Seriale

“Ruchome piaski”, czyli pierwszy szwedzki serial Netflixa [RECENZJA]

Bartłomiej Rusek
Ruchome piaski

Ruchome piaski to pierwszy szwedzki serial wyprodukowany przez Netflixa. Całość jest adaptacją bestselleru, który w 2017 roku zdobył Szklany Klucz – nagrodę literacką wręczaną nordyckim pisarzom za najlepszą powieść kryminalną w danym roku. Takie wyróżnienie może świadczyć o tym, że materiał źródłowy na którym wzorował się Netflix jest co najmniej dobry. Niestety, nie zawsze to, co dobrze wypada na papierze, podobnie prezentuje się na ekranie.

Zobacz również: „Shazam!”, czyli świąteczna rozrywka dla całej rodziny! [RECENZJA]

Już na samym początku recenzji czuję się zobowiązany napisać, że nie czytałem książki Malin Persson Giolito, na podstawie której powstał serial, którego reżyserem jest Per-Olav Sørensen. Wobec tego recenzja dotyczy jedynie produkcji Netflixa, bez żadnych odniesień do oryginału, który wypada zapewne znacznie lepiej. Wydaje mi się jednak niemożliwe, aby główny zarys fabularny, wobec którego również mam sporo zastrzeżeń, znacznie odbiegał od pierwowzoru.

Ruchome Piaski

Akcja serialu dosłownie zaczyna się w szkole, w klasie lekcyjnej, w której odbyła się strzelanina. Wśród leżących ciał stoi zakrwawiona, płacząca główna bohaterka. W kolejnych scenach dowiadujemy się, że jest to Maja Norberg (Hanna Ardéhn), którą poznajemy przez całą resztę historii. Wszystko zaczyna się od odbywającego się chwilę później przesłuchania, na którym opowiada ona o swojej przeszłości i wydarzeniach, które doprowadziły do tragedii.

Głównym jednak wątkiem całego serialu jest romans, który zaczął się w trakcie wakacji. Wtedy to Maja poznała Sebastiana Fagermana (Felix Sandman) – mocno zarozumiałego, niegrzeszącego znajomością etykiety, lekko nadpobudliwego syna bogacza, któremu od razu wpadła w oko. Uczucie nie było jednostronne, co sprawiło, że wakacyjna przygoda szybko przerodziła się w poważny związek. Co ciekawe, po rozpoczęciu kolejnego roku szkolnego, w którym Sebastian dołączył do klasy Mai, między bohaterami utworzył się pewnego rodzaju trójkąt miłosny. Dołączył do niego bowiem Samir Said, wyraźnie zauroczony w głównej bohaterce syn arabskich imigrantów, którzy osiedlili się w Szwecji. Ten, jako najlepszy uczeń w klasie, bardzo często starał się dyskredytować inteligencję Sebastiana, wypominając mu brak elementarnej wiedzy.

Zobacz również: Złodzieje Rowerów #6 – „Chilling Adventures of Sabrina” [PODCAST]

Nie bez powodu wspomniałem o pochodzeniu Samira, w którego wciela się William Spetz. W jednej z dyskusji między nim a Sebastianem poruszony został bowiem wątek imigrantów w Szwecji. Jak łatwo się domyślić, była to typowa próba urażenia dumy kolegi z klasy, na której najgorzej wyszedł sam bogaty Szwed. Co ciekawe, wątek migracji został później porzucony, będąc wspomnianym co najwyżej w pojedynczych, mało znaczących scenach.

Ruchome piaski

Relacje między bohaterami, w dodatku – w moim odczuciu – nienaturalnie zagranymi, są po prostu sztuczne. Nieracjonalne zachowanie postaci, brak autentyczności w przedstawieniu nastolatków czy wreszcie przeciętnie zagrani i ogólnie słabo wykreowani bohaterowie sprawili, że serial ogląda się niezwykle ciężko. Najciekawszą postacią był moim zdaniem Claes Fagerman (Reuben Sallmander), bogaty ojciec Sebastiana, przedstawiony jako okrutny, niekochający syna tyran. Momentami widać jednak było, że jest nie do końca tak czarno-białą postacią, na jaką był przez większość czasu kreowany i bardzo było mi szkoda tego, że jego wątek nie został lepiej rozwinięty.

Ruchome piaski, ze względu na nietypową formę, można moim zdaniem uznać za pewnego rodzaju eksperyment Netflixa. Sześć 45-minutowych odcinków to więcej czasu niż ma większość filmów, ale mniej niż przeciętny serial. Przez cały seans nie byłem w stanie uzyskać „więzi” z żadnym z przedstawionych bohaterów, a to właśnie tego typu relacja jest moim zdaniem podstawą dobrego serialu. Wszystko dlatego, że bohaterowie są z nami przez dłuższy czas niż w filmie, a z tymi lepiej wykreowanymi każdy może znaleźć kilka wspólnych cech. Tutaj tego brakowało i nie byłem w stanie poczuć empatii wobec żadnej z postaci przedstawionych na ekranie. Te wydawały mi się jakby oderwane od świata rzeczywistego, nienaturalne i po prostu często również źle zagrane.

Zobacz również: „Schyłek dnia”, albo koniec świata, na jaki zasługujemy [RECENZJA]

Zaskakująco, ostatnie dwa odcinki szwedzkiego dramatu prezentują tak wysoki poziom, że gdyby zostały wydane jako film, zostałby on prawdopodobnie okrzyknięty jedną z najlepszych produkcji oryginalnych Netflixa. Otrzymujemy tam bowiem dobrze zrealizowany dramat sądowy.

Ruchome piaski

Ciężko mi odgadnąć co było tak właściwie motywem przewodnim najnowszej produkcji Netflixa. Prawdopodobnie była to nieszczęśliwa, niszcząca miłość, tak irracjonalna, jak tylko dało się to przedstawić. Ostatnie dwa odcinki Ruchomych Piasków tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że cała historia miała naprawdę duży potencjał, który niestety został w widowiskowy sposób zmarnowany. O ile do kwestii technicznych produkcji nie mogę się w żaden sposób przyczepić, patrząc na sam montaż czy zdjęcia, tak nie podobał mi się sposób poprowadzenia postaci przedstawionych na ekranie. A to one stanowiły kwintesencję całego serialu.


Ocena

5 / 10
Seriale

Dziewiąty sezon “The Walking Dead”, czyli o zmartwychwstałym trupie [RECENZJA]

Marcin Kempisty
The Walking Dead

Żywe trupy już dziewiąty sezon pustoszą amerykańską ziemię i na razie nic nie wskazuje na to, by serial miał się skończyć. Wprawdzie aktorzy odgrywający główne role chcą opuścić produkcję, a oglądalność spada na łeb na szyję, ale The Walking Dead w najnowszej odsłonie powstaje z martwych i zaskakuje na tyle wysokim poziomem, że włodarze stacji AMC na pewno będą chcieli to kontynuować. Kilkunastomilionowa widownia odchodzi w niepamięć, najnowsza odsłona przyciąga tygodniowo ledwie około cztery-pięć milionów widzów, ale dzieje się to paradoksalnie w momencie całkowitego resetu dotychczasowego stylu i nowego otwarcia w życiu gromady walczącej o przetrwanie.

Zobacz również: „Schyłek dnia”, albo koniec świata, na jaki zasługujemy [RECENZJA]

Najważniejsza zmiana dotyczy oczywiście głównego bohatera i odejścia w trakcie sezonu Andrew Lincolna, o czym pisano jeszcze przed premierą pierwszego odcinka. Lider społeczności, mąż, ojciec, wojownik nareszcie zawiesił swój toporek na kołku i zostawił miejsce innym bohaterom, z którymi wcześniej tak skutecznie współpracował. Można było nie lubić granego przez niego Ricka Grimesa, denerwować się z powodu jego wątpliwości, które powracały jak bumerang – czy bić się, czy szukać pokoju – lecz ta charyzmatyczna postać prowadziła serial do przodu i stanowiła o jego sile. Utrata tak ważnej części nie pogrążyła jednak produkcji, w przeciwieństwie do głupot scenariuszowych z poprzednich sezonów.

The Walking Dead

A wszystko to za sprawą Angeli Kang, czyli nowej showrunnerki The Walking Dead. To ona zabrała się za ten serial, ale zamiast szminkować trupa, postanowiła go zastąpić czymś podobnym, a jednak zgoła innym, chlubnie nawiązując do pierwszych serii, tak chętnie oglądanych i docenianych przez widownię.

Oto nareszcie kończy się spór z Neganem (Jeffrey Dean Morgan), więc społeczność Alexandrii, Wzgórza i Królestwa może zająć się budową fundamentów cywilizacji oraz wskrzeszaniem zasad “starego świata”, o których zapomniano z powodu zombie-apokalipsy. Naturalnie muszą znaleźć się obstrukcjoniści, zarówno na łonie samej gromady, jak również poza nią.

Tym razem wrogiem nadchodzącym z zewnątrz są Szeptacze (ang: The Whisperers), ludzie funkcjonujący na prawach zwierzęcego stada, zakładający na twarze skórę ściąganą z trupów, by chodzić wśród grup umarlaków i razem z nimi zdobywać nowe tereny. W poprzednich sezonach The Walking Dead nie potrafiło odnaleźć swojego DNA, przez co potyczki bohaterów z antagonistami były zwyczajnymi wojenkami, które nikogo nie obchodziły. Tymczasem Kang wprowadza konflikt na wyższy poziom, prezentując odwieczną walkę między potrzebą bezpieczeństwa i ładu a zwierzęcą dominacją.

Zobacz również: Złodzieje Rowerów #6 – „Chilling Adventures of Sabrina”

W dziewiątym sezonie zderzają się cywilizacyjne zapędy z barbarzyństwem, a serial AMC idzie coraz mocniej w polityczną stronę, na razie jeszcze delikatnie komentując zmiany zachodzące w nowoczesnych społecznościach. Podczas gdy “Ojcowie Założyciele” – Król Ezekiel, Michonne i Tara – podpisują deklarację o pokoju, chciałoby się rzec nową Deklarację Niepodległości, to z zewnątrz nadciągają hordy niszczycieli, pragnących prymitywną przemocą wprowadzać swoje zasady. Nareszcie o coś toczy się gra, nareszcie dochodzi do starcia dwóch przeciwstawnych racji, które można śledzić z większym zainteresowaniem.

Sukces twórców polega również na umiejętnym budowaniu atmosfery serialu, swego rodzaju sielankowości przetykanej eksplozjami agresji. W dziewiątym sezonie jest miejsce i na odbudowę kina, obowiązkowe trójkąty i czworokąty miłosne, odrobinę humoru, zwłaszcza dzięki relacji malutkiej Judith z Neganem, ale również na flaki trupów, rozkładające się ciała, skalpowanie przeciwników, skończywszy na nabijaniu głów na pale w jednej z najlepszych scen. Owszem, ciągnięcie historii przez kolejne szesnaście odcinków, gdy ma się za sobą już ponad sto, wymaga czasami podsycania sztucznych konfliktów i przedłużania niektórych scen, w końcu czas ekranowy sam się nie wypełni. Na szczęście tym razem takich wypełniaczy nie jest zbyt wiele, chyba już nie ma powrotu do odcinków w rodzaju historii Morgana pasącego kozy i uczącego się podstaw sztuk walki.

The Walking Dead

Zobacz również: „Biały Kruk”, czyli kolejny przeciętny film biograficzny [RECENZJA]

Wspomniana atmosfera to również zasługa nowych antagonistów, których wprowadzenie rzeczywiście napawało grozą. Nie wiadomo, na co ich stać, wydaje się, że mają jeszcze w zapasie kilka barbarzyńskich sztuczek, a i tak już potrafią wzbudzić lęk. Ich pogoń za Eugenem i Rosalitą, kiedy można było usłyszeć po raz pierwszy ich szepty, a przede wszystkim widowiskowa walka z Jezusem na cmentarzu, są jednymi z najlepszych scen tego sezonu, co dobitnie świadczy o tym, że jak na razie twórcy mają pomysł na to, jak prezentować Szeptaczy.

Na bezrybiu i rak ryba, także wielu widzów ze szczerym entuzjazmem zareagowało na zmianę w sposobie prowadzenia fabuły, ale to wcale nie oznacza, że stare grzechy już odeszły w niepamięć. Rzeczywiście tak jest, że skoro dotrwało się do dziewiątego sezonu, to wyrozumiałość pomaga w chwaleniu chociaż niewielkich oznak poprawy, niemniej jednak trzeba też wspomnieć o błędach, których jak zwykle jest pod dostatkiem w produkcji AMC. To już się raczej nie zmieni, The Walking Dead jest poczciwym serialem, mającym najlepsze lata za sobą, aktorom ewidentnie coraz mniej się chce angażować w ten projekt, a i logiki czasami próżno szukać w wyborach podejmowanych przez bohaterów. Stacja doi tę krowę, jak tylko może, nadmiar postaci sprawia, że wiele z nich traktowanych jest po macoszemu, a rozstrzygane przez nich dylematy wałkowane są od niepamiętnych czasów.

Zobacz również: „Wilkołak”, czyli psy szczekają… i nic z tego nie wynika [RECENZJA]

Zima nadeszła również w świecie The Walking Dead. Śnieg spadł na głowy bohaterów, generując całą masę nowych problemów. Wreszcie przyroda nie dostarcza pożywienia, stając się kolejnym z wrogów. Ile potrwa ochłodzenie klimatu, tego nikt nie wie, być może już w następnym sezonie widzowie powrócą do słonecznych terenów. Wydaje się, że ten śnieg na pewno można potraktować jako symboliczne zakończenie pewnej epoki. Serial wchodzi w nową fazę, dojrzewa politycznie i zapewne będzie dalej przechodzić transformację, której efekty odbiją się na wskaźnikach oglądalności. Jeżeli jednak zmiana znowu zagwarantuje przyzwoity poziom produkcji oraz dostarczy podobnej rozrywki, to warto nadal przechadzać się z obserwowaną gromadą po opuszczonych lasach i budynkach. Bo z tego trupa może jeszcze będą ludzie.


Ocena

6 / 10
Recenzje

“Schyłek dnia”, albo koniec świata, na jaki zasługujemy [RECENZJA]

Marcin Kempisty
Schyłek dnia

László Nemes wraca na ekrany kin ze swoim drugim filmem, próbując powtórzyć sukces rewelacyjnie przyjętego Syna Szawła. Debiutancki tytuł Węgra, będący tragicznym świadectwem zagłady Żydów w obozach koncentracyjnych, zapisał się w pamięci widzów niesamowitą pracą kamery, która ze wstrząsającym chłodem rejestrowała bestialską działalność nazistowskich Niemiec. Podążanie za głównym bohaterem przypominało wędrówkę po dantejskim piekle, z tylko różnicą, że diabły miały ludzkie twarze i kochające rodziny w domach. Po tak mocnym wejściu Nemes postanowił zaprezentować w Schyłku dnia odrobinę bardziej stonowany obraz końca epoki sprzed I Wojny Światowej, jedynie momentami nawiązując tematycznie do swojego debiutu.

Zobacz również: Jagoda Szelc: „Ludzie boją się, że im kradnę rozkosz” [WYWIAD]

Przełom XIX i XX wieku, belle epoque trwa w najlepsze, a Budapeszt zostaje jedną z najprężniej rozwijających się europejskich metropolii. Przyciąga bogatych kupców, kusi szansą na lepsze życie, zakorzenia się w węgierskiej ziemi pierwszą linią metra na kontynencie, stając się perłą w koronie monarchii austro-węgierskiej. To do tego miasta, skąpanego w blasku przypiekającego słońca, przyjeżdża Írisz Leiter (Juli Jakab), córka tragicznie zmarłych założycieli sklepu z kapeluszami. Wkracza do posiadanego niegdyś przez jej familię dobytku i zatrudnia się tam w charakterze sprzedawczyni, próbując odbudować życie w dawno niewidzianym mieście. Jednocześnie dochodzą do niej pogłoski o ocalałym w pożarze bracie, o którego istnieniu wcześniej nie miała pojęcia. Kobieta rozpoczyna więc poszukiwania mężczyzny, licząc na to, że informacje o jego zgonie nijak się mają do rzeczywistości.

Schyłek dnia
Marcin Czarnik w filmie “Schyłek dnia” // fot. materiały prasowe

Już po pierwszych minutach filmu rozpoznać można charakterystyczny styl pisma Nemesa. Kamera zawsze kroczy tuż przy bohaterach, wpatruje się w najmniejsze drgnięcia twarzy, mrugnięcia oczu, ledwie rejestrując to, co się dzieje wokół podglądanych postaci. Widz widzi tyle, ile widzi sam bohater, a czasami nawet mniej. Stosowany przez operatora Mátyása Erdély’ego rygor formalny jest godny podziwu, nareszcie odbiorca nie czuje się omnipotentnym panem i władcą obrazu.

Pozbawienie punktów odniesienia zmusza do wydobywania strzępków informacji z całego bogactwa rzeczywistości ożywionej przez reżysera. Tam na uboczu kadru przemyka postać, która może okazać się kluczowa w dalszej części utworu, tu ktoś plotkuje za rogiem i do uszu dobiegają tylko pojedyncze słowa. Mimo że percepcja zostaje ograniczona, to świat przedstawiony iskrzy się tysiącem detali, oddycha własnym powietrzem, rozwija się niezależnie od działań podejmowanych przez protagonistów. Zapewne dlatego do ról drugoplanowych zatrudniono wielu tancerzy, by przygotowaną z pietyzmem choreografię życia odegrano z należytą pieczołowitością i możliwie z jak najmniejszą liczbą dubli.

Zobacz również: „Monument” – Nowy film Jagody Szelc [RECENZJA]

Schyłek dnia nie jest tylko wizualną woltyżerką. Prezentacja modernizującego się Budapesztu służy Nemesowi do skonstruowania historii o rozkwitającej cywilizacji, na marginesie której pączkują radykalne ciągoty w sercach wykluczonych, zapomnianych, poniżonych. To tam, gdzie nie sięga wzrok władzy, wznieca się płomień nienawiści mający w niedalekiej przyszłości strawić pół Europy. Znowu reżyser, podobnie jak w Synu Szawła, nie idzie na łatwiznę i nie pławi się w najmroczniejszych, najbrutalniejszych obrazach, jakie mu tylko mogłyby przyjść do głowy. Jedynie momentami, w starannie zaplanowanych fragmentach filmu, zapuszcza się w dzikie rejony zamieszkałe przez pragnących zemsty buntowników.

Schyłek dnia
Julia Jakubowska w filmie “Schyłek dnia” // fot. materiały prasowe

Dwukrotnie odkręca wentyl bezpieczeństwa, by w praktyce sprawdzić działania Sándora (Marcin Czarnik), będącego spiritus movens zamieszek. To wokół tego mężczyzny, rewelacyjnie zresztą odegranego przez polskiego aktora, Węgier roztacza najwięcej niedomówień, to za nim będzie też pędzić główna bohaterka, poszukująca odpowiedzi na wiele nurtujących ją kwestii. Przypomina się sylwetka demonicznego Stawrogina z kart powieści Dostojewskiego, który z tylnego siedzenia, pod osłoną cienia, potrafił dyrygować biesami rewolucji.

László Nemes nie rzuca pospiesznie pomostów między epoką sprzed I Wojny Światowej a drugą dekadą XXI wieku. Zbyt pochopnie niektórzy doszukują się w jego filmie wiecznie aktualizujących się ostrzeżeń dotyczących antysemityzmu, czy ksenofobii. Nie chodzi również o seksizm i nadal feudalne stosunki między bohaterami. Schyłek dnia pozbawiony jest ciągot publicystycznych, widz nie odnajdzie haseł z pierwszych stron gazet w kwestiach wygłaszanych przez kolejnych aktorów. Węgrowi udaje się wytworzyć swego rodzaju klimat poczucia zagrożenia, świadomości, nomen omen, schyłku, oczekiwania na nadciągający wicher zmian. Misternie tworzy uładzony fresk, rozświetla przestrzeń, stwarza pozory idylli, by później powoli rozłupywać fałszywą skorupę i odsłaniać fałsz podręczników do historii.

Zobacz również: Złodzieje Rowerów #6 – „Chilling Adventures of Sabrina” [PODCAST]

W jego ujęciu Austro-Węgry nie były tyglem pokojowo koegzystujących społeczności, lecz polem walki plemion, z których jedno ostatecznie sięgnęło po radykalne rozwiązania. W tym aspekcie tkwi siła przekazu Węgra, w ukazywaniu pomijanych sprzeczności, w wytykaniu hipokryzji władzy, w ataku na świętoszkowate mieszczaństwo, którego bierna postawa ostatecznie doprowadzi do tragedii.

Najnowszego filmu Węgra nie należy odczytywać jedynie z realistycznego klucza, nie ma potrzeby kurczowego trzymania się chronologii i logiki wydarzeń. Schyłek dnia jest na tyle pojemnym filmem, że można swobodnie oddać się kolejnym scenom i na poziomie emocjonalnym, podświadomym odbierać wędrówkę Írisz po labiryncie budapesztańskich uliczek. Na pewno niektórym uda się odnaleźć na tej drodze ślady Junga, czy zauważyć kilka znaków, stanowiących preludium do Zagłady przedstawionej przez Nemesa w Synu Szawła. Wprawdzie twórca nie ma zapędów do dekadenckiego przedstawiania apokalipsy w duchu Luchino Viscontiego, niemniej jednak prezentowany przez niego świat i tak ujmuje smutnym pięknem, nieznaczną dozą melancholii, a także powoli dogasającymi barwami żółci przechodzącymi w ciepłe brązy.

Już teraz można stwierdzić, że Schyłek dnia jest jednym z najważniejszych filmów, jakie pojawią się w 2019 roku w polskich kinach. Piękno obrazu i tragedia rewolucji tworzą mieszankę wybuchową, czym Nemes udowadnia, że jego debiutancka produkcja nie była przypadkiem. Węgier należy do ekstraklasy światowej kinematografii i znowu atakuje widza mrocznymi wizjami przeszłości, które należy potraktować jako ostrzeżenie przed nadciągającym jutrem. Bo gdy zgasną ostatnie promienie słońca, a cywilizacja wyda ostatnie tchnienie, to znowu ludzkość może wpaść w objęcia nocy, której kres może wcale tak rychło nie nadejść.


Podcast

Złodzieje Rowerów #6 – “Chilling Adventures of Sabrina”

Marcin Kempisty

Premiera drugiego sezonu “Chilling Adventures of Sabrina” już za dwa dni. Przedstawiamy rozmowę, w której nasi redaktorzy analizują pierwszą odsłonę serialu, nawiązując do komiksowego pierwowzoru, historii Sabriny, czy tego jak wypada na tle Riverdale.


P.S. Odtwórz i subskrybuj nas na: iTunes, Android, Spotify lub RSS

Filmawka
Filmawka
Złodzieje Rowerów #6 – "Chilling Adventures of Sabrina"
/
Recenzje

“Biały Kruk”, czyli kolejny przeciętny film biograficzny [RECENZJA]

Bartłomiej Rusek
Bialy kruk

Balet stanowi bardzo charakterystyczny element kultury rosyjskiej. Mimo, że swoje korzenie ma we Włoszech i Francji, to właśnie z rosyjskimi baletnikami kojarzony jest na całym świecie. Nigdy wcześniej nie interesowałem się tym tematem na tyle, aby jawić się jako miłośnik tego widowiska. Teraz jednak, ze względu na takie produkcje jak Czarny Łabędź Darrena Aronofsky’ego, czy też recenzowany właśnie przeze mnie Biały Kruk, moje podejście do tej dyscypliny znacznie się zmieniło.

Bialy kruk
Kadr z filmu “Biały Kruk”

Sam balet jest bardzo wdzięczną tematyką do przedstawienia na wielkim ekranie. Efektowne figury w skomplikowanych choreografiach, z grającą w tle świetną muzyką, potrafią przykuć uwagę nawet osób, które nigdy nie miały z nim nic wspólnego. Niemniej jednak, Biały Kruk jest filmem bardziej biograficznym i przez to przedstawiającym historię jednej, bardzo niekonwencjonalnej osoby, niż ukazującym samo piękno tańca.

Zobacz również: „Jutro albo pojutrze”, czyli „Boyhood” na deskorolce [RECENZJA]

To aspekt właśnie biograficzny jest najbardziej istotny w produkcji Ralpha Fiennesa. Głównym bohaterem jest Rudolf Nuriejew, w którego wciela się debiutujący na wielkim ekranie Oleg Ivenko. Rudi, bo tak nasz protagonista nazywany jest przez najbliższych, uchodzi obecnie za jednego z najsłynniejszych i najwybitniejszych tancerzy baletowych w historii. Akcja dzieje się jednak w głównej mierze w 1961 roku, gdy miał okazję występować w Paryżu, gdzie po raz pierwszy jego talent został pokazany zachodniej publice.

Bialy Kruk
Kadr z filmu “Biały Kruk”

Wydarzenia z Paryża przeplatane są zarówno scenami sprzed kilku lat, gdy Nuriejew stawiał swoje pierwsze kroki w profesjonalnym balecie, jak i retrospekcjami z czasów, gdy był zaledwie małym dzieckiem. Efektem tego zabiegu jest chaotyczna konstrukcja całej produkcji, która mocno przeszkadza w jej odbiorze. Wszystko dlatego, że sceny z dzieciństwa wydawały mi się kompletnie zbędne. Nie wnosiły do filmu nic na tyle ważnego, aby miało to znaczący wpływ na pozostałe wydarzenia. Owszem, niektóre z nich miały swoje uzasadnienie, jednak całość by zdecydowanie zyskała na usunięciu zarówno scen z dzieciństwa, jak i tych z późniejszych lat z życia Nuriejewa, które do jego młodości bezpośrednio nawiązywały.

Nadmiar retrospekcji wpłynął moim zdaniem negatywnie na cały obraz, odbierając przynajmniej pół godziny widowiska, w czasie których można było przedstawić inne wydarzenia. Jest to mój główny zarzut wobec filmu, który kończy się w momencie, gdy kariera Nuriejewa zaczyna się dopiero rozwijać. Mam na myśli kluczowe wydarzenie w jego życiu, którym to było uzyskanie azylu politycznego we Francji. Niestety, to właśnie kończy całą historię, sprawiając że cała dalsza kariera, z której rosyjski tancerz zasłynął, została pominięta. Podobnie wygląda kwestia biseksualizmu Rosjanina, który tutaj stanowił wątek trzecioplanowy, choć w jego biografii odgrywał nieco większe znaczenie, zwłaszcza biorąc pod uwagę jego śmierć spowodowaną AIDS.

Zobacz również: TOP 30 najlepszych filmów z lat 2000-2009
Bialy Kruk
Kadr z filmu “Biały Kruk”

Również aktorsko film wypadł co najwyżej przyzwoicie. Postać głównego bohatera odznaczała się dużym indywidualizmem, co faktycznie pokrywało się z prawdziwym Nuriejewem. Nie wiem jednak, czy w rzeczywistości zachowywał się on tak nachalnie i egoistycznie jak postać przedstawiona na ekranie. W grze Ivenko widać było, że chce zagrać jak najlepiej, jednak jego Rudi wypadał nieautentycznie, momentami wręcz sztucznie, w dużej mierze ze względu właśnie na to, że był on zbyt teatralnie zagrany. Zaskakująco dobrze wypadł jednak sam reżyser – Ralph Fiennes, wcielający się w Aleksandra Puszkina, legendarnego rosyjskiego nauczyciela baletu. Ze względu na charakterystyczną, wolną artykulację, niemalże nie słychać po nim było angielskiego akcentu, przez co wypadł autentycznie w roli Rosjanina, swą grą przyćmiewając całą resztę obsady.

Najnowsza produkcja Ralpha Fiennesa zdecydowanie nie jest białym krukiem wśród filmów, nawet zawężając je do tych traktujących o balecie. Chaotyczny montaż, przeciętne aktorstwo i słabe ukazanie społeczeństwa rosyjskiego (którego nastroje stanowiły zaledwie tło pojedynczych scen) sprawiły, że przez zdecydowaną większość seansu nie odczuwałem żadnych emocji poza lekkim znużeniem. Największą zaletą czasu spędzonego w kinie jest to, że zostałem zachęcony do dalszego przestudiowania biografii Rudolfa Nuriejewa, który był bardzo interesującą i nieszablonową postacią. Niestety, z samego filmu nie dowiedziałem się o nim zbyt wiele, gdyż dla jego twórców ważniejszy był wielokrotnie powtarzany fakt, że urodził się on w pociągu kolei transsyberyjskiej, niż ukazanie jego pełnej sukcesów kariery na zachodzie.


Ocena

5 / 10
Recenzje

“Berlin, Barcelona”, czyli “wiem jak bardzo nie lubisz niespodzianek” [RECENZJA]

Maciej Kędziora

Nie istnieje na świecie chyba lepsza wymówka by coś zrobić, niż urodziny. Będące dla każdego własnym felix felicis, dniem, w którym wszystko powinno układać się po naszej myśli. Podobnie myślał Comas, planujący obchodzić ukończenie 35. roku życia we własnym towarzystwie, przy piwie i tlącej się w lewej dłoni fajce. Niestety jego starzy przyjaciele – Olivia, Eloi i Gullie z partnerką – postanowili wykorzystać jego święto jako przyczynek do sprawienia mu niespodzianki i niezapowiedzianego przyjazdu. Problem w tym, że dawno niewidziani znajomi nie byli świadomi sytuacji w jakiej znajduje się Comas i tego – by zacytować genialny utwór KRÓLA – “jak bardzo nie lubi niespodzianek”.

Zobacz również: TOP 30 najlepszych filmów z lat 2000-2009

Pozornie bezinteresowny przyjazd trójki znajomych z czasem okaże się jednak sposobem na poradzenie sobie ze swoimi własnymi problemami. Eloi potrzebuje ucieczki z domu swoich rodziców, który codziennie przypomina mu o jego porażce życiowej, braku stabilnej pracy i stałego dochodu, dla Olivii będzie to ostatnia szansa spotkania bardzo bliskiego jej Comasa, zanim zostanie zmuszona do zajmowania się noszonym w swym łonie dzieckiem, a Guilly wraz z Anną będą chcieli po prostu odpocząć i spędzić razem czas w stolicy Niemiec. W tym wszystkim nikt nie myśli o dobru solenizanta, który jest dla nich jedynie dobrą wymówką by coś zrobić.

Berlin, Barcelona to od początku znakomita gra pozorów. Każdy, z coraz bardziej sztucznym uśmiechem na swojej twarzy, będzie wypominał sobie przekleństwa przeszłości – a to impotencję seksualną, a to stosunek z przypadkowo napotkanym w Tajlandii transwestytą, a to całkowite odcięcie się od znajomych i brak chęci spotykania się we wspólnym gronie. W powietrzu unosi się niewypowiedziany żal, który jednak będzie stopniowo wylewał się ze wszystkich – dzięki zabójczej mieszance piwa, chipsów i dymu nikotynowego.

Kiedy jednak trójka mężczyzn decyduje się na wieczorny wypad do lokalnego pubu, sytuacja diametralnie ulega zmianie. Eloi, w typowy dla siebie sposób, przekracza granicę tolerancji alkoholowej i w natarczywy sposób zagaduje do lokalnych kobiet, wyniszczony mentalnie Guilly co chwila raczy się e-papierosem (podkreślając jednak, że te nie zabijają). W pewnym momencie oboje zapominają o Comasie, który w akcie rezygnacji decyduje się wyjść z klubu i zniknąć….

Zobacz również: „Jutro albo pojutrze”, czyli „Boyhood” na deskorolce [RECENZJA]

W tym momencie rozpoczyna się główny wątek dzieła Eleny Trapé – próby ustalenia co stało się z gospodarzem. Będzie ona wysyłać nam sprzeczne sygnały – czasem podejrzewać będziemy najgorsze, czasem otrzymamy sygnały, że solenizant nie wytrzymał i po prostu uciekł – nie tylko od natarczywych przyjaciół, ale i Marion i ładunku emocjonalnego jaki jest związany z jej przybyciem.

Z wyjściem Comasa film Trapé z gry towarzyskich pozorów przemienia się w festiwal niedopowiedzeń i nieporozumień. Problem w tym, że to co z założenia wydaje się intrygujące (i takim też początkowo jest) w pewnym momencie dramatycznie się rozmywa. Bo o ile wątek Olivii jest perfekcyjnie poprowadzony od początku do końca, a jej rozchwianie emocjonalne jest przejmujące, o tyle historia Eloiego z czasem zatraca swój sens i prowadzi donikąd (choć jest to może też symboliczne, gdyż uchodzi za czarną owcę całej grupy). Kwestionować można irracjonalność zachowań bohaterów – jakże często frustrującą i niezrozumiałą, szczególnie w przypadku Guilly’ego początkowo jawiącego się jako postać bardzo nieoczywista, który z czasem okaże się zwykłym bucem, a chyba nie takie było założenie charakterologiczne scenariusza.

Zobacz również: „Przedszkolanka”, czyli przekleństwo nadgorliwości [RECENZJA]

Problemem Berlin, Barcelona jest złożenie widzowi zbyt wielu obietnic – czy to przy pojedynczych sygnałach zmuszających nas do interpretacji (niczym w “Płomieniach”),  czy przy urwanych dialogach gdy próbujemy wysnuć wnioski co było dalej – które niestety w momencie spełnienia nie są na miare naszych oczekiwań. Każde rozwiązanie jest w pewien sposób rozczarowujące – albo zbyt oczywiste, co przy wcześniejszej subtelności całkowicie burzy narrację Trapé, albo oderwane od rzeczywistości i niczym nieumotywowane.

Niestety, opowieść o grupie znajomych traci również gdy ustawić ją w kontekście innych, głośnych produkcji kina europejskiego. Bowiem wszystko co najlepsze w dziele twórczyni “Bloga” już widzieliśmy – narastające konflikty między przyjaciółmi zamkniętymi w określonej lokacji przywodzą na myśl “Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie” Genovese, wakacyjny rozkład związku “Turystę” Ostlunda, a alienacja w obcym mieście “Pomiędzy słowami” Antoniak.

Choć nie mogę również przesadnie mieszać produkcji z błotem, bo “Berlin, Barcelona” to idealny przykład bardzo poprawnie zrealizowanego kina. Czuć tu znakomity zmysł dramaturgiczny przy pisaniu dialogów, a jedynym bardzo widocznym brakiem jest wtórność całej opowieści. Całe szczęście, że Trapé miał do swojej dyspozycji bardzo utalentowanych aktorów, a w szczególności znakomitą Alexandrę Jimenez, która kreśli poruszający portret zagubionej kobiety u bram macierzyństwa (kwestionując również fakt gotowości do zostania rodzicem).

Zobacz również: „Turn Up Charlie”, ale jednak nie graj tego jeszcze raz, Charlie [RECENZJA]

Jest jednak jedna rzecz, która całkowicie – i do tego bardzo pozytywnie – mnie zaskoczyła. Tytułowy Berlin (choć to jedynie wina naszego tłumaczenia), powodował że spodziewałem się kolejnej laurki dla stolicy Niemiec, długich kadrów obejmujących Bramę Branderburską, gmach Bundestagu i pozostałości Muru Berlińskiego. Na całe szczęście stołeczne miasto jest tutaj jedynie tłem, które nie staje się w każdym kadrze pocztówką zachęcającą do przyjazdu. I ta normalność świetnie potęguje rozterki uczuciowe bohaterów.

Trapé odziera przyjaźń z jej wieczności i opowiada o tym jak czas zmienia ludzi. I mimo że sama obserwacja nie jest niczym oryginalnym czy też zaskakującym, jest tu pewna, bardzo zauważalna, dawka szczerości i przepracowywania osobistych traum. A od tego chyba właśnie jest filmoterapia.


Okiem FilmawkiPublicystykaSeriale

„Templariusze” – S02E02: „The Devil Inside” [RECENZJA]

Martin Reszkie

The Pope is dead, long live the Pope!

William de Nogaret wreszcie osiągnął swój cel. Bonifacy VIII już nigdy nie będzie mu przeszkadzał w spełnianiu woli króla i swojej. Osobisty wymiar tej zbrodni był rysowany przez cały epizod, gdy podczas krótkich wstawek mogliśmy poznać historię młodego de Nogareta. Skazany na tułaczkę po spopieleniu rodziców za herezję Katarów, trzymający urazę i chęć zemsty jako motywator działań od pierwszych odcinków okazywał swoją pogardę do instytucji kościelnych oraz samej postaci Bonifacego.

Jest to bardzo dogodna chwila na to, by zdjąć cały ciężar dramaturgiczny z Toma Cullena, który z byciem twarzą całego projektu radzi sobie co najwyżej przeciętnie. Wprawdzie niewielu pomaga mu w misji ukazania człowieczeństwa Landry’ego, a szkolenie inicjacyjne zafundowane nowicjuszom przez Talosa nie wychodzi poza ramy znanych już nam motywów. Zbliżamy się więc do momentu, w którym będziemy musieli odpowiedzieć sobie na pytanie, czy Landry to postać potrafiąca utrzymać nasze zainteresowanie swoim losem i wyborami.

Kadr z serialu „Templariusze”
Zobacz także: Nasz TOP 30 filmów z lat 2000-2009

Szczerze przyznaję, że nie spodziewałem się tak szybkiego rozwoju sytuacji w Koronie. Czas jednak nagli, Izabela czeka na swojego angielskiego męża, a bękarcia córka Joanny i Landry’ego czeka na odkrycie przez Ludwika, pierworodnego syna króla Filipa. Jego osoba była jedną z tych, których w pierwszym sezonie brakowało mi najbardziej. Jednak decyzja twórców o zmniejszeniu liczby odcinków oraz skrócenia czasu ich trwania może się okazać samobójczą dla odbiorcy. Widać jak na dłoni, że scenarzyści zdali sobie sprawę z ogromnej pustki jaka buchała w widzów podczas pierwszego spotkania. Obawiam się, że teraz możemy otrzymać gmatwaninę niedokończonych wątków, które będą rozeźlać co mniej cierpliwych i nudzić tych mniej wytrwałych.

Ale czas wreszcie przejść do rzeczy. Landry kontynuuje swoje ponowne szkolenie służąc radą dla młodszych i niedoświadczonych. Jest świadom tego, jak wiele zależy od każdego jego gestu, słowa czy decyzji. To brzemię nie jest w stanie wpłynąć na jego moralność. Finalnie więc jego rady zostają odrzucane, próby pomocy karane, a jego pozycja wśród braci zostaje coraz mocniej podkopywana. Landry de Luzon został opuszczony przez Joannę, braci oraz Boga, którego kurczowo chwyta się każdego dnia, szukając szansy na odkupienie. Wydawać by się mogło, że tej absolucji nigdy już nie otrzyma.

Rozpoczęcie serialu od prób budowy więzi Landry’ego z resztą nowicjuszy jedynie podkreśla drogę, którą musi przebyć on samotnie. Nawet jeśli wspólnie wszyscy utworzą ludzką drabinę by wspiąć się na wieżę – to Landry musi dźwigać na swoich barkach ciężar odpowiedzialności za nich wszystkich. A na każde jego potknięcie czekają wszyscy, włącznie z Talosem, który przecież ma wprowadzić go ponownie na łono braci. Zdradzony, napiętnowany, osądzony od czci i wiary, każdego dnia zwraca się do ostatniej instancji – Boga.

Kadr z serialu „Templariusze”
Zobacz także: Omówienie poprzedniego odcinka

Król Filip ma jednak swoje zmartwienia. Nienawiść wobec niewiernej żony, wobec Landry’ego i wszystkiego co reprezentuje zmienia go w osobę, którą znamy z przekazów – władcę gotowego na konflikt z każdym, byleby tylko posiąść i ujarzmić władzę. Niecierpliwość w nim wrze, jednak by obalić potężny i szanowany zakon potrzebuje czegoś więcej aniżeli swojego słowa. Przeciągający się pat wyniszcza go, odziera go z człowieczeństwa. Konfliktuje się z synem-następcą, córką oraz papieżem i jego jakże problematyczną bullą, określającą wyższość władzy duchowej nad świecką. To właśnie dzięki papieskiej nieustępliwości de Nogaret ma szasnę na zemstę na swoim kacie. A ten, pozbawiony protekcji, okazuje się jedynie pionkiem w grze francuskiego dworu, dążącego do maksymalizacji potęgi. Pionkiem, który upada bardzo łatwo, szczególnie pod naporem króla i jego hetmana. Nawet jeśli do końca skomle o swoich przywilejach, prawach i pozycji.

Atmosfera gęstnieje, wątki się rozszerzają, historia wciąż kroczy w dobrą stronę. Oby tak pozostało jak najdłużej. Landry de Luzon ma jeszcze przecież wiele do udowodnienia, a król Filip i de Nogaret wiele do osiągnięcia.

Kolejny odcinek Templariuszy będziemy mogli zobaczyć już we wtorek, 9 kwietnia na HBO oraz platformie HBO GO.


Zobacz także: Recenzję #1 odcinka, oraz recenzję #3 odcinka.

Recenzje

TOP 30 najlepszych filmów z lat 2000-2009

Redakcja Filmawki

Ten dzień musiał kiedyś nadejść. Dziś – tj. 2.04 roku 2019 – Filmawka jako strona internetowa, obchodzi swoje pierwsze urodziny. Gdy rok temu zaczynaliśmy działać nikt nie spodziewał się, że Wasza aktywność i wsparcie pozwoli nam tak szybko się rozwijać. Więc – co najważniejsze – Dziękujemy! Za to że jesteście, za to że motywujecie nas by chodzić na wszystkie filmy – te gorsze (by może was od nich uratować) i te lepsze (byście nie ominęli żadnej kinowej perły), a przede wszystkim za to że nas czytacie i chcecie dla Filmawki jak najlepiej.

Z tej okazji całą redakcją zdecydowaliśmy się przygotować pierwsze tak duże zestawienie w historii naszego portalu. Wybraliśmy 30 najbliższych naszemu sercu produkcji z lat 2000-2009. Nie zabraknie w nim współczesnych klasyków pokroju Quentina Tarantino i Paula Thomasa Andersona, ale zobaczycie tu też parę mniej znanych, a jakże znakomitych produkcji. Oczywiście – jest to ranking subiektywny, przesiąknięty nostalgią, tęsknotą i wspomnieniami dzieciństwa. Ale co za tym idzie – bardzo szczery!


30. WALL·E (2008) – reżyseria Andrew Stanton 

Otwierająca naszą listę produkcja może wydać wam się dziwna, jakoby nie pasująca do reszty stawki składającej się z uniwersalnych arcydzieł pokroju “Spragnionych miłości”. Jednak to co może wydawać się początkowo wadą – całkowite nieprzystosowanie do rzeczywistości, zarówno tej gatunkowej jak i kinematograficznej, Wall-E przekuwa w swoją największą zaletę. Bo o ile nie uświadczymy tutaj typowych dla produkcji Pixara zabawnych dialogów przesiąkniętych popkulturowymi nawiązaniami, to w ich miejsce dostaniemy wyciszoną opowieść o samotności, miłości i pragnieniu lepszego jutra.

Do tego Wall-E jest prawdopodobnie najpiękniejszym filmem Pixara jaki powstał. Każdy kadr jest tutaj przemyślany, każda lokacja ma swoją własną duszę – czy to post apokaliptyczna ziemia przypominająca lokacje z pierwszego “Fallouta”, czy futurystyczny statek utrzymujący przy życiu ludzi, będący mieszanką bessonowskiego “Piątego elementu” i “Łowcy androidów”. Stanton w swoim najbardziej znanym dziele przypomina widzowi, że nie potrzeba wielu słów by opowiedzieć piękną historię. A jeszcze lepiej jeśli będzie ona miała wydźwięk proekologiczny.  (Maciej Kędziora)

Kadr z filmu WALL·E

29. Wesele (2004) – reżyseria Wojciech Smarzowski

Wiesław Wojnar (Marian Dziędziel), szanowany magnat na podkarpackiej wsi, wyprawia swojej córce ślub. Nie szczędzi na niego grosza, bo „pan Wojnar jest szczodrym człowiekiem”, więc wesele jest naprawdę pompatyczne. Jednak jest to ten typ imprezy, gdzie, niczym w filmie Climax Gaspara Noé (obraz ten od Wesela różni się przede wszystkim liczbą nawiązań do Fargo), nic nie idzie zgodnie z planem. Wszyscy piją do nieprzytomności, najlepiej bawią się przy disco polo, a jak przekonuje panna młoda – chłopy tylko czekają, żeby spuścić komuś wpi…dol. Mnogość wątków i niesamowite tempo sprawiają, że cały seans to nie tylko słodko-gorzka rozrywka, ale przede wszystkim swoista panorama polskiej mentalności, w której każdy z nas dojrzy chociaż cząstkę samego siebie.

Wesele tak bezkompromisowo obnaża rodzimą „polskość”, że nawet po czternastu latach trudno opędzić się od stawianych przez film zarzutów. Podejmuje on problemy, które głęboko wpisane są w naszą mentalność, uderzają w narodową tożsamość zbiorowości, która zdaje się od wieków odgrywać ten sam chocholi taniec. Wesele może nie być zupełnym strzałem w dziesiątkę, lecz jest czymś dosadniejszym. Jest strzałem w potylicę. (Michał Piechowski)

Kadr z filmu “Wesele”

28. Pusty dom (2004) – reżyseria Ki-duk Kim 

Pod względem wrażliwości na doznania wizualne kultura Dalekiego Wschodu leży przynajmniej dwie półki wyżej niż jej zachodnia odpowiedniczka. Fakt ten widoczny jest zaś najdokładniej w tak kameralnych i prostych historiach obrazkowych jak Pusty dom Kim Ki-duka. Zbudowany z subtelnych, ledwo dostrzegalnych, starannie ukrytych sygnałów i znaczeń melodramat przyczynił się do pełnej nobilitacji kina koreańskiego w nurcie światowej kinematografii artystycznej, ukazując, że sumiennie przygotowany film gatunkowy może urastać do rangi sztuki i niekoniecznie wiązać się z postmodernistyczną grą intertekstem.

Wszystko, co czyni bowiem film Kima wielkim, znajduje się właśnie w małościach, w narracyjnych drobiazgach, które umiejętnego widza nagradzają jedną z najpiękniejszych miłosnych puent w historii najpiękniejszych miłosnych puent. Marną naśladowczynią w tym względzie starała się być Ildiko Enyedi i jej Dusza i ciało, ale na szczęście i ku chwale statusu kinematografii pamięć hibernuje jedynie największych. I w tym gronie Pustego domu z pewnością nie zabraknie.(Tomasz Małecki)

Kadr z filmu “Pusty dom”

27. Upadek (2004) – reżyseria Oliver Hirschbiegel 

Podziemia Kancelarii Rzeszy, Berlin, 1945 rok. To tu rozgrywają się ostatnie dni i godziny z życia Adolfa Hitlera. Wiekopomny obraz Olivera Hirschbiegela okazał się z biegiem lat jednak czymś o wiele potężniejszym niż jeno ciekawą relacją łabędziego śpiewu Führera i całego jego imperium. “Upadek” to dramat wojenny najwyższej próby, tragedia nie tylko topowych notabli totalnego reżimu, ale też tragedia pokolenia, które zawierzyło im całe swe życie. Jedni z łatwością mogliby oskarżać twórców o wybielanie bezsprzecznych zbrodniarzy, o spoufalanie się i wzbudzanie empatii wobec nazistów. Stąd właśnie film Hirschbiegela jest tak odważny i humanistyczny – przedstawia tych absolutnie oplutych przez ludzkość degeneratów historii w ich finalnych chwilach po prostu jako ludzi.

W klaustrofobicznym bunkrze Kancelarii Rzeszy nie rozgrywają się dantejskie sceny, ale agonalne wzniesienia i przedśmiertne intymności. Hitler dalej żyje w świecie idealistycznych sprzeczności mimo usilnych prób jego sztabu, by go z niego wyrwać. Ulice niemieckiej stolicy obserwujemy jak przez mgłę, wroga prawie nie widać, ale żołnierze pod fatalnym ostrzałem muszą się walnie wycofywać. Upadek to tytuł niepozostawiający wątpliwości. To koniec III Rzeszy, fin de siècle najgorszej wojny w historii. Ale ma w sobie jednak coś współczującego, bardzo niejednostronnego, ale również hekatombicznego. Niemieckie “Der Untergang” tłumaczy się też jako “zagłada”. Zagłada opowiedziana z taką wrażliwością, historycznym zrozumieniem i depresyjną antycypacją. (Kamil Walczak)

Kadr z filmu “Upadek”

26. Dogville (2003) – reżyseria Lars von Trier 

Uwielbiam te filmy Larsa von Triera, w których ukrywa on swoje upodobanie do mnożenia symboli, a skupia się przede wszystkim na psychice bohaterów. Przykładem takiej pracy jest właśnie “Dogville”, najdoskonalsze dzieło duńskiego reżysera, będące przejmującym studium nietolerancji członków niewielkiej społeczności względem przyjezdnej Grace. Rozegranie tego wszystkiego na scenie teatralnej i z niewielką liczbą rekwizytów pomaga zrozumieć, w jakim świecie przyszło żyć bohaterce. Brak ścian, brak prywatności, brak miejsca na własne zdanie i osobiste potrzeby, wokół jedynie góry i głusza.

Von Trier przedstawia świat, w którym siła zawsze zniszczy niewinność, dopóki nie znajdzie się chociaż jeden buntownik zdolny do przełamania tego korowodu przemocy. Natomiast wcielająca się w główną bohaterkę Nicole Kidman gra tak, jak gdyby od tego zależało jej życie. Może rzeczywiście tak było, może rzeczywiście uciekała przed dojmującą beznadzieją zapomnianego przez Boga miasteczka. (Marcin Kempisty)

Kadr z filmu “Dogville”

25. Dzień świra (2002) – reżyseria Marek Koterski 

Ulubiony film polskiej inteligencji, a przynajmniej tych, którzy się zapisują do tej grupy. Najśmieszniejsza komedia dla innych, widzących w perypetiach bohatera krzywe odbicie ich własnego losu.

Tymczasem “Dzień świra” jest przerażającym studium alienacji Adasia Miauczyńskiego, brawurowo granego przez Marka Kondrata, dla którego każdy dzień jest niczym wędrówka na Golgotę. Bezowocna praca w szkole w roli nauczyciela znakomicie rymuje się obecną sytuacją polityczną, gdy człowiek wykształcony i oczytany zderza się z rozwrzeszczaną hałastrą, by później dostawać za to marne grosze. Poza miejscem pracy nie jest lepiej, gdy wszędzie musi zderzać się z chamstwem, małostkowością i zwykła zawiścią, naszym chlebem powszednim. Może i rzeczywiście niekiedy pojawia się po jego zgranych bon motach uśmiech na twarzy, ale później musi on zostać zasłonięty wodospadem łez, gdy okazuje się, że kilkanaście lat po premierze “Dnia świra” niewiele się w Polsce zmieniło.

Ponadto reżyser Marek Koterski, bazując najpewniej po częstokroć na własnych przemyśleniach, tworzy portret neurotyka uwikłanego w chorą relację z matką i nie lepszą z synem, wychowywanym, mówiąc delikatnie, w sposób kontrowersyjny. Mężczyzna stara się jak może, nie chcę popełniać błędów ojca, lecz jest skazany na porażkę, skoro nie potrafi emocjonalnie otworzyć się na innego człowieka.
Tytułowy świr zachowuje się momentami jak błazen z tragedii Szekspira, jedyny uświadomiony, ze wzrokiem przenikającym powierzchowność rzeczywistości i potrafiący w niej ujrzeć znacznie więcej, aniżeli zwykli zjadacze chleba. Wyciągnął kartę błazna, więc zmuszony jest funkcjonować w rytm swoich fobii, na zasadach ustalonych przez społeczeństwo, z którym nie łączy go nic więcej poza wspólnie zamieszkiwaną przestrzenią. Niezdolny do wyrwania się z korowodu natręctw, tkwi w swojej smutnej egzystencji, szepcząc nienawistną modlitwę zniszczenia, prosząc o zesłanie zagłady na tę przeklętą ziemię. (Marcin Kempisty)

Kadr z filmu “Dzień świra”

24. Lewy sercowy (2002) – reżyseria Paul Thomas Anderson 

Paul Thomas Anderson przyzwyczaił nas do silnych, charyzmatycznych postaci. Dostarczył nam przecież Dirka Digglera, Daniela Plainview czy Lancastera Dodda. Tym większy odczuwam podziw wobec kunsztu Amerykanina, który wraz z Adamem Sandlerem stworzył charakter zupełnie oderwany od andersonowskiego świata. Zresztą, chyba każdy zgodzi się z tym, że samo poprowadzenie Sandlera po pierwszą i jak na razie jedyną nominację do poważnej nagrody festiwalowej może uchodzić za swego rodzaju cud czy wyraz nadludzkiego wysiłku reżysera. Trzeba jednak oddać cesarzowi co cesarskie – Barry Egan to z całego panteonu zagubionych, niepewnych siebie, wytrąconych z równowagi oraz dyskretnie nieszczęśliwych jedna z najbardziej szczerych i bliskich sercu odbiorcy kreacja.

Wraz ze stojącą na najwyższym poziomie realizacyjną maestrią Andersona oraz niepowtarzalnym blaskiem rudej czupryny Phillipa Seymoura Hoffmana daje nam to bezprecedensowy obraz pełen miłości, pasji, traumy i prób odnalezienia odrobiny szczęścia w życiu wypełnionym goryczą i smutkiem. (Martin Reszkie)

Kadr z filmu “Lewy sercowy”

23. Harmonie Werckmeistera (2000) – reżyseria Bela Tarr 

Chyba nie ma drugiego filmu tak poważnie i przejmująco traktującego o niszczącej sile rewolucji. Oto do węgierskiej wsi przyjeżdża cyrk z tajemniczym “Księciem” i wypchanym wielorybem, którego obserwacja nie przynosi nikomu okazji do śmiechu. W pewnym momencie coś się zmienia, potrzeba zmian narasta, frustracje sięgają zenitu, aż w końcu sprawiedliwość zostaje zakładnikiem wziętym w ręce wygłodniałego ludu.

Béla Tarr tworzy wybitne czarno-białe dzieło, w którym niewinna jednostka zostaje zgnieciona przez “Ducha Historii”. Przejmujący film Węgra jest pełen symboli i metafor, a jednocześnie tak dosłowny, jak dosłowne potrafią być gilotyny spadające na głowy przedstawicieli ancien regime’u. “Harmonie Werckmeistera” to pocztówka z okresu prawdziwego końca historii, gdy rozum ustępuje uwalniającym się atawizmom. (Marcin Kempisty)

Kadr z filmu “Harmonie Werckmeistera”

22. Shrek 2 (2004) – reżyseria Andrew Adamson/ Kelly Asbury/ Conrad Vernon

Z sequelami jest ten problem, że nie tyle nie dorównują oryginałom, co że często są ich trawestacją. Tutaj jest podobnie, z tym że Shrek 2 jest transgresją jedynki. To niemal bezprecedensowy tygiel popkulturowych referencji, skrajnie wyrazistych postaci, rozprawienia się z familijnymi animozjami w stylu baśniowego terapeuty z Zasiedmiogórogrodu. Jerzy Stuhr określił tę część jako posiadającą “więcej metafizyki”. Oczywiście w tym bajkowym sensie, ale nie pomylił się ani trochę. Jeśli po 15 latach to zakrawa o anachronizm, no to trudno, ale Shrek 2 to emanacja inteligenckiej rozprawy, łącząca rubaszność i finezję prostego żartu z bardziej rozbudowanymi formami fabularnymi czy językowymi. I tym razem polscy tłumacze spisali się na medal i unieśmiertelnili opowieść o niesnaskach ogrzego małżeństwa w baśniowymi Hollywood wieków średnich.

Poza ikonami z części pierwszej (patrz miejsce 5.), animacja huczy od potężnych tuzów drugiego planu: Kota w Butach, Króla Harolda, Księcia z Bajki, Wróżki Chrzestnej czy Brzydkiej siostry Kopciuszka, która jest dziełem m.in. szanownego głosu Wojciecha Manna. Shrek 2 funkcjonuje w naszej świadomości jako absolut kultu, większość z nas obejrzała go co najmniej kilkakrotnie i nie zamierza na tym poprzestać. Czemu? Bez racjonalizowania, to nieironicznie inteligentnie poprowadzona historia z całą paletą wzruszeń i śmieszków, znakomicie napisanych bohaterów, wpisująca się w kanwy scenariopisarskiego geniuszu, jak i akuratnego zastosowania kolorowej kreski, przez co całe królewskie miasto pełne napuszonych mieszczuchów, opresyjne milicja rządowa ścigająca ciasteczkowego potwora czy biuro usług Wróżki Chrzestnej i jej fabryka eliksirów – faktycznie mieszczą się w granicach absurdu. Oglądam co roku, to nie może być sentyment. To miłość. (Kamil Walczak)

Kadr z filmu “Shrek 2”

21. Spragnieni miłości (2000) – reżyseria Kar Wai Wong 

Moją pierwszą tapetą na telefonie był kadr ze „Spragnionych Miłości”. Tony Leung siedzi pochylony nad biurkiem, opiera głowę o rękę, z której wystaje papieros, a dym unosi się nad jego postacią, formując kłęby pod sufitem. Gdzieś w tle pobrzmiewają subtelne skrzypce, korytarze wypełnia żółte światło, a z cienia wynurza się czerwona jak serce sukienka. Mężczyzna i kobieta. Stoją naprzeciwko i patrzą – nie na siebie. W ich smutnych spojrzeniach widać każdą emocję. Ale nie miłość. Nikt w kinie tak bardzo jej nie pragnął, jak pani Chaw i pan Chow. Noce, które spędzają nie są jednak kochaniem, lecz wspólnym dzieleniem samotności.

Największym grzechem Wong Kar-Waia nie jest skuszenie mnie do palenia fajek. Jest nim to, że przez niego zapragnąłem nieszczęśliwie kochać. (Wiktor Małolepszy)

Kadr z filmu “Spragnieni miłości”

20. Powrót (2003) – reżyseria Andriej Zwiagincew

Powrót, czyli pierwszy film pełnometrażowy Andrieja Zwiagincewa, to pełna symboliki, niesamowita opowieść, z pozoru zaskakująca swoją prostotą. Traktuje ona o dwójce braci, którzy zostają zabrani w podróż przez ojca, który po 12 latach postanowił wrócić do swojej rodziny. Akcja filmu przedstawia siedem dni, w których zawarty jest cały ogrom wydarzeń, które bardziej uważny widz może interpretować na różne sposoby, zwłaszcza biorąc pod uwagę przewijającą się przez cały film symbolikę sakralną.

Sam film dał dobrą zapowiedź tego, jak wielkim twórcą jest Andriej Zwiagincew. Wszystko dlatego, że nagradzany w późniejszych latach zarówno za Niemiłość jak i Lewiatana reżyser właśnie w 2003 roku, tworząc ten film, ustanowił sobie niezwykle wysoką poprzeczkę Ostatecznie, okazała się ona możliwą do przeskoczenia. Mimo tego, Powrót przez wielu uważany jest wciąż za jego największe dzieło. (Bartek Rusek)

Kadr z filmu “Powrót”

19. Oldboy (2003) – reżyseria Chan-wook Park

“Oldboy” wrzuca nas w sam środek akcji, a wielu widzów wrzucił w południowokoreańskie kino, gdyż to jedna z najbardziej znanych produkcji z tamtych stron. Dzieło Parka Chan-wooka przeszło przez świat jak burza, zgarniając w 2004 ogrom nominacji i nagród, w tym drugą nagrodę w Cannes. To ten rzadki rodzaj filmu chwalonego zarówno przez krytyków jak i niedzielnych widzów.

Dla mnie siła “Oldboya” tkwi w całkowitym oddaniu historii opowiedzianej przez reżysera w sposób tak intensywny, że nie pozostaje nam nic innego jak siedzieć wpatrzeni w ekran niczym główny bohater Oh Dae-Su więziony w pokoju z telewizorem przez 15 lat. To historia starcia dwóch zemst, brutalna we wręcz poetycki sposób, ale pozbawiona autoironii wielu amerykańskich filmów o podobnej tematyce. Ciężko też w “Oldboyu” doszukać się akcentów humorystycznych. Kiedy stawiamy się na miejscu bohatera, sami zaczynamy zanurzać się wgłąb naszych największych lęków i najbardziej podstawowych instynktów. I choć prawda zwykła wyzwalać, w świecie “Oldboya” jest najostrzejszym z narzędzi zbrodni.

Jeśli jeszcze nie widzieliście tej koreańskiej perły i udało wam się uniknąć spoilerów przez ponad 15 lat od premiery, możecie niczym po wyjściu z niewoli otworzyć się na świetny seans. Jeśli “Oldboy” już za wami, zawsze możecie sprawdzić pozostałe tytuły z Trylogii Zemsty Parka Chan-wooka. (Michał Palowski)

Kadr z filmu “Oldboy”

18. Władca pierścieni: Drużyna pierścienia (2001) – reżyseria Peter Jackson

Będę z Wami szczera. Pierwszy raz „Drużynę pierścienia” zobaczyłam dopiero w tamtym roku. Jakoś nie mogłam zebrać się do odkrycia Śródziemia, prawdopodobnie dlatego, że wiedziałam iż będzie to jedna z moich najważniejszych popkulturalnych przygód. Po części tak było. Drużyna pierścienia to najlepszy filmowy synonim słowa „przygoda”, jaki dotąd poznałam. Swoim hartem deklasuje „Insygnia śmierci” czy „Nową nadzieję” i sprawia, że na ekranie nie widzimy wykreowanego przez Petera Jacksona świata a widzimy TEN świat. W Śródziemie i przygodę przed którą jesteśmy postawieni w tej produkcji chyba nie da się nie zatopić. (Maja Głogowska)

Kadr z filmu “Drużyna pierścienia”

17. Spirited Away: W krainie Bogów (2001) – reżyseria Hayao Miyazaki 

Wydana w 2001 roku przełomowa animacja Studia Ghibli we współpracy z Disneyem nie tylko zrewolucjonizowała połączenie tradycyjnej animacji z komputerowymi efektami, ale też na zawsze zapisała się w pamięci setek tysięcy, jeśli nie milionów widzów, dzięki charakterystycznej dla sztuki japońskiej harmonii barw, kształtów i dźwięków. Mistyczne, często przerażające przygody małej Chichro splatają w sobie elementy religii i dojrzewania psychologicznego, stawiając na drodze naszej bohaterki coraz to nowe problemy, częstokroć wymagających od nastolatki podejmowania bardzo niebezpiecznych decyzji. W tle przejawia się znany motyw szacunku dla przyrody, zaś całość jest po prostu spektakularnym pokazem przepięknego wnętrza umysłu Miyazakiego. (Konrad Bielejewski)

Kadr z filmu “Spirited Away”

16, Zakochany bez pamięci (2004) – reżyseria Michael Gondry 

Nikt mnie tak nie łapie za serce jednocześnie masując fałdy mózgownicy, jak Charlie Kaufman. Dlatego też żałuję, że nie udało się wcisnąć do top10 „Eternal Sunshine of the Spotless Mind” (wybaczcie, nie będę używał karykaturalnego polskiego tytułu). Współpracując z teledyskowym specjalistą od surrealizmu – Michaelem Gondrym – stworzyli jeden z najbardziej przejmujących i nieoczywistych formalne filmów poprzedniej dekady. Wzruszający, wzbogacony unikalnymi popisami aktorskimi Kate Winslet i Jima Carrey’a, wielopoziomowy, ale łatwy do przyswojenia. Kafkowskie zagubienie w tunelu wspomnień i jednocześnie paniczny strach przed ich utratą. Główna pozycja na blogu każdej filmowej tumbleriny.

Przy tym wszystkim o czym „ten film jest”, najbardziej mnie ujmuje jego prosty romantyzm. Wiara, że prawdziwe uczucie w jakiś metafizyczny sposób potrafi nakierować na siebie dwoje ludzi. Jest w tym pewnie pretensjonalność, na pewno naiwność i na pewno pewno spora dawka twórczej fantazji. Lecz, parafrazując Zagajewskiego, tym jest dla mnie kino – poszukiwaniem blasku. Wiecznego blasku słońca, gdy w alejach miasta bezgłośnie pracuje ciemność. (Wiktor Małolepszy)

Kadr z filmu “Zakochany bez pamięci”

15. Przed zachodem słońca (2004) – reżyseria Richard Linklater

Początek XXI wieku był dla Richarda Linklatera pasmem sukcesów – jego “Życie świadome” zostało pokochane przez krytyków, “Szkoła Rocka” podbiła amerykański box office, a “Taśma”, mimo swojego formalnego minimalizmu, również zyskała uznanie widzów. Może właśnie dlatego niesiony dobrą falą twórczych natchnień Linklater zdecydował się na powrót do opowieści o Jesse i Celine.

“Przed zachodem słońca” opiera się na podobnych założeniach co część pierwsza – Jesse i Celine ponownie spotykają się przypadkiem w wielkiej, europejskiej stolicy (tym razem nie jest to jednak Wiedeń a Paryż) i znów ograniczeni czasowo – tym razem przez wieczorny samolot do Stanów, konsumują swoją relację. Tym razem jednak nie ma między nimi niepewności pierwszych, wspólnych chwil – w jej miejsce pojawia się niewymowny żal, że 9 lat temu im nie wyszło, że wizja czekania na ponowne spotkanie za bardzo ich spłoszyła.

Trudno wskazać nie tylko w wyznaczonych ramach naszego zestawienia, ale i w historii kina równie szczerą i realistycznie napisaną relację. Dzieje się tak dlatego, że trudno rozdzielić, w których momentach na ekranie oglądamy Ethana Hawke’a, a w których Jesse’ego. W których Julie Delpy, a w których Celine. By po chwili uświadomić sobie, że wcale nie musimy tego wiedzieć i pozwolić sobie na odpłynięcie i na to by chwila spędzona w ich świecie trwała jak najdłużej.   (Maciej Kędziora)

Kadr z filmu “Przed zachodem słońca”

14. Nieodwracalne (2002) – reżyseria Gaspar Noe 

Marcus i Pierre, dwójka poranionych i odurzonych mężczyzn, trafia do więzienia. To koniec ich historii, ale dopiero początek ich cierpienia. Wspomnienie tragicznych wydarzeń minionej nocy dopiero zaczyna kiełkować w ich skołatanych umysłach, a paranoiczny i stroboskopowy styl prologu oddaje tylko ułamek tego, co przeżywać musi każdy z nich. W ten sposób rozpoczyna się trzeci pełnometrażowy film Gaspara Noé, czyli opętańcza podróż rollercoasterem, nad którym utracono kontrolę i który, paradoksalnie, właśnie zaczyna zwalniać. Każda sekunda przybliżająca wagonik do pełnego zatrzymania uspokaja jego pasażerów, ale zarazem przeraża ich. Dosłownie za chwilę przestanie grozić im śmiertelne niebezpieczeństwo i przyjdzie czas na zmierzenie się z konsekwencjami już dokonanych zniszczeń.

Możliwe dzięki odwróconej chronologii stopniowe “spuszczanie pary” sprawia, że każda kolejna scena filmu przybliża do harmonii, ale jednocześnie oddala od pożądanego ukojenia. Początkowa przemoc i agresja ustępują miejsca akceptacji i zrozumieniu, ale już obecne rany okazują się niemożliwe do zabliźnienia. To, co powinno było pomóc, rozjątrza tylko wewnętrzne cierpienie. Okazuje się, że argentyńsko-francuski reżyser w niemożliwych do zapomnienia i tragicznych w skutkach imprezach specjalizował się na długo przed premierą Climaxu.

Nieodwracalne to arcydzieło sztuki filmowej w pełnym tych słów znaczeniu. Bo jeżeli celem kinematografii było kiedykolwiek połączenie w swoim obrębie pierwiastków tak sprzecznych i pochodzących z tak różnych estetyk, to rzadko kiedy udało się to komuś lepiej niż Gasparowi Noé. Żywa, osaczająca ścieżka dźwiękowa zderza się tutaj z VII symfonią Beethovena, miłość ściera się z nienawiścią, a wyczerpująca praca kamery i feeria migotliwych świateł to przeciwwaga dla momentów wyciszenia i harmonijnego spełnienia.

NFZ nie miało racji. Czas wcale nie leczy ran. (Michał Piechowski)

Kadr z filmu “Nieodwracalne”

13. Mroczny Rycerz (2008) – reżyseria Christopher Nolan 

Odosobnienie z wyboru. Ciasny, spowity mrokiem pokoik hotelowy, a na półce komiksy. Męczący proces nakładania makijażu i godziny spędzone przed lustrem – choć na poczet zalet „Mrocznego Rycerza” zalicza się wiele, to najważniejszym elementem filmowej składanki pozostaje po dziś dzień niezapomniana kreacja Jokera w wykonaniu Heatha Ledgera. Wydane w 2008 roku arcydzieło kina superbohaterskiego wciąż zachwyca, zaciekawia i przeraża. Pełna surowego stylu kinematografia Nolana, pulsująca szaleńczym, mrocznym rytmem ścieżka dźwiękowa Hansa Zimmera i anarchia – druga część trylogii Nolana ukazuje nam paskudne oblicze szaleństwa i chaosu oraz straconych nadziei, dlatego warto co jakiś czas sobie ten film przypomnieć. (Konrad Bielejewski)

Kadr z filmu “Mroczny rycerz”

12. Synekdocha. Nowy Jork (2008) – reżyseria Charlie Kaufman 

W swoim debiucie reżyserskim Charlie Kaufman stworzył niesamowitą, ponadczasową produkcję. Synekdocha, Nowy Jork to tytuł, w którym ukazane zostało zatracenie artysty, który dąży do stworzenia dzieła idealnego. Ma nim być realistyczna sztuka teatralna… o życiu. W efekcie otrzymujemy historię balansującą na krawędzi rzeczywistości i fikcji, w której centrum znajduje się Caden Cotard, w którego wcielił się znakomity Philip Seymour Hoffman. Sam główny bohater jest docenianym reżyserem teatralnym o artystycznym podejściu do życia, który szuka inspiracji we własnych doświadczeniach.

W efekcie, wspomniana postać, początkowo nieświadomie, staje się głównym bohaterem swojej wiecznie niedokończonej sztuki, mającej stanowić jego opus magnum. Cały film, wraz z główną postacią niszczejącego, dążącego wręcz do samozniszczenia Cotarda, stawiam w ścisłej czołówce każdego swojego rankingu. Całość, zarówno ze względu na samą tematykę jak i jej przedstawienie, można moim zdaniem nazwać duchowym następcą genialnego 8 ½ Federico Felliniego, przerzuconą do współczesnych czasów. (Bartek Rusek)

Kadr z filmu “Synekdocha. Nowy Jork”

11. Kill Bill 2 (2004) – reżyseria Quentin Tarantino

Finał duologii Quentina Tarantino zawsze wydawał mi się mniej epicki niż jego poprzedniczka. Czemu? Prawdopodobnie dlatego, że pierwszą część „Kill Bill” zakończyła genialna sekwencja walki panna młoda kontra cały japoński, mafijny światek. Tu, mimo tego, że również byliśmy świadkami genialnych świat żadna z nich nie była przygotowana z tak wielkim rozmachem co w części poprzedniej… Ale czy to źle? Kill Bill 2 to film nader subtelny i to właśnie sceny z tej części częściej spowijają moje myśli. Panna młoda padająca podczas zabawy z ukochaną córką czy finalizująca swoją zemstę poprzez kilka delikatnych pchnięć prosto w serce swojego ukochanego. Od drugiej części „Kill Bill” nie należy wymagać rozmachu pierwszej, a szukać w nim jego własnych zalet, choć Tarantino każe nam je traktować jako spójną całość. (Maja Głogowska)

Kadr z filmu “Kill Bill 2”

10. Gwiezdne Wojny III. Zemsta Sithów (2005) – reżyseria George Lucas 

Filmowi Autorzy zazwyczaj rekrutowali się ze środowisk rewolucyjnych, lewicowych intelektualistów, straceńczych nihilistów i ogólnie postępowych myślicieli. Ilu z nich pochodziło jednak z konserwatywnego otoczenia hollywoodzkich producentów? Odpowiedź brzmi: jeden. George Lucas już zawsze będzie funkcjonował w społecznej świadomości jako twórca najbardziej kasowego modelu biznesowego w historii przemysłu rozrywkowego, lecz niewielu zdaje sobie sprawę, jak osobista jest twórczość oraz sam model artystyczny ojca gwiezdnowojennej marki. Coś, co dało początek modzie tzw. “Kina Nowej Przygody”, było jedynie przedsmakiem tego, co w rzeczywistości stanowiło definicję filmowej produkcji w oczach i sumieniu Lucasa.

Cała trylogia prequelowa, której włóczni grotem jest Zemsta Sithów, uchodzi za obiektywną, techniczną mieliznę, dzięki czemu łatwo przeoczyć faktyczną jakość, drzemiącą w każdej klatce tego 140-minutowego metrażu. Tą jakością nie jest bowiem argument siły, którym darzy nas większość współczesnych blockbusterów, a siła argumentu i sugestii. Przepełniona najbardziej prozaicznymi (acz nie trywialnymi) archetypami i etosami historia Wybrańca razi niekonsekwencją swej realizacji (i iście Bressonowską szkołą aktorska), czarując przy tym potęgą swej symbolicznej oraz aforycznej wartości, która przedstawiana jest tu jednak w sposób oddarty ze wszelkiego mimetyzmu i ambicji obrazonaśladowczej. Wszystkie ewolucje, następstwa, konsekwencje i wnioski Lucas uzyskuje poprzez odwołanie nie do ekranowej widzialności, tylko do ponadindywidualnej świadomości i ogólnej, etycznej tożsamości zbiorowości przynależnej każdemu z nas, tworząc coś w rodzaju realnego przeżycia ponad-filmowego. Za każdym razem, gdy dane jest mi uczestniczyć w Zemście.. płaczę. Musi być więc coś na rzeczy. (Tomasz Małecki)

Kadr z filmu “Gwiezdne Wojny III: Zemsta Sithów”

9. Władca Pierścieni. Powrót króla (2003) – reżyseria Peter Jackson

Trylogia Władcy Pierścieni to jeden z nielicznych przypadków, w których ciężko powiedzieć co lepsze – książka, czy filmy. A także jeden z tytułów, którego praktycznie nie trzeba nikomu przedstawiać. Powrót króla, kolejna część świętej trójcy Jacksona, to nie tylko fantastyczne zwieńczenie fantastycznej trylogii. To jeden z najlepszych filmów, jakie było i będzie dane zobaczyć ludzkości, absolutnie bezkonkurencyjnie rozbił bank nagród w 2004 roku. Karmi nas tym samym co poprzednie części, w widowiskowy sposób domykając historię Trzeciej Ery Śródziemia tak niezapomnianymi scenami jak szarża Rohirrimów na polach Pelennoru, czy bitwa pod Czarną Bramą. Tworzy niesamowitą przepaść w jakości ekranizacji filmów fantasy, która nawet po ponad dekadzie wydaje się być nieprzekroczona. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że Powrót króla jest wszystkim tym, czym chciałby być marvelowskie Infinity War i Endgame. (Mikołaj Krebs)

Kadr z filmu “Władca Pierścieni. Powrót króla”

8. Bękarty Wojny (2009) – reżyseria Quentin Tarantino

W czasach gdy wielu skłaniało się do poglądu, że Quentin Tarantino był wypalonym fenomenem lat 90. amerykański reżyser postanowił pokusić się o pierwszy w swoim dorobku film osadzony w realiach historycznych, a konkretnie drugiej wojny światowej. Nie byłby jednak sobą, gdyby tej historii nieco nie ubarwił, a zręby tego założenia znamy niemal wszyscy: oto francuska właścicielka kina planuje przeprowadzić zamach na najwyższych dygnitarzy III Rzeszy przy pomocy elitarnego komanda pogromców nazistów złożonego z amerykańskich Żydów. Wszystko to obficie skąpane w czarnym humorze i makabresce z bogatymi nawiązaniami do klasyki wojennego kina z lat 60. w rodzaju “Tylko dla orłów” czy “Wielkiej ucieczki”.

Sięgnięcie po nowe aktorskie twarze, wśród których wyróżniają się szczególnie Melanie Laurent i Christoph Waltz pozwoliło Tarantino stworzyć obraz fascynujący i dostarczający dzikiej wręcz satysfakcji z oglądania alternatywnej wersji historii. Film był wielkim box office’owym hitem i można z całą pewnością powiedzieć, że położył podwaliny pod dzisiejszą popularność reżysera, która sprawia, że dla wielu “Once Upon a Time in Hollywood” jest najgorętszą premierą roku. (Maksymilian Majchrzak)

Kadr z filmu “Bękarty wojny”

7. Władca Pierścieni. Dwie wieże (2002) – reżyseria Peter Jackson

Zaznajomieni z tolkienowską trylogią zapewne świadomi są tego, że najbardziej oddaloną od literackiego oryginału jest środkowa część filmowej adaptacji Petera Jacksona. Nikt jednak nie może z całą stanowczością stwierdzić, że te zmiany wywarły negatywny wpływ na obraz.

I chociaż spór pomiędzy fanami o to, która z części jest tą najlepszą, to warto przypomnieć, że jedynie w „Dwóch Wieżach” Jackson nie zatracił się w efektach generowanych komputerowo, przez co nawet teraz, po grubo ponad dekadzie starcie o Helmowy Jar/Rogaty Gród (w zależności czy przyjąć nazewnictwo filmowe czy książkowe) wygląda świeżo, w przeciwieństwie do wielu scen w Morii czy szarży Umarłych z Dunharrow.

To właśnie takie małe detale decydują o tym, który film z jednej z najwybitniejszych serii w historii kina jest tym najlepszym. Jednak moim zdaniem (i najwyraźniej zdaniem całej redakcji), to właśnie w środkowym filmie Jackson dał wyraz swoich reżyserskich możliwości oraz umiejętności przepisania ogromnego materiału źródłowego jaki pozostawił po sobie Tolkien na wymagający język obrazu, dźwięku i czasu ograniczonego do trzech godzin. (Martin Reszkie)

Kadr z filmu “Władca pierścieni. Dwie wieże”

6. Między słowami (2003) – reżyseria Sofia Coppola 

Prawdopodobnie Sofia Coppola na tej liście wielu z was zaskoczyła. W końcu czytacie top filmów pierwszej dekady XXI wieku – i to samo w sobie niesie pewne oczekiwania – faworyzując tytuły zrealizowane z rozmachem, o tematach większych niż życie, imponującym budżecie, z głośnymi nazwiskami i mocnym impactem popkulturowym, jaki wywarły. Tymczasem osadzony w Tokio „Między słowami” jawi się jako zupełne przeciwieństwo powyższych oczekiwań – w obsadzie co prawda jest wielki Bill Murray, ale towarzyszy mu zaledwie dopiero stawiająca kroki w wielkim świecie Hollywood Scarlett Johansson.
Film Coppoli jawi się przede wszystkim jako stonowany – pełen niedopowiedzeń, melancholijnej muzyki, szeptów i ciszy. To, jak reżyserka subtelnie prowadzi swoich bohaterów przez proces wychodzenia z samotności, stawiając ich obojga w zupełnie obcym świecie zewnętrznym, stało się pewną egzemplifikacją wszystkich związanych z alienacją uczuć. Gesty i spojrzenia, które tworzą niesamowitą relację z osobą z pozoru zupełnie obcą, ale jednocześnie wydającą się być bratnią duszą. Taka historia nie musiała wydarzyć się w obcej kulturowo Japonii – to historia, którą może przeżyć każdy z nas. I ten wydźwięk o wiele lepiej podkreśla polski tytuł – bo ten angielski zdaje mi się, że spłaszcza to wszystko do różnic kultur, a koniec końców Coppoli chodziło o to, aby jak najsubtelniej przedstawić po prostu to, co nieuchwytne. To, co możemy dostrzec i poczuć między słowami. (Szymon Pietrzak)
Kadr z filmu “Między słowami”

5. Shrek (2001) – reżyseria Andrew Adamson/ Vicky Jenson

Nieśmiertelna animacja pozostaje nieśmiertelna, zwłaszcza w polskim dublażu i przez taki pryzmat film Andrew Adamsona i Vicky Jenson znalazł się na tym miejscu. Primo, to bajkowy perwersyjny postmodernizm. Do świata zbagniałego ogra Shreka i pociesznego Osła dołącza cały kanon baśniowych stworów i tworów: Pinokia, Piotrusia Pana, Ciastka, Trzy Ślepe Myszy czy Robin Hooda. Zresztą, długo by wymieniać. Najważniejsze pozostaje jednak to, że twórcom udaje się te postacie ukonstytuować, nadać im jakiś powab. Nie są pustymi, trzecio- czy czwartoplanowymi monterami, ale pełnoprawnymi członkami całej serii, co w takiej liczbie i jakości dalej pozostaje animacyjnym opus magnum.

Secundo, wspomniany już polski dubbing. To obok “Asteriks i Obeliks: Misja Kleopatra” najwybitniejsze osiągnięcie nadwiślańskich aktorów głosowych. To znakomicie kontrolujący humor i temperament zielonego stwora Zbigniew Zamachowski, idealnie demiurgiczny Lord Farquaad Adama Ferencego czy Agnieszka Kunikowska jako feminizująca Fiona. Ale to chyba Jerzy Stuhr i jego Osioł stał się definicją dublażu perfekcyjnego, finezyjnego i zabawnego. Kwestie dialogowe po polsku nabrały nietuzinkowych konotacji kulturowych czy politycznych, czasami zbyt hermetycznych dla najmłodszych adresatów, ale to również świadczy o legendarności i bardzo uniwersalnym charakterze “Shreka”.

W końcu tertio, tak czysto i wyraźnie wybrzmiewa tutaj samoakceptacja. Przynajmniej dla mnie, ja wychowałem się na Shreku i to Shrek poniekąd pokazał mi, że nie da się żyć, wypierając się części własnej natury i samego siebie. Ta baśń Dreamworks jest dla mnie osobiście reliktem dzieciństwa i będzie mi towarzyszyć, mam nadzieję, przez długie lata. (Kamil Walczak)

Kadr z filmu “Shrek”

4. Kill Bill (2003) – reżyseria Quentin Tarantino 

Masowe pomijanie “Kill Billa” w top 3 największych dokonań Quentina Tarantino to prawdopodobnie jedno z największych nieporozumień ubiegłej dekady. Reżyser wykreował bowiem postmodernizm doskonały. Tytułowa pulpa z jego najbardziej znanej produkcji dopiero tu przybiera pełen kształt, a z recyklingu kina klasy B, samurajskich filmów Kurosawy, europejskiego Truffauta, anime czy modern westernu tworzy się całość, która jest czymś dalece ciekawszym niż suma składowych.

“Kill Bill” swoją premierą w 2003 roku pod wieloma względami wyprzedził własną epokę. Osiągając mistrzostwo pastiszu wskazał drogę takim produkcjom jak hołdowany współcześnie “John Wick”. Półtorej dekady przed premierą “Wonder Woman” czy “Kapitan Marvel” Tarantino wykreował silnie sfeminizowany świat, w którym główne bohaterki pozostają jednocześnie niezależne, jak i w pełni kobiece.

Dodajcie do tego wspaniałe zdjęcia, rewelacyjną choreografię scen walk i przestrzenną muzykę Ennio Morricone, która idealnie oddaje spokój protagonistki w powolnym marszu ku serwowanej na zimno zemście a dostaniecie film akcji idealny. (Andrzej Badek)

Kadr z filmu “Kill Bill”

3. Mullholland Drive (2001) – reżyseria David Lynch 

David Lynch początkowo napisał scenariusz i nakręcił dla stacji ABC pilot serialu, który został przez nich odrzucony. Materiałem zainteresowało się Canal Plus, wyłożyło pieniądze na dokręcenie scen i stworzenie pełnoprawnego filmu, który swoją premierę miał podczas Festiwalu w Cannes, gdzie wygrał nagrodę za najlepszą reżyserię. Po dość dużej porażce drugiego sezonu Twin Peaks – Lynch znów zakręcił widzami na całym świecie. Do Mulholland Drive powstawało i powstaje niezliczona ilość analiz i teorii, które reżyser wsparł podając swoje słynne 10 wskazówek, chcąc pomóc zrozumieć film.

Kwintesencja tego filmu leży natomiast nie w samym rozwiązywaniu tajemnicy, a w swoistym lynchowskim klimacie, który ją otacza i powstał dzięki wykorzystywaniu równoległych rzeczywistości, koszmarnych spisków, kolorów i muzyki. Świat wytworzony przez reżysera jest równie wiarygodny i autentyczny, jak i nieuchwytny niczym sen. W zaproszeniu do tego świata nie ma jednak żadnej obietnicy, że cokolwiek zrozumiemy. To raczej nadzwyczajna zabawa, w której widz jest zmieszany narracją i gdy tylko pomyśli, aby cokolwiek z tym zrobić, Lynch mówi wprost: Silencio. Nakaz milczenia, podobnie jak i większość tego filmu, nie ogranicza się bowiem tylko do diegezy. Bowiem nawet na co dzień mamy sny, koszmary, które przykrywamy zasłoną milczenia i które służą jako azyl. (Szymon Pietrzak)

Kadr z filmu “Mulholland Drive”

2. To nie jest kraj dla starych ludzi (2007) – reżyseria Bracia Coen 

O wielkości dzieła braci Coenów świadczy fakt, że równie dobrze można je odbierać jako bezbłędnie zrealizowany kryminał z elementami thirllera, który dla czystej rozrywki będzie w stanie obejrzeć zwykły niedzielny widz telewizji, jak i egzystencjalny traktat o naturze fatum, na którego temat można oglądać i czytać obszerne analizy odkrywające przed nami znaczenia jego ukrytych symboli. Wyliczenie superlatywów tego obrazu zdaje się być tylko formalnością: pewna ręka reżyserska, która momentami zbliża się do kubrickowskiej perfekcji, wspaniałe zdjęcia Rogera Deakinsa, historia oparta na świetnej powieści Cormaca McCarthy’ego, a wreszcie ikoniczne trio bohaterów w postaci Antona Chigurha, Llewellyna Mossa i szeryfa Eda Toma Bella.

Wszystko to idzie w parze z klimatem amerykańskiego pogranicza i pojedynkami narkotykowych karteli, z których to motywów tak chętnie korzystają do dzisiaj współcześni hollywoodzcy twórcy. Choć tym razem “Kraj” przegrywa ze swoim odwiecznym rywalem, czyli “Aż poleje się krew” (odwrotnie niż na ceremonii oscarowej) to oba te filmy są już żelazną klasyką, z którą musi zapoznać się absolutnie każdy, kto traktuje swoją przygodę z kinem na poważnie. (Maksymilian Majchrzak)

Kadr z filmu “To nie jest kraj dla starych ludzi”

1. Aż poleje się krew (2007) – reżyseria Paul Thomas Anderson 

Paul Thomas Anderson stworzył dzieło totalne, którego potęga przetrwa wszelkie przemijające mody. “Aż poleje się krew” zresztą już teraz jest kinematograficznym klasykiem, od którego można uczyć się prowadzenia historii, budowania skomplikowanych charakterów, ale również umiejętnego zespolenia treści z formą.

Opowieść o wydobywającym ropie Danielu Plainview to nie tylko próba zrekonstruowania narodzin amerykańskiego kapitalizmu, imperialnych zapędów ekonomicznych szaleńców czy studium grabieży darów naszej planety, o czym nikt wcześniej kompletnie nie myślał. Oprócz tych wszystkich istotnych zagadnień niepostrzeżenie przemyka coś znacznie ważniejszego – konflikt na linii rozumu i wiary, cynizmu i religijnego oświecenia, nienawiści i świętoszkowatości. Aktorskie pojedynki Daniela Day-Lewisa i Paula Dano przywodzą na myśl powieści Dostojewskiego czy Manna, w ich rozmowach słychać echo “przeklętych problemów”, o których rzadko w dzisiejszych czasach mówi się z powaga. A tymczasem PTA wnikliwie słucha, jak ścierają się dwie odmienne cywilizacje, jak pędzą przed siebie dwa kompletnie inne systemy aksjologiczne, z Bogiem, czy choćby mimo Boga. Co jednak najważniejsze, reżyser nie ocenia, a jedynie rejestruje, jaki los człowiek może zgotować drugiemu człowiekowi. (Marcin Kempisty)

Kadr z filmu “Aż poleje się krew”

A jak wygląda wasza lista? Jakich filmów brakuje, a które czym prędzej wyrzucilibyście z listy? Czekamy na Wasze zdanie!

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.