Wędrująca Ziemia [RECENZJA]
Przyszłość. Masa Słońca zwiększa się z dnia na dzień, powodując coraz to bardziej śmiertelne kataklizmy na naszej kochanej Matce Ziemi – od erupcji wulkanów, przez obniżenie poziomu oceanów i mórz, aż do susz, które wyniszczają życie na globie – i jakby tego było mało, Układ Słoneczny za niecałe trzysta lat ulegnie całkowitemu zniszczeniu. Desperackie czasy wymagają desperackich środków, dlatego też wszystkie kraje świata zmuszone są schować żywione urazy do szafy, by bez komplikacji połączyć się w Rząd Zjednoczonej Ziemi. Od tej chwili ludzkość walczy jak nigdy dotąd ramię w ramię z kosmiczną naturą i konstruuje setki silników fuzyjnych, mających pchać naszą kulę ziemską przez najbliższe dwa i pół tysiąca lat do nowego domu – układu Alfa Centauri.
Zobacz również: Recenzję “Synonimów”, nagrodzonych główną nagrodą na festiwalu w Berlinie
Siedemnaście lat później następuje potężny klops. Ziemia, próbując przelecieć obok Jowisza, wpada wprost na jego grawitację, grawitacja powoduje trzęsienia ziemi, trzęsienia ziemi wyłączają silniki, wyłączenie silników zaś skazuje ludzkość na wyginięcie. Puf – mamy przerąbane. Jedyna nadzieja w śmiałkach (oczywiście wyłącznie chińskiego pochodzenia): nastolatkach, którzy znajdują się w sytuacji z gatunku “w nieodpowiednim miejscu, w nieodpowiednim czasie”; wyszkolonych członkach ekipy ratunkowej, astronautach pilnujących Ziemi z oddalonej od globu platformy kosmicznej oraz dziadku wspomnianych dzieciaków, który kręci kółkiem transportera lepiej od niejednego smarkacza, a kiedy trzeba, to walnie łzawym monologiem o tym, jak za młodu babcia gotowała mu za słoną zupę (jak mamy iść na pełnej, to musi być miejsce na babciny rosołek, nie ma oszukiwania).
Ryzykanci podejmują morderczą walkę z czasem – za trzydzieści parę godzin Ziemia uderzy w Jowisz i wszystkich spotka wielka katastrofa. Główni bohaterowie nie zamierzają dać za wygraną. I uwierzcie mi – kiedy Chińczyk mówi w chińskim filmie, że nikogo nie zawiedzie, to nie ma jakiejkolwiek możliwości, żeby dał ciała. Witamy w Wędrującej Ziemi – spektakularnym połączeniu Armageddonu Michaela Baya z Pojutrzem i 2012 Rolanda Emmericha, które posiada wszystkie zalety kina katastroficznego, ale i zalicza każdą możliwą wtopę z tego typu filmów z gracją typową dla filmów z Kraju Kwitnącego Ryżu.
Wstęp do tej recenzji, zaiste, potężny, ale mający na celu oddać masywność world-buildingu w Liu Lang Di Qiu – bowiem rozmach, z jakim Chińczycy porwali się na stworzenie blockbustera mającego stawać w szranki z hollywoodzkimi mega-hitami, naprawdę robi wrażenie. Przy budżecie wynoszącym ok. 50 milionów dolarów (za takie pieniądze powstają w USA komedie romantyczne) udało im się stworzyć widowisko, które potrafi w paru momentach wywołać nieudawane ciarki na skórze. Odwiedzane przez bohaterów podziemne miasta, świat post-apo pogrążony w lodzie niczym ten z książkowo-growej serii Metro, pieczołowicie wykonane kostiumy ratowników, kosmiczne kataklizmy, szczegółowe krajobrazy i efektowne bullet-time’y – poza okazjonalnymi scenami, które wyglądają jak żywcem wyrwane z cutscenek gier na PS3/PS4 (na Was patrzę, transportery!), film ogląda się z nieukrywanym zainteresowaniem dzięki samym zdjęciom i efektom specjalnym.
Frant Gwo nie pozwala sobie na subtelności: trup ściele się gęsto i często, budynki rozpadają się w ilościach hurtowych, Ziemia leci “na solo” z samym Jowiszem, a także dostajemy powtórkę ze sceny z latającym Geraldem Butlerem z Geostorm. Pod koniec seansu akcja rozgrywa się w prawdziwie apokaliptycznej scenerii – z żywcem wyrwaną z Terminatora 2 fabryką/sterownią/hutą/wszystkim naraz (sam reżyser zresztą przyznaje, że gdyby nie film Jamesa Camerona, nie zostałby nigdy twórcą produkcji sci-fi) oraz czerwonym niczym samo piekło niebem na czele. Tym samym: jeśli któryś bohater postanawia się poświęcić w imię masowej liczby ludności, to musi wpierw obowiązkowo wygłosić monolog o tym, że wszystko w porządku, że to dla większego dobra, że życie to piękna sprawa, że gdyby miał powiedzieć, co cenił w życiu najbardziej, powiedziałby, że ludzi – ludzi, którzy podali mu pomocną dłoń, kiedy sobie nie radził, kiedy był sam, i, co ciekawe, to właśnie przypadkowe spotkania wpływają na nasze życie. Chodzi o to, że kiedy wyznaje się pewne wartości, nawet pozornie uniwersalne, bywa, że nie znajduje się zrozumienia, które, by tak rzec, które pomaga się nam rozwijać…
Zobacz również: Recenzję “Królowej Kier”
Niestety fabuła Wędrującej Ziemi nie jest tak dobra jak warstwa wizualna – to wypchane nieprzyjemnymi kliszami po sam czubek głowy amerykańskie disaster movie, tylko że w chińskim wydaniu. Różnica kulturowa jest taka, że w porównaniu z filmem Franta Gwo taki Armageddon jawi się wręcz jako sundance’owe kino drogi o poszukiwaniu odkupienia i własnego skrawka ziemi we wszechświecie. The Wandering Earth bierze wszystko, czego można by oczekiwać po typowym hollywoodzkim filmie katastroficznym, mnoży to razy sto i przepuszcza przez chińskie filtry do poziomu, przy którym osoby kojarzące dotąd filmy azjatyckie jedynie z produkcjami Jackiego Chana mogą doznać mocnego szoku. W wyniku czego już na dzień dobry otrzymujemy pompatyczną rozmowę ojca z synem o gwiazdach i konieczności wyruszenia w kosmos przez tatę, przeplataną pokaźnym montażem każdej klęski żywiołowej, jaka spotkała nasz gatunek (kompilacja reportaży telewizyjnych i nagrań ze stocka opatrzona jest zresztą czymś, co do złudzenia przypomina muzykę Hansa Zimmera i Jamesa Newtona Howarda z ostatniej sceny Mrocznego Rycerza).
Dostajemy także obowiązkowo masę podniosłych przemów o tym, że warto walczyć, walczyć, walczyć (a przede wszystkim walczyć), dużo nadekspresyjnego krzyczenia, “sprawy większe niż życie”, momenty z cyklu “o włos”, papierowe postaci oraz ich działania, które mają sztucznie wprowadzać dramat, a przy tym nie mają jakiegokolwiek sensu.
Na przykład w pewnej scenie jedna członkini ekipy ratunkowej stwierdza, że w sumie to weźmie pistolet, strzeli parę razy w (rzekomo) ostatni zapasowy rdzeń silnika fuzyjnego (dzięki któremu takowy w ogóle działa) i powie, że, cytuję: “Koniec z umieraniem”. Szef akcji ratunkowej ze łzami w oczach krzyczy na nią i wystrzeliwuje obok niej w desperacji cały magazynek karabinu maszynowego, przedtem zastanawiając się przez dłuższą chwilę, czy nie pozbawić jej może życia. Następuje bolesna przerwa na ciszę i dogorywanie w slow-motion, po czym na miejsce przyjeżdżają główni bohaterowie, którzy melodramatycznie informują, że: “Siema, mamy drugi taki rdzeń, stańcie z nami do walki, towarzysze! Na pohybel Jowiszowi, NA RATUNEK MATCE ZIEMI!”. Płomienna przemowa działa, wszyscy wyruszają w drogę, a konsekwencji minionego wydarzenia – brak. Okej?
Oczywiście wszystko jest odegrane tak, żebyśmy nie czuli żadnego realnego dramatu – relacje i konflikty są tak wymuszone, że ze wszystkich śmierci w filmie widz czuje smutek tylko przy jednej, a każdy taki monolog wywołuje nie chęć walczenia za ojczyznę, tylko chęć pójścia do kuchni po ibuprom. Przez co jedynymi chwilami, kiedy film łapie nas za włosy i wrzuca w soczysty wir akcji, to te, w których coś wybucha/rozpada się/zapada się/wszystko naraz. Dopiero wtedy czuć ducha walki; dopiero wtedy czuć, że rzeczywiście jest o co walczyć. Nie problemy i charaktery bohaterów sprawiają, że kibicujemy im do samego końca, tylko to, że sami nie wiedzielibyśmy, co byśmy zrobili na ich miejscu. Kibicujemy im, bo sama perspektywa doświadczenia takiego kataklizmu jest dla nas już wystarczająco przerażająca. To stara sprawdzona zasada tworzenia blockbusterów na ogromną skalę – jeżeli nie umiesz napisać ciekawych postaci, to zagroź życiu widza. Zawsze działa, zawsze irytuje.
Koniec końców, Wędrująca Ziemia prezentuje się prędzej jako pokaz tego, że Chińczycy potrafią zrobić dobre kino katastroficzne, aniżeli film sam w sobie. Owszem, potrafi on sprawić, że z naszych ust wyrwie się mocniejsze słowo, ale nie jest to w żadnym wypadku spowodowane tym, że przejęliśmy się losami postaci, tylko tym, że film ma fajne kolorki. Produkcja Franta Gwo gra i buczy, wygląda bardzo dobrze i dzięki swojemu rozmachowi stanowi świetny krok, jeśli chodzi o rozwój azjatyckiej twórczości, ale super widoczki to za mało, jak chce się konkurować z takim molochem jak Hollywood. Gdyby postawić Liu Lang Di Qiu obok takich przykładów amerykańskiego kina katastroficznego jak Pojutrze, Geostorm czy też 2012, to nie różniłaby się od nich dosłownie niczym. A nie chodzi przecież o wtapianie się w tłum, tylko o podwyższanie poprzeczki. Prawda czy nie? Wy odpowiedzcie sobie na to pytanie, ja idę obejrzeć po raz dziesiąty Dzień niepodległości.