Recenzje

Wędrująca Ziemia [RECENZJA]

Kuba Stolarz

Przyszłość. Masa Słońca zwiększa się z dnia na dzień, powodując coraz to bardziej śmiertelne kataklizmy na naszej kochanej Matce Ziemi – od erupcji wulkanów, przez obniżenie poziomu oceanów i mórz, aż do susz, które wyniszczają życie na globie – i jakby tego było mało, Układ Słoneczny za niecałe trzysta lat ulegnie całkowitemu zniszczeniu. Desperackie czasy wymagają desperackich środków, dlatego też  wszystkie kraje świata zmuszone są schować żywione urazy do szafy, by bez komplikacji połączyć się w Rząd Zjednoczonej Ziemi. Od tej chwili ludzkość walczy jak nigdy dotąd ramię w ramię z kosmiczną naturą i konstruuje setki silników fuzyjnych, mających pchać naszą kulę ziemską przez najbliższe dwa i pół tysiąca lat do nowego domu – układu Alfa Centauri.

Zobacz również: Recenzję “Synonimów”, nagrodzonych główną nagrodą na festiwalu w Berlinie

Siedemnaście lat później następuje potężny klops. Ziemia, próbując przelecieć obok Jowisza, wpada wprost na jego grawitację, grawitacja powoduje trzęsienia ziemi, trzęsienia ziemi wyłączają silniki, wyłączenie silników zaś skazuje ludzkość na wyginięcie. Puf – mamy przerąbane. Jedyna nadzieja w śmiałkach (oczywiście wyłącznie chińskiego pochodzenia): nastolatkach, którzy znajdują się w sytuacji z gatunku “w nieodpowiednim miejscu, w nieodpowiednim czasie”; wyszkolonych członkach ekipy ratunkowej, astronautach pilnujących Ziemi z oddalonej od globu platformy kosmicznej oraz dziadku wspomnianych dzieciaków, który kręci kółkiem transportera lepiej od niejednego smarkacza, a kiedy trzeba, to walnie łzawym monologiem o tym, jak za młodu babcia gotowała mu za słoną zupę (jak mamy iść na pełnej, to musi być miejsce na babciny rosołek, nie ma oszukiwania).

Ryzykanci podejmują morderczą walkę z czasem – za trzydzieści parę godzin Ziemia uderzy w Jowisz i wszystkich spotka wielka katastrofa. Główni bohaterowie nie zamierzają dać za wygraną. I uwierzcie mi – kiedy Chińczyk mówi w chińskim filmie, że nikogo nie zawiedzie, to nie ma jakiejkolwiek możliwości, żeby dał ciała. Witamy w Wędrującej Ziemi – spektakularnym połączeniu Armageddonu Michaela Baya z Pojutrzem i 2012 Rolanda Emmericha, które posiada wszystkie zalety kina katastroficznego, ale i zalicza każdą możliwą wtopę z tego typu filmów z gracją typową dla filmów z Kraju Kwitnącego Ryżu.

"Wędrująca Ziemia", mat. prasowe

Wstęp do tej recenzji, zaiste, potężny, ale mający na celu oddać masywność world-buildingu w Liu Lang Di Qiu – bowiem rozmach, z jakim Chińczycy porwali się na stworzenie blockbustera mającego stawać w szranki z hollywoodzkimi mega-hitami, naprawdę robi wrażenie. Przy budżecie wynoszącym ok. 50 milionów dolarów (za takie pieniądze powstają w USA komedie romantyczne) udało im się stworzyć widowisko, które potrafi w paru momentach wywołać nieudawane ciarki na skórze. Odwiedzane przez bohaterów podziemne miasta, świat post-apo pogrążony w lodzie niczym ten z książkowo-growej serii Metro, pieczołowicie wykonane kostiumy ratowników, kosmiczne kataklizmy, szczegółowe krajobrazy i efektowne bullet-time’y – poza okazjonalnymi scenami, które wyglądają jak żywcem wyrwane z cutscenek gier na PS3/PS4 (na Was patrzę, transportery!), film ogląda się z nieukrywanym zainteresowaniem dzięki samym zdjęciom i efektom specjalnym.

Frant Gwo nie pozwala sobie na subtelności: trup ściele się gęsto i często, budynki rozpadają się w ilościach hurtowych, Ziemia leci “na solo” z samym Jowiszem, a także dostajemy powtórkę ze sceny z latającym Geraldem Butlerem z Geostorm. Pod koniec seansu akcja rozgrywa się w prawdziwie apokaliptycznej scenerii – z żywcem wyrwaną z Terminatora 2 fabryką/sterownią/hutą/wszystkim naraz (sam reżyser zresztą przyznaje, że gdyby nie film Jamesa Camerona, nie zostałby nigdy twórcą produkcji sci-fi) oraz czerwonym niczym samo piekło niebem na czele. Tym samym: jeśli któryś bohater postanawia się poświęcić w imię masowej liczby ludności, to musi wpierw obowiązkowo wygłosić monolog o tym, że wszystko w porządku, że to dla większego dobra, że życie to piękna sprawa, że gdyby miał powiedzieć, co cenił w życiu najbardziej, powiedziałby, że ludzi – ludzi, którzy podali mu pomocną dłoń, kiedy sobie nie radził, kiedy był sam, i, co ciekawe, to właśnie przypadkowe spotkania wpływają na nasze życie. Chodzi o to, że kiedy wyznaje się pewne wartości, nawet pozornie uniwersalne, bywa, że nie znajduje się zrozumienia, które, by tak rzec, które pomaga się nam rozwijać…

Zobacz również: Recenzję “Królowej Kier”

Niestety fabuła Wędrującej Ziemi nie jest tak dobra jak warstwa wizualna – to wypchane nieprzyjemnymi kliszami po sam czubek głowy amerykańskie disaster movie, tylko że w chińskim wydaniu. Różnica kulturowa jest taka, że w porównaniu z filmem Franta Gwo taki Armageddon jawi się wręcz jako sundance’owe kino drogi o poszukiwaniu odkupienia i własnego skrawka ziemi we wszechświecie. The Wandering Earth bierze wszystko, czego można by oczekiwać po typowym hollywoodzkim filmie katastroficznym, mnoży to razy sto i przepuszcza przez chińskie filtry do poziomu, przy którym osoby kojarzące dotąd filmy azjatyckie jedynie z produkcjami Jackiego Chana mogą doznać mocnego szoku. W wyniku czego już na dzień dobry otrzymujemy pompatyczną rozmowę ojca z synem o gwiazdach i konieczności wyruszenia w kosmos przez tatę, przeplataną pokaźnym montażem każdej klęski żywiołowej, jaka spotkała nasz gatunek (kompilacja reportaży telewizyjnych i nagrań ze stocka opatrzona jest zresztą czymś, co do złudzenia przypomina muzykę Hansa Zimmera i Jamesa Newtona Howarda z ostatniej sceny Mrocznego Rycerza). 

Dostajemy także obowiązkowo masę podniosłych przemów o tym, że warto walczyć, walczyć, walczyć (a przede wszystkim walczyć), dużo nadekspresyjnego krzyczenia, “sprawy większe niż życie”, momenty z cyklu “o włos”, papierowe postaci oraz ich działania, które mają sztucznie wprowadzać dramat, a przy tym nie mają jakiegokolwiek sensu.

Na przykład w pewnej scenie jedna członkini ekipy ratunkowej stwierdza, że w sumie to weźmie pistolet, strzeli parę razy w (rzekomo) ostatni zapasowy rdzeń silnika fuzyjnego (dzięki któremu takowy w ogóle działa) i powie, że, cytuję: “Koniec z umieraniem”. Szef akcji ratunkowej ze łzami w oczach krzyczy na nią i wystrzeliwuje obok niej w desperacji cały magazynek karabinu maszynowego, przedtem zastanawiając się przez dłuższą chwilę, czy nie pozbawić jej może życia. Następuje bolesna przerwa na ciszę i dogorywanie w slow-motion, po czym na miejsce przyjeżdżają główni bohaterowie, którzy melodramatycznie informują, że: “Siema, mamy drugi taki rdzeń, stańcie z nami do walki, towarzysze! Na pohybel Jowiszowi, NA RATUNEK MATCE ZIEMI!”. Płomienna przemowa działa, wszyscy wyruszają w drogę, a konsekwencji minionego wydarzenia – brak. Okej?

Oczywiście wszystko jest odegrane tak, żebyśmy nie czuli żadnego realnego dramatu – relacje i konflikty są tak wymuszone, że ze wszystkich śmierci w filmie widz czuje smutek tylko przy jednej, a każdy taki monolog wywołuje nie chęć walczenia za ojczyznę, tylko chęć pójścia do kuchni po ibuprom. Przez co jedynymi chwilami, kiedy film łapie nas za włosy i wrzuca w soczysty wir akcji, to te, w których coś wybucha/rozpada się/zapada się/wszystko naraz. Dopiero wtedy czuć ducha walki; dopiero wtedy czuć, że rzeczywiście jest o co walczyć. Nie problemy i charaktery bohaterów sprawiają, że kibicujemy im do samego końca, tylko to, że sami nie wiedzielibyśmy, co byśmy zrobili na ich miejscu. Kibicujemy im, bo sama perspektywa doświadczenia takiego kataklizmu jest dla nas już wystarczająco przerażająca. To stara sprawdzona zasada tworzenia blockbusterów na ogromną skalę – jeżeli nie umiesz napisać ciekawych postaci, to zagroź życiu widza. Zawsze działa, zawsze irytuje.

Koniec końców, Wędrująca Ziemia prezentuje się prędzej jako pokaz tego, że Chińczycy potrafią zrobić dobre kino katastroficzne, aniżeli film sam w sobie. Owszem, potrafi on sprawić, że z naszych ust wyrwie się mocniejsze słowo, ale nie jest to w żadnym wypadku spowodowane tym, że przejęliśmy się losami postaci, tylko tym, że film ma fajne kolorki. Produkcja Franta Gwo gra i buczy, wygląda bardzo dobrze i dzięki swojemu rozmachowi stanowi świetny krok, jeśli chodzi o rozwój azjatyckiej twórczości, ale super widoczki to za mało, jak chce się konkurować z takim molochem jak Hollywood. Gdyby postawić Liu Lang Di Qiu obok takich przykładów amerykańskiego kina katastroficznego jak Pojutrze, Geostorm czy też 2012, to nie różniłaby się od nich dosłownie niczym. A nie chodzi przecież o wtapianie się w tłum, tylko o podwyższanie poprzeczki. Prawda czy nie? Wy odpowiedzcie sobie na to pytanie, ja idę obejrzeć po raz dziesiąty Dzień niepodległości.

Recenzje

“Synonimy” – Poszukiwanie własnej tożsamości na paryskim bruku [RECENZJA]

Maciej Szymkowiak
Synonimy

Nadav Lapid, izraelski reżyser wykorzystuje własne doświadczenia, aby przenieść na ekran historię młodego Izraelczyka we Francji, który stara się zapuścić korzenie w nowym miejscu, jednocześnie zapominając o swojej dawnej tożsamości narodowej. Eksploracja wymaga poradzenia sobie z demonami przeszłości i wejścia w nową egzystencjalną afirmację. Reżyser w krytyczny sposób spogląda na współczesny Izrael. Tragikomedia, która wyrywa się z łatwego klasyfikowania, pełna niedopowiedzeń, przeinaczeń, mętnych skojarzeń i urwanego montażu historii została nagrodzona na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Berlinie główną nagrodą, Złotym Niedźwiedziem.

Zobacz również: “Królowa Kier”, czyli skomplikowana walka z kulturą gwałtu [RECENZJA]

Historia zaczyna się w mieszkaniu młodego i przystojnego Yoava. Jego mieszkanie jest puste, a w momencie brania kąpieli w niewyjaśnionych okolicznościach znika plecak z resztą jego rzeczy. Biegając nago po klatce, stara się o ratunek, a gdy ten nie nadchodzi, jest gotowy na pozostanie w wannie. Nagi i bezbronny otrzymuje w końcu wsparcie od pewnej pary, która przenosi go do siebie i oferuje mu schronienie. Cała sytuacja go nie odstrasza, ponieważ przyjechał do Francji zdeterminowany w celu uzyskania nowego francuskiego obywatelstwa, które ma wyprzeć pełne pogardy – w jego mniemaniu – obywatelstwo izraelskie. W tym celu zakupuje słownik języka francuskiego i poprzysięga sobie, iż już nigdy nie będzie się wypowiadał w ojczystym języku. Bez znaczenia będzie dla niego nawet fakt, że na swojej drodze spotka innych Izraelczyków. Pomoc w asymilacji oferowana mu przez młodą, burżuazyjną parę, będzie opozycją do hebrajskiego rodaka, który pracuje w ambasadzie izraelskiej.

Synonimy

Kamera kocha głównego bohatera, podąża za nim na uliczkach niczym paparazzi, obejmuje w homoerotycznym kadrze jego nagie ciało, w zbliżeniach wyłapuje poszczególne detale. Yoav jest postacią stworzoną z dekompozycji psychologicznej układanki. Trudno ocenić, czy jego szaleńcze wyskoki wynikają z silnej traumy czy czystego szaleństwa w niedoścignionym pościgu za własną tożsamością. Nie sposób odróżnić, czy to, co mówi jest faktem czy wyłącznie jego myślą. W końcu, gdy opisuje Izrael, używa tylu pejoratywnych określeń, iż jego rozmówczyni stwierdza, że „tylu cech nie ma w sobie żaden kraj”. Wyjęty jak z obrazka odsłania paryski stereotyp, pięknego młodzieńca znad Sekwany, przy okazji pozostając w silnym kluczu mężczyzny macho, umięśnionego, powracającego z obowiązkowej służby wojskowej.

Zobacz również: “The Act”, czyli serial o tragedii, która nie miała prawa się wydarzyć [RECENZJA]

W jednej ze scen, gdy będzie szamotał się ze swoim rodakiem, Yaronem, podkreśli nic nieznaczącą walkę kogutów – przekomarzanie się kto jest silniejszy – ta „hipermęskość” będzie go silniej utożsamiała z izraelskim domem. Nic dziwnego, że opowieści z dzieciństwa o dumnym Hektorze, bohaterze bez skazy, wyidealizowanym przez Homera, dopowiada fascynację Yoava walką do samego końca, ale też kultywuje odwagę i męskość w Izraelu, kosztem umiejętności pogodzenia się z porażką. Historię o Homerze przekazał Yoavowi jego dziadek. Od najstarszego do najmłodszego przekazana jest wartość męstwa, pozostawiając piętno w duszy bohatera. Rekwizyt, który stanowi drugie serce Yaova to słownik języka francuskiego. Idąc przez ulice, wypowiada w błyskawicznym tempie kolejne wyrazy, bez składu i ładu, byle umieć jak najwięcej, byle udowodnić sobie, że jest już zakorzeniony w tej kulturze, nawet jeśli miałaby go pochłonąć jak zlepki słów, których używa.

Brak koherentności głównego bohatera i eklektyzm jego osobowości skutkuje tym, iż nie widzi, jak absurdalnie wypada jego próba przyjęcia nowej tożsamości kosztem innej. „Udajesz szalonego, ale ty faktycznie nim jesteś” – słyszy od swojej przyjaciółki. Napady złości i konwulsyjne zachowania są skutkiem rozdźwięku, w jakim znalazł się bohater, nie jest zakorzeniony we Francji, ale też odrywa się od Izraela. Odmowa asymilacji zwiększa samotność bohatera. W końcu szaleństwo dopełni świadomość, że każde obywatelstwo oznacza w zasadzie to samo.

Synonimy

Bezsilność wynika z outsiderskiej postawy Yoava, ale również z doświadczenia militaryzmu Izraela. Obsesyjny nacjonalizm prowadzący do obłędu uwydatnia się w postaci znajomego z pracy, Yarona. Agent wywiadu jest przekonany, że Europa stanowi gniazdo antysemityzmu, a Francja jest jego jądrem. Dumny ze swojego pochodzenia próbuje wymóc na Yoavie identyczną postawę.

Zobacz również: “Karnawał dusz”, czyli esencja horroru artystycznego – Felieton [CAMPING #29]

W momencie, gdy główny bohater podkreśla pragnienie bycia Francuzem, ten dobitnie chełpi się, że jest Żydem. Destrukcyjny wpływ zobrazowany w scenie w metrze, gdy Yaron nuci hymn izraelski. Chciałby wykrzyczeć Hatikwe, ale jest zaledwie w stanie przez zaciśnięte zęby ją zanucić, szukając prowokacji ze strony podróżników tak samo w ich oczach akceptacji. W barze będzie krytykował francuskie kobiety, uważając, że za dużo zasłaniają i miały być piękniejsze, aniżeli są w rzeczywistości, lecz gdy będzie miał do nich podejść, nie odważy się zagadać i podejdzie tylko do baru. Pasywno-agresywne zachowanie Yarona ukazuje śmieszność buńczucznego zachowania, ale też pozostawia wyraźny smutek wynikający z braku dopasowania.

Niedoprecyzowana jest zażyłość, jaką ma Yaov z Emilem i Claudią, ale jego pojawienie się  skutkuje niewypowiedzianym wprost trójkątem miłosnym oraz homoerotyczną więzią. Emil jest pisarzem o filozoficznym charakterze, który zafascynowany jest jego doświadczeniem wojennym, natomiast ona, Caroline jest zmysłową muzyczką, którą intryguje jego nagość w sensie duchowym i fizycznym. Otrzymawszy od nich pieniądze i ubrania, oferuje jedyne, co mu zostało, kolczyk z wargi. Pozbycie się piercingu miało stanowić akt zerwania z przeszłością, lecz główny bohater nie zdał sobie sprawy, że przyjmując musztardowy płaszcz od swoich nowych przyjaciół, oblókł się w nowy mundur, w którym będzie chodził po ulicach Paryża.

Synonimy

Zobacz również: “Iron Sky. Inwazja”, czyli wielki popkulturowy miks absurdów [RECENZJA]

Nadav Lapid tworzy kino w duchu Francuskiej Nowej Fali. Czas jest zapisem świadomości bohatera i jego nieuchwytności, brak linearności historii może wprowadzić mętlik, ale też podkreślić dychotomię bohatera. Oddając hołd francuskim mistrzom, przemyca również swoje rozwiązania z kina współczesnego w postaci chociażby retrospekcji ze strzelającym Yoavem w rytm francuskiej muzyki pop. Homoerotyzm, który objawia się w pracy kamery, wydobywa z odtwórcy głównej roli, Toma Merciera, swoisty ekshibicjonizm, nawet gdy jego nieprzenikniona, statyczna mina stwarza wizerunek manekina. Film ma w sobie coś z eksperymentu, który może nie przypaść poszczególnym widzom do gustu, ale pozostawia silne odczucie obcowania z prawdziwą materią filmową tworzącą sztukę z politycznym zacięciem, ale też uniwersalną historią.

Nieuchwytność produkcji współgra z bohaterem, który ma coś w sobie z kabotyna, śmieszka, romantyka, buntownika, outsidera, dziecka, mężczyzny, myśliciela, szaleńca, niewinnej ofiary przeszłości. Tytułowe synonimy nie są w stanie nazwać świata, w jakim przyszło żyć bohaterowi, ani też jego samego sklasyfikować, ten stopniowo zapada się coraz głębiej, przykryty francuską falą.


Seriale

“The Act”, czyli serial o tragedii, która nie miała prawa się wydarzyć [RECENZJA]

Marcin Kempisty
The Act

Gypsy Rose Blanchard nie miała szczęścia podczas loterii genetycznej, dlatego też od urodzenia los doświadczał ją kolejnymi chorobami. Najpierw przeszła białaczkę, by później borykać się z astmą, dystrofią mięśniową, epilepsją oraz niedorozwojem umysłowym. Od wczesnych lat poruszała się na wózku inwalidzkim, spożywała posiłki przez specjalną rurkę do karmienia, zaś nocami korzystała z aparatu tlenowego. Na szczęście miała przy sobie matkę, Dee Dee Blanchard, dzięki której mogła z podniesionym czołem przechodzić przez kolejne dni. Była dla rodzicielki dosłownie najważniejszą osobą dla świecie. Starsza kobieta załatwiała dla niej pomoc charytatywną, wycieczki do Disneylandu, sprawowała pieczę nad procesem leczenia, a nawet znalazła dobrych ludzi chcących wybudować dla nich dom, gdy stary został zniszczony przez huragan Katrina. Ta historia mogłaby dodawać otuchy innym osobom borykającym się z ułomnościami ciała, mogłaby być przykładem niezłomności, hartu ducha i nadziei na przełamanie fatum, gdyby nie fakt, że to była tylko fasada, za którą skrywały się kłamstwa oraz manipulacje.

Zobacz również: “Topielisko. Klątwa La Llorony”, albo odcinanie kuponów od sukcesu Jamesa Wana [RECENZJA]

Pierwsze strzępki informacji na temat tragedii rodziny Blanchardów pojawiły się w czerwcu 2015 roku, zaledwie kilka dni po morderstwie dokonanym na Dee Dee. Matka została znaleziona w swoim łóżku, z dziurami po pchnięciach nożem na plecach, zaś po chorej dziewczynie nie pozostał najmniejszy ślad. Późniejsze wypadki, w tym odkrycie przyczyn zabójstwa oraz rozwikłanie zagadki zniknięcia Gypsy Rose, rozświetliły mrok wokół tajemniczej przeszłości familii i ujawniły tajemnice, od których włos jeży się na głowie. Okazało się, że zmarła kobieta torturowała fizycznie i psychicznie córkę, zmuszała ją do spożywania setek leków, kazała jeździć na wózku inwalidzkim, otumaniała ją podczas wizyt pracowników opieki społecznej przy pomocy środków uspokajających, jak również okłamywała lekarzy, przez co dziewczynka przeszła przynajmniej kilkadziesiąt zabiegów medycznych.

Gdyby tego typu historia powstała w głowach scenarzystów, zapewne zostałaby uznana za niewiarygodną. Skoro jednak życie dostarczyło tak wstrząsający materiał, to stosunkowo szybko zabrano się do przełożenia go na wielki ekran. Najpierw w 2017 roku pojawił się dokument Kochana mamusia nie żyje, w którym Erin Lee Carr przybliżyła widzom całą historię, wnikliwie przyglądając się genezie oraz skutkom omawianej tragedii. Należy docenić sposób prowadzenia narracji przez autorkę, wyzbyty tabloidowego tonu, aczkolwiek przyjęcie przez nią jednej perspektywy sprawiło, że trudno zaakceptować przedstawioną przez nią wersję wydarzeń. Reżyserka za szybko zaatakowała jednych bohaterów, zaś drugich lekką ręką oczyściła, przez co ma się wrażenie obcowania z obrazem niepełnym, pozbawionym niuansów, za bardzo ocennym. Błąd został na szczęście naprawiony w serialu The Act wyprodukowanym przez platformę Hulu. Nick Antosca oraz Michelle Dean zaprezentowali publiczności fabularyzowaną opowieść o perypetiach Blanchardów, w której skrupulatne i uczciwe ukazanie stanów emocjonalnych bohaterek zostało po mistrzowsku splecione z faktami.

Zobacz również: I nie wódź nas na pokuszenie, czyli współczesne kino wątpiące [FELIETON]

W ośmioodcinkowym serialu zostają przedstawione losy kobiet począwszy od ich przeprowadzki do stanu Missouri. Są one tam traktowane niemalże jak gwiazdy, wszak o ich tragicznej historii i utracie domu po przejściu huraganu Katrina mówiono w różnych mediach. Przeniesienie się do nowego środowiska to nie tylko szansa na życie w lepszych warunkach, ale również symboliczny początek dojrzewania Gypsy Rose. Pojawiają się koleżanki, którym chora zazdrości pięknych ciał i męskich zalotników, a naznaczona krwią bielizna zwiastuje utratę niewinności i przebudzającą się seksualność.

Głównym wątkiem The Act staje się systematycznie prowadzona walka o możliwość stanowienia o sobie, o uzyskanie podmiotowości i szansę na korzystanie z wolnej woli. Za dnia niepodzielnie panuje matka, a wszelkie przejawy nieposłuszeństwa karze z bezlitosnym okrucieństwem, również przy pomocy terroru psychicznego. Przypominają się sceny, w których Gypsy Rose zostaje “skazana” na powyrywanie wszystkich zębów z powodu próchnicy; w których starsza kobieta niczym cień podąża za swoją latoroślą. Natomiast w nocy namiastkę władzy odzyskuje córka, gdy dzięki internetowi poznaje Nicka Godejohna (Calum Worthy). Zaczyna się od niewinnego flirtu, lecz po czasie para pozwala sobie na coraz bardziej wyuzdaną grę, czego zwieńczeniem będzie chęć poznania na żywo i przeżycia ze sobą “pierwszego razu”.

Zobacz również: Czy warto obejrzeć serial “Gentleman Jack” od HBO?

Nie sposób atakować twórców za dosadność czy nadmierne epatowanie przemocą, gdy przypomni się obrazy z filmu dokumentalnego. Naturalnie, dopisane są dialogi do poszczególnych sytuacji, jednakże scenarzystom zależy na jak najgłębszym wejściu w psychikę bohaterek i zrozumienie ich motywacji. “Ekscesy” wizualne, np. niemalże naturalistyczne ukazywanie starzejącego się ciała matki, czy seks uprawiany przez Gypsy w kolorowej, bajkowej scenerii, to środki służące skutecznemu przeniesieniu stanów emocjonalnych na język obrazu. Autorzy troszczą się o spójność między formą a treścią. Bez wątpienia sukces zostaje osiągnięty, czego zasługą, oprócz wspomnianego uczciwego podejścia, jest również fenomenalna gra aktorek – Patricii Arquette i Joey King – wcielających się kolejno w postacie matki oraz córki. To dzięki ich ogromnemu zaangażowaniu, przejściu cielesnej metamorfozy, jak również wiernemu odtwarzaniu głosów i zachowań, powstaje wielowymiarowa opowieść o grzechach przechodzących z pokolenia na pokolenie, nieumiejętności wyzbycia się nawyków wyuczonych w dzieciństwie, ale też o traumach, z którymi poradzenie sobie wymaga nadludzkiej siły.

The Act

The Act nie jest tylko historią o uwikłaniu w toksyczne relacje. To również akt oskarżenia przeciwko amerykańskiemu systemowi opieki medycznej. Zadziwiające, jak długo lekarze nie potrafili zweryfikować konfabulacji zdziwaczałej kobiety, jak długo wierzyli na słowo, mimo że wraz z kolejnymi wizytami Dee Dee wiecznie sobie zaprzeczała i przedstawiała różne historie chorób przebytych przez córkę. Serial platformy Hulu to także prztyczek w nos ludzi o gołębich sercach. Wprawdzie intencje osób parających się dobroczynnością były szczere, lecz cóż z tego, skoro nikt nie wiedział, że uczestniczy w chorym przedstawieniu niezrównoważnej kobiety, skrupulatnie niszczącej życie swojej podopiecznej

Zobacz również: “Karnawał dusz”, czyli esencja horroru artystycznego – Felieton [CAMPING #29]

Naprawdę trudno zrozumieć, jak to się stało, że osoba z przeniesionym syndromem Munchhausena była w stanie przez tyle lat odgrywać spektakl pełen kłamstw i niedomówień bez poniesienia za to odpowiedzialności. Tragiczna historia Gypsy Rose powinna zatem przypomnieć widzom, jak ważne jest słuchanie i obserwowanie innych ludzi, nie tylko tych z najbliższego otoczenia. Nigdy bowiem nie wiadomo, za którą ścianą rozgrywa się tragedia, gdzie ofiara potrzebuje pomocy. Wstrząsające świadectwo, jakim jest The Act, to najlepszy dowód potwierdzający, że nie setki milionów dolarów pomagają w stworzeniu arcydzieła, lecz przemyślany pomysł na scenariusz, wyśmienici wykonawcy, a przede wszystkim odwaga, by nie uciekać przed trudnymi tematami. Wielkie brawa dla twórców należą się również za to, że nie dali się ponieść emocjom, lecz na chłodno i z wyczuciem przygotowali serial, który już teraz należy do czołówki 2019 roku pod względem jakości.

Ocena

9 / 10
Recenzje

“Topielisko. Klątwa La Llorony”, albo odcinanie kuponów od sukcesu Jamesa Wana [RECENZJA]

Marcin Kempisty
Topielisko. Klątwa La Lllorony

Rozszerza się kinowe uniwersum kreowane przez Midasa współczesnego rynku horrorów Jamesa Wana. Po ciepło przyjętej Obecności i jej kontynuacji w londyńskim entourage’u epoki Margaret Thatcher, po dwóch częściach losów demonicznej lalki Annabelle oraz po zeszłorocznej katastrofie w postaci Zakonnicy, przyszedł czas na pojawienie się monstrum wyciągniętego wprost z meksykańskich podań i legend. Jako że wcześniejsze filmy przy niewielkim nakładzie budżetowym okazały się maszynką do robienia pieniędzy, to najprawdopodobniej podobny los czeka opowieść o odzianym w białą suknię duchu kobiety, która nie spocznie, póki nie odnajdzie swoich ukochanych dzieci.

La Llorona, czyli “Płacząca kobieta” (chociaż “Płaczka” też brzmi na swój sposób ujmująco) to jeden z najpopularniejszych elementów latynoamerykańskiego folkloru, którego pierwowzoru można doszukiwać się pod postacią azteckiej bogini Cihuacóatl, patronki wojny, orędowniczki złej nowiny. Opisywana jako mara o trupiobiałej barwie, kobieta-wąż, miała domagać się krwawych ofiar pod jej adresem. Później legenda o śmiercionośnym bóstwie została połączona z losami pięknej Indianki o imieniu Malinche, kochanki i tłumaczki znienawidzonego przez autochtonów Fernanda Hernána Cortésa, konkwistadora niosącego zagładę wielowiekowej cywilizacji.

Zobacz również: “Karnawał dusz”, czyli esencja horroru artystycznego – Felieton [CAMPING #29]

Pomocniczka Hiszpana miała być uosabiana ze zdradziecką matką prowadzącą swoje dzieci – naród – na zatracenie. Dopiero później, w wielu wersjach i kombinacjach, wytworzyła się w kulturze oralnej historia o nieszczęśliwie zakochanej La Lloronie, kobiecie oszukanej i porzuconej przez bogatego męża, która w przypływie rozpaczy utopiła własne dzieci, a następnie przemieniła się w zjawę błąkającą się po ziemi w poszukiwaniu zagubionych potomków. Do literatury została wprowadzona w XIX wieku w sonecie autorstwa poety Manuela Carpio i stała się symbolem, do którego artyści po wielokroć się odwoływali. “Płaczka” pojawiała się również w kulturze popularnej, między innymi w serialach Supernatural i Grimm, także jest to na tyle popularna istota, że jej pojawienie się w uniwersum Obecności jest naturalną konsekwencją swego rodzaju “popularności”.

Topielisko. Klątwa La Lllorony

Reżyser Michael Chaves sięga po najbardziej znaną wersję historii La Llorony, przedstawiając ją jako demona mordującego kolejne dzieci. Od początku seansu powstaje jednak wrażenie, że ów wątek nie zostaje w jakikolwiek sposób pogłębiony, czy przedstawiony w mniej stereotypowy sposób, a jest jedynie ukłonem w stronę latynoamerykańskiej widowni w celu przyciągnięcia tej części społeczeństwa do kin. O samej kobiecie-zjawie pojawia się niewiele informacji, zostają one zresztą przedstawione dosyć skrótowo poprzez retrospekcję z otwarcia filmu, jak również dzięki opowieści ojca Pereza (Tony Amendola), znanego już z pierwszej części Annabelle. Nie dość, że postać duchownego jest jedynym łącznikiem między omawianą produkcją a całym uniwersum, to dodatkowo sam wątek “płaczącej kobiety” używany jest w sposób instrumentalny i pretekstowy.

Równie dobrze na miejsce La Llorony można podstawić dowolną inną zjawę, bowiem scenarzyści nie kwapią się do wykorzystania folkloru w mniej szablonowy, zaskakujący sposób. Wprawdzie historia toczy się w Los Angeles lat 70., a jądrem opowieści są losy latynoskiej rodziny dotkniętej traumą w postaci tragicznie zmarłego męża/ojca policjanta, lecz tak naprawdę nie ma to żadnego znaczenia dla całego przebiegu akcji.

Zobacz również: “Iron Sky. Inwazja”, czyli wielki popkulturowy miks absurdów [RECENZJA]

Matka Anna (Linda Cardellini) pracuje w pomocy społecznej i opiekuje się dwójką dzieci, synem oraz córką, lecz niech nikt nie oczekuje jakiegokolwiek społecznego komentarza ze strony twórców. Chociaż w Annabelle pojawił się popkulturowy epizod z szaloną “rodzinką” Charlesa Mansona, a w drugiej części Obecności dotknięto wątku rozbitej rodziny w erze konserwatywnych rządów Żelaznej Damy, to w przypadku Topieliska. Klątwy La Llorony nie uświadczy się podobnych zapędów. Nie pojawiają się żadne polityczne komentarze, czy choćby próby szukania analogii między sytuacją protagonistów a doświadczeniem imigrantów zza południowej granicy Stanów Zjednoczonych.

Historia jest zatem do bólu banalna. Osią dramatu jest ucieczka obserwowanej rodziny przed demonem ciągle poszukującym nowych ofiar. W przeciągu dziewięćdziesięciu minut na ekranie pojawia się cała paleta zgranych motywów i na pamięć znanych zabiegów służących wywołaniu strachu w duszy widza. Jest obowiązkowa zabawa cieniem, gra ciszą i zwalnianiem tempa, by następnie niespodziewanie atakować potężnym hukiem i znienacka wyskakującym straszydłem. Jest również szereg głupich decyzji bohaterów, których racjonalności nie sposób odnaleźć. Prym w tym wiedzie zwłaszcza córka Anny, bowiem jej nieroztropne czyny mogą wywołać co najwyżej salwę śmiechu z politowania.

Topielisko. Klątwa La Lllorony

Topielisko. Klątwa La Llorony to produkt wystrugany ręką rzemieślnika pozbawionego szansy na wprowadzenie choćby odrobiny szaleństwa do tej kunktatorskiej maszynerii. Wszystko w filmie skrojone jest pod “najprostszego” widza i podane na tacy wraz z zaproszeniem do szybkiej konsumpcji. Wielka szkoda, że w tej serii horrorów coraz bardziej odchodzi się od eksperymentowania. Mimo że pojawia się kilka momentów zdradzających potrzebę korzystania z zaskakujących rozwiązań – choćby leniwie, nastrojowo sunącej kamery po domu bohaterów, czy pewnej “teledyskowej” sekwencji zmontowanej z pojedynczych ujęć w końcówce filmu – to jednak można stwierdzić z pełnym przekonaniem, że wytwórnia i producenci nie pozwalają twórcom na odciśnięcie indywidualnego piętna.

Zobacz również: “Gra o tron” – S08E04: Czas na wielką wojnę [RECENZJA]

Na szczęście Chaves nie podchodzi ze śmiertelną powagą do scenariusza, wprowadzając postać curandero Rafaela, byłego duchownego, który zrzucił habit, aby w mało “dogmatyczny” sposób radzić sobie z siłami nieczystymi. Ten na poły szaman, na poły łowca demonów, przechodzi przez film z kamienną twarzą, by następnie w momentach największego zagrożenia rzucić żarcikiem rozładowującym atmosferę. Mimo że jest to zgrany motyw, do bólu wykorzystywany na przykład w filmach Marvela, to jednak tego typu zabiegi przynoszą efekt i sprawiają zwyczajną frajdę podczas seansu. Wielka w tym zasługa odzianego w czerń Raymonda Cruza, pamiętnego Tuco Salamanki z seriali Breaking Bad/Better Call Saul, którego promienny uśmiech i pewna nieporadność w rzucaniu one-linerów są na swój sposób urokliwe. Skoro nie ma powodów do strachu, to przynajmniej niech się widzowie pośmieją, zawsze to jakiś sukces.

To nie jest najgorsza produkcja z uniwersum Obecności, można nawet uznać, że pojawił się pewien progres po fatalnie zrealizowanej Zakonnicy. Sęk w tym, że liczenie kolejnych dolarów z przychodów powinno połączyć się z refleksją dotyczącą poziomu prezentowanych dzieł. Nazwisko Jamesa Wana nadal jest wabikiem, ale jeżeli nadchodzące następne odsłony przygód lalki Annabelle i małżeństwa Warrenów nie przyniosą jakiejkolwiek odmiany, jeżeli nie dojdzie do choćby drobnego przemodelowania wypracowanych schematów, to mozolnie budowana konstrukcja runie z hukiem. Topielisko. Klątwa La Llorony to ostrzeżenie dla producentów, że schematyczność i odcinanie kuponów przynosi zatrute owoce.


CampingPublicystykaRecenzje

“Karnawał dusz”, czyli esencja horroru artystycznego – Felieton [CAMPING #29]

Maurycy Janota
Karnawał dusz

W czasach, w których najbardziej kreatywne i najgłośniejsze współczesne horrory, są regularnie pomijane przez kapituły prestiżowych nagród filmowych, jasnym staje się, że kino grozy traktowane jest jedynie jako gatunek drugiej kategorii. Nie jako nośnik zmuszających do myślenia treści, odpowiedź na ludzkie paranoje czy też próba zobrazowania najskrytszych koszmarów, jakie mogą dręczyć człowieka. Biorąc pod uwagę, jak gigantyczny wpływ na całą kinematografię miały rozmaite dreszczowce, nie sposób nie uznać takiego postrzegania za wyjątkowo niesprawiedliwe. Jak długo jeszcze horrory będą musiały udowadniać swoją wartość artystyczną, zanim w pełni zasłużą na należny im szacunek?

Zobacz również: “Ptak o kryształowym upierzeniu”, czyli Giallo Dario Argento – Recenzja [CAMPING #28]

Pamiętam dobrze, że refleksja, którą potrzebowałem wyrzucić z siebie we wstępie, naszła mnie zaraz po obejrzeniu Karnawału dusz (oryg. Carnival of Souls), klasycznego dreszczowca z 1962 roku. Dzieła, z jednej strony trochę zapomnianego i niekoniecznie kojarzonego przez współczesnego widza, z drugiej zaś wciąż wymienianego w jednym szeregu z najlepszymi czarno-białymi horrorami w historii. W ogólnym rozrachunku chyba jednak bardziej niedocenianego niż docenianego. Bez wątpienia niesłusznie, wszak stanowi poważny argument za tym, że omawiany gatunek jest elastyczny, jak żaden inny.

Karnawał dusz

Karnawał dusz to tylko z pozoru dość tradycyjna opowieść o duchach. Fabuła, w której złowieszcze zjawy nękają cudem ocalałą z wypadku Mary, z każdą kolejną minutą i z każdym kolejnym nawiedzeniem staje się coraz mocniej oddziałowującą na widza metaforą samotności i wyobcowania. Przejmujący efekt, który udaje się ostatecznie osiągnąć twórcom nie byłby możliwy, gdyby nie otoczka charakterystyczna właśnie dla filmów grozy.

Wykorzystanie figury tajemniczego mężczyzny, który pełni tutaj funkcję niemego strażnika, poruszającego się na granicy życia i śmierci, pozwoliło uczynić koszmar głównej bohaterki realnym i namacalnym. „The Man”, bo tak powszechnie przyjęło nazywać się postać, jest ucieleśnieniem i zapowiedzią tego, co nieuniknione. Twarz wcielającego się w tę rolę reżysera, Herka Harveya, co prawda przyprawia o ciarki nawet wtedy, gdy łypie z nieruchomego plakatu, ale ciężko jednoznacznie ocenić jakie są zamiary ubranego w garnitur, bladego prześladowcy. Istnieje bowiem w pewnym zawieszeniu, przez co proste definicje zdają się go nie dotyczyć. Przypomina sępa, który czyha na ofiarę, obserwuje ją, ale nie ingeruje.

Zobacz również: „Smętarz dla zwierzaków II”, czyli sequel z 1992 roku – Recenzja [CAMPING #27]

Harvey, zarówno jako reżyser, jak i obecny w ramach filmu bohater, naprowadza młodą kobietę i stopniowo przybliża ją do jej przeznaczenia. Zdolna organistka, grana przez wiarygodną i dysponującą szerokim wachlarzem ekspresji Candace Hilligoss, otarła się o śmierć, ale fakt, że jako jedyna przeżyła rozbicie i zatonięcie samochodu, nie przynosi jej żadnego pocieszenia. Przeprowadzka do mniejszego miasteczka, gdzie bez problemu znajduje pracę w tamtejszej parafii i pokój w domu poczciwej starszej pani, to jednak za mało, żeby zapomnieć o przyjaciołach, którzy zginęli w wyjątkowo głupich, niepotrzebnych okolicznościach. Podążający za nią niemal krok w krok „The Man” nadal nie daje jej pożegnać się z bolesnymi wspomnieniami.

Mary nie zazna spokoju, dopóki czuje na swoim karku jego niepokojące spojrzenie i dopóki widzi w snach opuszczone, zupełnie dla niej obce wesołe miasteczko. Miejsce, które tętniło niegdyś życiem i niosło ludziom radość, teraz jawi się jako czyściec – widmowy „Latający Holender”, na pokład którego wstęp mają wyłącznie zmarli. Niedostępny dla żywych, ale z jakiegoś powodu przyciągający też Mary. Niezależnie od tego, jak usilnie i desperacko stara się temu zaprzeczać, protagonistka nie może uciec przed tym, że nie należy już do właściwego świata. Przestała do niego pasować w chwili, gdy resztkami sił wydostała się z tonącego auta. Wtedy wszystko stanęło na głowie.

Karnawał dusz

Daleki od dosłowności scenariusz sprawia, że Karnawał dusz można interpretować także jako film o radzeniu sobie z żałobą, a konkretnie z presją społeczeństwa, które domaga się, żeby szybko przeskoczyć tenże etap i „wziąć się w garść”. Ilustracją tej postawy jest postać Johna Lindena (w tej roli Sidney Berger) – młodzieńca zamieszkującego ten sam dom, co Mary. Mężczyzna, który początkowo może jeszcze budzić pewną dozę sympatii z czasem traci w oczach widza i ujawnia swoją gorszą stronę.

Zobacz również: “Smętarz dla zwierzaków” (1989) – Pierwsza adaptacja książki Kinga! – Recenzja [CAMPING #26]

Zamiast idealnym wybrankiem serca głównej bohaterki, co podpowiadałyby pierwsze sceny z jego udziałem, okazuje się natarczywym draniem, który nie potrafi pogodzić się z odtrąceniem i nie szanuje decyzji podobającej mu się kobiety. Myśli o niej wyłącznie w kontekście obiektu do zdobycia i oczekuje, że Mary z miejsca zacznie zachowywać się tak, jak on będzie chciał. Sugeruje jej wręcz, że dostosowując się do jego wymagań, stanie się lepsza. Nie powstrzymując swoich emocji, nie hamując reakcji, będzie problemem dla niego i otoczenia. Dlatego też w ostatecznym rozrachunku John – lokalny cwaniaczek, jakich wielu spotyka się w prawdziwym świecie – urasta do miana drugiego największego antagonisty w filmie. To czarny charakter mniej oczywisty  niż „The Man”, bo mniej typowy dla kina grozy i znacznie bliższy przyziemnym dramatom.

Co więcej, sposób, w który nakręcony został Karnawał dusz również budzi skojarzenia z tym gatunkiem. W horrorowych scenach, którym towarzyszy hipnotyzujący muzyczny motyw przewodni, pomysłem reżysera było korzystanie z częstych i długich zbliżeń na twarz Mary. Candace Hilligoss dostaje wówczas cały ekran, żeby prezentować swoją mimikę i dzielić się emocjami z widzem. Kiedy kamera skupia się tylko na niej, uwalnia tłumioną rozpacz, frustrację i zamęt, który panuje w jej głowie. Swoją kreacją aktorka mówi wszystko, co najważniejsze o granej przez nią postaci – że ledwo trzyma się w ryzach i nic nie jest dla niej takie, jakie być powinno.

Zobacz również: Camping #24 – “Wielka draka w chińskiej dzielnicy” – Recenzja

Senna, kameralna opowieść stworzona przez Harveya i wspierającego go w pisaniu scenariusza Johna Clifforda przez lata inspirowała licznych filmowców. Zauroczyła m.in. George’a A. Romero, M. Night Shyamalana, Jamesa Wana czy też Davida Lyncha. I choć zazwyczaj da się wyczuć w tego typu hasłach pewną kurtuazję, tym razem nie są to czcze słowa. Karnawał dusz ma w sobie tę nutkę dziwności i teatralności, która cechuje np.Twin Peaks. Zwłaszcza surrealistyczne, osobliwe sekwencje, kręcone w tajemniczym parku rozrywki na odludziu przywodzą na myśl opus magnum Lyncha, w którym zło i przeznaczenie przybierały niebanalne, spersonifikowane formy.

Karnawał dusz

Najlepsze horrory to takie, które rzadko kiedy kurczowo trzymają się gatunkowych ram i ograniczają do bycia jedynie bezrefleksyjnym źródłem strachu. Robią zwykle coś ponad to, budząc oprócz lęku także współczucie, żal lub smutek. Tym, co w filmie Harveya przeraża najbardziej, nie są bowiem czyhający w ciemności nieumarli, a bezradność bohaterki wobec unoszącego się nad nią fatum. Świadomość, że czekają na nią i grają dla niej już tylko w tamtym miasteczku. Na karnawale dusz.

Recenzje

“Iron Sky. Inwazja”, czyli wielki popkulturowy miks absurdów [RECENZJA]

Bartłomiej Rusek

Iron Sky z 2012 roku było filmem, w którym pojawiła się masa absurdalnych pomysłów, które w połączeniu ze sobą dały przykład bardzo nietypowego kina rozrywkowego, operującego w znacznym stopniu satyrą. Główny wątek dotyczył szalonego pomysłu, według którego ciemna strona księżyca miała być zamieszkiwana przez nazistów, szykujących się do ostatecznego ataku na Ziemię.

Zobacz również: “Gra o tron” – S08E04: Czas na wielką wojnę [RECENZJA]

Akcja drugiej części, której reżyserem ponownie został Timo Vuorensola, dzieje się 20 lat od zakończenia pierwszej. Już na samym początku poznajemy główną bohaterkę, którą jest Obi, grana przez Larę Rossi. Oprócz wcielania się w pierwszoplanową rolę, jest ona również narratorką i to z jej ust dowiadujemy się, co się wydarzyło po inwazji nazistów przedstawionej w poprzednim Iron Sky. W skrócie: po wojnie atomowej skażona Ziemia stała się miejscem niezdatnym do użytku, a wszyscy pozostali przy życiu ludzie, których było niespełna dwa tysiące, osiedlili się na księżycu, w byłej bazie nazistów, którą stanowi wielki budynek w kształcie swastyki.

Iron Sky

Tam, oprócz głównej bohaterki spotykamy również znaną z pierwszej części Renatę Richter (Julia Dietze). Szybko dowiadujemy się, że Obi jest córką jej i Jamesa Washingtona, głównego bohatera prequelu, który tym razem nie pojawił się na ekranie. Jest on jednak wspominany jako zmarły, będąc opłakiwanym przez najbliższych. Niebawem na Księżyc przylatuje rosyjski, ręcznie zrobiony, prowizoryczny statek kosmiczny, który kieruje drugi z bohaterów pierwszoplanowych – Sasha (Vladimir Burlakov).

Po krótkim czasie poznajemy główny wątek fabularny, który jest jeszcze bardziej absurdalny, niż opisane powyżej rzeczy. Dowiadujemy się bowiem, że najważniejsze osoby z historii ludzkości (z wielkimi zbrodniarzami na czele), tak naprawdę nie są ludźmi, a reptilianami (w filmie nazywani są Vrilami), którzy stworzyli przed laty rasę ludzką. Są oni dowodzeni przez Adolfa Hitlera – który również okazał się być reptilianem – i żyją we wnętrzu Ziemi. Jeżeli komukolwiek, czytającemu tę recenzję wydaje się, że to przesada, to czuję się zobowiązany, by powiedzieć jedno – to dopiero początek. Warto przy tym jednak wspomnieć, że cały film reklamowany był postacią Führera, jeżdżącego na tyranozaurze.

Zobacz również: “Cała prawda o Szekspirze”, czyli nagi, stetryczały i nudny William [RECENZJA]

Przedstawiając historię tej nadludzkiej rasy, twórcy nowego Iron Sky wyśmiali zarówno teorię ewolucji Darwina, jak i podstawy wiary chrześcijańskiej, biorąc elementy z obu z nich i przedstawiając je w swój charakterystyczny, ironiczny sposób. Co więcej, główni bohaterowie, do których dołącza Donald (Tom Green) oraz „osiłek” Malcolm (w tej roli wielokrotny mistrz świata w brazylijskim jiu-jitsu Kit Dale) mają za zadanie kradzież Świętego Graala, który ma stanowić źródło energii dla ich statku kosmicznego oraz wiecznego życia dla ich samych. W tym momencie należy wspomnieć o Donaldzie, który jest głównym przywódcą religii dominującej na Księżycu. Jest nią… Jobsyizm, czyli wiara w Steve’a Jobsa i urządzenia firmy Apple.

Iron Sky

Niestety, towarzysze głównej bohaterki przez większość czasu mnie irytowali, rzucając frazesami, które co najwyżej czasami były śmieszne. Sasha wiecznie próbował poderwać Obi, co chwila chcąc się popisać swoją siłą, która w każdej scenie jest przyćmiona przez Malcolma. W większości kończyło się to jakimś mocno stereotypowym tekstem, w którym się przechwalał, że będąc w Rosji, wielokrotnie siłował się z niedźwiedziami. Bohaterowie wypadają niestety kiepsko, psując widowisko za sprawą nieśmiesznych żartów.

W przeciwieństwie do bohaterów, pochwalić należy chociażby dźwiękową. Po raz kolejny jest ona autorstwa słynnego słoweńskiego zespołu Laibach. Tym razem jednak, oprócz Słoweńców, muzyką zajął się również fiński kompozytor Tuomas Kantelinen. W efekcie dostaliśmy bardzo przyjemne i pasujące do filmu połączenie nieco cięższej muzyki z lżejszymi rytmami, często przeplatanymi niskim wokalem Milana Frasa. Tytułowy utwór został natomiast nagrany przez zespół Sunrise Avenue.

Zobacz również: “Praziomek” – Kukiełki kontra rewolucja przemysłowa [RECENZJA]

Iron Sky. Inwazja to przede wszystkim dzieło stworzone przez popkulturę. Sceny odbywające się na Księżycu wyglądają momentami jak żywcem wzięte z Gwiezdnych Wojen. Oprócz tego, film garściami czerpie zarówno z klasycznych książek science-fiction, jak i pozostałych filmów tego gatunku, a także z memów. Podsumowaniem tego może być scena, gdy będący Vrilem Mark Zuckerberg siedzi bez głosu, sącząc powoli wodę ze szklanki. Jeżeli chodzi o inne sceny, które zapadły mi w pamięć, wymienić mogę chociażby pościg rydwanów zaprzężonych w triceratopsy, na których naszych bohaterów gonią takie persony jak chociażby Bin Laden i Margaret Thatcher…

Iron Sky

Iron Sky. Inwazja dostarcza nam wszystko to, co poprzednia część, ale w znacznie większej dawce. Niestety, nie w każdym elemencie filmu stanowi to zaletę. Film Timo Vuorensoli ląduje co prawda na mojej krótkiej liście produkcji, oznaczonej podpisem „guilty pleasure”, ale stanowi dowód na to, że stare porzekadło, iż „co za dużo, to niezdrowo” jest prawdziwe. Wszystko dlatego, że oglądanie tego filmu przypominało mi przeglądanie przeciętnej strony z memami – było tam wszystko, od rzeczy, które mnie szczerze rozśmieszyły, po sceny, które wprawiły mnie w spore zażenowanie. Wiem jednak, że na kolejną część (która prawdopodobnie powstanie, sądząc po scenie po napisach) również pójdę do kina. I nie będę żałował ani pieniędzy, ani czasu spędzonego w kinie.


Ocena

5 / 10
Gra o tronSeriale

“Gra o tron” – S08E04: Czas na wielką wojnę [RECENZJA]

Martin Reszkie

Najdłuższy odcinek Gry o tron mamy już za sobą. Nie było w nim epickich natarć czy machania mieczem. Potyczka na morzu także nie zajęła nas na dłużej niż kilka chwil. Jednak jeśli ktokolwiek marzył o sennym pogrążaniu się w żałobie, przeliczył się i to znacznie. Twórcy zadbali oczywiście o to, by nawet w przerwie pomiędzy wojną z jakimś bezimiennym królem wyciągniętym z zamrażarki, a wojną z nieokiełznaną Cersei, Królową Andalów i Pierwszych Ludzi, władczynią Siedmiu Królestw i protektorką królestwa dać nam jak najwięcej atrakcji.

Niestety jednak nie wszystkie fajerwerki poszybowały w niebo. Części w ogóle nie zapalono, niektóre co najwyżej wzniosły się na wysokość krzewu i opadły z powrotem. Najwyżej poszybował ogień miłości, pożądania i zazdrości, zupełnie jak w peruwiańskich melodramatach o pożądaniu, zazdrości i miłości. W takich okolicznościach niewiele więcej ma znaczenie dla nas, jako widzów. Zapominamy o samotności Smoczej Królowej pozbawionej Dothraków, którzy decyzją scenarzystów byli zbyt głupi by poczekać na rozkaz ataku. Zapominamy o interesującej nobilitacji Gendry’ego Riversa na Gendry’ego Baratheona przez królową Daenerys. Na szczęście zapamiętamy jak młody lord został przez Aryę poczęstowany czarną polewką.

Gra o tron

I kiedy w trakcie tej całej celebracji zwycięskiej nocy myślimy, że widzieliśmy więcej tęczy aniżeli przez poprzednie siedem sezonów, do walki wkracza Sansa, która jako jedyna okazuje Sandorowi Clagane’owi współczucie i zrozumienie. Oczywiście, nigdy nie wyprę się osobistej sympatii dla pokiereszowanego, zaszczutego, opuszczonego i znienawidzonego Ogara. Co jednak ma na celu ponowne łączenie ze sobą postaci, których los kilka razy się przeciął lecz nigdy nie połączył? Podobnie jak w drugim odcinku, David Nutter wespół z duetem scenarzystów wylewa na nas wiadro nostalgii, miłości do serii oraz fenomenu społeczno-kulturowego jakim okazało się Westeros.

Zobacz także: Recenzję poprzedniego odcinka

Finalnie jednak wychodzą na tym bardzo źle. Postawienie na rozwój postaci, które są już rozwijane prawie dekadę odbija się czkawką i niewybaczalnym skompresowaniem fabularnego mięska do zaledwie kilku scen, które pomimo, że dzielą nawet tygodnie – w Westeros są zmontowane zaraz obok siebie. Nawet jeśli czas trwania dwóch odcinków pozwolił Cersei na dojrzenie jej jeszcze nienarodzonego dziecka o jakieś 4 miesiące.

Pierwszy raz zobaczyłem Grę o tron około czeterech miesięcy temu. Przyjaciele i znajomi już kilka lat wcześniej załadowali na mnie bagaż spoilerów i przeczucia, że im dłużej trwa ten serial, tym bardziej poziom spada. Brak prozy George’a Martina jest dla Davida Benioffa i D.B. Weissa niczym zbyt wczesne wyrzucenie piskląt z gniazd. Przez chwilę polecą, później jednak skończą martwe w trawie. Wydaje mi się, że muszę coraz głośniej głosić, że duet pracujący nad serialem od samego początku błądzi we mgle. Imają się sprawdzonych chwytów i próbują napełniać widzów całą paletą emocji, które okazują się być jedynie dudniącą muzyką i rozwleczonymi scenami śmierci.

Zniknięcie Missandei w morzu było świetnym rozwiązaniem, tak bardzo dobrze wpasowanym do realiów poprzednich sezonów. Trudno jednak było mi nie odnieść wrażenia, że dostaniemy jeszcze jedną wzruszającą, przydługawą i zupełnie niepotrzebną scenę dla postaci, która nie mieści się obecnie nawet w trzecim szeregu figur. Takowe zabicie Missandei nie dało zupełnie niczego naszym bohaterom. Daenerys już i tak była gotowa zrównać umocnienia Cersei razem z prostymi mieszkańcami stolicy. Szary Robak także już dawno został zapomniany, a po Bitwie o Winterfell także wyśmiany za bezwartościowy udział Nieskalanych w walce. Czy więc oglądamy scenę dekapitacji kobiety tylko dlatego, że architekci serialu nie mają innych pomysłów na wzmożenie napięcia?

Gra o tron

Zobacz także: Podcast o poprzednim odcinku!

Byłbym jednak głupcem, gdybym nie widział światełka w tym tunelu. Nawet w tym potoku odgrzewanych kotletów zaserwowano nam kilka fragmentów, których niedocenienie byłoby ignorancją. Pożegnanie Jona z Północą i wszystkim co o niej stanowi powinno rozgrzać wasze serca i nieco roztopić oczy. Bo przyszło im żyć w świecie bez Nocnej Straży oraz pośród Wolnych Ludzi tęskniących do swojej, prawdziwej północy, Duch okazał się być bardziej przydatnym na polu walki od dothrackiej jazdy i otrzymał wolność. A Jon wciąż ma szansę zasiąść na Żelaznym Tronie. Przemiana Daenerys Targaryen w szaloną królową jest już nieunikniona, niestety jedynie Varys wie co robią ludzie przypisujący sobie przeznaczenie do wyzwolenia ludzkości.

Sprzeczka pomiędzy dwoma doradcami Daenerys, podczas której ulubiony eunuch Westeros podzielił się swoimi obawami z Tyrionem to niezwykły pstryczek w nos dla wszystkich tych, którzy uważali, że to Lannister będzie próbował zdradzić cudzoziemkę z Essos. Tu jednak powściągliwość Tyriona ulega jego (być może spowodowanej dornijskim winem) wierze w dobro, które chce czynić Smocza Królowa. Oczywiście nie rozumiem dlaczego to właśnie realista, konformista i pragmatyk okazuje się być najzagorzalszym obrońcą Matki Smoków. Cała ta rozmowa potwierdza jedynie jak wielki potencjał drzemie w postaci Varysa, który ze starszego nad szeptami stał się ledwie milczącym pomagierem Wyzwolicielki z Okowów.

Ostatnim światełkiem w tunelu jest systematyczne pomniejszanie potęgi khaleesi. Utrata Rheagala przez Daenerys buduje Cersei. Każe ona nam patrzeć na nią jako na równorzędną rywalkę dla Targaryenów, przez co do końca możemy drżeć o losy Westeros. Następny odcinek zapewne będzie okraszony starciem wszystkich sił walczących o władzę. Mam nadzieję, że tym razem będziemy w stanie cokolwiek zobaczyć. A nawet jeśli nie – nawet ciemność byłaby lepszą decyzją twórczą aniżeli kolejny odcinek pełen nieudanych związków i fan serwisów łamiących serca tych, czekających na to, że Gra o tron będzie w stanie ponownie udowodnić, że jest najlepszym serialem tej dekady.


 

Ocena

5 / 10
Recenzje

“Praziomek” – Kukiełki kontra rewolucja przemysłowa [RECENZJA]

Kuba Stolarz

Laika to dość ciekawy przypadek jeśli chodzi o rynek studiów tworzących kreskówki. Nie licząc Aardman Animations, jest to obecnie jedyna firma zajmująca się animacją poklatkową, która zdążyła już na tyle wyrobić sobie charakterystyczny styl swoich produkcji, że nie sposób pomylić ich filmów z żadnymi innymi – stała się marką samą w sobie. Od rewelacyjnej Koraliny przez Pudłaki aż po obsypane pochwałami Kubo i dwie strony Laika wytycza własną ścieżkę w stercie pikseli, kabli i polygonów Krainy Snów – olewając zasadę, że im więcej komputera, tym mniej roboty/wydawania kasy i więcej czasu, co jakiś czas wychodzą ze swojej nory, żeby pokazać światu, że stop-motion is still a thing, a wszyscy mogą pocałować ich w nos.

Zresztą nie jest to teza wyssana z palca, bo to jedyna tak namacalna (prawie że porównywalna z filmami aktorskimi) forma animacji, w której w grę wchodzi rzeczywista zabawa obiektywem, a nie przesuwanie parametrów w 3ds Maksie. Jedyna, bo: po pierwsze, powoli wymierająca, a po drugie: nieszczególnie popularna, głównie przez swoją czasochłonność, kosztowność i ostatnimi laty kiepską spłacalność (zeszłoroczny Jaskiniowiec Aardmana ledwo zgarnął 53 miliony dolarów przy budżecie 50 milionów, zaś Kubo i dwie struny zarobiło 75,5 miliona $, kosztując przy tym 60 baniek). I tu robi się ciekawie, bo na scenę wchodzi cały na biało Praziomek – jakby personifikacja obecnego stanu Laiki.

Zobacz również: “Cała prawda o Szekspirze”, czyli nagi, stetryczały i nudny William [RECENZJA]

Rozgrywający się w czasach rewolucji przemysłowej najnowszy projekt tegoż studia opowiada o Sasquatchu, który prosi obeznanego w znajdowaniu (hehe) fantastycznych zwierząt podróżnika, Lionela Frosta, żeby pomógł mu w odnalezieniu jego himalajskich kuzynów – Yeti. A prosi go, ponieważ stwór dość już ma samotnego siedzenia w jaskini, łażenia po raz enty po tych samych lasach i tego, że drzew po których sobie hasa, jest z dnia na dzień coraz mniej. (Chwila moment, jeden z ostatnich przedstawicieli swojego gatunku musi się zmierzyć ze skutkami industrializacji i odchodzenia do lamusa przestarzałych rozwiązań? Z czym mi się to kojarzy, hmmm?). Co gorsza – jedyną wskazówkę co do lokalizacji Krzysztofów Stelmaszyków z Potworów i spółki posiada była dziewczyna Lionela, Adelina, z którą nie ma obecnie dobrych stosunków, a do tego na chłopaków zostaje nasłany płatny zabójca. Proste, łatwe i boleśnie infantylne.

Praziomek

Praziomek bowiem to niestety najbanalniejsza opowieść, jaką Laika kiedykolwiek opowiedziała. Nie czuję się dobrze z rozrywaniem na części historii dla dzieci, ale cholera jasna, jaki ten film jest pod praktycznie każdym względem przeciętny – nie mam pojęcia, czy było to spowodowane tym, że Laika postanowiła dotrzeć do jak najszerszego grona odbiorców, ale cokolwiek by to nie było, poskutkowało to tym, że stworzyła najbezpieczniejszą fabułę ze wszystkich swoich filmów. Brak tu postaci, której design czy zachowanie ujęłoby nas za serducho/gardło (Koralina). Brak tu fabuły, która mimo swojej schematyczności potrafiłaby nas zachwycić niczym najlepsze bajki na dobranoc (Kubo i dwie struny). Bo wszystko, co można powiedzieć o tym filmie, sprowadza się do tego, że jest… po prostu spoko.

Zobacz również: “W rytmie Kuby”, czyli misja uJAZZowienia kraju Castro [RECENZJA]

Animację można nawet porównać do takiego gorszego odcinka “Kaczych opowieści”, który został rozciągnięty do długości pełnometrażowego filmu – Lionel Frost to Sknerus McKwacz, Adelina to jego stara znajoma, a wysłany na rzeź płatny zabójca to skondensowani do jednej osoby i bardziej brutalni Bracia Be. Sknerus odnajduje Wielką Stopę i dowiaduje się, że miejscem ich pobytu są nie tyle Himalaje, co słynne Shangri-La. Porównanie wbrew pozorom wcale nie jest takie głupie, bo zarówno Praziomka, jak i DuckTales cechuje chęć połączenia kreskówki z vibe’em feelgoodowym Indiany Jonesa i innych najsłynniejszych opowieści przygodowych – starożytne cywilizacje, duch przygody, wyruszanie w nieznane rejony, odkrywanie tego, czego nikt wcześniej nie odnalazł, mity, baśnie i fantastyczne stworzenia. Poszukiwanie Wielkiej Stopy, bitka w saloonie, mapy, strzelaniny, rejsy statkiem, przechadzki indyjskimi lasami? Toż to wannabe Przygody Tintina, tylko że przeniesione o dwa wieki wstecz!

Główny bohater zachowuje się zresztą jak ktoś, kto naczytał się w dzieciństwie legend o istotach typu potwór z Loch Ness o jeden raz za dużo – Lionel to człowiek szarmancki, dystyngowany, elegancko ubrany, zawsze przynoszący termos z angielską herbatą na wyprawę, ale niestety także zadufany w sobie i straszliwie pierdołowaty w relacjach międzyludzkich przez swoje ciągłe bujanie w obłokach. Zadufany, ponieważ nie robi tego, by rzeczywiście pomóc stworzeniu, tylko żeby się dostać do klubu podróżników rządzonego przez typa, którego teoria Darwina brzydzi w tym samym stopniu, co sufrażystki, telefony i elektryczność. Koleś nie pozwala Lionelowi na ekspedycję także dlatego, że podobno człowiek nie pochodzi od małpy, tylko od człowieka. To ten rodzaj homo sapiens, nie przegadasz.

Zobacz również: „Tranzyt”, czyli wojna i tęsknota we współczesnej Francji [RECENZJA]

Problem w tym, że Praziomek nie robi z poruszanymi przez siebie tematami nic ciekawego. Ani nie czuć tu żadnego ducha przygody, ani nie sposób się zachwycać pokazywanymi czasami rewolucji przemysłowej, ani nie czuć tego, że ta wyprawa niesie za sobą jakieś konkretne znaczenie – misja odzyskania rodzinnych więzów wybrzmiewa dopiero w finale, ostatecznie wszystko gładko się odkręca, zagrożenia w ogóle nie czuć, wrzucamy na koniec obowiązkowy morał, wychodzimy z opresji, super, możecie się rozejść do domów.

Ba, nawet postaci nie robią nic, co miałoby sprawić, że zainteresujemy się ich losami – Lionel jest bezwstydnym dupkiem, Adelina sobie jest, zaś Sasquatch o imieniu Zuzia zostaje sprowadzony do roli bezpłciowego comic reliefa, którego mamy polubić tylko dlatego, że jest włochaty i milutki. Fabuła jest tak przewidywalna i nużąca, że na moim seansie dzieciaki wolały sobie chodzić po sali, niż przejmować się filmem, zaś w warstwie wizualnej nie ma tego szaleństwa, który cechowały poprzednie produkcje Laiki.

Praziomek

I nie, nie oczekuję od każdego filmu bycia arcydziełem i czymś, co miałoby mi z automatu odjąć mowę z wrażenia, bo czasem super jest obejrzeć produkcję, która jest po prostu fajna – dająca sympatycznych bohaterów, rozśmieszająca zabawnymi dowcipami i zapewniająca na najbliższe dwie godziny przyjemniuchną rozrywkę. Takie produkcje bywają zresztą chwilami najlepszą propozycją na spędzenie chillowego wieczoru z bliskimi, bo nie wymagają od widza wyjątkowej uwagi i mają najzwyczajniej w świecie spoko wyglądać i brzmieć. Mają stanowić idealny przykład powiedzenia: “Tylko tyle i aż tyle”.

Zobacz również: “Terapia” – Niemiecki thriller w Sudetach [RECENZJA]

Niestety Praziomek po prostu sobie jest. Ani nie zachwyca, ani nie rozśmiesza, ani nie wciąga. Owszem, przyjemnie się to ogląda i fenomenalnie wygląda (chylę czoła przed scenografami, mistrzostwo świata), ale to coś, co w przypadku Laiki jest już standardem, a przez to nie zaskakuje niczym. Można obczaić, ale po co? Nie warto jednakże tracić nadziei, bo znając to studio, jego następny projekt może się okazać prawdziwym strzałem w dziesiątkę. A nie da się przez cały czas trafiać w sam środeczek, prawda? Żeby życie miało smaczek, raz Dwie struny, raz Pudłaczek, jak to mówią. Czy jakoś tak.

P.S. Wam natomiast radzę poczekać na premierę Praziomka na rynku domowym – tryhardowy polski dubbing zabija każdy żart (na czele z Piotrem Adamczykiem, który stara się uśmieszniać każdą swoją wypowiedź), zaś udźwiękowienie głosów postaci sprawia, że czujemy się, jakbyśmy słuchali audiobooka, aniżeli oglądali film kinowy. Seans z napisami okaże się lepszą propozycją, nawet jeśli będziecie musieli na niego dłużej poczekać.


Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.