Recenzje

„Jutro albo pojutrze”, czyli „Boyhood” na deskorolce [RECENZJA]

Wiktor Małolepszy

Tony Hawk powiedział kiedyś, że skateboarding to dla niego rodzaj sztuki, bo jest to nie tylko sport – niesie ze sobą wiele elementów związanych z muzyką, modą i, przede wszystkim, ze środowiskiem. Oglądając otwierającą scenę Jutro albo pojutrze – płynące w rytm fortepianowych pasaży po asfalcie deskorolki – trudno odmówić legendarnemu proskejterowi racji. Perfekcyjna harmonia, opanowanie oraz luz z jakim mężczyźni przemierzają ulice hipnotyzuje i stanowi melancholijną uwerturę debiutanckiego dzieła Binga Liu. Teraz widz może oglądać Zacka i Keire’a w stanie najwyższej kontroli nad swoim życiem. Niestety, droga, po której jadą nie jest wolna od pęknięć i niejednokrotnie przyjdzie im spaść z desek.

Nominowany do Oscara i nagrodzony główną nagrodą festiwalu Millenium Docs Against Gravity dokument, stanowi zapis kilku lat z życia dwóch mężczyzn – Keire’a i Zacka. Pierwszy z nich kończy 18 lat i decyduje uniezależnić się od rodziny. Drugi niespodziewanie zostaje ojcem. Obu łączy z reżyserem – tutaj występującym również jako aktywny bohater – miłość do deskorolki oraz przykre wspomnienia z okresu dojrzewania. Niektórzy padli ofiarą przemocy domowej, inni rasizmu i prześladowań. Wszyscy szukali ucieczki w skateboardingu.

Jutro albo pojutrze jest zapisem terapii, przez którą przechodzą jego bohaterowie. Każdy z nich stopniowo otwiera się przed kamerą. Opowiada o swoim życiu, przeszłości, perspektywach na przyszłość. Kamera towarzyszy im w pracy, podczas posiłków, kłótni i imprez. Bing Liu umiejętnie prowadzi konwersacje, pozwala bohaterom na swobodne wyrażanie opinii, stopniowo buduje więź między widzem a postaciami. Z cierpliwością i czułością tworzy naprawdę angażujące slice of life, opowiadające o najzwyklejszych ludziach na świecie, ale pozwalające spojrzeć szerzej samemu reżyserowi na swoje dorastanie i widzowi – na amerykańskie społeczeństwo.

Akcja dokumentu dzieje się w Rockford, mieście, którego obywatele od wielu lat trapieni są przez przemoc domową. Uderzające jest to, jak bardzo ignorowana – a nawet akceptowana – jest ona w tej społeczności. Keire mówi, że sposób, w jaki był dyscyplinowany dzisiaj byłby nazwany „znęcaniem się”. Zack opowiada o swoim otoczeniu, w którym każdy był bity przez swojego ojca lub ojczyma. Liu głęboko studiuje ten temat, wprowadza też elementy swojej własnej przeszłości. W najmocniejszej scenie całego filmu wprost pyta swoją matkę, czy wiedziała, że jej partner regularnie go bił, gdy ta pracowała. Kobieta nie wie co może mu powiedzieć. Ale godzi się na tę rozmowę. „Do anything that can help you heal”.

 

Wraz z rozwojem akcji uwidacznia się wpływ społeczeństwa na życie bohaterów. Zack staje się ofiarą swojego otoczenia. Popada w alkoholizm, który pozwala mu zapomnieć, ale też wyzwala z niego wszystkie złe emocje. Poucza swoją dziewczynę o poczuciu obowiązku w wychowaniu ich syna, a później sam zaczyna imprezować i upijać się. Nie tylko nie jest gotowy na przyjęcie roli ojca – sprawia wrażenie człowieka, który nie wie co zrobić ze swoim życiem. Za uśmiechem dumy ze stawiającego pierwsze kroki dziecka kryje się grymas bólu wtłoczonego mu przez maskulinistyczne społeczeństwo. Wie, że dziecko powinno stanowić dla niego alarm oznajmiający obowiązek wzięcia życia w swoje ręce, ale brakuje mu do tego narzędzi i samozaparcia. Ostatecznie jawi się widzowi, jako niezwykle przykra figura – tym bardziej, że ten zdążył go już polubić. Bing Liu nie ukrywa toksyczności Zacka – konfrontuje go z nią, zmusza do przemyśleń, próbuje pomóc. Przede wszystkim – szuka źródeł oraz wzorców wytwarzających w mężczyznach takie zachowania.

Jeszcze bardziej poruszająca jest historia Keire’a. Chłopak koncentruje się na swojej relacji z ojcem – jej pozytywnych i negatywnych aspektach. Na tym, że nauczył go być dumnym ze swojej rasy. Że bycie czarnoskórym wytworzyło w nim większą odporność na kłody rzucane mu przez społeczeństwo. Dręczą go jednak wyrzuty sumienia. Uważa, że za późno docenił rady swojego ojca – ten zmarł, gdy Keire był jeszcze nastolatkiem. Otwarcie mówi o przemocy, której padł ofiarą. Nie zmienia to jednak jego opinii – wciąż kocha swojego tatę. Jest to uczucie bardzo skomplikowane. Mieszanka podziwu, dziecięcej miłości do rodzica, wyrzutów sumienia i głęboko tłumionej krzywdy. Doskonale widać to na archiwalnym nagraniu pokazującym Kiere’a, jako przepełnionego agresją dzieciaka chcącego zniszczyć deskorolkę innego chłopca. W teraźniejszym obrazie nie ma ani śladu po tamtej wściekłości. Sprawia wrażenie, jakby odeszła wraz z jego ojcem pozostawiając po sobie mnóstwo żalu, tęsknoty i łez.

Chociaż nominalnie jego celem było stworzyć pewien rodzaj terapeutycznego doświadczenia dla siebie i innych skejterów, debiut Liu zawiera również angażującą historię Niny – partnerki Zacka. Miłość do syna daje jej siłę, żeby wyrwać się z kręgu kobiet pasywnie akceptujących przemoc. Uzyskuje pomoc oraz wsparcie od swojej rodziny, zabiera głos w sprawie traumatycznych doświadczeń, przez które muszą przechodzić partnerki takich nieodpowiedzialnych mężczyzn, jak Zack. W produkcji wypełnionej przez portrety skrzywdzonych facetów, cierpiących przez toksyczne otoczenie, w którym zostali wychowani, Nina jest feministycznym powiewem świeżego powietrza. Najbardziej inspirującym elementem całego filmu.

Konsekwentnie budowane przez cały seans poczucie bliskości między Liu a bohaterami może jednak wyjść za mylące po zapoznaniu się z faktami. Widz odnosi wrażenie, jakby mężczyźni znali się od dzieciństwa, co w rzeczywistości nie jest prawdą. Przez ten element Jutro albo pojutrze nabiera lekko manipulacyjny charakter, co podważa kluczowy element tego typu dokumentów – szczerość twórcy. Imponujące jest to, jak wiele treści Liu mieści w swoim debiucie. Ile ten materiał mówi z jednej strony o problemach generacji, a z drugiej o uniwersalnych trudach życia każdego człowieka. Jak bardzo porusza osobistym aspektem historii. Dlatego zmontowanie produkcji w taki sposób jest niestety dość rażącym detalem.

Mimo tego moralnie dwuznacznego elementu, debiut Liu robi wielkie wrażenie. Stanowi jeden z najbardziej kompleksowych obrazów życia młodych dorosłych w Stanach Zjednoczonych w ostatnich latach. Ludzi napiętnowanych tragicznymi wspomnieniami, ofiar determinizmu społecznego, rasizmu, przemocy. Podejmuje tematy, których nie da się dogłębnie zilustrować na przestrzeni 90 minut, lecz osiąga coś innego. Pozwala Zackowi i Kiere’owi zmierzyć się ze swoją przeszłością. Przepracować dręczące ich traumy. Przygotować się do dorosłego życia. Los mężczyzn pokazuje, że ból można zmienić w coś pchającego do przodu. Że każdy kiedyś spada z deski, ale najważniejsze jest wstać, otrzepać kolana i próbować od nowa.

Ocena

8 / 10
Okiem FilmawkiPublicystykaSeriale

„Templariusze” – Otwarcie 2. sezonu – „God’s Executioners” [RECENZJA]

Martin Reszkie

Nic było mnie w stanie odciągnąć od binge-watchingu pierwszego sezonu Templariuszy. Mojej wytrwałości i fascynacji produkcją nie zachwiały słabe oceny kolegów z redakcji, czy całkowicie nieznana i często nierówna obsada. Wybaczałem nawet wątki łączone serialową taśmą klejącą, kompletne niezrozumienie przez twórców czasów, w których osadzili swoją opowieść, a także przedstawianie na ekranie postaci skrajnie różniących się od swoich historycznych wzorców czy takich, które już dawno zmarły.

“Straconego” czasu jednak nie cofnę. Niezależnie jakie było otwarcie nowego serialu stworzonego dla History, ktoś jednak zdecydował o zamówieniu drugiego sezonu. I jeśli mam być szczery, to podchodzę do niego z dużymi nadziejami. Mam ku temu całkiem mocne powody. Po pierwsze, zakończenie pierwszej części domknęło kilka nieinteresujących wątków. Oczywiście, zabijanie co lepiej nakreślonych postaci często okazuje się pierwszym z wielu gwoździ do trumny produkcji telewizyjnych, ale tym razem jestem gotowy podjąć ryzyko jakim jest żmudne dodawanie kolejnych postaci, szczególnie po spodziewanym, acz i tak satysfakcjonującym wprowadzeniu Talosa (Mark Hamill).

Landry de Luzon, po utracie miłości swojego życia oraz skonfliktowaniu się z przyjacielem, królem Filipem IV stoi na rozdrożu. Spotykamy go w momencie, w którym musi zdecydować o swojej przyszłości, bo na szali jest bycie z córką (z zagrożeniem w postaci powrotu do Zakonu). I chociaż wiemy, że wybór jest od początku przesądzony, Tom Cullen stara się dać z siebie jak najwięcej. Jednak podobnie jak w premierowym sezonie, wszystkie jego szarże rozpływają się w jedną, monotonną twarz pełną niezrozumiałych grymasów oraz wiecznie zgorzkniały ton głosu.

Kadr z otwarcia drugiego sezonu serialu „Templariusze”
Zobacz także: Recenzję „Shazama”

Pierwsze wybory Landry’ego naznaczają drugi sezon, dając nam, widzom, szansę na nowe rozdanie w średniowiecznej Francji. Ponowne jego wejście do Zakonu, który doznał przez niego poważnego uszczerbku otwiera nowe drzwi dla całego serialu. Bo jeśli pierwsza odsłona stała pod znakiem  jego powolnego odejścia od współbraci i stawiania miłości ponad obowiązek, to rozsądnym wydaje się, by tym razem Landry zgodnie z tym co zaplanował, wrócił na łono Zakonu oraz odpokutował za grzechy popełnione wobec Boga i braci.

Przez śmierć Joanny,  można mniej więcej określić czas z którym mamy do czynienia. Chociaż i w tym aspekcie istnieją nieścisłości względem pierwszych odcinków, możemy wskazać na przełom 1305 i 1306 roku. Jest to o tyle ważne, że pomoże nam pozwolić określenie przyszłości całego widowiska. Bowiem już 13 października 1307 roku król Filip IV z powodu swojego ogromnego zadłużenia u Templariuszy złamie potęgę Zakonu oraz uwięzi, osądzi i w końcu skaże członków zgromadzenia.

Nie jestem pewien co okazałoby się lepszę dla nas, jako odbiorców: kurczowe trzymanie się faktów oraz jedynie koloryzowanie historii czy oddzielenia mocną kreską telewizyjnej fikcji od przekazów historycznych. Tego dowiemy się oczywiście już niedługo, jednak niezależnie od drogi wybranej przez twórców, wydaje mi się, że dzięki zdecydowanemu odcięciu się od kulejących wątków, dostaniemy produkt zbudowany lepiej, ale jednocześnie zrealizowany z podobną dbałością o detale. Niejedną już przecież widzieliśmy historię o odkupieniu, zmianie życia czy redefinicji drogi życiowej przez bohaterów.

Kadr z otwarcia drugiego sezonu serialu „Templariusze”

Wydawać by się mogło, że poprzez zniszczenie Graala w finale oraz zdecydowanej antagonizacji postaci Filipa i Landry’ego, zobaczymy historię odsuniętą od naleciałości fantasy rodem z Assassin’s Creed. Jest to coś, z czego byłbym niezwykle zadowolony, jednak zastanawiam się czy twórcy staną na wysokości zadania i będą w stanie wymienić oś, wokół której nakręcono pierwszy sezon. Przeniesienie części akcji z Paryża do Chartres powinno jedynie pomóc w tym, szczególnie po rozczarowaniu w postaci niewielkiego wykorzystania paryskiego przyczółku Zakonu.

Konflikt Filipa oraz Landry’ego, na który zanosiło się już od prawie połowy pierwszego sezonu może jednak nie udźwignąć ciężaru oczekiwań, więc zręcznym zagraniem okazać się może położenie większej wagi na braci zakonnych. Całkowicie odosobniony Landry wyglądał co najmniej komicznie, szczególnie gdy było się świadomym pełnienia przez niego zaszczytnej przecież roli mistrza świątyni. Wygląda na to, że twórcy okazali się świadomi tego i dopracowali swoje dzieło także pod tym względem. W moim odczuciu właśnie tego potrzebowali Templariusze. Dopracowania oraz odrobiny samoświadomości pozwalającej na nie osuwanie się w przepaść nijakiej denności i patetycznej sztuczności.

Więcej wiedzieć będziemy już wkrótce, więc zachęcam do śledzenia, serialu jak i moich lepszych bądź gorszych rozważań. Drugi odcinek premierę w Polsce będzie mieć już dzisiaj, 2 kwietnia na HBO.


Zobacz także: Recenzję #2 odcinka

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.