Recenzje

“Avengers: Koniec gry” [“Avengers: Endgame”] – Największe zaskoczenie roku? [RECENZJA]

Maja Głogowska
Avengers: Koniec gry
Avengers: Endgame

Można tych filmów nie lubić, bohaterów nie trawić, a seansów w kinie unikać jak ognia, ale nie można zaprzeczyć – filmy, które Marvel wypuszcza na wielkie ekrany już od ponad (!) dekady to coś bardzo specjalnego. Właśnie z tą myślą powinniśmy wchodzić na salę kinową, gdy na naszym bilecie widnieje tłusty druk Avengers: Koniec gry. Jeśli jednak mimo wszystko, bardzo chcielibyśmy temu zaprzeczyć, to Marvel nam na to nie pozwoli. Nie pozwoli, bo zdaje sobie sprawę ze swojej świetności. Już otwierające sceny ostatniej części Avengers wykrzykują w naszą stronę nostalgiczne – to już naprawdę jest koniec. A ja, choć rok temu byłam pewna, że Marvel już nigdy nie będzie konsekwentny i nie zdecyduje się na żaden duży i ważny krok, powtarzam – to naprawdę jest koniec. 

Zobacz również: “Avengers: Wojna bez granic” [RECENZJA]

Za nami jedenaście lat filmów MCU, choć trochę chciałoby się powiedzieć, że było to jedenaście lat superbohaterstwa w ogóle. Proszę, wstrzymajcie się z buczeniem. Doceniam to co zrobił Burton, Raimi czy Nolan, ale przecież nie można ich równoważyć z produkcjami wchodzącymi w skład Marvel Cinematic Universe. Nawet kiedy zdarzały się (a okresami nawet przeważały) te słabsze produkcje, to zawsze jawiły się niczym puzel większej układanki…

Jako fani dużo o tym mówiliśmy, marzyliśmy i szukaliśmy chociażby najmniejszych powiązań między filmami. Realnego pomostu nie mieliśmy aż do 2012 roku, gdy na duże ekrany weszła pierwsza część Avengers i choć wtedy ten crossover był czymś naprawdę ambitnym, tracił na świetności z roku na rok, gdy Marvel zdawał się nie mieć pieniędzy ani ambicji na coś więcej niż jedynie suche zestawienie bohaterów. Tak, napięcie i uczucia między nimi rosły, ale zawsze brakowało mi czegoś więcej… większej dumy z tego czym te filmy są. 

Avengers: Koniec gry

Dziś mogę przyznać, że do tej pory nie widziałam filmu bardziej dumnego ze swojej historii, kontekstu niż Koniec gry. Bracia Russo jeszcze jeden raz pokazali nam, że są prawdziwymi włodarzami i wielkimi umysłami sprawującymi pieczę nad tym uniwersum. Nikt nie wywinął jeszcze czegoś takiego jak oni, a słowa „wywinął” używam nie bez kozery. Ciężko to co zrobili opisać innym słowem. Jestem osobą, która od lat powtarza, że mnie w kinie już nic nie zaskakuje (a tym bardziej w superbohaterskim, tfu!), ale tu ze zwrotu fabularnego na zwrot fabularny uśmiech coraz bardziej rozciągał się na mojej twarzy… 

Zobacz również: “Kapitan Marvel” [RECENZJA]

… Ale tak. Można oczywiście powiedzieć, że pewne elementy filmu są przewidywalne, ale hej – przecież żyjemy w czasach, gdzie na naszych facebookowych tablicach co rusz wyskakują wywiady z aktorami, a w sklepach możemy zobaczyć zabawki, które niejako spoilerują film. Na szczęście Koniec gry bywa tak zawiły, że nawet najwredniejsze trolle internetowe będą miały problem z popsuciem frajdy z tego filmu – a jeśli już gdzieś rzuciły wam się w oczy nazwiska poległych/poległego/poleglej w tej produkcji… nie przejmujcie się. Uwierzcie mi, to bardzo mała cząstka całego impaktu emocjonalnego tego finału.

Trudno za pomocą słów opisać to jak bardzo potrafi chwycić za gardło. Wojna bez granic była przy tym naprawdę niczym, zaledwie kolejnym zlepkiem perypetii naszych ulubionych herosów i pierwszym zderzeniem światów, które po prostu musiało nastąpić. Jedynie koniecznym wstępem do czegoś znacznie lepszego, do czegoś prawdziwie epickiego.

Avengers: Koniec gry

Dziś to wszystko może się Wam wydawać przesadzone (aż do seansu, mam nadzieję), ale w Końcu gry epickość jest o wiele lepiej zarysowana niż nawet w Gwiezdnych wojnach, które przecież się nią żywią. To wielki zlepek nie tylko jedenastu lat budowania wszechświata, charakterów postaci, ich zalet i wad, które w tym filmie są nader dobrze rozpisane. Doświadczycie niemalże namacalnego ludzkiego dramatu po przemienieniu świata za pomocą pstryknięcia. Najlepsze we wszystkim jest to, że można w niego uwierzyć – wszystko jest konsekwencją czegoś co już widzieliśmy, nic nie jest nam obce. 

Zobacz również: “Kapitan Marvel” – Drugie spojrzenie [FELIETON]

To również wielki hołd dla całego Marvela od kuchni. Każdy dostał swoje w pełni usprawiedliwione pięć minut, a w filmie zobaczycie najbardziej nieoczywiste występy gościnne postaci znanych z poprzednich produkcji (wydawałoby się tak bestialsko porzuconych). Zapewniam, że wielu z Was będzie miało cięzżko wyjść z podziwu i jedynie wymamrocze pod nosem – jak oni ich tu wszystkich zebrali? Jak to możliwe, że było ich na to stać? Nie tylko możemy się tu dopatrywać niesamowitego aktorskiego przepychu, ale i pochwał w stronę twórców tych światów. Wracają nie tylko stare utwory muzyczne (wywołując ciarki na plecach), ale i segmenty z poprzednich filmów z poszczególnymi Avengersami w rolach głównych. Wszystko jest tak idealnie wplątane w ten film, że nic nie wydaje się przesadzone. Wszystko jest hołdem, ale nic nie jest pustosłowiem… 

Nawet liczne nawiązania do największych zaskoczeń ze świata komiksu czy małe zapożyczenia i rozwinięcia klasycznych wątków, za którymi płakaliśmy i o których marzyliśmy. Bracia Russo pokazali – nie zapomnieliśmy, po prostu czekaliśmy na lepszy moment. 

A ten nadszedł. Naprawdę nadszedł. Koniec gry to produkcja, którą adepci sztuki filmowej będą mogli brać na warsztat, bo to dzieło ostateczne i pełne. Rzemieślnicza robota złączona z niesamowitą wiedzą twórców i nadzwyczajnym operowaniem kontekstami.

Zobacz również: WE’RE IN THE ENDGAME NOW – Ranking wszystkich filmów MCU

Już w Wojnie bez granic zderzenia światów wyszły naturalnie, a tu jest jeszcze „lepiej, szybciej, dalej”. Wszelkie połączenia sięgają naprawdę daleko, a poszczególne postaci dostają realne zakończenia swoich historii, a jeszcze inne z nich ich nowe początki. A te napawają wielkim optymizmem, bo Marvel się nie wstydzi tego, że często nie jest tak konsekwentny jakbyśmy tego chcieli. Marvel to wie, ale pokazuje nam, że może to przekuć w swoją wielką zaletę. 

Avengers: Koniec gry

I wiecie co? Naprawdę to robi, bo choć z Wojny bez granic z kina wychodziłam zobojętniała, to tu co rusz przecierałam łzy z policzków. Jestem w niesamowitej euforii tego co Marvelowi udało się uczynić.

Największe zaskoczenie roku? Bynajmniej. Największe zaskoczenie mojego całego popkulturalnego życia, bo kto by pomyślał, że z tych niewinnych filmów o perypetiach Tony’ego Starka wyrośnie coś tak monumentalnego? 

P.S. Ocena mogłaby być najwyższa, ale odnoszę wrażenie, że w filmie jest jedna, frapująca mnie luka fabularna. Nie ma ona dość dużego wpływu na fabułę i nie odciska się na jej logice – dlatego ocena się diamateralnie nie różni. 


Recenzje

“Podły, okrutny, zły”, czyli natchniony Efron, wybitna Collins i chory świat [RECENZJA]

Maciej Kędziora

Ted to wieczny król parkietu. Wyprasowana koszula, ułożone włosy, szarmancki błysk w oku i perliście białe zęby. Ma do tego niespotykane poczucie rytmu, twistowy dryg i duży dystans pozwalający podbijać kobiece serca i zawstydzać innych studentów prawa. Pewnego dnia wszystko jednak się zmienia, bo po drugiej stronie baru spostrzega Elizabeth, zabójczo inteligentną samotną matkę, dla której to szybko traci głowę, wiedząc, że poznał tę jedyną. I choć przez pewien czas będą prowadzić sielankowe życie, uprawiać miłość i spijać słowa z własnych ust, to jego nazwisko nie zapisze się w historii złotymi zgłoskami jako synonimu dobrego ojca i partnera. Bundy stanie się symbolem psychopaty, który z niewytłumaczonych do dziś powodów decydował się mordować niewinne studentki.

Jeśli jednak przed sensem nie będziemy wiedzieli kim jest Ted Bundy, nasza percepcja jego persony będzie całkowicie inna. W końcu nikt tak jak on nie potrafił dbać o własny wizerunek, a bardzo atrakcyjna aparycja działała jedynie na jego korzyść. Patrząc na niego, spokojnie można odnieść wrażenie – tym samym przyjmując perspektywę Elizabeth – że jest to ofiara amerykańskiego systemu sprawiedliwości. Nie będziemy wtedy osamotnieni, bo w jego morderstwa wątpić będzie nie tylko partnerka, ale i tłumy protestujące pod sądami. Na pytanie czemu sądzą, że jest on niewinny, mówią: “Jest za piękny, by móc coś takiego zrobić”.

Tytuł Podły, okrutny, zły przez długi czas będzie sprzeczny z portretem głównego bohatera, jaki oglądamy na ekranie. Podłość będzie się tu jawić jako wrodzony spryt i zdolność do uciekania od odpowiedzialności. Jego okrutność nie ujawni się również nawet na sali sądowej, gdzie często jego poczucie humoru i pozorna łagodność pozwoli mu deprecjonować zarzuty strony oskarżycielskiej. Ekranowy morderca wcale nie będzie zły, ba – trudno wskazać człowieka bardziej zasługującego na tytuł ojczyma roku.  Gdyby nie świadomość, kim był naprawdę, i ja zostałbym zaślepiony przez czar jego charyzmy, który jak nikt inny potrafił rzucać na swoich bliskich.

Joe Berlinger obrał bardzo trudną drogę. Nie zdecydował się ukazać zbrodni Bundy’ego ze wszystkimi szczegółami – są one jedynie tłem jego normalnego życia. Nie uświadczymy tutaj realistycznych aktów przemocy i lejących się hektolitrów krwi – zamiast tego wrodzona agresja Teda będzie oddawana przez małe gesty, które, tak jak inni, początkowo ignorujemy. Geniusz reżysera polega jednak na tym, że ponownie analizując poszczególne sceny zaczniemy dostrzegać, że mrok tkwiący w naszym protagoniście był widoczny od pierwszej chwili.

Podły, okrutny, zły często przypominał mi jeden z najwybitniejszych seriali XXI wieku, czyli American Crime Story: People vs O.J. Simpson. Widać, że Berlinger – podobnie jak Murphy tworząc serial dla FX – spędził bardzo dużo czasu analizując każdy element sprawy Bundy’ego, co poskutkowało nie tylko w rzeczonej fabule, ale również znakomitym dokumencie Taśmy Teda Bundy’ego. Mimo swojej niewątpliwej wiedzy na temat mordercy zachowuje idealny balans między oddaniem ówczesnych realiów i przełożeniem ikonicznych scen z procesu jeden do jeden a zdolnością do adaptowania historii tak by była jak najbardziej intrygująca (swoją drogą, udaje mu się nadać całej produkcji niesamowitą rytmikę, przez co przypomina ona strukturą muzyczny hit lat 80.).

W swojej nowatorskości nie wpada jednak w pułapkę, która zgubiła ostatnio Anioła Luisa Ortegi, czyli zbytnie estetyzowanie zbrodni. Mimo, że Podły… to film przyjemny i łatwy w odbiorze, to budowa charakterologiczna Bundy’ego, miejscami uczłowieczająca jego postać, jedynie nadaje mu w finalnym efekcie grozy. Berlinger swoim dziełem chce nas złapać w sidła słynnego mordercy i stawia widza w roli potencjalnej ofiary – która jest mu w stanie zaufać, polubić, a w radykalnych przypadkach nawet pokochać. Jednocześnie na koniec bijąc obuchem po głowie i mówiąc: “jak mogłeś pokochać kogoś takiego?”.

Choć to zwyrodnienie głównego bohatera jest motorem napędowym całej opowieści, to arcydzielność tej produkcji wychodzi przy kreowaniu Elizabeth. W przeciwieństwie do archetypicznego przedstawienia kochanki mordercy, jest ona bardzo złożoną postacią. Z jednej strony w pełni rozumiemy, czemu darzy Teda bezgraniczną miłością – to on wyrwie ją z marazmu, da impuls do ponownego wkroczenia w życie. Z drugiej, jest nam jej okropnie żal, gdy nie jest w stanie odciąć się od swego partnera, dawkując rozmowy z nim jak strzykawki heroiny. Staje się przez to postacią tragiczną, którą los doszczętnie pokiereszował, mimo że na to nie zasłużyła.

Postać Elizabeth wybrzmiewa tak mocno dzięki – nie boję się użyć tego słowa – wybitnej kreacji Lily Collins. Niesamowite jak w jednym spojrzeniu jest w stanie przekazać całe nagromadzenie uczuć – od przeszywającej pustki egzystencjalnej, przez zauroczenie i płomyki pożądania, aż do rozgoryczenia, kiedy po raz wtóry przypadek zamyka przed nią drzwi do szczęścia. Bazuje tutaj na psychologicznym schemacie odrzuceń Younga, gdzie ludzie wchodzą w związki z osobami, które są w stanie dać im jedynie aluzje bezpieczeństwa. Dzięki temu Collins każdą scenę zagarnia dla siebie, grając z tak przejmującym cierpieniem, że chcemy wstać i przychylić jej nieba.

Znacznie łatwiejsze zadanie miał Zac Efron, gdyż mógł opierać się na wielu zapisach zachowań Bundy’ego. Co w żaden sposób nie deprecjonuje jego kreacji, a wręcz potwierdza, że urodził się by zagrać nieobliczalnego mordercę. Żyje każdą minutą spędzoną na ekranie, na którym może błyszczeć i podobnie jak Ted tworzyć show swojego życia. Każda chwila przepełniona jest  natchnieniem, a Efron przeskakuje z emocji na emocje bez żadnego wysiłku, przez co całkowicie ufamy jego kreacji. Nie osuwa się przy tym w nieznośną karykaturę, zakładając na twarz psychopaty znakomitą maskę proceduralnego wodzireja.

Berlinger przykłada uwagę do każdego, pozornie nic nieznaczącego szczegółu. Czy to w postaci znakomitego soundtracku, będącym mieszanką hitów szaf grających i niszowej muzyki z pogranicza rocka, czy przez perfekcyjny dobór castingowy drugiego planu – tu w szczególności wyróżnia się, po raz pierwszy od dawna, John Malkovich, czy kadry, idealnie oddające nastroje między głównymi bohaterami, co znakomicie widać w operatorskiej klamrze narracyjnej.

Do Podłego, okrutnego, złego będę wracał jeszcze nieraz. Trudno bowiem o produkcję, która tak wiele ryzykuje, jednocześnie wygrywając na każdym polu. Jeśli nie boicie się lekkiego chaosu, szaleństwa, a także gry ze swoją moralnością, gdy zatracacie się w swojej percepcji postaci Bundy’ego, to jest to pozycja obowiązkowa. W końcu będziecie mogli sprawdzić jak długo będziecie wierzyć bohaterowi, gdy będzie twierdził “I am not guilty.”.

PublicystykaZestawienia

WE’RE IN THE ENDGAME NOW – Ranking wszystkich filmów MCU

Maksymilian Majchrzak
Marvel

Rok temu, w oczekiwaniu na Avengers: Infinity War publikowaliśmy podobny ranking, ale typowo subiektywny, będący po prostu osobistym zestawieniem ulubionych filmów MCU w wykonaniu naszego redaktora, Mikołaja Krebsa. Teraz jest to zestawienie oparte na głosach 11 członków naszej redakcji, którzy uszeregowali komiksowe produkcje od najgorszej do najlepszej. Zapraszamy wszystkich czekających i nieczekających na Endgame do lektury.


21. Incredible Hulk (2008, reż. Louis Leterrier)

Można powiedzieć, że pierwsza oraz początek drugiej fazy Marvel Cinematic Universe były dla dziecka Kevina Feige etapem raczkowania oraz nauki chodzenia. Brzdąc podczas tej nauki zaliczył wiele upadków w postaci chociażby obu Thorów czy drugiego Iron Mana, ale za najgroźniejszy z nich każdy bezdyskusyjnie uzna introdukcję Hulka, która zostawiła taką bliznę, że do tej pory jest jedynym solowym filmem o przygodach zielonego stwora. Od kilku lat uważam się za fana MCU, ale z powodu wiadomo jakich opinii oraz memów krążących po różnych miejscach sieci oraz wśród moich znajomych nigdy nie odważyłem zmierzyć się z Edwardem Nortonem w roli Bruce’a Bannera… Aż do niedawna, oczywiście w ramach przygotowań do “Endgame”.

Od początkowych napisów połączonych z montażem narodzin tytułowej bestii wiedziałem, że to nie będzie zwykły seans, że Louis Leterrier przygotował dla widzów spirytualną ucztę, której spożycie będzie wymagało nieludzkiego wysiłku. Następnie wraz z Edwardem Nortonem i Timem Rothem przedzieramy się przez brazylijskie fawele zatłoczone niezdarnym montażem, by w końcu jakimś cudem, z przystankiem w Gwatemali, trafić do Wirginii Zachodniej, w której wszystko się zaczęło. Dzieło to było tak angażujące, że 2 tygodnie po seansie nie pamiętam nic poza cameo Stana Lee, które było jedyną jego częścią, która zasługuje na miano dobrej. Pozostaje nam cieszyć się, że dziecko Kevina Feige zaliczyło ten poważny upadek tak wcześnie i zdołało się podnieść, by dorosnąć do, miejmy nadzieję, wspaniałej formy w postaci “Końca gry”. (Kamil Popielarz)


20. Thor: Mroczny świat (2013, reż. Alan Taylor)

Mroczne komando-elfy za pomocą niesamowitych scenariuszowych zbiegów okoliczności i wygody niedopowiedzeń zmuszają zupełnie źle skonstruowanego głównego bohatera, by ten ratował cały świat i swoją ukochaną równie desperacko co twórcy ratujący najgorsze love story w całym Marvelu. Przynajmniej Loki wyszedł w tym wszystkim na dobre, dosłownie, jak i w przenośni. Film konsekwentnie na ostatnich miejscach list wszystkich członków naszej redakcji, z Hulkiem wygrywa tylko dlatego, że więcej osób go oglądało. (Mikołaj Krebs)

Marvel


19. Thor (2011, reż. Kenneth Branagh)

Pierwszy film z bogiem piorunów eufemistycznie ujmując nie jest filmem dobrym. To toporne origin story z pierwszej fazy MCU: schematyczne, generyczne i nudne. Niby widać tutaj szczątkowy zarys przyszłej całkiem udanej relacji między przyrodnimi braćmi, Thorem a Lokim, ale musicie poczekać jeszcze ładnych kilka lat na pewnego Nowozelandczyka, który tchnie w Hemswortha życie, a w serię odświeżający humor.

Thor rozczarowuje na wielu poziomach. Absolutnie niczego ciekawego nie robi z takimi świetnymi aktorami jak Natalie Portman, Anthony Hopkins, Stellan Skarsgård czy Idris Elba, marnując ich potencjał, a nasz czas. Podobnie, dysponując tak bogatą mitologią nordycką (jakkolwiek uproszczoną do komiksowych realiów), prezentuje nam płaski i brzydki świat bogów, który po czasie zlewa się w umyśle widza w złoto-niebieską breję. A przecież Asgard mógł być taki piękny! (Andrzej Badek)


18. Avengers: Czas Ultrona (2015, reż. Joss Whedon)

Halo, policja? Ktoś próbuje zepsuć całkiem fajne filmowe uniwersum. Powszechnie wiadomo, że „więcej” nie zawsze oznacza „lepiej”, a „więcej” połączone z „dlaczego ten Ultron zachowuje się jak komediowy Terminator?”, „po co to miasto lata?” i „dlaczego te pościgi i wybuchy są takie nieangażujące?” to już w ogóle oddala się od „lepiej”. Głównym złem nie jest przeciwnik, lecz przesyt wątków przy jednoczesnym braku zdrowego rozwoju bohaterów oraz kompletny brak emocjonalnej więzi z widzem.

To już druga próba stworzenia najambitniejszego filmu krzyżowego w historii kinematografii i druga z kolei porażka. „Avengers: Czas Ultrona” sprawdza się dobrze tylko w jednym aspekcie: jako prequel „Kapitana Ameryki: Wojny bohaterów”. I to zarówno jako fabularne przygotowanie do wypuszczonej rok później produkcji, jak i jako swoisty kontrast – wszak wszystko (nawet kameralny „Ant-Man”) zaczęłoby wyglądać dobrze po porównaniu z tym czymś. (Michał Piechowski)


17. Iron Man 3 (2013, reż. Shane Black)

Nie bez powodu to właśnie Iron Man został jako pierwszy wprowadzony do tego, co dzisiaj z powodzeniem aspiruje do miana najbardziej kompleksowej popkulturowej franczyzy naszych czasów. Tony Stark uosabia wszystko to, co charakteryzuje także MCU: jest błyskotliwy, inteligentny, wpływowy, zniuansowany i nie brakuje mu okazji – i motywacji – by z powodzeniem walczyć z sobie podobnymi. Filmy z nim z powodzeniem torują sobie drogę wśród pierwszofazowej mielizny (z przeszkodami takimi jak pierwszy „Thor” i „Incredible Hulk” na czele), a urodzony wręcz do roli ekscentrycznego miliardera Robert Downey Jr. to tylko i wyłącznie wartość dodana.

Trzecia i ostatnia odsłona solowych przygód Tony’ego Starka to perfekcyjne zwieńczenie całej trylogii Człowieka-Żelazko i zarazem film-pomost, który nie tylko kondensuje w sobie siłę początków MCU, ale jest także zwiastunem naprawdę jakościowych czasów drugiej fazy. To jeden z pierwszych w świecie Marvela dowodów na to, że humor i akcja to doskonałe połączenie oraz faktu, że największym wrogiem superbohaterów są oni sami. Nie potrzeba kosmitów, by nasza planeta była najniebezpieczniejszym miejscem na świecie. Wystarczy ludzka niedoskonałość.

„Iron Man 3” jest od nas zgoła inny i jawi się jako produkcja doskonała oraz zdecydowanie najjaśniejszy punkt pierwszych kilku (co najmniej siedmiu) lat MCU. Nie rozumiem tylko jednej rzeczy: dlaczego reszta redakcji ma inne zdanie niż ja? (Michał Piechowski)

Marvel15


16. Iron Man 2 (2010, reż. John Favreau)

Szybciej, więcej, mocniej, drożej i bardziej na pokaz. I to chyba jest zasadniczy problem drugiego filmu o Tonym Starku. Jeśli kupi się zaproponowaną przez Favreau konwencję, to dostaje się odjechany, jednoosobowy spektakl Roberta Downeya Jr. wspieranym przez boską Scarlett Johansson i wspaniale przeszarżowanego Sama Rockwella. Nawet jeśli wszystko odbywa się kosztem logiki i zdrowego rozsądku, ja ten film stawiam wysoko w moim osobistym rankingu całej marvelowej sagi właśnie z powodu pędzącego przed siebie scenariusza, który nie bierze jeńców, nie spogląda za plecy i co najważniejsze – kreuje wzorce.

Bo nawet jeśli nie wszystko przybierze odpowiedni kształt, wydźwięk czy fakturę, to Kevin Feige będzie miał jeszcze 9 lat na wygładzenie tych wszystkich nierówności.

No i wreszcie – „Iron Man 2” jest dla mnie niczym „Kevin sam w Nowym Jorku”. Z jednej strony efekciarstwo przełożono ponad rozsądek, ale czy możemy mieć za złe to, że Elon Musk został współczesną wersją Donalda Trumpa?


15. Ant-Man i Osa (2018, reż. Peyton Reed)

Wbrew niskiej pozycji w rankingu (która wynika głównie z tego, że mało osób widziało ten film; efekt świeżości, czy bardziej kameralne filmy o przygodach Człowieka-Mrówki po prostu nie przyciągają aż tak, jak ich bardziej epicka konkurencja ze stajni MCU?) uważam Ant-Mana i Osę za naprawdę dobre, rozrywkowe kino i udaną kontynuację pierwszej części, którą szczerze kocham. Do niezaprzeczalnych wad tej produkcji można jednak na pewno zaliczyć słabiutką postać głównej antagonistki. O obecność uśmiechu na twarzy dba jednak znana z pierwszej części drużyna bohaterów, grana przez fenomenalnie dobranych aktorów takich jak Paul Rudd, Evangeline Lily, Michael Douglas, Michael Peña czy Cassie Lang.

Humor jaki prezentują obie odsłony historii Ant-Mana, ja jednak go uwielbiam – zdecydowanie czuć klimat głupiutkich absurdalnych komedii Adama McKaya, który jest tutaj współscenarzystą, a którego regularnym współpracownikiem jest Paul Rudd. Sam wybór aktora do głównej roli, który nie ma aparycji modela ani nie jest weteranem kina akcji, a po prostu komikiem słynącym z niezdarności również u mnie punktuje, jako miła odmiana w uniwersum. Dobry seans do wyłączenia myślenia i dania się ponieść żartom, które uznalibyśmy za “bezbeki”, ale z odpowiednio popcornowym nastawieniem i otwarciem na autoironiczną  konwencję zapewnią nam wiele uśmiechu. Jeśli pomijaliście filmy o Ant-Manie z uwagi na fakt, że nie mają takiego budżetu, gwiazd i liczby wybuchów jak reszta, to gorąco polecam do zapoznania się z tą bardziej kameralną częścią uniwersum. (Maksymilian Majchrzak)

MArvel


14. Kapitan Marvel  (2019, reż. Anna Boden i Ryan Fleck)

Na „Kapitankę” czekałem z umiarkowanym entuzjazmem. Chyba wszyscy byliśmy pod wrażeniem zapowiedzi jej filmu po napisach „Infinity War”, a Brie Larson wydawała się idealną osobą do odegrania tej roli. Jednak zwiastuny niekoniecznie budowały pozytywny wizerunek produkcji Marvela, a ja sam, odczuwający już lekki przesyt retromanią w superbohaterskich uniwersach, nie byłem nastawiony optymistycznie na perspektywę oglądania kolejnego origin story. No i „Kapitan Marvel” stał się dla mnie bardzo trudnym seansem – jest w nim masa rzeczy, które uwielbiam, ale hamowane są przez zachowawcze klisze orane w dziesiątkach filmów tego gatunku.

Z jednej strony bardzo podobała mi się uchodźcza paralela oraz fantastyczna chemia między Larson i Jacksonem. Ale kiedy postaci przechodziły do bijatyk i pościgów zaczynałem wiercić się w fotelu, a perspektywa sprawdzenia godziny na ekranie smartfona nagle stawała się bardzo kusząca. Rozwleczona i momentami dość nielogiczna fabuła również nie pomagała – chociaż muszę docenić poczucie humoru twórców. Także „Kapitanka” – chociaż ambitna i na pewno likeable – nie była tak rewolucyjna jak ją zapowiadano. Miło, że kobieta dostała pełnoprawny superbohaterski flick. Szkoda tylko, że niczym innym się nie wyróżnił. (Wiktor Małolepszy)

Marvel


13. Kapitan Ameryka: Pierwsze starcie (2011, reż. Joe Johnston)

Jeżeli ktoś zapytałby mnie o to, jak moim zdaniem powinno wyglądać dawkowanie patosu w szeroko pojętych tekstach kultury, pokazałbym mu właśnie ten film. Umieszczone w realiach drugiej wojny światowej początki kariery Steve’a Rogersa to produkcja, która imponuje swoją konsekwencją w utrzymywaniu propagandowej stylistyki, wyrazistością postaci drugoplanowych (Tommy Lee Jones i Dominic Cooper już od samego początku przygód Kapitana Ameryki zdają się potwierdzać regułę, że w swoich solowych filmach Rogers bynajmniej nie błyszczy najjaśniejszym światłem) oraz jednym z lepszych – a na pewno najsubtelniejszym – romansem w całym MCU. Największą wadą jest tutaj fakt, że kolejne dwie części „Kapitana Ameryki” są jeszcze lepsze. (Michał Piechowski)

Marvel


12. Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz (2014, reż. Anthony i Joe Russo)

“Zimowy żołnierz” to przypadek nietuzinkowy, owiany legendą godną swojego tytułowego bohatera. Część fanów (do których zaliczam się również ja) nazwie film braci Russo krokiem przełomowym w uniwersum MCU. Bowiem druga część opowieści o Kapitanu Ameryce wyłamuje się wszystkim utartym schematom przypisywanym produkcją z etykietą superhero. Nie uświadczymy tutaj typowej trójaktówki, a w jej miejsce otrzymujemy mięsisty, przepełniony zwrotami akcji thriller, przypominając bardziej “Tinker Tailor Doldier Spy”, niż “Pierwsze starcie”. Pytanie tylko – i myślę, że stąd pozycja w środku rankingu – czy powrót do klasyki kina akcji, jest czymś czego oczekujemy od filmów sygnowanych przez Marvela. (Maciej Kędziora)

Marvel


11. Iron Man (2008, reż. Jon Favreau)
Po tych 11 latach widać ograniczenia epoki oraz obciążenie związane z byciem filmem, który miał dopiero przetrzeć szlaki komiksowej nawałnicy.
Cóż więcej jeszcze można napisać? Jakie były początki każdy widzi, jednak to ta aura pewnej niezwykłej przygody jaka kreowana była przez następną dekadę nakazuje nam powtarzać sobie, że grzechy pierwszego spotkania z MCU zostają odpuszczone.
Bo ile można eksplorować temat przeplatania się wielkiej mocy z wielką odpowiedzialnością, kiedy możemy pochwalić się latającym skafandrem? Wiele traci tylko podczas zestawienia z najlepszymi tworami Marvela, co tylko udowadnia, jak mocnym otwarciem był film o bogatym gościu w lekko za dużym garniturze, co zostaje uprowadzony na pustyni. Dla osiągnięcia pełni radochy zabrakło Liama Nessona próbującego uratować Tony’ego Starka. No ale w 2008 roku był on już zajęty. (Martin Reszkie)

Marvel


10. Ant-Man (2015, reż. Peyton Reed)

Relatywnie wysokie miejsce Ant-Mana może wydawać się dla Was niemałym zaskoczeniem, choć wynika głównie z faktu, że po długim okresie, w którym Marvel nie był odważny (niektórzy pewnie powiedzą, że wciąż nie jest), w pewnym momencie zauważył, że klasyczna MCUowska formuła filmu się kończy i czas zacząć eksperymentować. Dostaliśmy muzyczną space operę o Strażnikach Galaktyki, klasyczne coming of age w postaci najnowszego filmu o człowieku pająku, a gdzieś w miedzy-czasie pojawił się również heist movie odpowiadający na pytanie co by było gdybyśmy mogli zmniejszyć się do mikroskopijnych rozmiarów. 

Pierwowzór z którym zderzyli się twórcy filmowego Ant-Mana nie był takim dużym źródłem inspiracji z jakim mogli obcować twórcy filmów o Kapitanie Ameryce czy Iron-Manie, bo tak naprawdę postać zyskała swoje drugie życie dopiero w 2015 roku, gdy właśnie po premierze filmu z człowiekiem mrówką w roli głównej oraz komiksu spod szyldu wydawniczego Marvel Now, „Ant-Man: Second-Chance Man”, pióra Nicka Spencera (tak, tego który z Kapitana zrobił kiedyś nazistę). 

Dlatego też dodatkowo doceniam to, że ktoś w ogóle zdecydował się na film o postaci, która z jednej strony jest nader klasyczna, a z drugiej przez wiele lat nie mogła się pochwalić żadnym dobrym komiksem. Filmowy Ant-Man ujmuje wszystko to, co w postaci można pokochać i więcej – do tego stopnia, że wręcz ciężko znaleźć komiks, który byłby lepszy niż produkcja Peytona Reeda. Mimo bardzo średniego antagonisty, film nadrabia warstwą humorystyczną idealnie wymierzoną pod ową postać, licznymi smaczkami, genialnym aktorstwem (Douglas, Lily, Rudd!) i naprawdę dobrym scenariuszem. Takim, który wie czym jest i się tego nie wstydzi, ale próbuje też wypływać na szersze wody. Takie próby w kinie bohaterskim kocham najbardziej. (Maja Głogowska)

Marvel


9. Avengers (2012, reż. Joss Whedon)

Zanim Mr. Penautbutter pytał “What is this, a crossover episode?”, świat otrzymał jedno z najbardziej przełomowych dzieł w historii blockbusterów. Bo tak trzeba patrzeć na pierwszych “Avengersów”, którzy bez wątpienia zredefiniowali rynek produkcji wysokobudżetowych. Choć po czasie, można wiele zarzucać filmowi Whedona, to nikt nie zabierze mi najczystszej formy ekstazy, gdy z rumieńcami oglądałem kolejne starcia gigantów, znanych  z kart komiksów.

Swoją drogą, ten film to również moje ulubione cameo w całym uniwersum, bo rola niedocenianego u nas Jerzego Skolimowskiego jest komediowym majstersztykiem. Podobnie zresztą jak wszystkie kreacje aktorski, na czele z cichym bohaterem mojego serca i MCU – Hawkeeye’m. (Maciej Kędziora)

Marvel


8. Strażnicy Galaktyki vol. 2 (2017, reż. James Gunn)

Strażnicy Galaktyki vol. 2 to dość dziwny przypadek wśród filmów Marvela, bo w przeciwieństwie do pozostałych wewnątrzfranczyzowych sequeli nie skupia się na poszerzaniu świata, wprowadzaniu nowych postaci czy wpisywaniu się w szerszy, fabularny plan (choć oczywiście wszystkie te elementy są w drugich “Guardiansach” obecne), tylko na pogłębianiu rysów charakterologicznych znanych nam już postaci. W filmie Gunna niemal każdy z głównych bohaterów dostaje kilka minut na zanurkowanie w siebie, swoje pragnienia, motywacje czy lęki.

Na drugi plan schodzi marvelowe mięsko, czyli szycie uniwersum i spektakularne naparzanki, mimo że te obecne są w ilościach jak zwykle ponadprzeciętnych, a do tego z charakterystyczną dla Gunna przewrotną wyobraźnią. Nie jest jednak idealnie – tak ważna dla filmów Marvela rzecz jak humor w drugiej części “Strażników” po prostu leży. Większość żartów rozminęła się ze mną o lata świetlne, montując mi na plecach nieprzyjemne ciarki wstydu. Ale to chyba nieważne , kiedy równolegle dostajemy porządny dramat obyczajowy zamknięty bodaj najlepszą końcową walką spośród wszystkich Marveli, przepięknie zmontowaną z najpotężniejszym utworem Fleetwood Mac. (Bartek Bartosik)

Marvel


7. Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów (2016, reż. Anthony i Joe Russo)

Gdy 3 lata temu rozpoczynała się trzecia faza Marvel Cinematic Universe każdy fan wiedział, że tworzy się przed nim historia. Uniwersum jakiego nie było i najprawdopodobniej nie będzie(patrzę na Ciebie, DC), lecz z tyłu głowy pozostawał niedosyt. Brakowało tu filmu, który można nazwać czymś więcej niż bezmyślną mordobitką między tymi dobrymi, a tymi złymi. Na szczęście mając dostępny tak długi serial twórcy już w Czasie Ultrona zasiali, delikatnie mówiąc, ogromne nasionko niezgody między Capem a Iron Manem, które nie potrzebowało dużo by ewoluować w konflikt. Konflikt, w którym widz nie miał z góry zarzuconych stron dobrej i złej. Konflikt, w którego samo zarzewie rzucili widza bracia Russo, każąc mu natychmiast wybrać czy chce wraz z Starkiem podpisać Porozumienia Sokovii czy wraz z Rogersem zostać niezależnym buntownikiem.

Reżyserowie bardzo sprawnie panują nad akcją, która stanowi lwią część filmu. Doskonale też radzą sobie z budowaniem napięcia, lecz w tym momencie niestety widać ich komediowe korzenie, bo jak w środku odcinka paintballowego “Community” żart jest jak najbardziej na miejscu, tak w Bitwie Bohaterów wydaje się on rzucony na siłę, powodując, że misternie budowane napięcie pęka jak bańka. Nie zmienia to jednak faktu, że zamknięcie trylogii Kapitana Ameryki bezsprzecznie zasługuje na tak wysokie miejsce w naszym rankingu (a nawet wyższe).

PS. Rewatch przypomniał mi, że na napisach końcowych pojawia się utwór Alt-J – Left Hand Free. Jak tu nie kochać tego filmu? (Kamil Popielarz)

Marvel


6. Thor: Ragnarok (2017, reż. Taika Waititi)

Wrzucając do garnka wyważony humor, widowiskowe montaże, świetną ścieżkę dźwiękową i nazwisko Feige, otrzymamy bardzo generyczny film Marvela. Jeśli wrzucimy tam jeszcze trochę bezsensu, szczyptę Goldbluma i co najważniejsze, pozwolimy, by kucharzem był Taika Waititi, to nasze pierwotne danie przejdzie całkowitą przemianę.

Zerwanie ze starymi konwencjami Thora było potrzebną mu rewolucją. Po potknięciach, jakimi były dwie pierwsze przygody jasnowłosego boga, dostał on kompletny remodeling. Pozbyto się jego włosów, pozbyto się jego młotka, za którym jęczał przez pierwsze dwie części swoich przygód, i zrobiono z niego naprawdę złodupnego, lubianego przez fanów bohatera.

I choć wiele osób zarzuca filmowi, że zbyt mocno opiera się na swoim humorze, czy też jest momentami karykaturalnie patetyczny, to i tak spełnia najważniejszą zasadę kina superbohaterskiego – zapewnia ogromne ilości frajdy. Zdecydowanie mój najprzyjemniejszy seans wśród całego MCU i ślepo poleciłbym go każdemu, kto ceni sobie przede wszystkim radość z oglądania. (Mikołaj Krebs)

Marvel


5. Doktor Strange (2016, reż. Scott Derrickson)

W przypadku serii, w której twórcy każdego filmu mają gdzieś z tyłu głowy wyryty miliard dolarów, który jest pożądanym zwrotem z inwestycji znanej jako MCU dość ciężko o innowacyjne podejście i odciśnięcie autorskiego śladu na filmie. Zdarzyło się tak do tej pory raptem trzykrotnie (miło mi widzieć wszystkie przypadki w tej lepszej połowie naszego zestawienia), a Doktor Strange ten trend zapoczątkował. Jak to z nowymi pomysłami w korpo bywa, nasz Doktor nie mógł sobie pozwolić na skok na głęboką wodę, musiał wybadać grunt, żeby nastąpić po nim mogły Ragnarok i druga część Strażników Galaktyki.

Stoi więc w rozkroku między marvelowską generycznością (Strange to de facto nieślubne dziecko Tony’ego Starka i Sherlocka Holmesa z supermocami), a wizualną miazgą, która niespodziewanie zrobiła miazgę i ze mnie. Magiczne sceny zrealizowane są w sposób, który ostatnio widziany był w “Incepcji” – elementy rzeczywistości zostały dynamicznie powyginane, rozciągnięte i powrzucane w losowe miejsca, tworząc psychodeliczny kalejdoskop, jakiego chyba nikt się od tak familijnej nie spodziewał i to właśnie (chyba wyłącznie) niesamowite wizualia windują Doktora blisko szczytu naszej listy. (Bartek Bartosik)


4. Czarna Pantera (2018, reż. Ryan Coogler)

Czarna Pantera weszła na ekrany kin zaledwie w zeszłym roku, a już zdążyła zakorzenić się w popkulturze i dyskursie filmowo-społeczno-politycznym. Pierwsza, w pełni czarna produkcja superbohaterska w historii, zapewniła MCU historyczną nominacje do Oscara za najlepszy film. Ryan Coogler wykorzystał estetykę afro-punku i afrofuturyzmu, redefiniując kinowe podejście do czarnych, pokazując społeczność której nie dotknęło brzemię kolonializmu. Czarna Pantera oferuje nam jednego z najciekawszych (a chyba nawet najciekawszego) antagonistę z całego uniwersum Marvela. Nie pomija również perspektywy feministycznej, prezentując armię Wakandy jako złożoną jedynie z silnych bojowniczek i przede wszystkim dowodzoną przez kobietę, która nie tylko jest silna w walce, ale ma też realny wpływ na króla T’Challę. Ponadto osoba odpowiadająca za cały rozwój technologiczny narodu Wakandy to siostra Czarnej Pantery, młoda dziewczyna, której nie dyskwalifikuje ani jej wiek, ani płeć.

Wiele można mówić o filmie Ryana Cooglera – już dziś powstaje na jego temat masa prac naukowych, do których przeczytania zachęcam, i które na pierwszy miejscu stawiają znaczenie kulturowe. Z drugiej strony są głośni przeciwnicy tego tytułu, krytykujący przede wszystkim słabe CGI (a pomijający ujmująco stworzony świat Wakandy jako całości). Nie da się jednak zaprzeczyć, że Czarna Pantera zasługuje na tytuł najważniejszego filmu zeszłego roku. A swoją intertekstualnością i samoświadomością nie przekreśla swojej wagi jako oddzielne dzieło, stanowiące część ogólnoświatowego dyskursu. I wcale nie trzeba znać kina superbohaterskiego, żeby docenić impact, z jakim Czarna Pantera weszła w popkulturowy świat. (Szymon Pietrzak)

Marvel


3. Avengers: Wojna bez granic (2018, reż Anthony i Joe Russo)

Piętno odciśnięte przez ten “najambitniejszy crossover w historii” na wszelkich społecznościach fanów filmów, których jestem członkiem jest ogromne i rok temu w kwietniu był czas, gdy nie mówiło się o niczym innym.  Przed wyjściem “Infinity War” oglądałem może ze 2 filmy z początków MCU, a na cały cyrk patrzyłem raczej z politowaniem w rodzaju “ile można, piąty-dziesiąty-piętnasty film o tych samych bohaterach to już przesada”. Ale widząc reakcje znajomych kinomanów postanowiłem uniwersum nadrobić i udało mi się to zrobić w takim tempie, że załapałem się jeszcze na jeden z ostatnich seansów trzeciej części “Avengers”, już z dobry miesiąc po premierze. To co zobaczyłem, to definicja współczesnego blockbustera i potwierdzenie tezy, że w sztuce cyzelowania filmów idealnie skrojonych pod gusta masowej widowni spece z Marvela są o krok przed innymi.

Widząc “Infinity War” nabieramy dużego szacunku dla dotychczasowego prowadzenia uniwersum, które bardziej przypomina kinowy serial niż jakąkolwiek wcześniejszą sagę. Pojawiają się pytania – czy planowali to od początku, jak duże było ryzyko projektu z tak szeroką obsadą, czy nie obawiali się, że filmy superbohaterskie się widowni po 10 latach kompletnie znudzą i finał nie dostanie należytej publiczności i wiele innych. To kino jednak spełnia wszelkie pokładane w nim nadzieje i dostarcza zaangażowanej emocjonalnie rozrywki w najlepszym wydaniu. Wiele ikonicznych scen no i oczywiście postać Thanosa, wspaniale pomyślanego złoczyńcy, który zadomowił się w memowej kulturze znacznie silniej, niż jakikolwiek z pozytywnych bohaterów sagi. Sam fakt, że “Wojna bez granic” istnieje, powoduje, że twórcy chałtur takich jak “Suicide Squad” czy “Venom” powinni się spalić za wstydu, że w erze MCU wypuszczali takie zapóźnione o 20 lat produkcje. (Maksymilian Majchrzak)

Marvel


2. Strażnicy Galaktyki (2014, reż James Gunn)

“Wypatruj pobocznych projektów w świecie Marvel Cinematic Universe, bo tam odnajdziesz prawdziwe złoto” – tak brzmiały słowa afrykańskiego szamana, które wypowiedział w moją stronę podczas jednej z moich podróży. Istotnie, tam, gdzie Myszka Miki pakuje trochę mniej pieniędzy w nieznanych bohaterów, tam może pozwolić sobie na trochę więcej ryzyka i szaleństwa.

Tym właśnie są Strażnicy; zaskakująco udaną komedią akcji, osadzoną w kosmosie i pozornie niezwiązaną z resztą uniwersum. To udane kino przygodowe, które zostało naszpikowane humorem. Opiera się on w dużej mierze na niezdarności paczki głównych bohaterów; samotnych wyrzutków, wyobcowanych ze społeczeństwa. I działa to świetnie! Po dziś dzień klasyczna ekipa Avengers może jedynie pozazdrościć doskonałej dynamiki relacji pomiędzy poszczególnymi Strażnikami. (Andrzej Badek)

Marvel


1. Spider-Man: Homecoming (2017, reż. Jon Watts)

W naszej redakcji nie brakowało głosów pełnych zaskoczenia, gdy okazało się, że to właśnie „Spider-Man: Homecoming” uplasował się na pierwszym miejscu tego rankingu. Osobiście przyjęłam tę informacje z wielką ulgą, bo to mój ulubiony Marvel. 

Jak każde dziecko wychowane na popkulturze, moje młodzieńcze lata zajmowały mi przygody człowieka-pająka. Peter Parker był chyba pierwszym bohaterem, z którym mogłam się identyfikować. Jego przygody chciałam czytać na bieżąco, z miesiąca na miesiąc, zamartwiając się – czy z moim ulubionym herosem z sąsiedztwa wszystko w porządku?

Filmy Raimiego nie pokazały nam niestety człowieka-pająka wyrwanego z kart komiksów, a seria o Niesamowitym Spider-Manie nie dostarczyła przede wszystkim atrakcyjnego scenariusza. Zaczął tykać metaforyczny zegar, a fani wpatrywali się w jego wskazówki czekając… Czekając na jakąkolwiek informacje od Sony, jakikolwiek promyk nadziei, jakoby miał on szansę pojawić się w MCU. 

Oczywiście wreszcie się udało, a odświeżoną wersje perypetii nastoletniego herosa mogliśmy ujrzeć na dużych ekranach w lipcu 2017 roku. Ukazaniem jego przygód zajął się Jon Watts i wreszcie pokazał, że można to zrobić dobrze. 

Homecoming działa na wielu płaszczyznach. Po pierwsze, jako film z gatunku coming of age. Pierwszy raz w rolę pajączka z sąsiedztwa wcielił się ktoś, kto mury liceum opuścił stosunkowo niedawno (w czasie premiery filmu Tom Holland miał 20 lat, a podczas zdjęć był jeszcze nastolatkiem), więc twórcy wreszcie dostosowali do młodzieńczego charakteru produkcji młodzieńcze wątki. Parker jest zauroczony w dziewczynie, której tak naprawdę nie zna. Przed lustrem bawi się w Thora, inspiruje go Iron-Man, a wraz z najlepszym przyjacielem kocha układać klocki Lego (a w filmie układali nie byle jakie, bo Gwiazdę Śmierci). Peter Parker w tym filmie może symbolizować nas – tych, którzy na historiach Marvela dorastali, a jednoczęsnie zacząć przedstawiać nowe pokolenie. 

Zobacz również: “Avengers: Wojna bez granic” – czyli jak garstka komiksowych nerdów spełniła marzenia.

Watts pokazał, że naprawdę potrafi o tym pokoleniu mówić. Rozmowy między Peterem a jego znajomymi wywołują zażenowanie, ale tylko takie spowodowane niezręcznością jego zachowań. Sam scenariusz nie jest źródłem krindżu, które przecież w produkcjach typu coming of age znalazło swoje ujście (Netflix, patrze na was). 

Superbohaterstwo też wychodzi tu tak jak należy. Peter Parker jest postacią przede wszystkim inspirującą, a chyba właśnie tego często nam w Marvelu brakowało. Kogoś, kto sprawi, że wychodząc z sali kinowej będziemy czuć prawdziwy przypływ energii. Bardzo pomaga mu scenariusz, w którym owe bohaterstwo jest bardzo żywe. Homecoming zawdzięczamy również jednego z najlepszych antagonistów MCU, a przecież przed premierą produkcji fani narzekali na wybór właśnie Vulture’a… bo przecież jest zbyt przerysowany, zbyt kiczowaty, zbyt trywialny w swojej istocie. Watts pokazał, że można inaczej i z sępa zrobił postać, której dramat możemy zrozumieć. (Maja Głogowska)

Marvel


 

Gra o tronSeriale

“Gra o Tron” – S08E02 albo Bitwa o Helmowy Jar 2 [RECENZJA]

Andrzej Badek
Gra o tron

Na samym początku przyznam się przed Wami do czegoś. Należę do agnostyków Pieśni Lodu i Ognia. Przed laty byłem ogromnym fanem serii; tak serialu, jak i ksiażek, ale wraz z początkiem piątego sezonu oraz opieszałością George’a R.R. Martina, moja gorąca miłość wypaliła się niczym stos Shireen. Tym niemniej, śledziłem cały czas kolejne losy bohaterów, a w zeszłym tygodniu skorzystałem z zaproszenia HBO Polska na premierę pierwszego odcinka na kinowym ekranie. Nowa odsłona serialowego intra; rozkładające się na planszy tafle lodu oraz muzyka, która na pokazie została odegrana na żywo na elektrycznej gitarze, wywołały u mnie ciary ekscytacji na plecach. Momentalnie przypomniałem sobie, z czego wynikała moja pierwotna miłość do serii.

Zobacz również: “Gra o Tron” – S08E01 [RECENZJA]

I faktycznie – godzinna ekspozycja, którą zostaliśmy uraczeni w zeszłym tygodniu była satysfakcjonująca i rozbudziła w nas apetyt na więcej; szczególnie, że kończyła się soczystym cliffhangerem w postaci przybycia ser Jaimiego Lannistera do Winterfell. Niestety, dzisiejszy seans, spędzony w domowych warunkach spowodował, że klapki opadły z oczu i ujrzałem wady serialu, o czym poniżej. Aha, oczywiście będą spoilery, więc jeśli ich nie lubicie i nie widzieliście jeszcze pierwszych dwóch odcinków to wróćcie później. Będę czekał.

Winterfell z początku finałowego sezonu to prawdziwy skarbiec naszych ulubionych bohaterów. W murach miasta stacjonuję prawdopodobnie każda postać, którą lubicie. Twórcy postanowili poświęcić więc nie jeden, ale aż dwa odcinki, żebyśmy mogli się nacieszyć interakcjami pomiędzy nimi. Czego tutaj nie ma? Brienne spotyka Jaimiego oraz Tormunda, Arya rozmawia z Ogarem i Dondarrionem, a także przeżywa swój pierwszy raz z zaprzyjaźnionym kowalem imieniem Gendry. Ser Jaimie ma okazję zmierzyć się z przeszłością rozmawiając z Branem i wybłagać życie przed dwiema chłodnymi femme fatale: Lady Sansą Stark oraz Królową Daenerys Targaryen Tysiąca Określeń. Te dwie panie również zaliczają twardą konfrontację między sobą w cztery oczy, w trakcie której delikatna nić porozumienia zostaje szybko rozerwana deklaracją Sansy o niezależności Północy od Żelaznego Tronu.

Zobacz również: Omówienie drugiego odcinka w formie podcastu!

Niestety, to kolejny epizod, w którym rola Tyriona, niegdyś najbystrzejszego z graczy, zostaje sprowadzona do utarczki z królową oraz nostalgicznej rozmowy z bratem. Więcej emocji wzbudził we mnie powrót Theona Greyjoya, którego postać na przestrzeni sezonów przeszła kilkukrotną metamorfozę i który wreszcie wrócił w progi jedynego miejsca, będącego kiedykolwiek dla niego prawdziwym domem. Podobnych rozmów, wspomnień i smaczków dla fanów można wymieniać jeszcze długo, ale nie taki jest cel tego tekstu. Ktoś w komentarzu na Youtube zauważył, że pewnie dla wielu postaci było to pożegnanie, ponieważ prawdopodobnie nie przetrwają kolejnego odcinka. Zapewne to prawda, ale nie umniejsza wad odcinka: oprócz ekspozycji, NIC się tutaj nie dzieje.

Gra o tron

Gdyby Gra o Tron była wydana w sposób netfliksowy – cały sezon naraz – nie byłoby to niczym złym. Dwie godziny rozmów z bohaterami, po których od razu włączylibyśmy kolejną, w której (mam nadzieję!) jest wielka bitwa budowałyby doskonałe napięcie. W przypadku danej przez HBO formy 1/3 sezonu za nami, a historia nie posunęła się do przodu. Oddajmy jednak Cezarowi, co należy do Cezara; jakkolwiek pod względem akcji drepczemy w miejscu, fabułę posunięto do przodu w trzech kwestiach.

Po pierwsze, znamy plan naszych bohaterów: rzucenie swych sił na Nocnego Króla, gdy tylko ten złapie przynętę, za którą ma służyć Bran. Po drugie, wreszcie poznaliśmy motyw głównego antagonisty – Trójoka Wrona, niegdyś Brandon Stark to skarbnica ludzkiej wiedzy na temat przeszłości i teraźniejszości, stąd przywódca Innych, dążący do eliminacji ludzkości chce go zgładzić w pierwszej kolejności. I po trzecie, Daenerys dowiedziała się, że jest ciotką Jona. Pozostaje nam zaczekać do kolejnych odcinków na to, jakie konsekwencje będzie miała ta wiedza.

Zobacz również: Omówienie pierwszego odcinka w formie podcastu!

W trakcie seansu miałem cały czas poczucie, że scena uzbrajania mieszkańców i przygotowania miasta coś mi przypomina. Dopiero po napisach końcowych zdałem sobie sprawę, jak bardzo podobna stylistycznie sekwencja występuje w filmie Władca Pierścieni: Dwie Wieże, przed Bitwą o Helmowy Jar. Ser Davos uzbrajający i karmiący wieśniaków, bohaterowie szykujący się do bitwy przeciw armii, która wielokrotnie przewyższa ich liczebnością wydają się być mocno zainspirowane jacksonowską trylogią. Wydaje się, że nawet pora dnia, w okolicy zmierchu oraz zimny, ciemny kamień północnej stolicy koresponują ze scenami w rohańskiej twierdzy, Pieśń Podricka w punkcie kulminacyjnym skojarzyła mi się z kolei ze smutną piosenką wyśpiewywaną w Powrocie Króla przez Pippina, gdy armia gondorskich rycerzy z Faramirem na czele ruszała odbić Osgiliath.

Dorzucę na koniec jeszcze jedno skojarzenie. Atmosfera rozmowy przy ognisku, z zachowaniem świadomości nieuchronnego starcia, które pochłonie wiele istnień przywodzi mi na myśl gry RPG od firmy Bioware, w których nasz bohater oraz jego towarzysze, z którymi zaprzyjaźnialiśmy się w trakcie gry, mieli okazję zamienić kilka ostatnich słów, napić się razem po raz ostatni czy też wspólnie zaśpiewać. Cóż, nie da się zaprzeczyć, że finał największego serialu fantasy wszech czasów robi wszystko, żeby zadbać o bazę fanów gatunku.

Zobacz również: Czy warto obejrzeć serial “Gentleman Jack” od HBO?

Odcinek zostawił mnie z całą masą pytań. Skoro finałowa bitwa ma rozpocząć się już w kolejnym odcinku, czy będzie trwała przez 2-3 kolejne ekranowe godziny? Jaki będzie jej wynik? Jeśli bohaterom uda się pokonać Nocnego Króla to jakie znaczenie będzie miał wątek Cersei i Żelaznego Tronu w obliczu tego? A może twórcy nas zaskoczą i finałowe starcie odbędzie się nie między Jonem i Daenerys a Nocnym Królem, a między nim i Cersei z Euronem u boku? Na to scenarzyści się pewnie nie odważą, ale byłby to godny upamiętnienia zwrot akcji. Zobaczymy: finał trwa. Podobnie jak na początku sezonu mamy jeszcze wiele niedomkniętych wątków i pozostaje nam tylko czekać na rozstrzygnięcie, kto przeżyje, a kto już wkrótce spojrzy na nas z ekranu trupioniebieskimi oczami!


Recenzje

“Belzebub” – Wielki Piątek dla ateistów [RECENZJA]

Kamil Walczak

Normalnie bym pomyślał, że to rutyna – ot, jaki horror o motywach satanistycznych jest każdy widzi. Różnica li tylko taka, że przed premierą ani widu, ani słychu, jakby kmiot makiem zasiał a reklamę diabli wzięli. By zasięgnąć języka udałem się zatem na stronę Rotten Tomatoes – tam wizja optymistyczna, bo film “świeży”, lubiany, meksykańscy krytycy zachwyceni. Oglądam w końcu rzeczonego Belzebuba, z tyłu głowy dalej skowronki, ma przecież być fajnie. Seans już skończyłem, a tym anegdotycznym wstępem pragnę przekazać szczytną myśl: niech wam żadne krytyczne skowronki nie przesłonią widoku, że ktoś może sobie z was robić jaja. A przy tak… ambiwalentnym dziele jak tytułowe dałem się chyba na to złapać.

Policyjny detektyw zmagający się z traumatycznymi wydarzeniami sprzed lat zostaje wyznaczony do zbadania tajemniczych tragedii, w których masowo giną dzieci. Pomaga mu grupa gringos ze sprzętem do badań zjawisk paranormalnych, a przeszkadza sekta okolicznego księdza, wygnanego ongiś z bram Watykanu. I gdyby historia dalej rozwijała się jak w pierwszej godzinie filmu, byłbym za, rękami i nogami. Sprawy niestety się komplikują i to głęboko na niekorzyść oglądających.

Ale zgodnie z hierarchią przyzwoitości, oddam najpierw panu reżyserowi Emilio Portesowi należną mu porcję pochwał. Wydaje się, że za wszystkim stoi nietuzinkowy pomysł, który twórcy próbują ezoterycznie uspójnić. Niby całość trzyma się motywów z pogranicza satanistyki i heretycko pojmowanego chrześcijaństwa, niby pieczę nad fabułą sprawuje diabeł czy inny belzebub, a zjawiska paranormalne zbijają sztamę z głęboką traumą nękającą protagonistę. Tyle że gdzieś po drodze historia traci impet, komplikuje się, o scenariuszu już zapominamy, bo kto nie nadąża, trafia za burtę. Ja nie umiem obsługiwać lutownicy, więc się tym nie zajmuje. Niektórzy przy tym filmie też nie ogarnęli łączenia tak nieoczywistych elementów jak fabuła, montaż i rozwój postaci.

Zobacz również: Czy warto obejrzeć serial “Gentleman Jack”

Co jednak cieszy, przy dosyć długim jak na ambicje gatunkowe metrażu (1h 50min.!) Belzebub zdaje się dostatecznie długo utrzymywać nas przy życiu. W ogóle skomasowana jest tutaj imponująca liczba akcyjnych michałków, morderczych masakr, od których włos staje dęba. Sprawia to, że zwykła meksykańska mieścina pod granicą z USA staje się areną plag egispkich, zresztą równie biblijnych, literalnych odniesień jest tutaj dosyć dużo. Superlatywy wieńczy anturaż znanych-nieznanych czwartoligowców aktorskich: Joaquín Cosio (ostatnio widziany w Narcos: Mexico), Tate Ellington (Sinister 2 czy Straight Outta Compton) czy… Tobin Bell (n-ta reinkarnacja Jigsawa).

Chcąc zrozumieć fenomen tego filmu, jak mawiał klasyk, musielibyśmy cofnąć się do religijnej historii Meksyku. Ani ja, ani wy niekoniecznie chcielibyśmy to jednak robić. Myślę, że rodzima siła horroru tkwi w jego autochtoniczności per se i naturalnie podejmuje on problemy, które dla takiego metojka jak ja mogą być zbyt hermetyczne. Główny bohater, Emmanuel, na pytanie amerykańskiego księdza, czy wierzy, odpowiada, że tutaj (w Meksyku) nawet ateiści są wierzący. I jasne, że poza głęboką prawdą na ekranie, która zmieni oblicze świata, w rzeczywistości jest w tym sporo prawdy, to reżyser czy scenarzyści raczej nie skłonili mnie, by szukać w tym obrazie czegoś więcej, by uwierzyć w wyjątkową metatekstualność religijnych referencji i uwierzyć, że to, co oglądam jakkolwiek trzyma się kupy. Pod tym względem można to zestawić z koreańskim Lamentem sprzed paru lat, gdzie te kulturalne napięcia naprawdę odegrały znakomitą rolę i ukonstytuowały film Na Hong-jina jako dzieło ważne i oryginalne. W przypadku meksykańskiej kalki, natrafiamy na słaby rozwój samego diabła (stricte jako Belzebub objawia się pod sam koniec filmu i też nie do końca wiadomo dlaczego), wyciągniętą znikąd historię zbawienia, na egzorcyzmach przeprowadzanych w przeklętych miejscach się nie znam, więc będę musiał jeszcze znajomych księży podpytać. Najlepszą peryfrazą tych quasi-teologicznych dywagacji jest kwestia ojca Canettiego (Tobin Bell): “Będziecie musieli użyć ekstremalnych metod. Mrocznych rytuałów z użyciem krwi i soli, którą mogą wydawać się bluźniercze…”. Biorąc pod uwagę te rażąco tanie i nierealistyczne efekty specjalne, ciężko mi się z nim nie zgodzić.

Trzeba jednak przyznać, że film ten jest nieoczywistym manewrem ze strony dystrybutora. W Polsce premierował w Wielki Piątek i uwierzcie, że nie było w tym przypadku. Spirytualne odwołania do krzyża i rzeźb z wizerunkiem Jezusa mogą szokować bądź zachwycać. Mi bliższe jest to drugie uczucie, ale nie ma w tym powagi czy wielkanocnej zadumy. Wbrew pozorom Belzebub jest straszny i wcale nie używa do tego jumpscare’ów. Straszy klimatem, jak to się mówi. Nie jest dobry ani nie jest zły. Czymś się wyróżnił i jakoś przez niego przebrnąłem, ale czuć tu bardziej guilty pleasure niż jakiegoś doniosłego pretendenta. Ciężko mi to polecać, ale głupio też odradzać.

Ocena

4 / 10
Recenzje

I nie wódź nas na pokuszenie, czyli współczesne kino wątpiące [FELIETON]

Maciej Kędziora

Trudno uwierzyć, jak bardzo zdewaluowało się określenie “kino religijne” – niegdysiejszy symbol najwyższej formy kinematografii, przeplatający ze sobą ewangelickie nauki, hagiografię i wysoką jakość samych produkcji. Nie sposób nie wspomnieć chociażby o znakomitej “Ewangelii wg. świętego Mateusza” Pasoliniego, intrygującej formalnie “Biblii” Hustona, czy nawet głośnej “Pasji” Gibsona. Jednak ostatnia dekada, a z nią trend nowego kina biblijnego, którego głównym zadaniem jest nawracanie wątpliwych (plus zarabianie ogromnej ilości pieniędzy), doprowadziła do tego, że termin “film religijny” stał się pojęciem pejoratywnym, oznaczającym produkcję nudną, tanią, nieudolnie wykonaną, podającą morał i głoszącą tezy w sposób “łopatologiczny”.

Zobacz również: “Wywiad z Bogiem” [RECENZJA]

Filmy pokroju “Bóg nie umarł”, “Niebo istnieje naprawdę”, czy polskie jak “Karol, który został świętym”, to produkcje żerujące na wycieczkach ze szkół w ramach lekcji religii. Nie ma w nich niczego fascynującego, każdy operuje utartymi schematami, przeradzając się szybko w farsę i osiągając tym samym rezultat całkowicie odmienny od oczekiwanego. Gdy we wspomnianym “Karolu..” Piotr Fronczewski po raz wtóry wspomina o swoim przyjacielu, przyszłym papieżu, nawet dzieci – do których owa produkcja jest skierowana – ziewają ze znudzenia, bądź odwracają twarz od przerażająco obskurnych animacji. To właśnie trend niskobudżetowych tasiemców, bazujących na postaci wtenczas beatyfikowanej/kanonizowanej, przyczynił się do tego, że pierwszym skojarzeniem idącym za sformułowaniem “kino sakralne” jest kicz.

Kadr z filmu “Karol, który został świętym”

Na całe szczęście współczesna kinematografia podejmująca tematykę duchową nie wychodzi jedynie spod rąk wątpliwej jakości wyrobników. Swoje eseje teologiczne, rozprawy na temat moralności prowadzą również najwięksi twórcy, często kwestionując w nich instytucję kościoła, nie negując przy tym samej wiary. Od tych najbardziej religijnych – Wendersa (“Papież Franciszek – człowiek, który dotrzymuje słowa”) i Scorsese, przez wchodzących w otwarty dialog z religią Schradera i Łazarkiewicz, ukazujących przekleństwa oraz choroby Kościoła McCarthy’ego i Smarzowskiego, aż do jawnie kwestionującego istotę boską Aronofsky’ego i atakującego fanatyzm Edgertona (“Wymazać siebie”). To oni są prawdziwą twarzą kina religijnego. Kina, które nie boi się wątpić.

I – Przerwane “Milczenie” Martina Scorsese

Religia przez długi czas była nieodzownym punktem filmów Martina Scorsese. To ona powodowała dylematy moralne Charliego, głównego bohatera “Ulic nędzy”, rozdartego między chrześcijańskim dewotyzmem a niegodziwą pracą dla wuja. To ona była podstawą kodeksów moralnych wszystkich postaci u twórcy “Taksówkarza”. Wówczas wydawało się, że Scorsese i Kościół tworzą nierozerwalną więź, a on pozostanie na zawsze czołowym przedstawicielem progresywnego, symbolicznego kina katolickiego. Tak było do czasu premiery “Ostatniego kuszenia Chrystusa”.

Kadr z filmu “Ostatnie kuszenie Chrystusa”

Recepcja, skądinąd znakomitego dzieła Scorsese przerosła nawet samego mistrza. Nikt jednak nie atakował go za formę opowieści o Jezusie Chrystusie, a sam zamysł, by uczłowieczyć Mesjasza. W jednej chwili prysła cała magia twórcy “Ulic nędzy”, który z jednego z największych autorów kina uduchowionego stał się heretykiem, jego film został zakazany, a na lekcjach religii katecheci zabraniali sięgania po tę pozycję, nazywając ją owocem zakazanym. Co z tego, że morał i finalna sekwencja całkowicie zmienia wydźwięk “Ostatniego kuszenia..”, gdy Zbawiciel decyduje się umrzeć za grzechy. Opinia publiczna skazała go na wieczne potępienie, a sama produkcja do dziś wywołuje w wielu poczucie zgorszenia, czy nawet zhańbienia.

Nie wiadomo czy sam fakt negatywnego odbioru, czy też incydent w kinie świętego Michała w Paryżu, gdy w ramach protestu grupa wiernych podpaliła jedną z sal, na skutek czego 13 osób doznało obrażeń, spowodował, że Scorsese porzucił na długo temat Kościoła w swoich filmach. Nawet sama wiara będzie pojawiała się w jego filmach rzadko (głównie w “Kundunie”), albo będzie ukryta pod gęstą warstwą symboli, jak w “Ciemnej stronie miasta”. Mało kto spodziewał się, że “nawrócenie” nastąpi po jednym z najbardziej szalonych i obrazoburczych filmów reżysera – “Wilku z Wall Street”.

Zobacz również: “Grâce à Dieu”, czyli Ozon o zranionych duszach [RECENZJA]

“Milczenie” to jeden z najważniejszych projektów w życiu Martina Scorsese. Po raz kolejny nie unika trudnych pytań – o sens męczeństwa, o istotę apostazji, oraz aspekt trwania w wierze, gdy cały świat jest przeciwko nam. Jego powrót w sferę sacrum nie ma jednak na celu kwestionowania religii, a jest jedynie próbą spojrzenia na nią z szerszej perspektywy. W końcu nawet, gdy opowiada o buddyzmie, nie wartościuje poszczególnych systemów duchowych, co zapewne wynika z jego długich studiów nad postacią Dalaj Lamy.

Kadr z filmu “Milczenie”

Najciekawsze jednak, że Scorsese w swoim filmie, poza ukazywaniem ludzkiego okrucieństwa ubolewa nad słabością słów. Nad tym, jak nie potrafią one oddać Boskiej istoty, jak w swej ulotności nie są w stanie uchwycić esencji wierzeń ludzkich. Zarówno Sebastião, jak i Francisco podejmują próby nawrócenia miejscowej ludności, ale wypowiadane przez nich kwestie często pozostają bez odzewu. Jedynym, słyszalnym echem będzie sam Bóg, objawiający się jako głos znikąd.

Co jednak najwspanialsze w wydźwięku “Milczenia” Scorsese, to zawarta tu myśl tomistyczna, gdyż twórca “Ulic nędzy” zdaje się ufać i żyć w zgodzie z zasadami świętego z Akwinu. W “Sumie teologiicznej” Tomasz napisał “Nie wolno zmuszać niewiernych do wierzenia, ponieważ wiara musi pochodzić z wolnej woli.” Tak samo reżyser jak i najważniejsza postać, czyli ojciec Ferreira, nie będą nikogo zmuszać do nawrócenia, żyjąc jednocześnie w przeświadczeniu, że tylko Bóg może zmienić człowieka.

II – “Uchowaj, Panie Boże, takiej pobożności!”, czyli dewocja oczami Łazarkiewicz

“Powrót” początkowo może wydawać się kolejną uproszczoną historią ukazującą trudny żywot Polski B, trapionej biedą, przemocą i patologią. Wcale by mnie takowe podejście nie dziwiło – jak pokazuje przykład Małgorzaty Szumowskiej, w ten oto sposób można najłatwiej przekazać swój punkt widzenia. I tak w “Twarzy” operuje ona samymi karykaturami, na czele z komicznym portretem księdza i parodystyczną sceną egzorcyzmu. Nie miałbym jednak z takim podejściem dużego problemu – w końcu moralizatorski pastisz jest niejako wpisany w ten nurt (chociażby w produkcjach z Charliem Chaplinem). Problem w tym, że slapstick, kicz, w klasycznych produkcjach ma być wprowadzeniem do pewnych rozważań.  Czy w “Twarzy” skłania nas do analiz i moralnych retrospekcji? Nie.

Kadr z filmu “Powrót”

Kino Łazarkiewicz cechuje jednak większa powaga w podejściu do tematu. Historia Uli, dziewczyny zmuszonej do sprzedawania swojego ciała za granicą, która wraca po dwóch latach do domu, również mogła przerodzić się w mieszankę poverty porn i grubiańskich żartów, zakrapianych hektolitrami żytniego napoju wysokoprocentowego. Twórczyni niedocenianego “Ostatniego dzwonka” wiedziała, że w ten sposób nie trafi do grupy docelowej – ortodoksyjnych katolików – choć, co należy zaznaczyć, morał całej opowieści jest uniwersalny i dotyka wszystkich wyznań.

“Powrót” to film ascetyczny. Każdy kadr przepełniony jest bólem, czy to na skutek korzystania z chłodnej palety kolorów, czy też wiecznego umartwiania bohaterów. Niektórzy będą sami skazywali się na cierpienie, zalewając swoje żale wódką i samookaleczając się; inni będą zadawać ból swojej rodzinie, katując syna pasem, czy zamykając córkę na klucz w swoim pokoju bez możliwości wyjścia, nawet do toalety.

Zobacz również: Ostatni dialog filmowy – “Syn Szawła”

Zamiast przypowieści o synu (a w tym przypadku – córce) marnotrawnym dostajemy parafrazę legendy o św. Aleksym, nierozpoznanym przez rodzinę po latach. Podobnie Ula, mimo bycia ponownie przyjętą do domu, nie jest tam już mile widziana. I choć zmowa milczenia i tabuizacja jej przeszłości jest chlebem powszednim, to można wyczuć, że lepiej by było, gdyby już nie wróciła. Łazarkiewicz pokazuje tym samym trochę inną stronę oczekującego na zaginioną domu niż tą z “Fugi” Agnieszki Smoczyńskiej.

Kadr z filmu “Powrót”

W “Powrocie” jest tak naprawdę dwóch antagonistów – uosobienie szatana w postaci eks Uli, który zmusił ją do wyjazdu oraz ksiądz Jerzy, człowiek upadły moralnie, erotoman-alkoholik. Najmocniejszy wydźwięk ma scena, w której Jerzy w stanie całkowitej nietrzeźwości próbuje przeprowadzić jedno z najważniejszych nabożeństw w ciągu roku liturgicznego. Dramatyczna próba powstania po kolejnym upadku, gdy otrzymuje całun od Anny, jak ma się dopiero okazać nie tylko w tym aspekcie przypominającej Marię Magdalenę, jest symbolicznym upadkiem instytucji w oczach Uli.

Łazarkiewicz w żadnym momencie nie atakuje w swoim filmie wiary, nie stygmatyzuje katolików. Punktuje jedynie wady człowieka, brak zrozumienia dla swoich słabości. I tak jak Scorsese w opowieści o męczeństwie odwoływał się do św. Tomasza, tak w “Powrocie” reżyserka odwołuje się do samej Biblii, przypominając, że “Wino to szyderca / alkohol jest nieokiełznany / a kto błądzi pod wpływem trunków, nie jest mądry” (Przysłów 20:1). A także, że wyznanie nigdy nie powinno nas zaślepiać, a dobro bliźniego to najwyższa wartość.

III – “Pierwszym naszym krokiem na drodze wyjścia z grzechu jest uznanie grzechu, uznanie go w jego strasznej powadze, przebudzenie się ze snu..”, czyli Kościół grzeszny

Mimo podjęcia podobnego tematu pedofilii w Kościele Katolickim Tom McCarthy i Wojciech Smarzowski przyjęli diametralnie różne założenia formalne. Jeden postanowił obnażyć prawdę w sposób chirurgiczny, ani razu nie spuszczając z tonu, w każdym dialogu oddając hołd ofiarom. Smarzowski natomiast postanowił być Smarzowskim.

Kadr z filmu “Spotlight”

W “Spotlight” McCarthy naświetla śledztwo Boston Globe, niejako je “globalizując”. Podobnie jak Mike Rezendes i Sacha Pfeiffer próbuje dotrzeć z nim do każdego wierzącego i pokazać, że w instytucji, której tak bardzo ufają, dzieją się złe rzeczy. Pokazać, że ich dzieci mogą być zagrożone. Bo choć – jak w jednej ze scen – słyszą głosy, że “to tylko 6 procent” (sam fakt takiego zdystansowanego podejścia do zbrodniczego procederu przeraża), muszą sobie uświadomić, że za niepozorną cyfrą stoi 90 księży, którzy dopuścili się napaści fizycznej. Księży, z którymi Kościół nic nie zrobił, księży, którzy nadal mogą dopuszczać się pedofilii – księży, których należy zatrzymać.

Kluczowym pytaniem, jakie wynosimy z oscarowego filmu jest “W jaki sposób te afery były tuszowane przez taki długi okres?”. Paradoksalnie odpowiedź na nie pada dość szybko, gdy Peter Canellos mówi “Akceptowałem to, bo księża mieli być tymi dobrymi”. Oczywiście Canellos nie będzie odpowiadał za całą instytucję, a samo upublicznienie faktów, do których doszli dziennikarze na skutek ich śledztwa, nie zatrzyma zbrodniczego rytuału relokowania pedofili. “Spotlight” natomiast osiąga inny, jakże ważny cel – powoduje, że przestajemy bezgranicznie ufać instytucjom, bo owa ufność może przerodzić się jedynie w zaślepienie.

Zobacz również: “Varda według Agnès” – Piękna retrospektywa od samej twórczyni [RECENZJA]

Znacznie większy dysonans mam przy ocenianiu “Kleru”. Ba, uważam, że znacznie bardziej niż sam film, do ważnego procesu kwestionowania religijności w naszym kraju przysporzyła się recepcja widzów. Trudno wskazać drugą produkcję (może swego czasu “Pokłosie” Pasikowskiego), która rozpoczęła tak głośną debatę w naszym kraju. Pójście na najnowsze dzieło Smarzowskiego od początku nie było jedynie chęcią zapoznania się z pejzażem Kościoła Katolickiego malowanym ręką jednego z lepszych obserwatorów naszego społeczeństwa, ale również formą manifestu. Nikogo nie dziwiły głośne reakcje na sali (podczas mojego pierwszego seansu, doszło nawet do słownych utarczek między opcją pro i antyKLERykalną), ukazujące przekonania polityczne ubrania (od koszulek z “Konstytucją”, po “Nie wstydzę się Jezusa”), czy też próby bojkotowania seansów. Nie przypominam sobie również innego przypadku, w którym krytycy zaczęli spierać się o pokazy prasowe – tu oczywiście piję do fascynującej utarczki na linii Raczek – Isakowicz-Zaleski.

Kadr z filmu “Kler”.

Sam film natomiast zmaga się z jednym problemem, czyli stylem narracyjnym Smarzowskiego. Choć wątek księdza Trybusa i jego wystąpienia z pełnienia posługi kapłańskiej jest świetną rozprawą na temat zwątpienia w swoje powołanie, to postać Arcybiskupa Mordowicza powoduje, że trudno mi brać “Kler” na poważnie. Podobnie jest z symboliką. Z jednej strony mamy starcie na wiedzę biblijną w bardzo subtelny sposób ukazuje podejście poszczególnych duchownych do Słowa Bożego, gdzie Lisowski i Kukuła traktują je z dystansem, a postać grana przez Roberta Więckiewicza jest nim przepełniona – co nie znaczy, że nie trapiona słabością ludzką. Z drugiej sama końcówka gdzie Lisowski niczym Ryszard Siwiec podpala się w ramach manifestu, nie wybrzmiewa tak mocno, gdyż reżyser decyduje się – niczym Spike Lee w epilogu “BlacKKKlansman” – wymusić konkretną interpretację. Czyni to poprzez ustawienie tłumu w kształt trójkąta, z płonącym okiem-proboszczem w środku. A czasem – szczególnie w przypadku tak trudnych tematów – subtelność jest remedium na wszystko.

Zobacz również: „José” – nagrodzony w Wenecji dramat [RECENZJA]

“Kler” ukazał również jeszcze jeden, bardzo negatywny trend w mechanizmie ludzkim. Pokazał jak szybko można odwrócić się od bliźniego, którego chwilę wcześniej nazywało się przyjacielem. Jeszcze dwa lata temu, Smarzowski był kreowany na wielkiego bohatera prawicy, przyjaciela od “Wołynia”. Zbawcę polskiej kinematografii. Jak się jednak okazało, wystarczy podjąć niewygodny dla pewnej strony temat, by zostać zrzuconym z piedestału i stać się ibsenowskim wrogiem ludu. Szkoda, że ta opcja zapomina, że errare humanum est nie jest usprawiedliwieniem, bo jak powiedział Augustyn z Hippony “Błądzenie jest rzeczą ludzką, ale dobrowolne trwanie w błędzie jest rzeczą diabelską.”.

IV – Ecce Deus, czyli Aronofsky w roli Boga

Trudno o wskazanie bardziej jawnego wykorzystania symboliki biblijnej niż “Mother!” Darrena Aronofsky’ego. Twórca, który często poruszał tematykę sacrum, czy to w postaci sekty z “Pi”, czy też ekranizacji opowieści o Noe w “Wybranym przez Boga”, postanowił sparafrazować Księgę Rodzaju i opowiedzieć o sobie, Artyście, przez pryzmat Najwyższego.

Różnice w interpretacjach “Mother!” wynikają najczęściej z klucza jaki podejmiemy. Jeśli uznamy, że Pan (S)Twórca Aronofsky, stawiając siebie w roli Demiurga, po prostu łechta swoje ego i puszcza wodze fantazji, by pokazać, że może wszystko, zapewne wybuchniemy śmiechem. Wówczas jego ostatnie dzieło będzie wydawać się nieświadomą autoparodią, wyrazem obłąkania i szaleństwa, a monolog Jego – wygłoszony tubalnym głosem przez Javiera Bardema – stanie się twórczym testamentem artysty straconego.

Kadr z filmu “Mother!”

Jeśli natomiast nie będziemy utożsamiać bardemowskiej postaci z reżyserem, wówczas “mother!” stanie się okrzykiem rozpaczy Boga-artysty (wizerunku znanego z Księgi Jeremiasza), który przegrał w dążeniu do perfekcji. Wtedy – patrząc na globalne ocieplenie, napięcia między państwami i nadal ciążące na ludziach reperkusje wojen światowych – film Aronofsky’ego stanie się ciekawą rozprawą nad obecnym światem. Przestaniemy bowiem mieć pewność, że za chwilę On nie pstryknie palcami, a cały świat nie zacznie się od początku. A może, poprzez niezatrzymywalną pętlę historii świat odradza się co chwilę na nowo, wbrew temu, co myśli Fukuyama?

Ktoś może powiedzieć, że w tym momencie interpretuję “mother!” wbrew zamysłowi reżysera, przeinaczając scenariusz i treść. A czy przypadkiem w ten sam sposób nie postępują martyrologiczno-katolickie filmy Kondrata i Ludwiga, przekłamujące rzeczywistość i wyrywkowo posługując się Biblią?

V – “Pierwszy reformowany”, czyli “Dziennik miejskiego proboszcza”

W życiu każdego człowieka przychodzi kiedyś moment zwątpienia. To przez nie rozpadają się długoletnie związki (gdy pewnej nocy zastanawiamy czy i teraz powinniśmy pozostać wierni), ludzie porzucają dotychczasową pracę, a także zmieniają miejsce zamieszkania, licząc, że gdzieś indziej będzie im lepiej. Tragizm kwestionowania siebie pojawia się jednak dopiero wtedy, gdy zaczynamy wątpić w sens własnej egzystencji.

O tych rozterkach będzie mówić w swoim arcydziele Paul Schrader. “Pierwszy reformowany” to mix dwóch genialnych filmów o wierze i powołaniu – “Dzienników wiejskiego proboszcza” Bressona i bergmanowskich “Gości wieczerzy Pańskiej”. Pastor Toller będzie zmagał się zarówno z problemami Proboszcza Ambricourta – poważną chorobą i masową laicyzacją społeczeństwa, jak i z zawodową porażką Ericssona, w postaci niemożności uchronienia swojego wiernego przed odebraniem własnego życia.

Kadr z filmu “Pierwszy Reformowany”

Wszechobecny kryzys wiary nie dotknie jednak samego Pastora (wątpiącego jedynie w sens utrzymywania kongregacji). Wszyscy – począwszy od jego przełożonych – traktują Kościół jako jedną wielką firmę, stworzoną do zarabiania pieniędzy. Parafia Tollera częściej niż przez wiernych, będzie odwiedzana przez gości zwiedzających stare mury niczym muzeum. I choć z dumą będą potem nosić czapkę z napisem “Kościół reformowany”, nie będzie ona oznaczała deklaracji religijnej, a jedynie będzie dobrym dodatkiem do “Outfitu’ – niczym wpychany wszędzie krzyż.

Zobacz również: Czy warto obejrzeć serial “Gentleman Jack” od HBO?

W świecie otaczającym Tollera brakuje refleksji. Nie ma momentu zatrzymania się, spojrzenia na świat i uświadomienia sobie, w jak bardzo zaawansowanym stanie rozkładu się znajduje. Bo o ile worki pieniędzy wrzucane do kościelnego sejfu są bardzo mile widziane, nie powinny one pochodzić z zakrapianego brudem ropy naftowej miejsca, gdyż nic nam po nich, gdy nadejdzie klimatyczny koniec naszej Ziemi. Schrader w swoich tezach nigdy nie posuwa się do grandilokwencji, prosząc jedynie widza (poprzez dramatyczną końcówkę, gdy protagonista jest o krok od podjęcia nieodwracalnej w skutkach decyzji), by nie pozostawał obojętnym wobec rzeczywistości. Bo nie każdy dobrodziej musi nosić sutannę.


Patrząc z perspektywy osoby niewierzącej na współczesne, artystyczne kino katolickie, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że przywraca ono duchowe kino na właściwe ścieżki. Nie chodzi bowiem o to, żeby przestać opowiadać o świętych, Kościele czy religii. Trzeba natomiast – a sztuka zawsze była idealnym do tego medium – konfrontować przekleństwa i grzechy naszych społeczności, bo tylko w ten sposób możemy dojść do wewnętrznego oczyszczenia. Nie bójmy się więc mówić o problemach i kontestować statusu quo. Żyjmy w zgodzie ze słowami św. Augustyna – “Jeśli chcesz być wielki, zaczynaj od rzeczy małych. Zakładaj głęboki fundament pokory, skoro zamierzasz budować wysoko.”. Nie strońmy od dyskusji i nie bójmy się zwątpień, bo to one umacniają nas w swoich przekonaniach.

Recenzje

“Wywiad z Bogiem” [RECENZJA]

Marcin Kempisty
KINÓWKI.pl

Kino religijne wywołuje niezdrowe emocje u znacznej części widowni. Jedni widzą w kolejnych filmach okazję do naśmiewania się ze źle skonstruowanych produkcji, w końcu wena najlepiej przychodzi przy ironizowaniu z “paździerzy”, zaś drudzy czują, że nareszcie w kinach pojawiła się produkcja skrojona pod własny gust i zamykają oczy na wszelkie niedoskonałości, byle tylko nie skrytykować filmu zgodnego z ich światopoglądem. Coś w tym jednak jest, że o wierze w Boga i trudnościach z tym związanych niewielu potrafi mówić mądrze, a jednocześnie nie wykładać wszystkiego kawa na ławę, stąd pewnie wynikają tak diametralne różnice po obu stronach sporu. Tymczasem Perry Lang to kolejny twórca, który poległ przy próbie uchwycenia istoty boskości, gdyż jego Wywiad z Bogiem stanowi kalejdoskop wszystkich wad, jakie mogą się pojawić w tego typu propozycjach.

Paul Asher (Brenton Thwaites) był niegdyś mężczyzną pełnym wiary i nadziei w ludzkie dobro. Chciał swoje zaufanie do Boga przekuć w czyn, dlatego też wyjechał jako dziennikarz do Afganistanu, by udokumentować wszelkie przejawy niesprawiedliwości i dać świadectwo walki o lepszą przyszłość. Wyjazd kosztował go jednak znacznie więcej, niż mógł przewidzieć. Powrót na łono rodziny okazał się zbyt trudny, a poniesione na wojnie psychiczne rany zbyt głębokie, by mógł odnowić relację z żoną Sarą (Yael Grobglas). To właśnie w tym kluczowym momencie, gdy szczęście bohatera wisi na włosku, na jego drodze pojawia się tajemniczy mężczyzna skory do udzielenia wywiadu i odpowiedzi na każde postawione pytanie. A imię jego – Bóg.

Już od samego początku uwiera w oglądanej produkcji brak jakiejkolwiek dozy tajemnicy, czy niedopowiedzenia. Ot, Paul po kłótni z żoną jedzie na rowerze do parku i tam siada do rozmowy z Bogiem, zaś między nimi znajduje się plansza z szachowymi figurami. Jak pokazał Ingmar Bergman w Siódmej pieczęci, taki motyw w kontekście ścierania się z bytami metafizycznymi może być wykorzystany w odrobinę subtelniejszy sposób. Również sam dialog między postaciami pozostawia wiele do życzenia. Bohater nie zachowuje się jak postać patrząca na ucieleśniony Absolut. Zadaje jedynie podstawowe pytania z prawd wiary, na które Bóg (David Strathairn) odpowiada w taki sposób, jakby był młodym uczniem zdającym egzamin przed pierwszą komunią świętą.

Perry Lang jedynie udaje, że mówi w swoim filmie o sprawach poważnych. Skoro już od samego początku uderza w najwyższe tony i robi to niczym “mistrz” szkolnych jasełek, to wszelki ciężar dylematów głównego bohatera szybko odchodzi na dalszy plan. Jego zmagania z wojenną traumą, groźba utraty ukochanej kobiety, czy wreszcie rozmowy z Bogiem są nic nieznaczącymi epizodami, gdy zostają przedstawione w tak amatorski sposób. Wygląda to na robotę osoby dopiero wchodzącej w świat filmowy, a przecież reżyser ma na koncie udział w tworzeniu poszczególnych odcinków wielu seriali, takich jak Trawka, czy Czarodziejki. Tym bardziej nie da się zrozumieć niektórych cięć montażowych, scenariuszowej powierzchowności i ilustracyjnego podejścia do omawianych problemów. Twórca nie potrafi niczego pokazać, więc bohaterowie tylko mówią, mówią, mówią. Spotkania Paula z Bogiem to trzy kilkunastominutowe sekwencje, których Lang nie potrafi w żaden sposób ograć, skorzystać z przestrzeni wokół postaci, czy okrasić scen jakimś zaskakującym twórczym gestem. Mężczyźni jedynie siedzą naprzeciwko siebie i perorują, a kamera przygląda im się z różnych perspektyw.

Skoro dialogi pozostawiają wiele do życzenia, to i aktorzy sprawiają wrażenie zagubionych i kompletnie nieprzygotowanych do stworzenia wartościowych charakterów. Dlaczego wybrali uczestnictwo w tym projekcie, Bóg raczy wiedzieć, może to wynikało z osobistych przekonań, ale okropne kwestie nie pozwoliły im na zapalenie chociaż światełka w ciemnym tunelu. Czuć na tym polu ogromny niewykorzystany potencjał, zwłaszcza że Strathairn dał się poznać w wielu rolach, między innymi w Good Night and Good Luck, w ostatniej części Piratów z Karaibów można było oglądać Thwaitesa, zaś Grobglas lśniła od samego początku w autoironicznej telenoweli Jane The Virgin.


Seans Wywiadu z Bogiem po raz kolejny udowadnia, że o Bogu i wierze powinno się mówić tylko wtedy, gdy naprawdę ma się na to pomysł. Poszukiwanie autorskiego stylu wypowiedzi, pozbawionego uproszczeń i jednoznacznych deklaracji, to jedyna droga do stworzenia poruszającej historii. W przeciwnym razie, tak jak to dzieje się w przypadku Perry’ego Langa, zagwarantuje się widzom jedynie okazję do chichotu z obserwowanych wydarzeń. Nie trzeba się nawet silić na wytykanie błędów twórcom tego filmu, gdy autodestrukcja trwa nieprzerwanie od samego początku dziewięćdziesięciominutowego seansu.

Recenzje

„José” – nagrodzony w Wenecji dramat [RECENZJA]

Wiktor Małolepszy

Żar leje się z nieba. Ulice stolicy Gwatemali uginają się pod ciężarem samochodów, skuterów, ciężarówek. Milion ludzi codziennie budzi się, pracuje i zasypia w tym ulu. Gdzieś wśród nich jest i José – dziewiętnastoletni gej, żyjący w biedzie ze swoją matką, zarabiający zaczepiając przejeżdżające auta i oferując kierowcom oraz pasażerom kanapki z okolicznej knajpy – jako swojego rodzaju mobilny punkt drive thru. Nie jest to specjalnie wynagradzająca praca, nie oferuje też możliwości rozwoju – ale przynajmniej José pracuje legalnie. W przeciwieństwie do swojej matki, która – również przy ulicy – sprzedaje jedzenie bez licencji, licząc, że uda jej się uniknąć kontroli. Nie zarabiają kroci, ledwo wystarcza im na opłacenie rachunków, więc matka jest całkowicie uzależniona od swojego młodego, silnego dziecka. Zastanawia ją tylko pewna rzecz – dlaczego José tak często wraca późno z pracy, a pensja, którą przynosi nie jest tak wysoka, jak powinna być.

José ma bowiem tajemnice. Kiedy kończy zaczepianie kierowców, zaczyna zaczepianie mężczyzn przez aplikację w smartfonie. W każdej wolnej chwili podpina go pod wi-fi i umawia się z partnerami na schadzki w pobliskim „motelu”. Chociaż to słowo niezbyt precyzyjnie opisuje tę lokalizację – ciemną, duszną, bez świateł, z dźwiękami par uprawiających seks dobiegającymi zza cienkich ścian. Właśnie tam José spędza popołudnia z twarzami i ciałami z internetu, niemalże rytualnie, każdego dnia. Coś jednak się zmienia gdy poznaje Luisa. Relacja z nim nie kończy się po odbyciu stosunku. Mężczyźni otwierają się przed sobą. W ciemnych, wystylizowanych scenach, gdzie jedyne co widać to ich smutne twarze i piękne, młode ciała, czuć ulgę. Chwilę wrażliwości, przerwy od przyjmowania roli latynoskiego maczo. W trakcie jednej z takich rozmów, Luis pokazuje Josému swoje blizny. Opowiada o tym, że został kiedyś przyłapany z chłopakiem przez swoich braci, którzy niemiłosiernie go zbili. Później, gdy matka Joségo zaczyna podejrzewać, że jej syn nie jest heteroseksualny, kobieta zaczyna być wobec niego nieufna i oddaje się intensywnej modlitwie, w której prosi Boga o wybaczenie dla dziecka.

Amerykańsko-chiński reżyser – Li Cheng – przygotowując się do realizacji Joségo spędził długie godziny prowadząc wywiady z homoseksualną młodzieżą w Ameryce Łacińskiej. Planował nakręcenie filmu, który rzuciłby światło zarówno na problemy mieszkańców tego regionu, jak i trudy, z którymi muszą walczyć tam mniejszości. Efektem tego jest wyciszony romans/dramat społeczny, opisujący bohatera przyjmującego niesprzyjające mu elementy egzystencji ze stoickim spokojem, lecz szukającego czegoś więcej. José ma ambicję być czymś szerszym, niż prostą produkcją o niespełnionej miłości. W ciągu półtorej godziny Li Cheng pokazuje widzowi pełną gamę wyzwań, z którymi mierzy się każdy człowiek – nie tylko ten mieszkający w Gwatemali.

Angażuje oczywiście najbardziej historia tytułowego bohatera. Chłopak nie może studiować, prawdopodobnie nie ma żadnego hobby, w pracy cały czas spotyka się z odrzuceniem i zdaje się być stłamszony przy swoich współpracownikach – młodej, heteroseksualnej parze. Wraz z Luisem się to jednak zmienia. Mężczyźni zaczynają się spotykać w motelu codziennie. Z czasem wychodzą z ciemnej klitki na miasto. Początkowo nocą – oglądając fajerwerki, włócząc się pod latarniami – potem nawet w dzień. Podczas tych scen przez chwilę film przyspiesza. Zmienia się kompletnie jego nastrój – mężczyźni jadą na motorze przez słoneczne, wiejskie ulice. Luis pochyla się do Joségo i delikatnie całuje jego szyję. Klasyczny, eskapistyczny motyw wolności na motocyklu staje się tu poruszającym symbolem wyzwolenia spod oczekiwań – męskiego społeczeństwa i swoich rodzin.

Wolność Joségo nie trwa jednak długo. Gdy Luis składa partnerowi propozycję ucieczki z Gwatemali, ten nie jest w stanie jej przyjąć. Nie wyobraża sobie opuszczenia matki. Pozostawienia jej w skrajnej biedzie. Wie też, że kobieta nie byłaby w stanie zrozumieć tej miłości. Ze wspomnieniami upojnych nocy i pocałunków na wsi, mężczyźni się rozstają. Bez zbędnych słów i łez. W sercu Joségo znowu pojawia się wielka dziura i tym razem aplikacja nie pomaga w jej zapełnieniu.

Podczas gdy pierwsza połowa koncentruje się na wątku romantycznym, w drugiej pojawiają się motywy społeczne, lecz nie są tak dobrze wyegzekwowane. Widok Joségo przemierzającego ulice Gwatemali kolorowymi autobusami, choć początkowo dołujący, bardzo szybko staje się nużący. Pozostałym wątkom brakuje odpowiedniego naświetlenia i rozwinięcia. Zupełnie jakby Chengowi zabrakło pomysłu na kreatywne poprowadzenie akcji. Każda z historii sprawia wrażenie nieskoncentrowanej, trudno znaleźć w nich jakikolwiek ładunek emocjonalny. Rzeczy dzieją się na ekranie, a widz wierci się w fotelu przez pół godziny, co jest tym bardziej uciążliwie, ponieważ poprzednią połowę filmu spędził oglądając angażującą historię miłosną.

Bardzo dobrze wypada natomiast Enrique Salanic. Doskonale udźwignął ciężar roli Joségo i mimo braku wykształcenia aktorskiego oddał wiele niuansów postaci – smutek w jego oczach, lekką, delikatną mowę ciała oraz dominującą, silną prezencję. Ważną rolę w sukcesie filmu (Lew Queer w Wenecji!) niewątpliwie miał też Paolo Girón, bo zdjęcia stanowią jedną z największych sił w produkcji. Intymne sceny w motelu wyglądają tak, jakby tylko czekały na oprawienie i powieszenie na ścianie. Gwatemala jest duszna i zatłoczona, a kiedy pod koniec José eksploruje ruiny pozostawione przez Majów, widz czuje podniosłość oraz metafizyczność tego miejsca.

Cheng jako największą inspirację podaje wczesnego Hou Hsiao-Hsiena. I istotnie, w Josém czuć celowanie w podobną wrażliwość, co u Tajwańczyka, albo jego rodaka – Edwarda Yanga. Młody reżyser, tak jak azjatyccy mistrzowie, stara się eksplorować psychikę „zwykłego człowieka” na tle wielkiego, pulsującego miasta. Ukazać jego samotność i głęboko skrywaną tęsknotę za tym „czymś”. Podobnie, jak w Historii z Tajpej bohater staje się jedynie marionetką uczuć oraz wielkiego świata za oknem. Lungowi w rozpostarciu skrzydeł przeszkadza niespełniona sportowa kariera. Joségo trzyma bliskość matki. I nawet jeśli obudzi go w środku nocy trzęsienie ziemi, to jest zbyt mocno do niej przywiązany, by ją opuścić.

Ocena

6 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.