele okazji, by powiedzieć coś głośniejszego. Za każdym razem, gdy grany przez Jude Law’a Yon-Rogg dotykał ramienia Carol czułam lekką ekscytację. Myślałam, że wreszcie Marvel będzie odważny. Że wreszcie opowie nam o czymś ważnym, o czymś z kobiecej perspektywy.

Kapitan Captain Marvel

Niestety dla Marvela szczytem superbohaterskiej kobiecości jest puszczenie piosenki „Just a girl” w trakcie finałowej walki bohaterki z wrogą nacją. Przeraża mnie fakt, że wszystko z boku wygląda tak, jakbyśmy wkraczali w kolejną fazę filmowej sztampowości kobiet: „No chłopaki, teraz puśćmy jakiś fajny kobiecy kawałek w tle – ale to będzie inspirujące!”.

Na plus działają postacie tła. Maria Rambeau to koleżanka Carol „po fachu”. Silna, energiczna, ale i kochająca – chce wyruszyć na wielkie starcie u boku głównej bohaterki, ale obawia się, że po jej śmierci zostawi córkę samą. Zaskakująco dobrze działa też Nick Fury, którego poznajemy jako młodego agenta Tarczy. Po zakończeniu filmu widz wychodzi z dużym kontekstem i uśmiechem na twarzy – mimo wszystko. Żałuję tylko, że czasami jego postać wydaje się ważniejsza od samej Kapitan Marvel… Im dłużej myślę o tym filmie tym dłużej myślę o tym ile dowiedziałam się o Furym. Nie tak miało być.

Zobacz również: „Obywatel Jones” – Wolność prasy według Agnieszki Holland [RECENZJA]

Sama Kapitan Marvel to zdecydowanie ktoś bardzo oryginalny na Marvelowskim polu. Pewna siebie (czasami aż nadto), inteligentna (i lekko się tym chełpiąca), niecierpliwa (oj, jest naprawdę pełna wad) i bardzo sarkastyczna. Jej humor na szczęście wykracza poza wszelkie granice MCU. Carol to nie nowy Tony Stark i twórcy nie próbują go z niej zrobić. Nie jest też nowym Kapitanem Ameryką, nikt po premierze filmu nie będzie wskazywał na ich wszelkie podobieństwa – mimo tego, że to prawdopodobnie ona będzie kiedyś prowadziła Avengersów ku zwycięstwu.

Kapitan Captain Marvel

Ponadto mam bardzo mieszane uczucia wobec zabawy w lata dziewięćdziesiąte, jakie dała nam najnowsza produkcja Marvela. Z jednej strony za każdym razem wywoływały u mnie szeroki uśmiech, ale z drugiej… Czuję, że usatysfakcjonowało mnie coś, co było po prostu leniwe. Klimat tamtych czasów nie wylewa się z ekranu, a przecież mogło tak być – wystarczyło zadbać o scenografię i modę. Twórcy połasili się niestety na rozwiązania, które mody nie opuszczają nigdy przez co zarówno szafa Carol jak i jej otoczenie wydają się aż nazbyt dzisiejsze. Przyznam, że gdyby nie niektóre sekwencje humorystyczne, pewnie zapomniałabym o tym, że Carol swoje triumfy święciła dwie dekady temu. Warto wspomnieć, że owe sekwencje humorystyczne naprawdę… Bawią. Rzadko kiedy zdarza mi się tak szeroko uśmiechać na produkcjach Marvela i czuję, że od kilku filmów wszelkie żarty znacznie ulegają poprawie. Oby tak dalej, a uczucia zażenowania nie będzie już wcale.

Zobacz również: „The Umbrella Academy” [RECENZJA]

Wyżej, dalej, szybciej…  Ale na pewno nie w kwestii wątków miłosnych, które Marvel tak często psuje. Zauważyliście, że solowe “jedynki” z ich stajni zawsze eksplorują romans bohatera z ukochaną? No cóż, Kapitan Marvel tego nie robi. Czy dlatego, że w komiksie jej najważniejszym związkiem jest ten z bohaterem, którego tu jeszcze nie poznała? Taka sytuacja nie przeszkodziła twórcom Czarnej Pantery, którzy na potrzeby filmu absolutnie zmienili historie Nakii – wybranki króla Wakandy. Tu żadnego wątku romantycznego nie ma. Czy przesądził o tym brak czasu, który nigdy wcześniej nie przeszkodził Marvelowi w kreowaniu bezsensownych miłostek? A może nieumiejętność przedstawienia mężczyzny jako “damy w opresji”?

Gdy patrzę na Brie Larson widzę Kapitan Marvel, którą znam z komiksowych kart. Miło mi poinformować, że aktorka sprawdziła się w roli. Szkoda, że nie mogę powiedzieć tego samego o filmie. Kapitan Marvel to produkcja leniwa, biorąca pewne rzeczy za pewniki i wciskająca nam w twarz swoje leniwe rozwiązania. Udaje, że jest filmem kreatywnem i muszę przyznać, że czasami jest. Czasami bawi się swoją konwencją, ale to wcale nie zmienia faktu, że i te zabawy finalnie są tylko opieszałą grą. Chciałabym napisać Wam, że to dobry i inspirujący film, ale tak nie jest. Nie wyszłam z sali zainspirowana. Nie wyszłam z sali gotowa do podboju świata. A bardzo chciałam to wszystko poczuć. Bardzo chciałam.


Recenzje

“Litość”, czyli “Patrzcie jak pięknie cierpię” [RECENZJA]

Maciej Kędziora

Ruch w greckim kinie zapoczątkowany niejako przez “Kła” nosi różne nazwy – “Grecka Fala”, “Grecka nowa fala”, a także jakże adekwatna do tegoż nurtu “Grecka dziwna fala”. Tym razem jeden z ojców założycieli – wieloletni współscenarzysta Yorgosa Lanthimosa, Efthymis Filippou – po krótkim mariażu z kinem anglojęzycznym, wraca w rodzime strony by ponownie rozliczyć się z tematyką, którą już w duecie z twórcą “Faworyty” podejmował, a mianowicie żałoby i cierpienia. Zresztą nie powinno nas to dziwić, gdyż ich “Alpy”, opowiadające o członkach organizacji próbujących wcielać się w zmarłe osoby, uchodzą za jedno z najmniej udanych, a zarazem najbardziej bezpiecznych dzieł całego nurtu.

Zobacz również: Łukasz Grzegorzek: „Jestem ekspertem od własnego życia” [WYWIAD]

“Litość” opowiada historię 45-letniego Prawnika (Giannis Drakopoulos), który przez śpiączkę swojej żony zmuszony jest łączyć życie zawodowe z samotnym wychowywaniem syna. Szczęście w nieszczęściu polega jednak na tym, że zewsząd słyszy słowa wsparcia i bezinteresownej miłości – sąsiadka co ranek przynosi mu świeżo upieczone ciasto, w pralni jego garnitury są priorytetem, a najbliższy przyjaciel oferuje mu swoją pomoc przy smarowaniu balsamem do opalania. Niestety, wraz ze stopniową poprawą stanu zdrowia partnerki, zainteresowanie społeczeństwa sytuacją w jego domu zacznie spadać – a on nie jest gotowy przestać cierpieć, gdyż jest to sztuka, którą opanował do mistrzostwa.

Litość

Oczywiście, tak jak w przypadku większości filmów greckiej nowej fali, protagonista będzie mieszanką neurotyka i socjopaty. Tym razem ta neurotyczna chęć dążenia do perfekcji będzie jednak wychodziła z bardzo absurdalnego punktu. Prawnik bowiem nie chce być perfekcjonistą w swojej pracy, ale mistrzem żałoby i jej przeżywania. Przechadzając się korytarzami szpitala będzie uczył się jak wiarygodnie płakać, obserwując chorych – jak udawać cierpienie, a słuchając swoich klientów, którzy to zastali w swoim domu zamordowanego ojca – jak opowiadać o stracie.

Zobacz również: „Śmierć nadejdzie dziś 2”, czyli powrót morderczego Dnia Świstaka [RECENZJA]

O ile przez pierwsze trzydzieści minut mieszanie rozpraw filozoficznych (czarnych tabliczek przedstawiających wewnętrzny monolog głównego bohatera) i absurdu jest intrygujący, o tyle – przez niepotrzebne dłużyzny – w pewnym momencie “Litość” zaczyna nas powoli nużyć. Nie próbując, poza ostatnimi minutami, przełamać swojej konwencji. Choć – co trzeba duetowi Makaridis-Filippou oddać – momentami ocierają się o mistrzostwo. Najlepszym tego przykładem jest przygotowana przez Prawnika piosenka pożegnalna dla swojej zmarłej żony (która, co ważne, nadal żyje i ma się coraz lepiej), przywołująca na myśl słynną już scenę taneczną z “Kła”.

Litość

Puszkin napisał “Ty nie wiesz, jak okrutnie cierpieć umiem”. Ten cytat idealnie wpisuje się w narracje “Litości”, która z minuty na minutę pokazuje coraz bardziej uciemiężonego protagonistę, który wyszukuje sobie – tak jak hipochondryk chorób – nowych powodów do żałoby. I choć interpretacyjne jest to ciekawy zabieg, szczególnie jeśli spróbujemy się wgłębić w jego relację z ojcem i to jaki ma on na niego wpływ, to trudno nie mieć wrażenia, że reżyser Babis Makaridis w pewnym momencie popada w zwykłą wtórność i traci nie tyle kontrolę nad produkcją, co zamysł jak ją zwieńczyć. Bo choć końcówka jest jak przystało na gatunek mocno absurdalna, to niestety popada w niesmaczną autoparodię.

Zobacz również: „O ojcach i synach” – Koszmar, który żyje [RECENZJA]

Z drugiej strony “Litość”, mimo bycia tą gorszą częścią “dziwnej fali” nadal jest produkcją, która ma w sobie ten pierwiastek niezwykłości. Jest nim niesamowity Giannis Drakopoulos, którego hipnotyzujący, a zarazem pusty wzrok, całkowicie pochłania widza. Całkowicie mu ufamy, gdy nie może wymusić płaczu i żałośnie łka (ten dźwięk wydobywania łez pozostanie ze mną na długo), zawodząc tak, by jego cierpienie słyszeli sąsiedzi. Wzbudza w nas przerażenie gdy ruga syna za granie wesołych melodii, ale też – mimo bycia antybohaterem – nie sposób mu nie współczuć. Nie ze względu na jego żałobę, ale całkowite zobojętnienie emocjonalne.

Równie zachwycająca, do czego już zdążyliśmy przywyknąć jeśli chodzi o produkcje z południowego końca Półwyspu Bałkańskiego, jest strona wizualna. Surowe, statyczne kadry idealnie oddają sposób percepcji świata przez głównego bohatera. Nie ma tu dynamiki, ostrych cięć, jest jedynie idealne balansowanie światłem i długie ujęcia, jak gdyby zaglądające w głąb duszy Prawnika.

Idąc na “Litość” (do czego niewątpliwie was zachęcam, bo mimo swych wad to kino niespotykane w naszych warunkach) nie możemy sprowadzać jej jedynie do porównań do Lanthimosa. Oczywiście są tutaj cechy wspólne, ale tam gdzie twórca “Kła” ucieka w pewien dynamizm narracyjny, Makaridis postanawia dać wybrzmieć wszechobecnej pustce.  Bo tak jak głosi hasło reklamowe filmu – by liczyć się w Grecji widzianej oczami Prawnika, należy “Pozostać smutnym”.


Recenzje

“Kim Possible”, czyli aktorska wersja Kim Kolwiek [RECENZJA]

Maja Głogowska
Kim Possible Kolwiek

Zawsze staram się podchodzić z pozytywnym nastawieniem do produkcji, które mogą sprawić przyjemność fanom. Wiem, z boku to może wyglądać tak jakbym chodziła po grząskim gruncie, bo przecież twórcy tych produkcji nie mają na celu uszczęśliwienia fanów. Najczęściej przyświeca im myśl stworzenia filmu, który sprawi, że ich portfele będą pęcznieć. No ale to nie producenci stoją za scenariuszem i reżyserią filmu – musimy wierzyć w to, że za tym stoją artyści, którzy są pasjonatami pierwowzoru i… wiedzą co robią. 

Przyszły czasy, w których studia przestają bać się wpuszczać na duże ekrany silne, pierwszoplanowe bohaterki. Zawsze to mężczyźni ratowali świat, rzadziej kobiety podawały im pomocną rękę, a dziś – mogą wziąć wszystko na swoje barki. Pamiętacie scenę z filmowej Ligii Sprawiedliwości, w której Wonder Woman uratowała Batmana? Jeszcze kilka lat temu pokazanie takiej walki ze stereotypem było możliwe tylko w kreskówkach… 

Kim Possible Kolwiek

Było wiele serii, których bohaterkami były odważne dziewczyny, ale Kim Kolwiek jest tylko jedna. Gdy perypetie rudowłosej nastolatki pierwszy raz zagościły w ramówce Disney Channel, stacja bała się porażki. Ich strach opierał się głównie na tym, że kreskówka nie była do końca skierowana ani do dziewczyn ani do chłopców. Nie do dziewczyn – bo serial skupiał się na akcji. Nie dla chłopców – bo jego główną bohaterką była dziewczyna. Trochę przykre, prawda? Na szczęście czasy się zmieniły, a jedyna obawa, którą mogli w tym wypadku mieć producenci filmu o Kim Kolwiek to odwieczne pytanie każdego artysty – Czy to wyjdzie? I prawda jest taka, że nie mogło… wyjść. 

No bo jak zrobić film o nastolatce, która podczas dnia przeżywa rozterki młodości, nie umie odnaleźć się w chaosie związanym z nową szkołą, a popołudniami ratuje świat, stając twarzą w twarz z ludźmi-małpami i wrednymi naukowcami o niebieskiej skórze? Jak zrobić film o dziewczynie, która korzysta z laserowych szminek? Jak zrobić… okej, myślę, że już rozumiecie mój tok myślenia – nie można. Taki film byłby przecież irracjonalny w każdym ujęciu, niemożliwy i przerysowany. Twórcy postanowili przekuć to wszystko w zaletę i zamienili filmową Kim Kolwiek w kreskówkę… aktorską kreskówkę.

Pierwsze sceny produkcji. Kim leci na skrzydłach napędzanych rakietami prosto do bazy jednego ze swoich arcywrogów – Profesora Dementora. Tym razem jej oponent porwał naukowca specjalizującego się we wszelkiego rodzaju maziach. Stworzył substancje, której niszczycielska siła mogłaby zmienić cały świat. Jest tylko jeden szkopuł – po całym procesie destrukcji zamienia się w różową, brokatową wersję, co ostatecznie byłoby bardzo kompromitujące. Choć to Kim Kolwiek jest mózgiem całej operacji, nigdzie nie wybiera się sama. Zawsze towarzyszy jej najlepszy przyjaciel (i jak to mówi – pomagier) Ross Rabiaka. Bohater jasno kontrastuje z rudowłosą nastolatką. Ona – robi spektakularne salta, gdy tylko ma okazje. On – ciągle się przewraca. Jej – raczej nie zdarzają się porażki, bo myśli analitycznie. Jemu – ciągle zdarzają się upadki i wciskanie (dosłownie) wielkich czerwonych przycisków okraszonych tabliczką „Autodestrukcja”.

Kim Possible Kolwiek

Niektórzy z Was pewnie pomyślą, że sytuacja opisana przeze mnie powyżej to humor niskich lotów. Ja myślę, że był to efekt zamierzony przez tworców. Kim Kolwiek to film tak losowy, że może stać się tam dosłownie wszystko. Nie byłabym zdziwiona, gdyby jeden z wrogów duo Kim-Ross zrzucił na nich fortepian. Bez żadnego kontekstu i wytłumaczenia, bo właśnie tak działają kreskówki.

Zobacz również: „Śmierć nadejdzie dziś 2”, czyli powrót morderczego Dnia Świstaka [RECENZJA]

Produkcja Disneya jest formalnie bardzo niekonwencjonalna na wielu płaszczyznach. By niemożliwa do bytu w prawdziwym świecie architektura mogła zaistnieć, twórcy użyli do jej stworzenia CGI. Nie, nie wygląda najlepiej (jak miałoby z budżetem Disney Channel?) – ale doceniam coś takiego o wiele bardziej niż ulokowanie bohaterów w szarych lokacjach pozbawionych wyobraźni. Twórcy nowej Kim przede wszystkim szanują oryginał i starają się to podkreślać na każdym kroku. Pamiętacie, gdy udostępnili pierwsze zdjęcie promocyjne? Komentarze dotyczyły głównie ubioru, który nieco odrywa się od tego do którego przyzwyczaił nas pierwowzór. Jedna ze scen tłumaczy ten stan rzeczy w imponujący sposób.

Jestem pozytywnie zaskoczona tym jak bardzo immersyjna jest historia przedstawiona w Kim Kolwiek. Nasza idealna, nobliwa bohaterka wkracza w progi swojej nowej szkoły i nic nie przebiega zgodnie z jej planem. Każda z sytuacji z którą się zderza oczywiście została przerysowana do granic możliwości, ale w tych metaforach jest coś, co powinien wynieść każdy kto za cud uważa swoje ukończenie swojej szkoły średniej. Kim chce być perfekcyjna, ale nowe, pełne niespodzianek, nawet dla tak zorganizowanej osoby (już w wakacje zaczęła uczyć się do egzaminów), otoczenie nie wyciąga jej pomocnej dłoni. W szkolnych rozterkach Kim jest coś zaskakująco autentycznego… 

…Jednak te nie obywają się bez małych wad. Największą z nich jest zarysowanie konfliktu z Bonnie, wielkim nemezis rudowłosej heroiny. Czemu nie mogą zakopać toporu wojennego? Czemu któraś z nich go uniosła? Nie wiemy. To niedopowiedzenie irytuje widza, bo reżyserzy mogli z łatwością stworzyć z niego swoją kolejną przewagę i opowiedzieć nam coś o hejcie i bullyingu. Żałuję też, że relacja głównej bohaterki z Rossem sprowadza się do wykrzykiwania „to mój najlepszy przyjaciel”. Twórcy nie pokazali nam wielkiej potęgi ich przyjaźni, raczej o niej mówili – przez to postać Rossa wydaje się bardzo płytka.

Zobacz również: „O ojcach i synach” – Koszmar, który żyje [RECENZJA]

Tego samego nie można powiedzieć o samej Kim, której charakter jest złożony z kilku delikatnie dobranych warstw. Łatwo nam ją zarówno podziwiać jak i się z nią utożsamiać. Bohaterka dorasta z czasem trwania produkcji, a na morał, który wyniesie ze swoich tarapatów połaszą się i widzowie. Jest nie tylko ciekawy, ale i bardzo ciepły w swojej nieoczywistości. 

Kim Possible Kolwiek

Zarówno budżet jak i rozmach tej produkcji możemy porównać do innych oryginalnych filmów stacji Disney Channel: High School Musical, Camp Rock, Lemionada Gada czy Mój brat zastępowy. Nie spodziewajcie się tu niesamowitych efektów specjalnych. Co więcej – powinniście się nastawić na to co najgorsze (choć produkcja miewa i całkiem przyzwoite efekty). Jednak nie efektami specjalnymi kino żyje, a pasją, którą się w nie wkłada. Tu jej nie brakuje. Wygenerowane komputerowe miejsca i gadżety przypominają te, które oglądaliśmy w pierwowzorze. Na plus działają również kostiumy, które są idealną konwersją z narysowanej kreski w materiał. 

Gdy pierwszy raz usłyszałam o aktorskim remake’u Kim Kolwiek miałam małe obawy względem aktorów. To, że twórcy do ról nastolatków częściej zatrudniają trzydziestolatków nie jest już dla mnie żadnym zaskoczeniem. Na szczęście Disney wiedział co robi i nie pozwolił na seksualizacje żadnej z postaci. Kim nosi ubranie, które fakt – ma wyglądać efektownie i nastoletnio, ale nie odkrywa nadmiernie jej ciała. Podobnie z jej przyjaciółkami ze szkoły i damską nemezis. Młodzi aktorzy nie tylko bardzo dobrze sprawdzili się w swoich rolach, ale i pozwolili mi zapomnieć o oryginalnych głosach Kim i Rossa. Są po prostu idealni. 

Widz staje w oko w oko z produkcją, która jest przede wszystkim samoświadoma. Widz wysłuchuje monologów wielkich złoli, Kim zmienia swój strój na bojowy w ułamku sekundy, twarze bohaterów wyrażają nienaturalną ekspresywność, a Ross Rabiaka przewraca się o własne sznurówki (podczas dialogu o przewracaniu oczywiście) – wszystko to tworzy naprawdę solidną aktorską kreskówkę. Coś, co widz może przyjąć bardzo dobrze – jeśli tylko zda sobie sprawę z intencji reżyserów i przyjrzy się narzędziom z których korzystają. Nie ma nic lepszego od kina, które zdaje sobie sprawę z tego czym jest i się tego nie wstydzi – a wręcz się tym chełpi. Kim Kolwiek robi to z gracją – ten film ma nawet swoją muzyczną czołówkę. Jeśli to nie obrazuje Wam tego, jak twórcy bawią się tu konwencją to prawdopodobnie już nic was nie przekona. 

Ocena

7 / 10
KulturaMuzyka

Płyta “Widmo” Pro8l3mu [RECENZJA]

Wiktor Małolepszy
Okładka albumu

Gdy wjechali na scenę w 2013 roku wszyscy już wiedzieli, że będzie to coś rewolucyjnego. Nietuzinkowego. Muwment. C30-C39, potem najlepszy polski mikstejp w tej dekadzie. PRO8L3M bez legalnego wydawnictwa z miejsca stał się najgorętszym zjawiskiem na polskiej scenie rapowej. Brudnym głosem ulicy, jedną nogą tam, gdzie stała Molesta, ale też otwartym na klasykę polskiej muzyki rozrywkowej i przebojowość. Oskar&Steez – Run The Jewels z blokowisk.

Chłopaki kontynuują drogę, którą wyznaczyli poprzednimi wydawnictwami. Albumy są rewersem mikstejpów. Bardziej wypolerowaną twarzą ich brzmienia. Na nich są potencjalne przeboje i hity domówek, a mikstejpy to rozległa, przecinana skitami forma. Ubiegłoroczny, liczący sobie 27 pozycji (Migos, Drake i Rae Sremmurd przyklasnęliby z uznaniem) materiał był rejwowym, metalicznym, szybkim strzałem. Masa chwytliwych refrenów, fantastyczny storytelling Oskara i post-synthwavewowy fajny styl sportowy Steeza tworzyły spokojnie najlepszy krążek chłopaków od czasu Art Brut.

WIDMO jest rozwinięciem tych idei i umieszczeniem ich w łatwiejszej do przyswojenia formie. PRO8L3M przyzwyczaił słuchaczy do prowadzenia narracji w formie swoistego koncept-albumu. Jest to też największa słabość duetu. Oskar jest najzwyczajniej w świecie porażająco monotematyczny. Od czasu Art Brut (a nawet debiutanckiej epki) słuchanie tekstów rapera to jak losowanie jednego z grupy tematów – 1. Żyjemy w cyberpunku, 2. Żyjemy na blokach, 3. Żyjemy bogato (i jest nam smutno), 4. Uprzedmiotowienie kobiet. W warstwie lirycznej Oskar na wysokości WIDMA nie ma słuchaczowi nic nowego do zaproponowania. Formuła wyczerpała się już bardzo dawno i życzę chłopakom, żeby zrobili sobie przerwę od corocznego wydawania, przemyśleli koncept, poszukali nowej inspiracji (kurcze, przecież Sansara to jedne z najlepszych liryków w całym rodzimym rapie!).

Nie jest jednak tak, że skoro warstwa liryczna nie zachwyca to płytę można skreślić. Za brzmienie odpowiada w końcu Steez, koleś, który ma chyba najbardziej charakterystyczny styl ze wszystkich polskich producentów. No i proszę bardzo – już od otwierającego materiał „Prawdy nie mówi nikt” widać muzyczną erudycję, chociażby w kończącym utwór wielogłosie klasyków polskiego podziemia. Osobiście największe wrażenie robią na mnie potężne, przywołujące na myśl yeezusowe „Blood on the leaves” trąby w refrenie „Rotterdam”.

Na nowym albumie chłopaki zdecydowali się na bardziej melodyjne brzmienie. Dancehallowe metrum w „Interpolu” (najbardziej radiowy kawałek duetu), słodkie synthy „National Geographic” lub genialny wokalny sampel w najlepszym na albumie „Crash Test” to najlepsze tego przykłady. Niech zaangażowanie Artura Rojka nikogo jednak nie zmyli – nie jest to materiał, który będzie podbijał top radiowej Trójki.

Niestety odnoszę wrażenie, że duet utknął. Zapędzili się sami w kozi róg. Konsekwentnie budowana narracja ery post-internetu jest wtórna, a Oskarowi zawsze brakowało humoru i luzu, którym mógłby rozładować naładowane odtwórczą słowną papką teksty. Steez – pomimo potknięcia na „Jak Disney” (autopastisz?) – wciąż utrzymuje bardzo wysoki poziom. Co do Oskara to mam nadzieję, że odpali sobie jakąś optymistyczną książkę albo film, przystopuje z porównywaniem wszystkiego do krwi i śmierci, ograniczy czytanie apokaliptycznych filozofów i przestanie tak się martwić smartfonami. Tak, tak, wiem stary – żyjemy w społeczeństwie.

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.