Front WizualnyPublicystyka

“Sezon” na krowy [FRONT WIZUALNY]

Wiktor Małolepszy

Sezon spina klamra kompozycyjna – opowieść o dwóch krowach, które uciekły z zagrody i nigdy nie wróciły. Odcięły się od stada, od bezpieczeństwa zapewnianego przez ludzi i gospodarstwo, od mieszkańców Kvidinge i rozpoczęły dzikie życie w lesie. Podobno raz ktoś je widział nocą – lecz zanim hodowcy dotarli w to miejsce, krów już nie było. Jakby rozpłynęły się w majowym powietrzu. Podobno zdziczały – nawet psy zaczęły się ich bać. Czyżby ucieczka od domestykacji podziałała na uwolnienie się wśród pokojowych ssaków dawnych instynktów? A może to te instynkty były prowodyrem samej ucieczki?

Produkcja Johna Skooga to nie jest film, który można opisać w jednym zdaniu. Już przy samej analizie formy gatunkowej na odbiorcę czyhają pułapki. Z jednej strony przypomina to kolaż obrazów żywo wyjęty z galerii sztuki audiowizualnej, co odzwierciedla tło reżysera – artysty wizualnego, dla którego Sezon jest pełnometrażowym debiutem. Z drugiej paradokument o życiu rolników i pracowników sezonowych na wsi. Skoog w niemal każdym swoim dziele protagonistą i głównym miejscem „akcji” uczynił właśnie Kvidinge – malutką miejscowość, z której się wywodzi. Ten film to rozszerzenie owej fascynacji, przełożenie jej na język filmowy. Wszakże Sezon również opowiada jakąś historię – więcej niż jedną.

Zobacz również: Tekst o innym filmie z Frontu Wizualnego – “Muzyce na czas apokalipsy”

Postaciami przewijającymi się w filmie Szweda są głównie polscy pracownicy sezonowi, którzy przybyli do Kvindinge w celach zarobkowych. Obserwujemy ich przy pracy, zabawie, odpoczynku. Czasami pojawi się monolog na temat sposobów uprawy roślin, innym razem widz będzie świadkiem rozmowy dwóch mężczyzn i młodego chłopaka na temat podrywania Szwedek. Nie są to jednak kwestie wpływające na samą akcję przedstawioną na ekranie – przypominają raczej potoki słów, które należy ułożyć jak klocki w większą całość. Sam reżyser mówił, że zależało mu na stworzeniu filmu eliptycznego. Takiego, w którym widz będzie się poruszać jak w terenie – z mapą w postaci kalejdoskopu obrazów. Łączenie tych scen w całość nie jest wcale skomplikowane, lecz prędko nuży, a widz wyłącza grę Skooga i po prostu ogląda wygaszacz ekranu. Naprawdę śliczny wygaszacz ekranu.

Bowiem, jak na to sekcję wizualną przystało, Sezon wygląda oszałamiająco. Za zdjęcia odpowiada polska operatorka Ita Zbroniec-Zajt, która za swoją pracę otrzymała nagrodę Svena Nykvista na festiwalu filmowym w Göteborgu. Jeśli miałbym wskazać jeden powód, dla którego warto obejrzeć Sezon, to właśnie niesamowite kadry. Pocztówkowe widoki, oniryczne sceny, w których kamera powoli sunie wśród traw oświetlanych przez wschodzące słońce, czy hipnotyzujące ujęcia rolniczych maszyn zapadają w pamięć. Kiedy zapada noc i światło księżyca opiewa sprzęt farmerów – jest jak w industrialnym horrorze. Kiedy krople deszczu obmywają rośliny – jak w lesie deszczowym. Jakimś cudem twórcom udaje się stworzyć w malutkim Kvindinge (reżyser zarzeka się, że wszystkie lokalizacje są tak blisko, że można je zwiedzić w ciągu jednego dnia) agrarny magiczny realizm, w czym wielki udział ma polska operatorka.

Celem reżysera było zwizualizowanie współzależności między naturą, człowiekiem a technologią, co nie w pełni mu się udaje. Sezon sprawdza się w roli nielinearnego agrarnego kolażu przepięknych obrazów, a Skoog bardzo efektywnie buduje ten makrokosmos, lecz oprócz onirycznego, magicznego klimatu nie oferuje głębszego wejścia w ten świat. Jest to prawdziwe eye-candy – szkoda tylko, że dla pozostałych zmysłów już tych słodyczy zabrakło.


Sezon będziecie mogli zobaczyć w ramach sekcji Front Wizualny na MFF Nowe Horyzonty we Wrocławiu (25 lipca – 4 sierpnia 2019). Pokazy filmu będą odbywały się:
  • 27 lipca (sobota), godz.18:45
  • 28 lipca (niedziela), godz. 13:00
  • 1 sierpnia (czwartek), godz. 19:00
Podcast

“Euforia”: Omówienie 4. odcinka

Marcin Kempisty
Euforia

W dzisiejszym odcinku Marcin opowiada o trzecim odcinku serialu “Euforia”.


Zobacz również: Poprzedni odcinek podcastu o serialu “Euforia”


P.S. Odtwórz i subskrybuj nas na: iTunes, Android, SpotifyRSS lub YouTube!


 

Filmawka
Filmawka
"Euforia": Omówienie 4. odcinka
/
Nowe Horyzonty 2019Recenzje

Ostatni dialog filmowy – o “Spring Breakers” przed Nowymi Horyzontami

Marcin Kempisty

Maciej Kędziora: Każdy z nas w różny sposób celebruje wakacje. Jedni oddają się czytaniu książek, inni nocnym imprezom z dużą dawką napojów wysokoprocentowych. Ja natomiast ostatnimi czasy pokochałem kinofilski sposób spędzania wolnego czasu poprzez jeżdżenie na różnorakie festiwale filmowe. Dlatego też koniec lipca, początek sierpnia (i nie, nie jest to parafraza jednego z tytułów filmów Assayasa) stoi dla mnie pod znakiem Nowych Horyzontów. A co za tym idzie, najnowszego filmu Harmony’ego Korine’a The Beach Bum. Zanim jednak przejdziemy do miłych wczasów ze Snoop Doggiem, warto przypomnieć sobie najgłośniejszy film enfant terrible indie kina w wydaniu amerykańskim, czyli Spring Breakers, opowiadający o grupie przyjaciółek, będących zwolenniczkami nie tylko procentów w butelkach, ale również wszelkiej maści proszków w nosach, liści w skrętach i nabojów w magazynku. Któż nie chciałby dzielić ich życia, nieprawdaż Marcinie? 

Marcin Kempisty: Może jestem już starym człowiekiem, ale rzeczywiście nie chciałbym doświadczać podobnych dylematów, co bohaterki filmu Korine’a. Generalnie chciałbym jak najmniej doświadczać filmów podobnych do Spring Breakers – bezwstydnie infantylnych i bezczelnie nihilistycznych. I nie chodzi nawet o niespójność przekazu z moim światopoglądem, to w tym przypadku ma drugorzędne znaczenie. Sęk w tym, że dla mnie tego typu produkcje są niezwykle szkodliwe. Nie wydaje ci się Maćku, że prezentowana historia nie jest ostrzeżeniem, lecz swego rodzaju pokrętną, perwersyjną apologią beztroski i filozofii życiowej spod znaku “carpe diem”? 

Maciej: To chyba czas zagrać moją ulubioną kartę w przypadku naszych rozmów w postaci odpowiedzi: “I tak, i nie”. Nie wydaje mi się, żeby Korine w swojej twórczości mógł prezentować inne podejście. Zawsze balansował na granicy smaku, moralności i form filmowych, co najlepiej widać w skrajnie prymitywistycznym Trash Humpers (nie mylić i nie łączyć w tym przypadku z prymitywnym). Jednak przy ponownym seansie, pozbawionym już ówczesnego szału medialnego – a machina promocyjna była naprawdę spora – zacząłem odbierać Spring Breakers jako obserwacje starzejącego się hedonisty, który kibicuje swoim dziewczynom, ale nienawidzi Aliena – stąd może fryzura na Seana Paula? Co do “Carpe diem”, o ile jeszcze pierwsza połowa zdaje się wpisywać w tę tezę, o tyle druga część bardziej z mojej perspektywy opowiada o krwiożerczej sile zła, a także daje oręż młodym gniewnym. Swoją drogą nie przypominam sobie tak dosłownej personifikacji tego wyrażenia w kinie. Tu też rodzi się pytanie – czy Twoim zdaniem Korine sam chciałby być częścią tej imprezy i tego życia? 

Zobacz również: Recenzję “Deerskin”

Marcin: Jeżeli rzeczywiście chciałby być częścią zaprezentowanej przez niego imprezy, to uznałbym go za skrajnie głupiego. Wydaję mi się, że Korine od samego początku ostrzega przed “nieznośną lekkością bytu”. Niby ukazywana beztroska jest bardzo ujmująca, wszak kipiąca testosteronem i parująca alkoholem dzieciarnia nikomu krzywdy nie robi, ale jednak wśród tych idyllicznych obrazków przechadza się nicość. Bohaterki marzą o wyjeździe, marzą o oderwaniu się od rzeczywistości, ale gdy już to zrobią, to nie wiedzą, co dalej ze sobą zrobić. Pozostaje im tylko rozpływanie się w tej nicości, pozbywanie się bagażu doświadczeń i pamięci o przeszłości. Pod płaszczykiem efektownych scen tkwi pustka, ale co najważniejsze – i to jest mój główny zarzut wobec Spring Breakers – ta pustka jest jednocześnie na tyle kusząca, że jej istota może być niedostrzeżona przez widownię, zwłaszcza tę młodszą. Dla Korine’a obraz wibrujących, rozgrzanych ciał może być ostatecznym stadium zezwierzęcenia społeczeństwa, zapominającego o granicach w imię krótkotrwałej podniety, ale dla młodych, gdy patrzą na to materialne bogactwo, opalone mięśnie, falujące piersi, może to się wydawać fascynujące, godne naśladowania.

Maciej: Problem w tym, że Korine już opowiedział o tym samym, w sposób jeszcze bardziej bezkompromisowy (i moim zdaniem lepszy) w Dzieciakach, do których pisał jedynie scenariusz. Tu też jest problem jaki mam z Harmonym jako reżyserem, ponieważ nie dorównuje sobie jako scenarzyście. Zatraca on niesamowitą rytmiczność swoich tekstów w fetyszyzująco wizualnych kadrach, neonowych przebitkach i nagich ciałach. A szkoda, bo pod warstwą pięknych, acz pustych inscenizacji, tkwi ciekawa przypowieść o pięknie, wyzwalającym brutalność. Oczywiście, Spring Breakers nie są przeznaczone dla najmłodszych, ale mam wrażenie, że mało kto traktuje je jako zachętę do takiego życia – działa tu raczej casus gier pokroju “GTA” (które możliwe, że były dla reżysera inspiracją). Prywatnie lubiłem odczytywać omawiane dzieło Korine’a jako ukazanie zaplecza disneyowskiego świata – wiernopoddańczego, spokojnego, ułożonego, które jednak prowokuje do zupełnie innych działań, vide hedonistycznych uciech. Z biegiem lat ta interpretacja jednak słabnie, bo Selena Gomez coraz rzadziej kojarzona jest z Czarodziejami.., a Vanessa Hudgens nie przerodziła się w “film selling artist”. Myślisz Marcinie, że z perspektywy czasu role w Spring Breakers pomogły czy zaszkodziły ich karierom? 

Marcin: Myślę, że ten film w żaden sposób nie wpłynął na kariery Hudgens i Gomez. Są to “gwiazdki” kojarzone z zupełnie innymi tytułami, a to drastyczne zerwanie z przeszłością tak naprawdę nikogo nie obeszło. Film Korine’a został zapomniany, był sezonowym hitem i okazją do plotek, ale później już słusznie wielu zauważyło, że Spring Breakers jest wyważaniem otwartych drzwi, z czego naprawdę nic nie wynika. Ponadto nadal będę upierać się za tezą o szkodliwości tego obrazu. Oczywiście to nie jest tak, że ktoś chwali patologię w tej produkcji. Mimo to sposób ukazywania świata jest na tyle atrakcyjny, że z biegiem czasu człowiek zapomina o fabule, zapomina o zwrotach akcji, a przechowuje jedynie te piękne obrazki osiadające na dnie pamięci. To jest klasyczna zasada różowego słonia – poproś kogoś, żeby o nim nie pomyślał, to od razu widok różowego słonia pojawi się przed oczami. Tak też może być w przypadku Korine’a, Projektu X, Euforii, Assassination Nation i wszelkiej maści produkcji efektownych wizualnie, opowiadających o losach młodych ludzi. Niby tkwi w nich przestroga, ale jak mawiał poeta – “kształt ruin znieczula”.

Zobacz również: Recenzję “Świadków Putina”

Maciej: Najgorzej, aż wstyd się mi do tego przyznać, że ja mało obrazków pamiętałem z tego filmu, może poza samym Jamesem Franco i pistoletowym fellatio. Tu też upatruję największej wady Spring Breakers – ten film nie zapada w pamięci. Oczywiście jest neonowo, hucznie i zabawowo, ale a) do niczego to nie prowadzi (poza afirmacją zła), b) w pewnym momencie nuży. Bo o ile nie zgodzę się ze szkodliwością – w końcu był on skierowany do osób kończących okres adolescencji, o tyle ten film szybko wytraca swój dryg. Jest piękną, pustą wydmuszką, która szybko nam ucieka, pewnym best of Korine’a, które nie brzmi tak dobrze jak pojedyncze płyty. Dlatego też liczę, że w swoim najnowszym dziele reżyser będzie powoli przeobraża się i odnajdzie się w nowym dla niego komediowym sznycie. Choć Marcinie musisz przyznać, że dla jednej osoby warto oglądać Spring Breakers – dla Jamesa Franco

Marcin: Pełna zgoda, James Franco świetnie bawi się na planie tego filmu, chociaż nie wiem, czy z korzyścią dla całej produkcji. Rozumiem, że to miało być groteskowe, ale jednak już zbyt grubą kreską została nakreślona jego postać, nawet jak na ten rodzaj kina. Chociaż na pewno fajnie było go w końcu obejrzeć w odrobinę innym emploi. Wspomniałeś o zapadających w pamięć scenach – mi także umknęło pistoletowe fellatio, aczkolwiek po dzień dzisiejszy pamiętam sekwencję z piosenką Everytime w tle. Śpiewająca Britney Spears, “niewinne” buźki wyśpiewujące kolejne wersy i bardzo się w to wczuwające, a to wszystko przeplatane widokiem rozbojów. Brakowało mi więcej takich scen “z jajem”, a nie tylko jednostajnej techniawy. Myślisz w ogóle, że Korine jest w stanie porzucić zaprezentowaną w Spring Breakers estetykę na rzecz innego rodzaju kina?

Maciej: To zależy od tego, o jakiej estetyce mówimy. Jeśli o estetyce hedonistycznych uciech i imprezowania, to śmiem wątpić, bo jest to jego cecha rozpoznawcza, z której nie zamierza rezygnować (przynajmniej patrząc z perspektywy Plażowego Haju vel The Beach Bum). Jestem jednak przekonany, że Korine potrafi kręcić poważne filmy na trudne tematy, co udowodnił chociażby w znakomitym Julien Donkey-Boy, do dziś pozostającego jego najlepszym dziełem. Pytanie tylko – choć nie ma na nie prawie na pewno jednoznacznej odpowiedzi – czy w ogóle chciałby wracać do przerabiania traum, co robił również w Skrawkach. Odnoszę wrażenie, że Harmony i jego bohaterowie nacierpieli się pod koniec lat 90-tych, by w obecnej dekadzie bawić się do upadłego w oparach konopii. Może i ze szkodą dla poziomu artystycznego, ale przynajmniej sam reżyser dobrze się bawi – a jeśli ludzie to lubią, to nie sposób mi negować jego twórczości. 

Marcin: W takich sytuacjach powstaje pytanie, kto ma się najlepiej bawić – widzowie czy twórcy. Nie wierzę w to, że reżyserzy robią filmy tylko dla siebie i zapominają o istniejącym widzu po drugiej stronie ekranu. Skoro zatem otrzymuję takie zgniłe kawałki od Korine’a, to nie wiem, czy chcę dalej uczestniczyć w jego zabawach. Bo może i sprawiają one na krótką chwilę frajdę i dają możliwość oderwania się od otaczającej rzeczywistości, ale na drugi dzień przychodzi po nich kac. A ja nie znoszę kaca.

Front WizualnyRecenzje

Muzyka na czas apokalipsy, satyra na współczesność – [FRONT WIZUALNY]

Andrzej Badek

Globalne ocieplenie oraz reforma systemu szkolnictwa. Te dwa tematy dominują na przestrzeni ostatnich lat w debatach uniwersyteckich; są także coraz częściej dostrzegane i naświetlane przez media każdego rodzaju. Problemy związane z tymi dwoma aspektami, zupełnie odległe jeszcze w drugiej połowie ubiegłego wieku, dziś stają się coraz bardziej namacalne. Konsensus naukowców badających klimat naszej planety zmusił niedawno rządy wielu państw do opowiedzenia się po stronie odnawialnych źródeł energii, a rosnąca popularność Partii Zielonych w Europie grozi tradycyjnym partiom zaburzeniem status quo.

Podobnie, system edukacji, nieszczególnie zmieniany od kilkuset lat staje się coraz bardziej niekompatybilny względem dynamicznej rzeczywistości ostatnich dwóch dekad. Nic więc dziwnego, że niemiecki reżyser, Max Linz nakręcił “Muzykę na czas apokalipsy”: eklektyczny utwór – satyrę czy też czarną komedię, w której deliberuje nad kondycją uniwersytetu naszych czasów. Wnioski z tych rozmyślań bynajmniej nie należą do najprostszych, lecz pochylenie się nad nimi jest niezbędne, żebyśmy zastanowili się, co dalej.

Główna bohaterka, Phoebe Phaidon to młoda klimatolog, jedna z tych młodych profesjonalnych osób, na widok których zastanawiasz się, czemu nie zrobią czegoś ze swoim życiem, jak zostaje opisana w narracji swojej szefowej i rekruterki. Kobieta zostaje członkiem projektu w berlińskim Instytucie Cybernetyki i Modelowania, które ma wkrótce przejść ewaluację. Negatywny wynik ma skutkować zamknięciem placówki.

Zobacz również: Tekst o innym filmie z sekcji – “Animus Animalis”

Elementarnym pytaniem, do którego skłania nas Linz jest: czego oczekujemy od uczelni wyższej. To pozornie proste zagadnienie jest zaskakująco rzadko obiektem naszych rozważań, a jednocześnie niemalże każdy z nas posiada mniej lub bardziej określoną listę oczekiwań od dyplomu takiej placówki oraz jej posiadacza. Pierwotnym założeniem uniwersytetu była edukacja, daleka od tej zawodowej, pozyskiwanej w cechach rzemieślniczych; skupiona na poznaniu podstaw filozofii, poszerzeniu ogólnej wiedzy. Wiedzy dla samej wiedzy; bez gwarancji jej użycia w praktyce.

Oczywistym wydaje się, że takie czyste ideologicznie podejście nie znajduje zastosowania w XXI wieku. Wypomina to jeden ze studentów w trakcie zajęć: jego kariera sprowadzi się, w jego mniemaniu, do uzyskiwania kolejnych stopni naukowych, ale nigdy nie zaprowadzi do finansowego sukcesu w świecie zdominowanym przez nepotyzm. W wieku 52 lat powiesz: może inni zarabiają pieniądze, ale ja byłem mądry, wydawałem swoje pieniądze, żeby stać się jeszcze mądrzejszy. Ta cyniczna konkluzja doskonale oddaje rozgoryczenie milionów absolwentów (a może lepiej napisać produktów?)  uczelni, którzy wychodzą na świat z wachlarzem umiejętności i oczekiwaniami nie przystającymi do rynku pracy.

Czy to oznacza, że system szkolnictwa powinien stać się quasi-korporacją? To pytanie retoryczne, na które z pewnością wszyscy zakrzykniemy gromkim nie, zwłaszcza jako aktywni uczestnicy wydarzeń kulturalnych pokroju festiwali filmowych. Lubimy myśleć o skarbnicy ludzkiej wiedzy i potencjału, które pielęgnują uniwersytety – nawet jeśli myśl ta jest czasem pokłosiem naszego zbyt romantycznego podejścia do świata. Reżyser dostrzega ryzyko tego kierunku reform. Ewaluacja, którą ma przejść berliński instytut to przecież nic innego niż surowy rachunek zysków i strat. Klimatologiczna instytucja, która nie przynosi wymiernych efektów i korzyści nie ma racji bytu.

Zobacz również: Esej o kinie Joanny Hogg

Stąd też, bohaterowie dwoją się i troją; podczas spotkań omawiają mniej lub bardziej egzotyczne pomysły, żeby postawić ostatecznie na nudging. Ta koncepcja psychologii behawioralnej sprowadza się do wpływu na zmianę zachowań i zwyczajów człowieka poprzez pozytywne wzmocnienie – najpopularniejszy przykład metody to popularna nalepka we wnętrzu pisuaru w kształcie muchy montowana w publicznych toaletach. Cały projekt realizowany ma być z pomocą przestarzałego sprzętu do technologii Virtual Reality (którą dużo sensowniej w swojej produkcji wykorzystał w ostatnim czasie Netflix).

Linz na szczęście nie obarcza całą winą za kształt uczelni zewnętrzne złe siły biznesu czy polityki. Jego bohaterowie-wykładowcy są zagubieni, a wiedza którą przekazują jest niejednokrotnie przeterminowana. Sama Phoebe jest tego bardzo świadoma. Jako pracowniczka instytutu z najkrótszym stażem, najbliżej jej do perspektywy młodych studentów. Pozostaje otwarta na ich młodzieńczy idealizm, w przeciwieństwie do cynicznej szefowej.

Czy twórca Muzyki na czas apokalipsy odpowiada na któreś z zadanych przez siebie w filmie pytań? Odpowiedź na to zależy zapewne od wyjściowych poglądów widza i interpretacji zakończenia. Ja sam zastanawiam się, na ile takie produkcje mogą mieć wpływ na zmianę paradygmatów myślenia o edukacji i ochronie środowiska. Czy wąskie grono festiwalowych odbiorców będzie w stanie zapoczątkować dyskusję, która stanie się zarzewiem reform? Z tym ostatnim pytaniem i zaproszeniem na seans filmu zostawiam Cię samego sobie, Czytelniku, Widzu, Obywatelu…


Muzykę na czas apokalipsy” będziecie mogli zobaczyć w ramach sekcji Front Wizualny na MFF Nowe Horyzonty we Wrocławiu (25 lipca – 4 sierpnia 2019). Pokazy filmu będą odbywały się:
  • 31 lipca (środa) o 19.00
  • 1 sierpnia (czwartek) o 16.00
  • 3 sierpnia (sobota) o 16.00
Recenzje

“Świadkowie Putina” – studium propagandy [RECENZJA]

Marta Ossowska

Podczas gdy Polacy i nasi wschodni sąsiedzi świętują blisko 30-letnią rocznicę odzyskania suwerenności i odłączenia się od Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, Rosjanie po miałkich nadziejach na nadejście demokracji, pogrążają się w autorytaryzmie. Witalij Manski w dokumencie “Świadkowie Putina” powraca do swoich archiwalnych nagrań z lat 1999-2000, kiedy to towarzyszył Władimirowi Putinowi podczas pierwszej kampanii wyborczej, tworząc propagandowy film dla rosyjskiej telewizji publicznej. Fragmenty, które przez lata pozostawały nieupublicznione, potwierdzają że już wtedy można było przewidzieć dzisiejszą rzeczywistość.

Gdy 31 grudnia 1999 roku ówczesny prezydent Rosji Borys Jelcyn przemówił w telewizyjnym orędziu do narodu i ogłosił swoją rezygnację na rzecz młodego, pozostającego dotychczas w cieniu Władimira Putina, większość Rosjan nie zdawała sobie sprawy, że oznacza to koniec kiełkujących zmian. Przewidzieć to mogli baczni obserwatorzy areny politycznej, tacy jak żona reżysera, która w początkowej scenie dokumentu wpada w rozpacz na wieść o nowym prezydencie.

Zobacz również: 15 najlepszych filmów pierwszego półrocza 2019

“Świadkowie Putina” nie zaskakują prawdziwym obliczem Putina, ale są cennym źródłem informacji o otaczających go osobach, które wierzyły w to, że były KGB-ista zapewni Rosjanom rządy demokracji. Pokładane w nim nadzieje najdobitniej dają o sobie znać w postaci Jelcyna dumnego z wyboru następcy, a następnie rozczarowanego zachowaniem swojego pupila po wyborach. Schorowany starzec pił szampana na cześć Putina po ogłoszeniu wyników wyborów, a ten nie raczył nawet odebrać od niego telefonu z gratulacjami, ani też nie oddzwonił. Były wódz stał się pionkiem w grze młodszego pokolenia.

Członkowie zżytego zespołu sztabu wyborczego również z biegiem lat zaczęli odchodzić w cień. Choć to zbyt łagodne określenie w stosunku do osób, które zginęły w niewyjaśnionych okolicznościach. Jedynym wiernym kompanem pozostał Dmitrij Miedwiediew, z którym Putin w poprzedniej kadencji zamienił się fotelami prezydenta i premiera, aby utrzymać wizję kraju demokratycznego. I ten krok powinien obudzić świadomość Rosjan, ale wszystko wskazuje na to, że propaganda wciąż trzyma się dobrze.

Film Manskiego jest studium politycznego sukcesu opartego na manipulacji. Jak sam świeżo wybrany prezydent wyznał przed kamerą “najważniejsze, żeby ludzie uwierzyli w to co mówimy i robimy i że działamy ze szczerych pobudek kierując się interesem narodowym”. Brzmi jak rasowy polityk, szczególnie z epoki socjalizmu, w której to prosty obywatel poświęcał się dla dobra kraju. Ten rodzaj mentalności widać chociażby w serialu HBO “Czarnobyl”. kiedy to świadomi zagrożenia robotnicy poświęcają się dla ojczyzny schodząc do podziemi elektrowni.

Zobacz również: “Czarnobyl” – poziom napromieniowania po trzech odcinkach

Zastanawiające jest, dlaczego reżyser dopiero teraz zdecydował się na pokazanie światu tego filmu. Przecież baczni obserwatorzy rosyjskiej polityki od dawna znają sobie sprawę z realiów, a “Świadkowie Putina” nie odczarują dla niedowiarków obrazu prezydenta Rosji. Nawet komentarze samego autora zdjęć, na podobę ironicznych wypowiedzi Wernera Herzoga, nie są na w niczym zaskakujące. Z dzisiejszej, polskiej perspektywa punkt widzenia twórcy jest klarowny, acz przewidywalny. Za to dla światowej publiczności dokument Manskiego moze być celną diagnozą szerzącego się populizmu.

Recenzje

“Annabelle wraca do domu” [RECENZJA]

Albert Nowicki
Annabelle wraca do domu

Dopiero co gościliśmy w kinach Chucky’ego, a na horyzoncie już pojawił się kolejny horror o morderczej lalce: mowa oczywiście o „Annabelle wraca do domu”. Zabawki opętane przez diabelskie moce są w tym roku bardzo trendy, czemu dowodzi też inna nadchodząca premiera, „Brahms: The Boy 2” (na ten sequel będziemy musieli zaczekać do grudnia). Powtarzalność wcale nie musi być dla kina grozy ułomnością. Wystarczy wspomnieć pozycje, które okazały się sukcesem, choć zbudowano je na kanwie najprostszych motywów: „Pyewacket”, „Terrifier”, nawet „Nieznajomych: Ofiarowanie”. Seria „The Conjuring” też żongluje sprawdzonymi schematami i zaskarbiła sobie tytuł jednej z najbardziej dochodowych w swym gatunku. Pięć lat temu widzieliśmy pierwszą „Annabelle”, a przed dwoma laty – jej bardziej udaną kontynuację. Stara maksyma mówi: do trzech razy sztuka. Niestety, tym razem czarodzieje z Warner Bros. raczej nikogo nie nastraszą.

Zobacz również: Jakie są przyczyny problemów z dźwiękiem w polskim kinie? [FELIETON]

Prolog „Annabelle wraca do domu” budzi apetyt na pełnokrwisty, dosadny horror. Po ekranie spływają wielkie, karminowe litery, składające się na tytuł filmu i chwilę później mkniemy już samochodem przez ciemną, spowitą w mgle drogę. Za kierownicą siedzi Ed Warren, tuż obok – jego żona Lorraine (niezmiennie: duet Patrick Wilson-Vera Farmiga). Para nieustraszonych demonologów wraca do domu z nowym nabytkiem: tytułową lalką. Gdy okazuje się, że przeklęta kukła potrafi kontrolować otaczającą ją przestrzeń, Ed niemal ginie w wypadku. Warrenowie zamykają Annabelle w szklanej gablocie, święcą jej sarkofag przy pomocy egzorcysty, a swojej córce zakazują schodzenia do piwnicy. Judy (Mckenna Grace) pilnie przestrzega rodzicielskich nakazów, ale jej opiekunki mają inne plany. Pod nieobecność Warrenów chcą obejrzeć pokój potworności, gdzie ukryte są nawiedzone przedmioty z całej Ameryki. Jak wiadomo, ciekawość to pierwszy stopień do piekła.

Akcja filmu osadzona została wkrótce po wydarzeniach przedstawionych w pierwszej „Obecności”, ale – poza Warrenami – nie przywrócono tu znanych i lubianych postaci. Eda i Lorraine też nie uświadczymy na ekranie za dużo, ich rola ma wyraźnie mniejsze znaczenie niż w innych odsłonach serii, a Farmiga i Wilson ewidentnie wpadli tylko na plan, nie spędzając na nim wiele czasu. Najwięcej do zagrania mają w nowej „Annabelle” aktorzy urodzeni po roku 1995, z trzynastoletnią Mckenną Grace na czele. Film wpisuje się w trend horrorów młodzieżowych à la „It” czy „Stranger Things” oraz horrorów-produktów, które nade wszystko mają dobrze sprzedać się wśród nastolatków/młodych dorosłych. Nie jest to jeden z art-house’owych straszaków o wyrafinowanej formie i nader metaforycznym znaczeniu. Imponuje wizja artystyczna jednej tylko sceny: tej z kolorowymi przebłyskami przewróconej lampki nocnej i ewoluującym cieniem demona, tańczącym na ścianie. Poza tym trzecia „Annabelle” wydaje się raczej pozbawiona osobowości, ma być robotą rzemieślnika, nie artysty.

Jesteśmy też na Facebooku, polub fanpage Filmawki

Robotę tą wykonano na pół gwizdka. Nie spodziewajcie się po ostatnim filmie Gary’ego Daubermana wielu niespodzianek: jest on łatwy do przewidzenia, mało straszny, oparty na strategicznym odcinaniu kuponów. Większość scen toczy się w jednym i tym samym miejscu – posiadłości Warrenów – co w trzecim akcie zaczyna nużyć. Nawet jeśli z ekranu nie wieje jakąś piekielną nudą, całość wyreżyserowano w sposób rutynowy i zwyczajnie nieimponujący. Trudno o gorące emocje, kiedy scenariusz usłany został ogranymi kliszami: do drzwi Warrenów pukają martwe dzieci, własnym życiem żyją wprawione w ruch przedmioty, jedną z bohaterek nawiedza tata z zaświatów. Oryginalniejszy ma być wilkołak, materializujący się z kłębów mgły (i wzorowany na bestii z Gévaudan), ale w finalnej formie sprawia on wrażenie uroczego pieska… Największym ciosem dla fanów serii będzie fakt zignorowania samej Annabelle przez scriptwritera. Słynna lalka rzadko dostaje okazję, by zabłysnąć, a kiedy już opuszcza swoją szklaną trumnę, trochę przyćmiewają ją inne demony.

Annabelle nigdy nie gra tu pierwszych skrzypiec – choć film „należy” w zasadzie do niej. Niektórych może zaskoczy, co kryje się w piwnicy bohaterów: po włamaniu do szczelnie zamkniętego pomieszczenia otwiera się paranormalna puszka Pandory. By moje słowa nie zostały bez pokrycia, rzucę paroma spoilerami. W starożytnej, japońskiej zbroi skrywają się uśpione diabły, a nieopodal trzymane są monety, które według wierzeń należały kiedyś do Charona. Najbardziej creepfactorowa scena przedstawia „futurystyczny telewizor”: dziewczyna widzi w jego odbiciu samą siebie, tyle tylko, że z kilkusekundowym wyprzedzeniem i może poznać swoją nieszczęsną przyszłość. To niezły pomysł, choć fani Annabelle mogą odnieść wrażenie, że odbiera ich idolce chwile chwały.

Zobacz również: “Stranger Things” – Powrót neonowego szaleństwa w 3. sezonie [RECENZJA]

Film na pewno nie budzi takiego niesmaku, jak „Topielisko. Klątwa La Llorony”, ale z kreatywnymi metodami straszenia, jakie wygenerowano w poprzedniej „Annabelle”, ma niewiele wspólnego. „Narodziny zła” były bowiem odsłoną i straszną, i gustownie sfotografowaną, skąpaną w zaskakującej stylistyce retro. „Annabelle Comes Home” toczy się zaś prawie pół wieku temu, ale pozbawiona jest specyficznego ducha lat siedemdziesiątych. To sequel anemiczny i mało efektowny, zbyt rzadko podnoszący ciśnienie. Brakuje mu ciekawej wizji, a jego humor – z postacią Wyposażonego Boba na czele – po prostu się nie sprawdza.

Chwilami projekt przypomina kinową adaptację „Gęsiej skórki”: gdyby nie kilka krwawych scen, mógłby pewnie otrzymać od MPAA kategorię PG-13. Film zyskuje najwięcej jako opowieść o dorastaniu Judy Warren – dziewczynki spotykającej się z ostracyzmem wśród rówieśników, nie do końca chyba też rozumianej przez rodziców, poświęconych specyficznemu zawodowi. Horrory, nawet te o nawiedzonych domach, świetnie współgrają z klasycznym dramatem – wystarczy wspomnieć netfliksowy „The Haunting of Hill House”. Pod tym kątem jest jednak nowa „Annabelle” jedynie namiastką i szkicem ciekawszego materiału. Judy przestrzega swoją opiekunkę, że nie warto schodzić do piwnicy, w której spoczywa Annabelle – przyniesie to same kłopoty. A czy warto odwiedzić upiorną lalkę w kinie? Skłaniałbym się ku odpowiedzi, że nie, ale decyzja należy do Was.


FestiwaleFilmyHer Docs 2020Recenzje

“Animus Animalis (historie ludzi, zwierząt i rzeczy)” [RECENZJA]

Kamil Walczak

Taksydermia to rzemiosło, które dla takiego średniomieszczucha jak ja jest raczej reliktem ubiegłej epoki, myśliwskim stereotypem z całą tego stereotypu typowością. Oczywiście myślenie takie to wypadkowa mojej ignorancji, bo wypychane zwierzęta dalej są regularnie stosowane jako eksponaty w muzeum czy też w charakterze artystycznych rekwizytów, ale Aiste Žegulytė (napiszę to nazwisko tylko raz) tworzy w Animus Animalis projekcję skupiającą się przede wszystkim na klasycznych trofeach myśliwskich zmumifikowanych przez demiurga-człowieka. Oto opowieść o ludziach, zwierzętach i rzeczach, dla wegan i innych szykanowanych mniejszości. Zapraszam na pierwszą szarżę Frontu Wizualnego.

Animus Animalis to film na kształt leniwego snu, zawieszony gdzieś pomiędzy światem dokumentalnej precyzji oraz realizmu i uniwersum zamglonej baśni. Raz obserwujemy w pełni skupionych myśliwych, z zimną krwią wykonujących swoje łowieckie przeznaczenie, kiedy indziej zaś, co prawda rzadziej, zatapiamy się w niewyraźnych powidokach świateł i drzew (i cudownym ambiencie w stylu GAS-a). Fabuła, którą możecie wyczytać w opisie, można potraktować jako pretekst, żeby włączyć kamerę i kręcić skąpane w gęstwinie podmokłych traw, pajęczyn i destruentów zwierzęta.

Ale to nie jest tylko refleksyjne Animal Planet na dopalaczach. Litewska reżyserka koncentruje się przede wszystkim na tandemie człowiek-zwierzę, na roli, jaką przypisuje sobie homo sapiens wobec innych gatunków. W kościele ksiądz wspomina św. Huberta, opiekuna myśliwych i leśników, którzy to – na wzór swojego patrona – mają sprawować pieczę nad środowiskiem naturalnym. Choć coraz częściej wydaje się, że, zamiast szacunku do dzieł Stwórcy ludzie biorą sobie do serca o te wiele wygodniejsze słowa mówiące o tym, by uczynić sobie ziemię poddaną, by panować nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi.

Zamieszczone w podtytule rzeczy to właśnie wypatroszone futrzaki (nie tylko leśne) pozbawione swojej anima (dusza biologiczna), ale wciąż skupione w animus (dusza emocjonalna). Niepokojące zbliżenia na martwe ślepia nie pozostawiają widza obojętnym. Coraz trudniej wskazać mu różnice między ślepym spojrzeniem zwierzyny żywej a nieżywej. Odnajdując w nich pobratymcze cechy zwierzęce, człowiek, w tym biologicznym królestwie będący panem życia i śmierci, musi zadać sobie pytanie, jak wykorzystuje daną mu naturę, co robi jako ten szczególnie za nią odpowiedzialny i w jak głębokiej hipokryzji dziczyzny przychodzi mu żyć. Nie można tego traktować w wąskim rozumieniu taksydermii i trofealnictwa; antropologiczne poszukiwanie animusa odbywa się w całym spektrum poznania.

Przedmiotową relację z bestią najdobitniej pokazuje konkurs wypchanych zwierząt, wyraźnie wypychany przez reżyserkę w stronę absurdum, gdzie martwe trofea walczą o tytuł najbardziej autentycznych i żywych, gdzie na wystawę przychodzą rodziny ze swoimi pupilami, a eksponaty nie są do końca martwe. Nie, nie spodziewałem się tutaj Stand By Me Bena E. Kinga.

Z czystym sumieniem zalecam Animus Animalis, pierwszorzędnie wizualne przeżycie w skali 4:3, które nuży, ale nuży tak, jak powinno. Przy wyważonym 65-minutowym posiedzeniu ten animistyczny obraz przyrody i nas samych to idealny film na wyrwanie się z konwencjonalnej formy fabuły i akcji, często wyrwanie ze strefy komfortu, ku zupełnie innemu, refleksyjnemu doświadczeniu i destylowanej immersji.

CampingPublicystykaRecenzje

“Nowojorski rozpruwacz” – When a man kills a woman [CAMPING #37]

Albert Nowicki

Kiedy w 1982 roku Lucio Fulci powrócił ze swoim nowym filmem, natychmiast został on owiany złą sławą. „Nowojorski rozpruwacz” debiutował na ekranach w atmosferze skandalu, zresztą uzasadnionego. To kolejny horror, w którym maestro złego smaku używa sobie na bezbronnych kobietach. W filmie pod nóż tytułowego oprawcy trafiają wyłącznie atrakcyjne blondynki. Żadna z nich nie ginie szybko i bezboleśnie, bo nie w tym tkwi, według Fulciego, zabawa.

„Nowojorski rozpruwacz” to horror o wyjątkowo slasherowej estetyce, stworzony jakby na eksport, z myślą o amerykańskiej widowni. Nie brak tu jednak charakterystycznego dla reżysera upodobania do sadyzmu – którego w takim „Halloween” na przykład nie uświadczymy. To, oczywiście, dwie różne produkcje, a i Fulciego nijak nie da się porównać z Johnem Carpenterem – skarbem narodowym USA. W Nowym Jorku grasuje wyjątkowo bezlitosny zabójca, który rozpruwa swoje ofiary przy użyciu noża kuchennego. Jego zbrodnie ściągają sen z powiek zmęczonemu życiem detektywowi Williamsowi: tak porywistej rzezi miasto nie doświadczyło od dawna. By powstrzymać impulsywnego psychopatę, porucznik nawiązuje współpracę z doskonale wykwalifikowanym psychoanalitykiem.

 

Film przypomina trochę starszego o dwa lata „Maniaka” – brak mu jednak głębi tematycznej, jakichkolwiek śladów finezji. Zdjęcia Luigiego Kuveillera są atrakcyjne dla oka, bo opiewają panoramę koszmarnego miasta i bije od nich gorączkowy voyeuryzm. Nowy Jork przedstawia operator jako miejsce brudne, opresyjne, w którym najpiękniejsze mają być smutne twarze poniżonych sexworkerek. Tej wrażliwości nie posiada, niestety, sam Fulci, zainteresowany wyłącznie perwersją i torturowaniem spętanych ciał. Film ukierunkowany jest tylko na wulgarną przemoc wycelowaną w kobiety. Nie ociera sięo mizoginię – mizoginiczny po prostu jest, a usprawiedliwienia, że płci piękniejszej nienawidzi antybohater, nie sam Fulci, są o tyle słabe, że ma reżyser wieloletnie doświadczenie w traktowaniu kobiecego ciała jak mięsa armatniego. Każda z bohaterek jest „karana” za aktywność seksualną, pracę w przemyśle erotycznym lub przynajmniej niezależność wobec mężczyzn. To klasyczny, slasherowy trop, który tym razem przybrał wymiar absurdu. Gdy brzytwa odłożona zostaje na bok, kręci Fulci softcore’owe porno, a aktorki ponownie stają się towarem, w najbardziej krzywdzącym ujęciu tego słowa. Pamiętna jest kilkuminutowa scena wymuszonej masturbacji, w której obmierzły oprych „zadowala” kobietę, wpychając jej między nogi swoje – jak je określa – złote palce. Palce stóp…

„Nowojorski rozpruwacz” jest więc wymysłem zdeprawowanej głowy, a ponadto spływa hektolitrami tryskającej w najlepsze krwi. Ponownie przytacza reżyser swój największy fetysz, przecinając gałkę oczną jednej z dziewczyn żyletką. Ekstremalny gore nawet dziś, po tylu latach od premiery, sprawia, że trudno jest utrzymać wzrok na ekranie. Fani kina exploitation cenią sobie „Rozpruwacza” bardziej niż filmoznawcy – to przecież biblia ohydy i bestialstwa. Fulci opatrzył ten projekt kuriozalną, współcześnie trochę tandetną muzyką z pogranicza disco i elektroniki, ale nie powinna ona zmylić nikogo: to horror do przesady nihilistyczny i wyrachowany. „Zdobi” go galeria podejrzanych postaci drugoplanowych, a na drodze do rozwiązania kryminalnej łamigłówki konsekwentnie mylone są tropy, rozrzucane są fałszywe odpowiedzi. Mnie nie zaskoczyło ujawnienie tożsamości naszego mordercy – było dla mnie oczywistością – ale kto wie, może spojrzycie na finał z zupełnie innej perspektywy. Szykujcie się, że będzie dość niedorzeczny, jak niemal zawsze we włoskich giallach/slasherach.

Świetnie wypadają sekwencje pościgów, walki wręcz i konfrontacji – do nich, przyznam szczerze, ma Fulci rękę. Szczególnie trzymające w napięciu okazują się sceny rozegrane w podziemiach metra. Byłbym jeszcze bardziej rad, gdyby filmowy zwyrol nie przemawiał głosem Kaczora Donalda.


„Camping” to cykl tekstów, w których przybliżamy czytelnikom dzieła, jakich nie znajdą w zestawieniach najlepszych filmów wszechczasów. Kino pełne miłości, niebezpieczne, nierzadko szokujące, za to zawsze, w jakiś pokrętny sposób, piękne.

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.