Publicystyka

Jakie są przyczyny problemów z dźwiękiem w polskim kinie? [FELIETON]

Marcin Kempisty
Kadr z filmu "Wieża. Jasny dzień"

Przy okazji premiery niemalże każdego polskiego filmu pojawiają się zarzuty o fatalne udźwiękowienie. Niczym rytualne zaklęcia powtarzają się zdania o niesłyszalnych dialogach, zbyt głośnej muzyce, czy zaburzeniu proporcji między głosem aktorów a odgłosami otaczającego ich świata. W zasadzie trudno odnaleźć choćby jeden tytuł, wokół którego panowałby konsensus, że strona audio została należycie przygotowana. Dźwięk w polskich filmach jest ulubionym chłopcem do bicia dla wszelkiej maści profesjonalnych oraz amatorskich krytyków, pewnym punktem szyderczych recenzji i zwykłych opinii, jakich pełno można przeczytać w internecie.

Znamiennym jest, że kwestia dźwięku w kinie rzadko jest analizowana na gruncie teoretycznym. Mimo że od pewnego momentu stał się nieodzownym elementem, syjamskim bratem wizualnej strony kinematografii, to brakuje szerszej, wielopłaszczyznowej dyskusji na temat sposobu jego użycia, struktury, funkcji, czy technicznych aspektów jego opracowywania. Ot, dźwięk jest albo dobry, albo zły, tertium non datur, a te opinie i tak dotyczą przede wszystkim soundtracku i jakości wykorzystanych piosenek. Tylko nieliczni twórcy są w stanie na tyle efektownie wykorzystywać dźwięk, że zostaje on zauważony i należycie doceniony. Takim przykładem może być Baby Driver w reżyserii Edgara Wrighta, w którym wszelkie trzaski, puknięcia i stuknięcia zostały wzmocnione i zrytmizowane, dzięki czemu tworzyły własną linię melodyczną, funkcjonującą na równych zasadach co podkładane utwory muzyczne. 

Brak dyskusji powoduje, że osoby podejmujące ten temat wchodzą na ziemię niczyją, nieposiadającą granic, struktur państwowych, a przede wszystkim prawodawstwa. Nie ma odpowiedniego języka do wykorzystania, skoro nie ma tego tematu na agendzie. Wszystko trzeba rozpoczynać od początku, od ugruntowania konkretnego sposobu myślenia o dźwięku, jako że za tym mogą dopiero iść opinie, czy sfera audio w danym filmie jest dobrze czy źle przygotowana. O tym jednak będzie później, gdy przejdziemy przez wyliczankę problemów, z jakimi zderzają się twórcy.

Żeby nie było zbyt kolorowo: studia filmowe również nie oferują uczestnikom okazji do głębszego namysłu nad tą stroną kina. Przyszli reżyserzy i reżyserki koncentrują się nad połączeniem tekstu i obrazu, nad odpowiednim zgraniem aktorów z ideą przyświecającą dziełu, a dopiero gdzieś w tle znajdują się sprawy związane z dźwiękiem. Nagminnie “buduje się” sceny na takiej zasadzie, że wybiera się odpowiednie miejsce, dopracowuje scenografię i przygotowuje odtwórców ról do umiejętnego zaimplementowania się w otaczający mikroświat, a dopiero później zastanawia się, w jaki sposób opracować sferę audio, by dialogi były słyszalne. Naturalnie nie można wszystkich wrzucać do jednego worka, bo bywają niektórzy twórcy mocno w tych sprawach uświadomieni. Jak stwierdza Jagoda Szelc, reżyserka Wieży. Jasny dzień i Monumentu, nie ma co się dziwić twórcom, zwłaszcza młodym, dopiero wchodzącym w świat kina, że sfera dźwiękowa ucieka z orbity ich zainteresowań, skoro na etapie przedstawiania scenariusza podczas ubiegania się o pieniądze z PISF-u, wszelkie didaskalne zapiski dotyczące “architektury”, swego rodzaju moodu dźwiękowego są niemile widziane przez komisję oceniającą, uważane za niepotrzebne i utrudniające zapoznawanie się z przedstawioną pracą. Jeżeli we wstępnej fazie nie wymaga się kompleksowego myślenia o projekcie, to takie postrzeganie pracy może niektórym wejść w nawyk. 

Zdjęcie z obróbki dźwięku w okresie postprodukcji “Baby Drivera”

Przejdźmy do wymieniania przeszkód stojących na drodze do odpowiedniego zrealizowania sfery audio i zacznijmy od kwestii podstawowej: język polski jest niezwykle trudny do obróbki dźwiękowej. Bardzo szeleści, a im większe zagęszczenie głosek pokroju sz, cz, ź, ć, ś, tym więcej pracy trzeba włożyć w jego ujarzmienie. Jak stwierdziła w wywiadzie dla Dwutygodnika realizatorka dźwięku Katarzyna Szczerba, “polski jest językiem spółgłoskowym, w którym za zrozumiałość w dużej mierze odpowiada pasmo wysokie, samo w sobie dość nieprzyjemne, do tego bardziej narażone na różnego typu brudy i zakłócenia”. Istnieją trzy drogi poradzenia sobie z tym problemem – albo nagranie pozostaje utrzymane w wysokiej częstotliwości, przez co w tle może być wiele niepożądanych szumów, albo robi się postsynchrony (czyli aktorzy dogrywają głosy pod zagrane wcześniej sceny), albo zgromadzony na planie materiał ulega oczyszczeniu na etapie postprodukcji. 

Robienie postsynchronów nie jest jednak łatwą sztuką i wielu aktorów ma z tym problem. Praca nad nimi przypomina dubbingowanie animowanych postaci, przy czym należy pamiętać o tym, że gra żywego aktora składa się z bardziej skomplikowanej “choreografii” gestu i mimiki, a ponadto należy zawsze uwzględniać momenty, w których postać bierze oddech. Szelc wspomina sytuację przy tworzeniu Monumentu, kiedy to nagrywanie jednego ujęcia odbywało się dwa tygodnie po rejestracji ujęcia go poprzedzającego. Jako że wielu aktorom zmienia się głos w zależności od tego, czy są najedzeni, piją wodę, albo czy są wypoczęci, to po takim czasie trzeba było w studio długo pracować nad dopasowaniem wcześniejszych kwestii do późniejszych, aby brzmiały identycznie i nie były odebrane jako zafałszowane, nieprawdziwe.

Czyszczenie dialogów na etapie postprodukcji również nie zawsze przynosi spodziewane efekty, bo wiele zależy od jakości dostarczonego materiału. Jeżeli dźwiękowcy dostają bardzo zanieczyszczony plik, pełen trzasków i niedopracowanych dialogów, to w trakcie usuwania błędów mogą jednocześnie “spłaszczyć” całą ścieżkę, usunąć znaczną część tła wypowiadanych kwestii. To z kolei sprawia, że rozmowy brzmią krystalicznie czysto, jak gdyby zostały wypowiedziane w sterylnym pomieszczeniu, mimo że wokół aktorów jeżdżą tramwaje i trąbią samochody. 

Jagoda Szelc na planie filmu “Monument”

Inna kwestia dotyczy samego sposobu rejestrowania dźwięku na planie filmowym. Ze względu na napięte budżety tempo prac jest bardzo szybkie, przez co nie ma czasu na dogrywanie pewnych kwestii i dopracowywanie szczegółów pod tym kątem. Są mikroporty przyczepione do aktorów, na scenę wykorzystuje się zazwyczaj jedną, góra dwie tyczki (trzymane przez techników długie wysięgniki z mikrofonami przytwierdzonymi na końcu), byle obraz i dialogi się zgadzały, a resztę “wyklepie się” w postprodukcji. W tym kontekście, niczym historia z innej planety, jawią się wspomnienia Michała Żarneckiego dotyczące współpracy z Krzysztofem Kieślowskim, który był traktowany przez reżysera na równych prawach obok operatora, od którego decyzji również zależało, czy będą kręcone duble, jeżeli coś zostało w nieodpowiedni sposób nagrane. Jak konstatuje Szelc, Kieślowski dobrze wiedział, że lepiej poświęcić dodatkowe trzydzieści minut na planie, niż później tydzień w studio.

Wydawać by się mogło, że sama produkcja dźwięku i zespolenie jej z obrazem jest problematyczne, a to dopiero wierzchołek góry lodowej. Pieniądze, czas, chwilami brak pomysłu, brak uzgadniania konstrukcji scen z dźwiękowcami – te wszystkie zagadnienia są kluczowe dla budowy strony audialnej, ale przecież ona nabiera realnego kształtu dopiero w trakcie projekcji. Zależnie od tego, czy jest to kino, DVD/Blu-Ray, a może komputer, miks powinien zostać dopasowany do medium, dla którego został przygotowany. Oczywistością jest różnica w potencjale kina a wysłużonego laptopa, toteż osoby odpowiedzialne za te kwestie powinny mieć takie sprawy na uwadze.

Jesteśmy też na Facebooku, polub fanpage Filmawki

Jednocześnie same sale kinowe są zbudowane z różnych materiałów, mają różną akustykę, inny rodzaj sprzętu, przez co odbieranie dźwięku może się zmieniać w zależności od tego, w jakiej sali przyszło doświadczać danej produkcji. Każdy z filmowców na końcowym etapie prac nad dźwiękiem ustawia bounce, tj. w taki sposób wyrównuje poziom najcichszych oraz najgłośniejszych dźwięków, żeby każdy z nich był w odpowiedni sposób słyszalny. Skoro jednak co sala, to obyczaj, chociażby nawet na podstawowym poziomie ustawiania głośności, to jakość może być przeróżna. Między innymi dlatego Szelc stwierdza, że w trakcie jeżdżenia ze swoimi filmami po różnych festiwalach, na każdej sali sprawdza najpierw ustawienia i dokonuje korekt, ponieważ wie, co zrobić, by najważniejsze w filmie odgłosy zostały odpowiednio wypunktowane i zauważone przez widzów. 

Kadr z filmu “Wieża. Jasny Dzień”

Oczywiście wszystko zależy także od predyspozycji odbiorców, w końcu każdy z nas ma inną przyswajalność dźwięków. Ze względu na jakość “posiadanego” słuchu zmienia się odbiór danego filmu. To, co jedna osoba mogła bez problemu usłyszeć, dla drugiej jawi się jako niezrozumiały bełkot. Wydawać by się mogło, że linia podziału powinna iść pokoleniowo, przecież młodzi są częściej narażeni na hałasy z powodu nagminnego, niemalże od początku życia, korzystania ze słuchawek, niemniej jednak zapewne jest to głównie sprawa indywidualna, zależna od jednostkowych predyspozycji. 

Pozostaje kwestia bodaj najważniejsza, delikatnie wcześniej zasygnalizowana: psychoakustyka. Chodzi o związek między dźwiękowym bodźcem a subiektywnym wrażeniem odbiorcy. Sferą audialną można przecież bawić się na wszelkie możliwe sposoby, wywoływać konkretne stany emocjonalne. Bez namysłu nad tą dziedziną w kontekście kinematografii nie sposób prowadzić debaty na temat jakości dźwięku w polskim kinie. Tyczy się to głównie koronnego zarzutu o problemy z dykcją aktorów, łykających spółgłoski i mówiących w sposób niewyraźny. W takich momentach powstaje zasadnicze pytanie: czy chodzi o “teatralność” widowiska, objawiającą się w nienagannej dykcji, nawet kloszarda spod sklepu, czy chodzi o naturalność, a co za tym idzie pewną ułomność w doświadczaniu świata przedstawionego.

Zróbmy eksperyment: niech dwie osoby staną naprzeciwko siebie przy ruchliwej ulicy i zaczną ze sobą rozmawiać. Tymczasem widz niech stanie obok nich i spróbuje wyłapać wszystkie wypowiadane przez nich słowa. Taka sytuacja zachodzi przecież w trakcie rejestrowania filmu – każdy z odbiorców, a przede wszystkim reżyser, musi być świadomy tego, na co stawia – na prawdę (czyli zgodę na występowanie zakłóceń utrudniających wyłapywanie dialogów), czy na techniczną stronę produkcji (czyli oczyszczanie za wszelką cenę z wszelkich brudów), co w pełni ujawnia jej fikcyjność i nieprawdziwość. To samo zresztą dotyczy aktorów i ich sposobu porozumiewania się ze sobą. Sęk w tym, że tego typu refleksje rzadko idą w parze z pogłębionym namysłem nad sferą wizualną czy intelektualną, przez co dochodzi do wielu nieporozumień, a w dyskusji panuje tylko galimatias. Nie ma edukacji, nie ma rozmów na temat tej sfery życia człowieka oraz tej płaszczyzny sztuki, toteż gdy bez głębszego zastanowienia słucha się wypowiedzi Szelc o tym, że w jej filmie nie każdy dialog musi być w pełni słyszalny, to tego typu pomysł wielu uzna za kontrowersyjny, wręcz bluźnierczy, mimo że to może być jeden z elementów kompleksowej idei przyświecającej danemu tytułowi. 

Przedstawione wyżej zagadnienia są jedynie wierzchołkiem góry lodowej, próbą nakreślenia siatki zagadnień, której poszczególne elementy mogłyby być jeszcze bardziej rozwijane. Ideą stojącą za tym wywodem jest swego rodzaju zachęta, by na wszelkie sposoby, zarówno w krytycznej działalności, jak i zwykłych rozmowach, wydobywać ten temat na światło dzienne, by również zastanawiać się nad tym aspektem kina. Jest to przecież jeden z najważniejszych elementów, a jednak nadal nienależycie doceniony, będący przyczyną co najwyżej żartów i utyskiwań. Tymczasem od sposobu doświadczania dźwięku często zależy to, czy widz uwierzy w oglądaną historię. 

Nowe Horyzonty 2019Publicystyka

Genius vitae Joanny Hogg [POSZERZAJĄC HORYZONTY]

Kamil Walczak

Włochy, Toskania. W środku nocy do willi angielskiej rodziny przybywa Anna. Pojawia się jakby znikąd, zupełnie sama, zdezorientowana, ze swoim pojedynczym bagażem. Przyjechała do swoich znajomych ze szkoły, by odpocząć – sama to ciągle powtarza. Wakacje. Nie jest jakimś wyjątkowym gościem, ale to dlatego, że nie jest też jedynym. Skryta, wycofana, co jakiś czas oddala się od towarzystwa, by porozmawiać przez telefon z mężem, który nie przyjechał. Ona nie chciała. Anna niespodziewanie alienuje się od towarzystwa dorosłych, spędza czas z nastoletnimi dziećmi przyjaciół, lecz oni, a zwłaszcza młodziutki, przystojny Oakley, znajdują w tej relacji niezręczności i dyskonwenans. To nie jest też miejsce dla niej. Wiotczejący marazm zastępuje w tych wczasach to, co początkowo jawiło się jako beztroska. Już na początku, gdzieś pod powierzchnią, zapalił się lont, ale nigdy nie doszedł on do panewki. Ktoś mógłby powiedzieć, że cała akcja gdzieś uleciała – to nie jest prawda. Dowodem zbrodni niech będzie emocjonalna czeluść, która reflektuje w nas, widzach. Takie jest kino Joanny Hogg.

Zobacz też: Filmowe TOP 15 półrocza 2019

Out of the blue

Urodziła się w 1960 roku. Pod swoimi skrzydłami miał ją Derek Jarman, przy filmie dyplomowym w brytyjskiej narodowej filmówce współpracowała z Tildą Swinton. Na ponad dwadzieścia lat zaszyła się w świecie telewizji, gdzie kręciła odcinki kolejnych soap dram, przedłużając niejako swoje praktyki reżyserskie. Coś wytrąciło ją jednak z tego letargu i w wieku 47 lat zadebiutowała na srebrnym ekranie filmem Unrelated pokazywanym na London Film Festival (nagroda FIPRESCI). I choć nieuchronne były porównania do stylu Erica Rohmera czy Michaela Haneke, to Hogg, pojawiając się trochę out of the blue, z niezwykłym zdecydowaniem przedstawiła swoją historię w dystynktywnie brytyjskim sznycie.

Kadr z Unrelated (2007), na zbliżeniu Anna (Kathryn Worth) oraz Oakley (Tom Hiddleston w filmowym debiucie).

Trzy lata później nakręciła Archipelago (2010) – film, który wraz z Unrelated tworzy swego rodzaju dylogię wakacyjną. Umiejscowiony na malutkiej wyspie archipelagu Scilly obraz jest jeszcze bardziej suchy i ascetyczny, tworząc nienazwany dramat rodzinny. Bohaterowie to znów specyficzna grupa osób, wysokomieszczanie, tak zwana upper-middle class. Konstrukcja relacji Edwarda, Cynthii i Patricii zamknięta zostaje w rodzinnym domku letniskowym i wietrznym wernisażu. To w pewnym sensie zamknięta historia, i oni kończą swoje wakacje wyjazdem, który miał być ucieczką od trosk, zawieszeniem, ale bynajmniej nie rozwiązuje ich problemów.

Zobacz też: “Stranger Things” – Nostalgiczne szaleństwo po raz trzeci

To także kazus trzeciego filmu reżyserki, Exhibition, który skupia się na małżeństwie dwojga artystów w wieku średnim mającym za niedługo wyprowadzić się ze swojego domu. Kobieta nie chce go opuszczać, coś ją pociąga w tych oszklonych ścianach, niespokojnej dzielnicy, separującej od wewnątrz przestrzeni. Jej przywiązanie do tego miejsca nabiera charakteru perwersji. Mężczyzna zdecydował już jednak o wyprowadzce. Nie znamy genezy tej decyzji. Przez cały ten czas obserwujemy zwyczajnie ich relację, przyzwyczajenia, sfrustrowaną i niewyżytą seksualność, artystowskie bytowanie. Na samym końcu po prostu opuszczamy dom, kończąc w ten sposób historię.

Moment na detal

Na tak wyrachowaną modłę historie te są zamknięte, chociaż z perspektywy samych postaci ciężko mówić w ogóle o ich rozpoczęciu. One trwają, a my jesteśmy świadkami tylko newralgicznego ich wyimka. Filmowe motywy Hogg inspiruje jej biografia, choć sama autorka raczej dystansuje się od takich konstatacji. Może jednak właśnie dlatego wewnętrzne dramaty jej bohaterów są tak skulone i nienazwane, jest w nich cząstka życia z prawdziwego zdarzenia. Ciężko nie odnieść takiego wrażenia, gdy śledzimy sielskie wakacje Anny (Unrelated), czterdziestoparolatki skłóconej z mężem i garnącej do nastoletniego chłopaka; albo podobnej wiekiem D. (Exhibition), która na nowo szuka swojej seksualności i niebezpieczeństwa w życiu. The Souvenir, najnowszy film Hogg i laureat głównej nagrody na tegorocznym festiwalu Sundance, to także wyjęty z niej wątek, tym razem jej młodości: o studentce szkoły filmowej, która szuka pomysłu na pierwszy projekt.

Kadr z Archipelago (2010), nakręconego na wyspie Tresco w archipelagu Scilly.

Kamera stoi prosto, w statycznej pozie. Zbliżenia na twarze postaci tu tutaj rarytas, a constans obiektywu naruszony zostaje bodaj raz, zwykle w kluczowym dla zdarzeń momencie. Choć nie jest to slow cinema, akcja, cokolwiek “akcja” miałaby oznaczać, ciągnie się ślimaczo. Zwłaszcza w Exhibition doskwierała ta lapidarność dialogów, emblemat niezręczności, ale też zwykły naturalizm relacji. Seans filmu Hogg potrafi być nużący, w najgorszym przypadku toporny. To maksymalnie skupione doświadczenie, gdzie te gesty, o których później zapominamy, budują nimb relacyjnej antynomii, pieklących się bezpiecznie konfliktów, o których bohaterowie nie chcą mówić. Jak choćby w jednej z pierwszych scen Archipelago, gdy Cynthia (córka) i Patricia (matka) wybierają pokój dla Edwarda (syna). Ta pierwsza nalega, by wziął sypialnie na górze, druga zachęca, by rozgościł się na parterze. W końcu on sam, z przyrodzoną sobie manierą dżentelmena, bezproblemowo wybiera pokój na piętrze. Kiedy tam wchodzi, uderza głową o sufit. Przez cały ich pobyt na wyspie będzie spał skulony w tym niskim pokoju, w izolacji od reszty. Ale chyba każdy z nich potrzebuje chwili samotności, chwili dla siebie.

Zobacz też: Anna Odell. Reżyserka obecna – FRONT WIZUALNY [FELIETON]

Introspekcja

Co szczególnie rozpiera w filmach autorki, to te z pietyzmem odkrywane problemy komunikacji, przynależności, introwersji uczuć, które z takim trudem mogą być wyrażane. Nie bez kozery w filmach Hogg pojawia się Nieobecny. W Unrelated i Archipelago wśród bohaterek (Anny i Patricii) brakowało mężów, którzy z jakichś powodów nie mogli dotrzeć z nimi na wakacje. Rozmowy, kłótnie odbywają się zatem przez telefon, pogłębiając przepaść dzielącą bohaterki od równowagi. W Exhibition Nieobecny fizycznie się pojawia, słyszymy jego głos, ba, jest nawet jednym z głównych bohaterów. Jednak D często rozmawia ze swoim mężem przez interkom. Mimo że pracują w tym samym domu, dzieli ich oszklone piętro. Domofon okazuje się skuteczną barierą w uzewnętrznianiu swoich uczuć, potrzeb; to zezwolenie sobie na inercję. Brak komunikatywności przekłada się na separację bohaterów, choć ten aspekt sam w sobie nie musi podlegać krytyce. Ten immanentny okres samotności to stadium, jakie z łatwością można poddać analogii w autopsji.

Kadr Exhibition (2013), na zdjęciu D. (Viv Albertine).

Czy będziemy mówili o Annie (Unrelated), Edwardzie (Archipelago) czy D (Exhibition), nieuchronnie pojawi się temat samoalienacji, braku przynależności do grupy, związku, szeroko pojętej społeczności. Bohaterka Unrelated zadurza się przecież w Oakleyu (Tom Hiddleston), bo chce na nowo poczuć (i przeżyć) smak liceum, który uznaje za zmarnowany czas. Separacja z mężem to tylko dodatkowy pretekst. Ale gdzie czterdziestolatka pasowałaby do nastolatków, kiedy jest obcym wśród rówieśników z ławki szkolnej? Edward jest chronicznie uprzejmy i kurtuazyjny, ale czy nie przyjechał na wyspę ze swoją siostrą i mamą, by powiedzieć, że wyjeżdża jako wolontariusz do Afryki? Że na ponad rok zostawi swoją dziewczynę? Że właściwie to sam nie wie, co ma robić – tak w ogóle, w życiu? Z kolei D żyje swoim artystycznym życiem, pracuje na wystawę w galerii, ale w jakim jeszcze stopniu należy do swojego związku? Te urywane rozmowy z H, jakiś teatr gestów i pozorów, udawany seks, dom, z którym jest tak blisko związana i którego nie chce opuścić.

Przepis na życie

Kunszt rzemieślniczy reżyserki widać właśnie po tym, jak przedstawia te toksyczne interakcje między bohaterami, nieporozumienia, sprzeczki, tłamszone przez indywidualne zacietrzewienie i emocjonalną skrytość. Hogg jest w swoim żywiole, gdy reżyseruje ten typowy sytuacyjny awkwardness – dialogi przechodzą w model pasywno-agresywny, lepiej się nie odzywać, następuje niezręczna cisza, która ona filmuje w naturalistycznym trwaniu.

Zobacz też: “Ja teraz kłamię” – Klimat, muzyka, zdjęcia [RECENZJA]

I teraz najlepsze – na te problemy nie ma receptury. A przynajmniej nie prostej. Najpełniej wyraża to płacząca do telefonu Anna: I wish I could make it better but I can’t. I wish I could. Nie ma tu pesymistycznego wydźwięku ani happy endu. W Archipelago Christopher, tutejszy malarz, przyjaciel rodziny, udziela niby rady Edwardowi, ale to ta z gatunku “musisz to zaakceptować”. I może pocieszająco brzmią słowa That is like painting, you do all the things that are not right but they all contribute to the thing that will be right in the end, ale bynajmniej nie jest to antidotum na jego problemy. Choć seanse nie należą do najlżejszych, to mając już tę świadomość, z niezwykłą pasją obserwuje się ten minimalizm formy i treści, te zdawkowe dialogi i przyzwyczajenia. Hogg nie funduje nam ekspozycji, o ile tylko samo codzienne życie nie jest taką ekspozycją, o ile same ich słabości nią nie są.

Kadr z The Souvenir (2019), zwycięzcy festiwalu Sundance w 2019 roku.

W nadchodzącym jej filmie The Souvenir z Honor Swinton Byrce (córką Tildy) autorka wzięła na warsztat osobę młodą, niedoświadczoną, spragnioną wrażeń i inspiracji twórczych. Wiele wskazuje na to, że dzieło to będzie różniło się od wczesnej twórczości Hogg, ale z pewnością nie zabraknie w nim charakterystycznego dla niej stylu refleksyjności i statyczności, dedramatyzacji relacji między bohaterami i przede wszystkim chwili na zastanowienie. Czytelnicy mogą to potraktować jako ostrzeżenie lub propedeutykę. Myślę, że, mając na uwadze chociażby małą popularność filmów Brytyjki (bezpiecznie zakładam, że wszyscy jej polscy fani zmieściliby się na jednej sali kinowej), warto skosztować jej filmów i przeżyć głębokie kino relacji międzyludzkich.


The Souvenir Joanny Hogg będziecie mogli zobaczyć na 19. MFF Nowe Horyzonty we Wrocławiu (25 lipca – 4 sierpnia 2019).

PublicystykaZestawienia

15 najlepszych filmów pierwszego półrocza 2019

Maciej Kędziora

Gdy rok temu tworzyliśmy nasze podsumowanie pierwszego półrocza, na liście obok naszych perełek, pojawiły się filmy, które powoli stają się współczesnymi klasykami – wystarczy chociażby wspomnieć o Tamtych dniach, tamtych nocach. Tym razem jest inaczej, ale może to lepiej, bo przynajmniej nasze zestawienie może wnieść trochę powiewu świeżości (choć oczywiście nie zabraknie tytułów dobrze znanych i lubianych). Chyba 2019 to taki rok w świecie filmowym, że trudno go jednoznacznie ocenić i opisać.

Gwoli formalności – by film był dostępny do zestawienia musiał mieć: a) – 3 głosy od naszych redkatorów, b) – ogólnopolską premierę (kinową/cyfrową) od 1.01.2019 do 30.06.2019. Dlatego też nie zobaczycie “Won’t You Be My Neighbour”, które zebrało jedynie dwa głosy, a także “Midsommar”, bo na nie zdecydowanie za wcześnie.

Jesteśmy też na Facebooku, polub fanpage Filmawki

To co? Zaczynamy!


14. (ex aequo) “Królowa Kier”


Królowa Kiery

May el-Toukhy stworzyła dzieło ocierające się o wybitność, mimo że dalekie od krzykliwych, publicystycznych nagłówków, ceremonialnie odwracające się od doraźnej politycznej bieżączki. Historia Anne (Trine Dyrholm), wykształconej prawniczki walczącej o prawa wykorzystywanych seksualnie małoletnich, która jednocześnie wchodzi w romans z młodych chłopakiem, mogła zostać przedstawiona w krzykliwej estetyce, rozpisana na największym emocjonalnym diapazonie.

Tymczasem reżyserka idzie na przekór dominującym tendencjom, nie szafuje lekkomyślnie etykietami “kata” i “ofiary”. Jedynie, ale z jakim skutkiem (!), przygląda się mechanizmom zachodzącym w tego typu relacjach, gdzie istnieje cienka granica między pożądaniem a molestowaniem. Częściej zadaje pytania, aniżeli na nie odpowiada, wkładając kij w mrowisko po obu stronach podziału politycznego. Wielkie to kino, w którym refleksja zastępuje machanie obuchem, w którym poruszenie niezwykle trudnego wątku dalekie jest od skandalizowania czy nachalnego naruszania tabu. Kto chce zmierzyć się z tematyką relacji międzyludzkich w kontekście szantażowania, wykorzystywania, uwodzenia i jak to wpływa na jednostki, gdy istnieje między nimi zasadnicza przepaść emocjonalno-materialna, ten powinien zdecydowanie sięgnąć po “Królową Kier”. (Marcin Kempisty)

Zobacz również: Recenzję “Królowej Kier”


14. “Noc pożera świat”


Żyjemy we wspaniałych czasach dla horrorów. Z każdej strony bombardują nas coraz to nowe filmy autorstwa młodych i zdolnych twórców, dla których klasyka gatunku i wszelakie intertekstualne tropy to budulec, który traktują zarówno z szacunkiem, jak i z zuchwałością, a gatunkowa konwencja kina grozy jest niczym innym jak ogromnym płótnem, na którym utrwalają oni swoje błyskotliwe zagrania formalne i fabularne. Obok tych bardziej medialnych nazwisk – takich jak Robert Eggers czy Ari Aster – znalazł się także francuski reżyser Dominique Rocher, którego pełnometrażowy debiut Noc pożera świat w zeszłym roku dostępny był do obejrzenia na festiwalach (19. MFF Nowe Horyzonty oraz 3. Przegląd Horrorów Fest Makabra), a w ostatnich miesiącach trafił w Polsce do dystrybucji cyfrowej za sprawą serwisu vod.pl.

Ale do rzeczy. Czternaste miejsce w skali całego półrocza to nie jest aż tak znakomity wynik na jaki ten film zasługuje, ale hej, to nadal – spoiler alert – wyżej niż nowi Avengersi! Filmowi Rochera brakuje przede wszystkim popularności, bo kilkanaście seansów w całej Polsce to trochę mało, a na serwisy vod inne niż Netflix niż HBO Go mało kto się zapuszcza. A szkoda, bo naprawdę dużo jest tutaj do lubienia. Koncepcja filmu o apokalipsie zombie, który więcej wspólnego ma z Przypadkami Robinsona Kruzoe oraz Jestem legendą (książką, nie filmem!) niż z Zombielandem czy nawet Nocą żywych trupów już na samym papierze wygląda doskonale, a jeżeli doda się do tego świetnego w głównej i prawie jedynej roli Andersa Danielsena Lie, który perfekcyjnie oddaje samotność i desperację protagonisty, losowe akcenty muzyczne, Denisa Lavanta zamkniętego w windzie, kontrast wynikający z wolnego tempa filmu i zaskakującej mobilności zombiaków oraz panoramę Paryża, która nie skupia się na pocztówkowym pokazywaniu zabytków, to już naprawdę nie ma na co narzekać.

Noc pożera świat to nie tylko film o apokalipsie zombie, ale także wnikliwa i satysfakcjonująca analiza ludzkiej samotności i często destrukcyjnych zachowań w obliczu śmiertelnego zagrożenia. Jeżeli sam (niesamowicie kozacki) tytuł tego obrazu jeszcze nie zachęcił was do seansu, to mam nadzieję, że te kilka słów dokończyło robotę. Zachęcam wszystkich do oglądania i do dalszego czytania tego zestawienia, bo niżej też się jeszcze znajdzie kilka spoko filmów z równie spoko opisami. (Michał Piechowski)

Zobacz również: Recenzję “Noc pożera świat”


13. “Wspomnienie lata”


Wspomnienie lata

Adam Guziński kazał czekać na swoje “Wspomnienie lata” parę lat, bo nakręcony w 2016 obraz szeroka publika mogła obejrzeć dopiero w tym roku. Niewiele osób jednak skusiło się na marcowy seans, może przez brak wielkich nazwisk, a może przez skrajnie inną od przedstawionej na ekranie aurę tegorocznej wiosny.

Film Guzińskiego wydaje się być pocztówką z lat minionych skąpaną w wakacyjnym słońcu – takim późnym, zmęczonym, jakie sami pamiętamy z młodzieńczych wakacji. Standardowa historia dojrzewającego chłopca jest tu przedstawiona bardzo subtelnie, wręcz staroszkolnie, bez nadmiernej ekspozycji czy nienaturalnych dialogów. Spędzający lato w mieście u boku znudzonej życiem matki Piotrek przejdzie przez fizjologiczną w jego wieku dawkę radości, bólu, zachwytów i rozczarowań. Słoneczne dni są zawieszone w czasie, a ich rytm zdaje się wyznaczać jedynie figura ojca powracającego z wyjazdowej pracy zarobkowej.

Największą siłą “Wspomnienia lata” są zdjęcia Adama Sikory przenoszące wręcz widza na polską prowincję końca lat 70. Dbałość o detale i smaczki, również od strony reżyserskiej, wynagradzają pretensjonalną klamrę i kilka momentów, w których film odkleja się od swojej przyziemności. Kiedy jednak młodość na ekranie może błyszczeć, a dorastanie boli najbardziej – wtedy najpiękniej wspomina się lato. (Michał Palowski)

Zobacz również: Recenzję “Wspomnień lata”


11. (ex aequo) “Złodziejaszki”


Złodziejaszki

Hirokazu, ty sentymentalna bestio! Kolejny film w portfolio mistrza i znowu to samo – relacja rodzica z dzieckiem, tykanie kijem tradycyjnych konserwatywnych poglądów na części składowe rodziny, emancypacja osób z nizin społecznych. Gdyby powstała sztuczna inteligencja symulująca procesy twórcze reżysera to w przypadku Złodziejaszków wskazywałaby najwyższe wartości ciepła i przyswajalności ze wszystkich jego produkcji. Jest to definitywnie najlepszy film żeby zacząć przygodę z Koreedą – daje ogólny pogląd na rzeczy, które go najbardziej interesują, zaangażowani w niego są jego ulubieńcy, widać również doskonałą rękę do prowadzenia dzieci. Jednocześnie dla fanów Hirokazu, tych, którzy już zdążyli rozpływać się nad subtelnością języka filmowego w Dziecięcym Świecie czy współodczuwającymi z bohaterami Jak ojciec i syn, Złodziejaszki będą jak odwiedziny rodzinnego miasteczka. Owszem, pojawiło się kilka nowych wiat autobusowych, lecz tak naprawdę to stare, dobrze znane okolice – chociaż zaledwie po minucie opuszczenia tego miejsca serce ogarnie nostalgia i chęć kolejnego powrotu.

Niewielu jest twórców, którzy w tak prosty i efektywny sposób chwytają poczucie bliskości i bez zbędnych dialogów budują silne więzi między widzem a postaciami na ekranie. Koreeda na etapie Złodziejaszków opanował tę umiejętność do perfekcji, wywołuje łzy, ciarki i śmiech. Lecz najważniejszy jest głęboki humanizm bijący z każdej sceny tej przeuroczej, cieplutkiej historii o tym, że rodzinę można odnaleźć nawet wśród sklepowych złodziejaszków. (Wiktor Małolepszy)

Zobacz również: Recenzję “Złodziejaszków”


11. “Złe wychowanie Cameron Post”


Na ubiegłorocznym American Film Festival miałam okazje niemalże pod rząd obejrzeć dwa filmy o ośrodkach leczenia homoseksualizmu. Jeden z nich znalazłby się na moim zestawieniu z najgorszymi produkcjami tego roku (Wymazać siebie), drugi zaś kontrastował z nim w każdym kadrze wykrzykując – to można zrobić lepiej.

Tak, filarem Złego Wychowania Cameron Post jest seksualność głównych bohaterów, ale przekaz produkcji przedziera się przez jej powłokę i stanowi o pokochaniu siebie oraz zadaniu uniwersalnego pytania – co stanowi o naszej wolności? (Maja Głogowska)

Zobacz również: Recenzję “Złego wychowania Cameron Post”


10. “Free Solo”


Free Solo

Pamiętam sytuację na American Film Festival we Wrocławiu, gdy para znajomych z taką dziwną, emocjonalną ekscytacją polecała mi dokument o wspinaczce górskiej. Porównywali go do najlepszych dreszczowców. Jednak na chwilę zwątpili. Sami kochają góry, ale czy ktoś, komu obce są ścianki i szczyty na pewno przeżyje to tak jak oni? Fenomen Free Solo sprawia, że tak. To idealnie zgrana opowieść o determinacji Alexa Hannolda, który tytułową metodą wspinaczkową, bez żadnego zabezpieczenia, pragnie dokonać czegoś niemożliwego – wdrapać się na szczyt El Capitan, liczący 2307 m n.p.m. Jimmy Chin i Elizabeth Chai Vasarhelyi dokumentują jego przygotowania, próby, samo życie bohatera, dla którego istnieje ten jeden cel.

Nie sposób opisać, w jakim napięciu trzyma nas (i twórców) Alex. To postać godna podziwu, ale też jakby zaślepiona swoimi ambicjami. Jest niezwykle sympatyczny, wie, czego chce, choć tak często łapie go zwątpienie, skurcz emocji, problemy z ogarnięciem życia osobistego. Każde potknięcie, każda kontuzja przybliża go niby do celu, choć uderza też świadomość, że może to być ostatni raz…

Nieoczekiwanym aspektem jest tutaj autotematyczność filmu. Twórcy w końcu muszą zadać sobie pytania: Czy filmowanie tego w ogóle jest etyczne? Co jeśli Alexowi coś się stanie? Co jeśli kamera go rozproszy? Podjęcie tego tematu świadczy o autentyczności tych, którzy stoją za kamerą, o tym, że oni także robią to z pasji i troszczą się o bohatera.

Free Solo doczekało się już premiery na kanałach przyrodniczych, ale niesprawiedliwym byłoby takie zakwalifikowanie tego filmu. To thriller, dramat o natchnionym człowieku i inspiracji, który zamiast przenosić góry, woli się na nie wspinać. (Kamil Walczak)

Zobacz również: Recenzję filmu “Free Solo”


9. “Schyłek dnia”


Schyłek dnia

Kiedy na początku XX wieku w Europie do głosu doszło pokolenie końca wieku, zainspirowane dekadenckimi ruchami przede wszystkim francuskich intelektualistów, społeczeństwo starego kontynentu stanęło na początku bardzo krótkiej drogi ku przepaści. Centrum nadchodzącej katastrofy bez żadnych wątpliwości było Imperium Habsburskie — ze stolicą w Wiedniu, coraz mniej radzącą sobie z pozostałymi częściami CK Monarchii. Zdaniem reżysera „Schyłku dnia”, podobna sytuacja, a przynajmniej podobna atmosfera znów ma miejsce w dzisiejszych czasach.

Laszlo Nemes nie pozostawia jednak swojej tezy bez nakreślenia odpowiednio mocno jej skomplikowanej natury. Za punkt odniesienia stawia kobietę powracającą do Budapesztu, próbującą rozwikłać zagadkę swojej tożsamości — młodziutka Irisz, której rodzice przed laty zginęli w pożarze, szuka swojego zaginionego brata przemierzając ulice naddunajskiej metropolii. W całej tej podróży kamera wraz z widzem nie odstępują jej na krok — przyjmując taką perspektywę, twórcy ograniczyli obiektywne spojrzenie na sytuacje, pozwalając na ciągłe niedowidzenie lub niedosłyszenie czegoś, potęgując klaustrofobiczny charakter całego filmu, wprowadzając nas w bardzo duszny labirynt, gdzie z każda minutą rośnie napięcie – i ciągle sugerując, że nadchodzi nieuchronna katastrofa. (Szymon Pietrzak)

Zobacz również: Recenzję “Schyłku Dnia”


8. “Dzika grusza”


Dzika Grusza

Turcja, położona na styku Europy i Azji łączy w sobie cechy obu tych kontynentów. Sprawia to, że gdy Nuri Ceylan zabiera nas w podróż na turecką prowincję, czujemy się jednocześnie zaciekawieni oryginalnym punktem widzenia bohaterów, jak i zaznajomieni z mentalnością protagonisty, leśnymi traktami i krajobrazami. Zwłaszcza, że Dzika grusza to obraz z każdej strony konfrontacyjny. Konfrontuje wieś i miasto, młodość i starość, mężczyznę i kobietę, idealizm i pragmatyzm, wreszcie ojca i syna. Długi metraż nadaje produkcji cech slow cinema umożliwiając skupienie oka na przyrodzie i jej sezonowym zmianom, a także wybrzmieć dialogom, w których tkwi moc utworu. Bez cienia wątpliwości wskazałbym Ceylana jako artystę równego Linklaterowi czy Bergmanowi w talencie do pisania przekonującej i niebanalnej wymiany zdań. Tak jak bez cienia wątpliwości wskaże film każdemu jako wart poświęcenia trzech godzin swojego życia. (Andrzej Badek)

Zobacz również: Recenzję “Dzikiej Gruszy”


7. “Gdyby ulica Beale umiała mówić”


Przepiękna gra niuansów, pełna dźwięków i niezwykłej wrażliwości Jenkinsa, który nieśpiesznie odkrywał przed widzami swoje karty, dając im czas na czerpanie całej palety emocji płynących z obrazu.

Zakazana miłość kiełkująca od najmłodszych lat przepełniona radością lat dziecięcych, wsparciem lat młodzieńczych oraz bratnim porozumieniem podczas wchodzenia w dorosłość pełną szykan, nienawiści i trudności okazuje się być kamieniem, na którym Jenkins buduje swój film. Historia przez niego prowadzona nie męczy się, nie dłuży ani nie przystaje nawet na moment.

Tę, jak napisał Maciej, operację na otwartym sercu przyjmujemy trzymając się za własne serca, współczując Fonny’emu i Tish ich rozstania, uderzającego w nas bardziej niźli Rozstanie Farhadiego, mimo, że uderza w zupełnie inne tony aniżeli irański geniusz.

Gdyby ulica Beale potrafiła mówić, nie mogłaby opowiedzieć tej historii lepiej, dźwięczniej czy pięknej. Nie jest jednak tak, że to wyłącza zasługa Barry’ego Jenkinsa. Wznoszący się na szczyt James Laxton oraz Nicholas Britell sprawili, że ten niezwykły twór jest dziełem niezapomnianym. (Martin Reszkie)

Zobacz również: Recenzję filmu “Gdyby ulica Beale umiała mówić”


6. “To my”


Jordan Peele to obecnie jeden z najważniejszych reżyserów, a w swoim najnowszym filmie udowadnia, że jak nikt inny potrafi skutecznie wybadać puls współczesnego amerykańskiego społeczeństwa. A w zasadzie wskazać jego brak, bo “To my” bardziej przypomina sekcję zwłok giganta, którego wielkość została zbudowana na hasłach o równości i braterstwie, podczas gdy podskórnie toczyły go wszelkie choroby i zarazy. “To my” to pieśń wyklętego ludu, sprowadzonego do roli mięsa historii, nawozu wykorzystywanego do budowania wielkości kraju. To historia o zapomnianych wykluczonych, którzy wreszcie wychodzą na światło dzienne i walczą o odzyskanie należnego im miejsca. Produkcja Peele’a balansuje na granicy komedii i horroru. Wiele jest w niej popkulturowych mrugnięć okiem, ale że wszystko zachowuje swoją konsystencję, to “To my” plasuje się w czołówce tytułów z ostatnich lat, w których szalona artystyczna wizja wchodzi w owocny mariaż z doraźną oceną polityczną. (Marcin Kempisty)

Zobacz również: Recenzję filmu “To my”


5. “Paddleton”


Nikogo zaznajomionego z mumblecorem nie należy przekonywać o wielkości artystycznej dzieł Marka Duplassa. Tym razem, nasz ukochany aktor-scenarzysta opisał historię swojej śmierci, a właściwie śmierci samotnego, rozwiedzionego Michaela, fana mrożonej pizzy i filmów kung-fu. Jest on jednak scenarzystą zbyt doświadczonym, by opisać świat spowity widmem śmierci z perspektywy tylko jednego bohatera – dlatego też kontrastuje swoją postać, z jego najlepszym przyjacielem Andy’m, równie samotnym sąsiadem z góry, partnerem do tytułowej gry, jedzenia pizzy i oglądania filmów kung-fu. You get the deal.

Nie pamiętam kiedy ostatnio tak pięknie została ukazana wyciszona przyjaźń. Panowie często milczą, żyją zamknięci w swoich schematach i rutynach, będąc dla siebie jedyną odskocznią od pustych czterech ścian. Alex Lehmann nie musi nikogo przekonywać, jak ważni są dla siebie Andy i Michael – to widać w ich oczach, gestach, w każdej odbitej od ściany piłce tenisowej. Tak samo jak nie musi przekonywać widza, że umie tworzyć arcydzielne filmy. To widać w każdej scenie. (Maciej Kędziora)


4. “Faworyta”


Afrontem nie tylko wobec Yorgosa Lanthimosa, ale również naszych czytelników, byłby brak tego filmu w topce. Bo choć jest to prawdopodobnie najbardziej ugładzona z produkcji Greka, to nie sposób jej nie doceniać. Nie sposób nie zachwycać się grą przodującego mu tryptyku wielkich aktorek – groteskowej Olivii Colman, dostojnej Rachel Weisz i przebiegłej Emmy Stone. To one nadają emocje masywnym murom brytyjskich posiadłości ziemskich, to one tchnęły życie w neurotyczny scenariusz, wreszcie to one wspinają się na wyżyny swoich zdolności, byśmy my – widzowie – chcieli do tego dzieła wracać.

Nie oznacza to jednak, że tylko kreacjami aktorskimi oddycha barokowe dzieło młodego mistrza. Znakomita gra światłem naturalnym, widowiskowość inscenizacyjna, przepiękne suknie, monumentalność formy łącząca się z pastiszem, a także pewna doza surrealizmu powodują, że “Faworyta” tkwi w głowie nie jednego z nas. (Maciej Kędziora

Zobacz również: Recenzję “Faworyty”


3. “Sny wędrownych ptaków”


Jeżeli jara was temat rozwoju handlu narkotykami w Kolumbii ale nie macie czasu na oglądanie serialu Narcos albo widzieliście go już trzy razy, to Sny wędrownych są dokładnie tym, czego szukacie. Chociaż raczej zawiodą się tutaj ci, których interesuje tylko i wyłącznie ten aspekt. Film małżeńskiego duetu Ciro Guerry i Cristiny Gallego to nie tylko rekonstrukcja trudnych początków narkotykowych imperiów, ale przede wszystkim piętna, jakie na wielu społecznościach pozostawiła decyzja o pozornie niewinnej chęci sprzedaży marihuany grupie amerykańskich hippisów. Ta wielopokoleniowa i wielorodzinna opowieść to portret Kolumbii namalowany najładniejszymi z możliwych kolorów (warstwa wizualna poraża tutaj i fascynuje swoim pięknem), ale kryjący w sobie głębokie zepsucie i gwałtowną brutalność. Głęboko zakorzeniony folklor miesza się tutaj z postępem technologicznym, nikt nie jest do końca bez winy, a fatum krąży nad bohaterami sprawniej niż w niejednej greckiej tragedii. To kino, które pochłania widza w całości od pierwszej minuty i zostawia go ze wszystkim oraz z niczym dwie godziny później. Takim kinem chcę oddychać. (Michał Piechowski)

Zobacz również: Recenzję “Snów wędrownych ptaków”


2. “Ósma klasa”


Każdy kto widział Eight Grade wie, że ten film ciężko jest schwytać w raptem kilku słowach – jest naprawdę wyjątkowy. Licealne perypetie nastolatków często wskakują na duże ekrany, ale te gimnazjalne, gdy nie są przekonwertowane w kino (quasi) przygody po prostu nie istnieją. Bo Burnham, czyli reżyser tego filmu to jeden z nas. Człowiek, który niegdyś swoje południa spędzał na robieniu vine’ów, memiarz, miłośnik popkultury, ale ponad to wszystko ktoś kto nadąża za nowymi mediami…

… No a jak inaczej stworzyć film osadzony w nastoletniej rzeczywistości niż poprzez zrozumienie? Potęgą tej produkcji jest właśnie to, że jej twórca tak bardzo rozumie realia o których opowiada. Nawet jeśli Wy w głównej bohaterce nie znajdziecie punktu odniesienia do swojej sytuacji sprzed paru lat to na pewno z mniejszym lub większym impetem uderzy Was to z czym borykają się dzisiejsi „gimnazjaliści”.

Eight Grade to produkcja, która cringe’iem stoi, więc jej seans w jednym ciągu może okazać się ciężkim zadaniem – a czy właśnie takie kino nie jest najlepsze? Kino, które wywołuje emocje tak silne, że czasami trzeba podchodzić do niego z odległości a samą produkcje oglądać ratalnie? Może tak. A może ktoś zaraz na mnie nakrzyczy w imię zasady – filmów nie można zatrzymywać. Jednego jestem pewna. Debiutanckie dzieło Bo Burnhama nawet po paru miesiącach od premiery wywołuje u mnie niesamowicie silne emocje, cieszy mnie, ale i wraca w wyobrażeniach pod przykrywką udanych zdjęć czy ważnych dla głównej bohaterki scen. (Maja Głogowska)

Zobacz również: Recenzję filmu “Ósma klasa”


1. “Jutro albo pojutrze”


Minding the Gap to jedna z większych pułapek, jakie można przypuścić na widzu. Na pierwszy rzut oka to dokument o młodzieniaszkach, którzy wolny czas spędzają na deskorolce. Po dłuższej chwili okazuje się, że to może tylko zwyczajny zapis ich trwania, takie pamiętniki prowadzone przez Bing Liu, reżysera. Jednak w całym spektrum tych historii ciężko nie dostrzec czegoś o wiele większego, donioślejszego, cholera, bliskiego.

To opowieść o paczce kumpli wchodzących w dorosłość, dla których dorosłość ta staje się największą przepaścią życiu. Jednego dnia imprezują i jeżdżą na desce, drugiego “ktoś” każe im zachowywać się poważnie, pójść do pracy, założyć rodzinę. Pojawia się nieuchronne pytanie, jak można być skaterskim luzakiem, kontestatorem kultury i wolnym strzelcem, gdy w pokoju obok płacze ci dziecko, a ty dalej jesteś dysfunkcyjnym nastolatkiem. Liu pokazuje, że w pewnym momencie idealizm ustępuje miejsca egzystencji per se, że jeśli mamy mieć do kogoś pretensje, to do siebie. Przy czym on jako autor kieruje też kamerę w swoją stronę, bo i sam nie może ot tak pouczać innych.

Ale głównym celem Binga, o którym, będąc częścią tej historii, mówi wprost, było coś innego. To piękne wykorzystanie filmu do skonfrontowania bohaterów z samymi sobą. Przez bieg akcji zaczynają oni mówić o własnych problemach, które skutecznie ukrywali przed innymi; jako przyjaciele poznają siebie na nowo; zaczynają mówić o swoim dzieciństwie i domu w czasie przeszłym, jako coś, co już dla nich minęło, ale nie bezpowrotnie. Deskorolka, ich jedyna i najprawdziwsza pasja w życiu, była środkiem eskapizmu, ucieczką od realnych trudności i zaszytych w świadomości traum. Bing Liu tworzy dla siebie i swoich bohaterów psychoterapię filmową, udowadniając, że kino to sztuka dla ludzi, wciąż żywa i intymna. (Kamil Walczak)

Zobacz również: Recenzję filmu “Jutro albo pojutrze”


Zestawienie powróci pod koniec tego roku.

Seriale

“Stranger Things” – Powrót neonowego szaleństwa w 3. sezonie [RECENZJA]

Joanna Kowalska
Stranger Things

Na powrót grupki beztroskich dzieciaków na rowerach z niecierpliwością czekała ogromna rzesza fanów. Premiera Stranger Things 3 od Netflixa to jedno z najbardziej hucznie zapowiadanych wydarzeń w świecie seriali. Widzowie pokochali pierwsze sezony głównie (chociaż nie tylko) za to, iż oddawały hołd amerykańskim latom 80′. Okres ten ostatnimi czasy wyjątkowo upodobały sobie zarówno małe, jak i duże ekrany. Jednak wszystko co dobre, w nadmiarze może okazać się nie do przejedzenia. Stranger Things 3 kumuluje blask tysiąca neonów, który mógł nie tylko zrobić na odbiorcach porażające wręcz wrażenie, ale także skutecznie ich oślepić.

 Wielowymiarowość odczuć

Stranger Things jak do tej pory kojarzyło się z dość prostą historią o paczce przyjaciół, przypadkowo odkrywających tajemnicę małego miasteczka Hawkins. Cały urok serialu tkwił w osadzeniu akcji w kolorowych latach 80. oraz w licznych nawiązaniach do ówczesnej popkultury. Trzeci sezon Stranger Things udowadnia, że produkcja Netflixa to coś więcej niż jedynie prostolinijna fabuła w ładnej oprawie wizualnej. Tym razem jest to opowieść o problemach związanych z dorastaniem, o relacjach międzyludzkich, a całość starannie zamknięta została w ramach horrorowych schematów.

Stranger Things

Można powiedzieć, że widzowie dostają o wiele więcej tego, co w Stranger Things lubią najbardziej, a poza tym czeka ich kilka niespodzianek. Aspektów z pogranicza dobrego horroru nie da się przegapić. Dosłownie. Liczne jump scary biją w oczy, budząc nie tylko strach, ale także przyjemne uczucie satysfakcji. Zgrabnie przeplata się to z elementami produkcji obyczajowej, w których prym wiodą problemy rodzinne, osobiste oraz zmiana dotychczasowego stylu życia związana z dojrzewaniem. W tym przypadku doskonale wykorzystano fakt, że aktorzy również dorastają, mierzą się z nowymi wyzwaniami, a wraz z nimi robią to odgrywani przez nich bohaterowie. Pierwsza miłość, praca, nadprzyrodzone moce atakujące rodzinne miasto, a wszystko to w cukierkowej otoczce idealnie wyważonego humoru oraz przy akompaniamencie utworów Modern Talking. Z pozoru mieszanka przypadkowych składników, a w rzeczywistości skrupulatnie dobrane komponenty do stworzenia efektownych fajerwerków.

Bez urazy

Zabawa filmowymi gatunkami nie jest jedyną mocną stroną trzeciego sezonu Stranger Things. Od samego początku był to serial, który w zabawny i nieco infantylny sposób oscylował wokół amerykańskiej popkultury lat 80. Najnowsza odsłona serii sięga dalej, a mianowicie aż do relacji Ameryki ze stroną sowiecką. Twórcy Stranger Things traktują tę tematykę pobłażliwie, jednocześnie nie ujmując niczego współczesnej Rosji. Nie żartują sobie już jedynie ze specyficznego podejścia do życia na Zachodzie, a konfrontują je z charakterystycznymi dla Wchodu stereotypami.

Jesteśmy też na Facebooku, polub fanpage Filmawki

Tego typu podejście mogłoby wywołać sporo zamieszania i kontrowersji. Jednak umiejętnie napisane dialogi między postaciami wystarczyły, aby poszczególne nawiązania obrócić w serię niewinnych żartów, doskonale podkreślających humorystyczny ton, w którym utrzymywany jest serial. Sprawdza się tutaj również idea dziecięcego myślenia, bo przecież najmłodsi widzą pewne rzeczy takimi, jakimi wydają się być na pierwszy rzut oka. Dlatego humorystycznego określenia „evil Russians” nie można odbierać jako obrazę, ale raczej jako zabawne odniesienie do kwestii politycznych, obserwowanych z perspektywy dzieci. Dla potwierdzenia – dowcipów odnoszących się do ówczesnego ślepego uwielbienia postaci Rambo  również nie brakuje.

Stranger Things

Stranger Things 2.0

Trzeci sezon sprawił, że Stranger Things zdecydowanie nabrał wyrazistości. Nie jest to już jedynie kilkugodzinne oglądanie rowerowych wycieczek w dziwne miejsca, które uskutecznia grupka wesołych dzieciaczków. Od czasu do czasu przeplatane tragediami związanymi z postaciami drugoplanowymi. Tym razem widz ma możliwość utożsamienia się z bohaterami serialu, ponieważ ich losy, pomijając oczywiście główny wątek fantastyczny, są zdecydowanie bliższe temu, przez co w latach młodzieńczych przechodził praktycznie każdy człowiek. Pomimo kilku wątków, które z całą pewnością doprowadzą do łez wiernych fanów serii, z produkcji Netflixa bije pozytywna energia i przesłanie, że wszelkie doświadczenia życiowe (zarówno te dobre, jak i te złe) zbieramy po coś. Wszystko odciska na nas swoje piętno i kształtuje nasze przyszłe charaktery. Na taki wydźwięk Stranger Things warto było czekać.

Żadnym zaskoczeniem nie jest fakt, że pod względem wizualnym serial wciąż zachwyca. Gra kolorów doskonale podkreśla to, co w danym momencie dzieje się na ekranie. Potwory z innego świata są jeszcze bardziej przerażające, a metody, których używają, aby ostatecznie pozostać „po naszej stronie”, z pewnością spędzą sen z powiek młodszych odbiorców. Najnowszy sezon Stranger Things funduje widzom bardziej krwawe i odrażające obrazy, przeciwstawiając to jeszcze większej ilości uwielbianych przez wszystkich neonów i kolorowych stylizacji.

Zobacz również: Omówienie dwóch pierwszych sezonów [PODCAST]

Stanger Things przeszło gruntowną renowację. Serial nabrał własnego charakteru i nie jest już jedynie odświeżeniem filmów z lat 80. w epizodycznej formie. Wywołuje skrajnie różne emocje u fanów, a także z pewnością przyciągnie do siebie kolejnych zwolenników serii. Dodatkowo niesie za sobą ważną prawdę życiową, prezentowaną w bardzo kreatywny sposób, który nie sprawia wrażenia powtarzania powszechnie znanej kliszy. Trzeci sezon Stranger Things różni się od swoich poprzedników. Wprowadzone zmiany były jednak potrzebne i sprawiły, że kultowy już serial dojrzał wraz z aktorami.


Recenzje

“Sekretne życie zwierzaków domowych 2” [RECENZJA]

Bartłomiej Rusek
Sekretne życie zwierzaków domowych

Pierwsza część filmu Sekretne życie zwierzaków domowych była animacją trafiającą idealnie w mój gust. Operująca licznymi stereotypami dotyczącymi tytułowych zwierzątek domowych, produkcja stanowiła doskonałą propozycję zarówno dla dzieci, jak i rodziców. Zwłaszcza w przypadku, gdy w rodzinie obecny jest jakiś zwierzak. Obecnie w kinach możemy obejrzeć drugą już część, której reżyserem jest ponownie – teraz jednak w pojedynkę – Chris Renaud.

Zobacz również: Anna Odell. Reżyserka obecna – FRONT WIZUALNY [FELIETON]

Głównymi bohaterami znów są dwa psy: Max oraz Duke. W ich życiu pojawia się Liam – świeżo narodzony syn Katie (ich właścicielki), którego w krótkim wprowadzeniu do filmu przedstawia nam Max, jako narrator. Nasza rodzinka – oczywiście razem z psami – wybiera się na krótkie wczasy na wieś. Tam jesteśmy świadkami wielu śmiesznych, mniej lub bardziej interesujących sytuacji z udziałem przede wszystkim Maxa, który stara się przezwyciężyć swoje liczne lęki, które doprowadziły wcześniej do znanej chociażby ze zwiastunu filmu wizyty u weterynarza.

 

W czasie gdy nasi protagoniści przebywają na wsi, zalewani jesteśmy ze wszystkich stron dodatkowymi wątkami, których ilość mi nieco przeszkadzała. W efekcie otrzymaliśmy trzy główne linie fabularne – poza tą z Maxem oraz Duke’iem otrzymujemy w pierwszej kolejności krótki wątek szpica miniaturowego Gidget. Jak pamiętamy z pierwszej części filmu, Gidget jest zakochana w grającym pierwsze skrzypce w filmie terierze i na czas jego nieobecności bierze pod opiekę jego ulubioną zabawkę. Tę jednak traci już w następnej scenie, a próby jej odzyskania doprowadzają do kolejnej porcji śmiesznych sytuacji.

Bohaterem ostatniego z głównych wątków jest królik Tuptuś, teraz już przyjaciel pozostałych zwierzątek, który na skutek zabaw ze swoją właścicielką uważa się za superbohatera. Dostaje on zlecenie uwolnienia białego tygrysa z cyrku. Nie jest to jednak łatwe zadanie – cyrk prowadzony jest przez brutalnego Rosjanina Siergieja, który jest w stanie zrobić nawet najgorsze rzeczy, aby tylko nie utracić swojej zdobyczy. Wątek ten jest moim zdaniem zdecydowanie najbardziej nijaki, niedopracowany i po prostu zbędny, a chętniej bym popatrzył na więcej perypetii Maxa i Duke’a wynikających z ich pobytu na wsi. Zwłaszcza biorąc pod uwagę ich konfrontacje z obecnymi tam zwierzętami gospodarczymi.

Jesteśmy też na Facebooku, polub fanpage Filmawki

Sekretne życie zwierzaków domowych 2 jest dobrą propozycją zarówno dla dzieci jak i rodziców. Niektóre sceny humorystycznie bardziej trafią zresztą do tych drugich – jak na przykład ta, w której kocica Chloe “odpływa” po zażyciu kocimiętki, a w tle leci kultowy „White Rabbit” Jefferson Airplane. W tym momencie należy wspomnieć o soundtracku do filmu, który wypada co najmniej dobrze. Oprócz wspomnianego klasyka, na wielkim ekranie możemy usłyszeć utwory takich artystów jak Stevie Wonder, Coolio, Jay-Z czy zespół ZZ Top. Całość najczęściej dobrze współgra z wydarzeniami obecnymi na ekranie, co sprawia, że osoby znające wcześniej poszczególne utwory, w niektórych scenach mimowolnie się uśmiechną.

Muszę przyznać, że jestem nieco zawiedziony drugą częścią Sekretnego życia zwierzaków domowych. Wynika to jednak przede wszystkim z wysokich oczekiwań, które miałem po pierwszej części filmu, na której wybornie się bawiłem. Tym razem otrzymaliśmy co najwyżej przyzwoitą bajkę, która czasami bawi, czasami uczy, przynosząc uniwersalne morały, jednak przez sporą część filmu po prostu nuży. Część ze scen znacznie odbiega od reszty, przy czym najgorzej i najmniej humorystycznie wypada wspomniany wątek z Tuptusiem i białym tygrysem. Jestem jednak w stanie przymknąć na to oko i polecić ten film każdemu, kto szuka lekkiego tytułu, który może obejrzeć wspólnie z rodziną. Zwłaszcza, gdy w rodzinie tej obecne są zwierzęta domowe – wtedy można wychwycić bardzo dużo smaczków, które pozytywnie wpłyną na odbiór filmu.


Ocena

6 / 10
Recenzje

“Symfonia fabryki Ursus” – z miłości do traktorów [RECENZJA]

Marta Ossowska

Osobom nieznającym rzeczywistości PRL-u trudno uwierzyć, że ktoś może uważać te lata za czas świetności. Tymczasem przyglądając się legendzie warszawskiego zakładu produkcji ciągników i traktorów Ursus, zatrudniającego blisko dwadzieścia tysięcy pracowników, nie sposób uciec od refleksji, że dziś żadna korporacja działająca w Polsce nie ma szans dorównać tamtejszemu stylowi. Nic zatem dziwnego, że dokument Jaśminy Wójcik “Symfonia fabryki Ursus” to piękny, sentymentalny powrót do lat minionych. Jego niezwykłą wartością dodaną jest forma, w której to dźwięki i ruch rodem z fabryki Ursus zostają odtworzone przez byłych pracowników.

W ciągu godzinnego seansu widzom zostaje pokrótce przybliżona historia Ursusa. Fabryka powstała jeszcze pod koniec XIX wieku, ale to po II wojnie światowej marka zyskała światowy rozgłos. Rozrastające się zakłady mechaniczne przyczyniły się do powstania nowej dzielnicy Warszawy, zwanej także Ursusem. Na tamtejszym osiedlu Niedźwiadek mieszkali obok siebie zarówno dyrektorzy, inżynierowie, jak i zwykli robotnicy. Ze wspomnień bohaterów filmu kreuje się obraz prawdziwie zgranego kolektywu, gdzie każdy znał swoją rolę i czuł się doceniony za zaangażowanie w tworzenie polskiego przemysłu.

Reżyserka karmiona przez ojca opowieściami z Ursusa szczególnie odczuwa więź z tamtejszą społecznością. Najpierw jako animatorka kultury rozpoczęła współpracę z obecnymi sąsiadami opuszczonej dziś fabryki, dopiero po kilku latach uznała, że warto przełożyć ich wspomnienia na taśmę filmową. Jak się okazuje, był to ostatni moment na uwiecznienie zabytkowych hal produkcyjnych, które kilka miesięcy później zostały rozebrane.

Powrót dawnych robotników na zgliszcza fabryki wywołuje poruszenie nie tylko u nich samych, ale także u widzów. Po latach od rozstania z Ursusem bohaterowie odtwarzają z pamięci obrazy i dźwięki, które towarzyszyły im w pracy. Z sennej atmosfery wspomnień wytrąca finałowa sekwencja, w której odświętnie ubrana starszyzna wykonuje spektakl będący tytułową symfonią fabryki Ursus. W takt muzyki wywodzącej się z ust byłych pracowników do tańca ruszają traktorzyści, tworząc krąg na placu, z którego te kultowe maszyny wyruszały na podbój świata.

Film Jaśminy Wójcik przy całej ekspresji formy nie jest rzewnym wspomnieniem lat minionych. Pracowników Ursusa nie przepełnia żal czy rozgoryczenie, raczej klasyczna tęsknota za dawną świetnością miejsca, które współtworzyli. Oczywiście wskazują oni na błędy popełnione przez coraz to nowszych właścicieli fabryki, które ostatecznie doprowadziły do jej ruiny; niemniej z pokorą przyjmują swój los. Reżyserce wraz z kompozytorem Dominikiem Strycharskim, choreografem Rafałem Urbackim i operatorem Kacprem Czubakiem udało się oddać wrażliwość zapomnianych ludzi i miejsca, które połączyło ich żywoty. “Symfonia fabryki Ursus” to jeden z najpiękniejszych polskich filmów będący portretem minionej epoki.

Front Wizualny

Anna Odell. Reżyserka obecna – FRONT WIZUALNY [FELIETON]

Maciej Kędziora
„Zjazd absolwentów”, re¿. Anna Odell Fot. Nowe Horyzonty

Dla większości studentów/absolwentów wydziałów związanych ze sztuką zyskanie miana “Artysty/ki” jest uświetnieniem dotychczasowej twórczości. Dla Anny Odell, miano “artystki” stało się jednak stygmatem, synonimem “dziwaczki”, nieprzystosowanego do życia w społeczeństwie “odmieńca”. Miano, w oczach ludzi z jej otoczenia, dające im prawo do wyszydzania, bezpardonowego atakowania, a także do spychania jej na społeczny margines, gdzie wołanie o pomoc nie będzie słyszalne. Anna Odell wie jednak, że jedynym sposobem by wyrazić sprzeciw, jest zwrócenie kamery na siebie i zadanie pytania “Czy to tego się boicie?”.

To pytanie zresztą padnie w jej pełnometrażowym debiucie, głośnym Zjeździe absolwentów. Zada je jednemu z prześladujących ją w szkole mężczyzn, wpierw pokazując mu fragment powstającej produkcji, w której to zostaje brutalnie wyprowadzona z tytułowego spotkania po latach. On oburzony zarzuci jej, że wcale nigdy nie atakował jej werbalnie (a jeśli tak, to był młody i głupi), a w ogóle to mogła przyjść na faktyczne spotkanie i powiedzieć im to w twarz, a nie tworzyć film i oczerniać, jego zdaniem, niewinnych ludzi. Problem w tym, że zarówno “Anna Odell” jak i Anna Odell nie mogły przyjść na nostalgiczną imprezę – obie nie zostały na nią zaproszone.

Anna Odell

Reżyserka z chęcią odpowiedziałaby swojemu oprawcy o tym, że wyrzucenie wszystkich win w twarz było jej zamiarem. Jej otwierający monolog, nie był początkowo przeznaczony dla szerokiej publiczności, a właśnie dla starej klasy, odpowiedzialnej za poważne problemy natury psychologicznej jakie trapiły twórczynię. I to właśnie konfrontacja z demonami przeszłości miała być podstawą do opowieści o przemocy szkolnej z perspektywy dojrzałej osoby, szczególnie, że tamtego roku mieli obchodzić 20-lecie opuszczenia edukacyjnych murów. Tak też czekała i codziennie sprawdzała skrzynkę w poszukiwaniu sygnału o planowanym spotkaniu. Wreszcie, pewnego dnia, zdecydowała się zadzwonić do jednej z niewielu osób, z którymi się dogadywała i zapytać, czy są jakieś wstępne plany by powspominać stare czasy we wspólnym gronie. Usłyszała wtedy: “Ale przecież spotkanie już było….”.

Jesteśmy też na Facebooku, polub fanpage Filmawki

Nie należy jednak traktować Zjazdu absolwentów jako vendetty Odell wobec klasy. Nie tylko nie pasowałoby to do spokojnego charakteru reżyserki, ale również ją, innowatorkę artystyczną, zwyczajnie by nudziło – w końcu nie raz kino służyło jako terapeutyczne miejsce przepracowywania własnych traum. Dla niej głośny i bolesny pierwszy akt będzie jedynie wstępem do konfrontacji z prawdziwym człowiekiem. Konfrontacji, która od początku była jej celem.

Film w rękach Odell stał się kartą przetargową – dopiero widmo zobaczenia własnego alter ego na ekranie przekonało część z byłych uczniów do rozmowy. O tym dialogu też będzie opowiadała wyciszona druga część debiutu, przepełniona odmowami, rozłączonymi połączeniami, pustymi kanapami i pasywno-agresywnymi atakami. Złożona jest ona z fabularyzowanych wizji lokalnych spotkań, które reżyserka odbywała ze swoimi dawnymi “koleżankami i kolegami z ławki”. Dochodzimy tu do momentu, gdy aktor kontestuje grę aktora z pierwszego aktu, mówiąc, że to nieetyczne by grał on “jego”, sam będąc kolejną inkarnacją wyobrażenia autorki na temat swoich oprawców. Jakby Odell chciała zapytać – a czy etycznym było prześladowanie mnie w szkole?

Anna Odell

Nie sposób rozdzielić postać “Anne Odell” od Anny Odell. Owa granica zostaje w jej twórczości artystycznej całkowicie zatarta, nie tylko ze względu na opowiadanie bardzo personalnych historii, ale również przez autotematyzm w jakim kręci ona swoje dzieła. Każda z jej produkcji – zarówno debiut jak i nowohoryzontowe X&Y – opowiada o procesie tworzenie dzieła w reżyserii Anny Odell, granej przez nią samą. W każdym znajdziemy odniesienia do jej wcześniejszej twórczości, portrety prawdziwych osób z jej otoczenia, a także realistyczne inscenizacje komplikacji na jakie natrafiała w procesie produkcyjnym. Stąd też brak scenariusza – bo choć brzmi to jak wyświechtany frazes, to jej filmy tworzy życie.

Można zastanawiać się czy tak samo potoczyłaby się jej artystyczna twórczość, gdyby nie wydarzenia roku 2009. Wtedy to, pewnego wieczora, Anna Odell w podartych ubraniach, próbowała skoczyć z Liljeholmsbron, jednego z mostów w Sztokholmie. Samobójcza próba została brutalnie spacyfikowana przez miejscową policję, a ówczesna studentka przewieziona do szpitala psychiatrycznego. Dopiero następnego dnia wyznała, że cały incydent był dokumentowany, jako część jej projektu zaliczeniowego. Projektu, w którym chciała ukazać toksyczność opieki psychiatrycznej w Szwecji. Opieki nie potrafiącej jej pomóc w roku 1995 – kiedy to faktycznie, jako bardzo młoda osoba, przeżywała poważne załamanie nerwowe na skutek sytuacji szkolnej, znanej z jej fabularnego debiutu. Nie spodziewała się jednak, że jej projekt stanie się jej pierwszą głośną i determinującą późniejszą działalność manifestacją twórczą.

To wtedy przylepiono jej łatkę chorej “Artystki”, działającej w imię urojonej sztuki. Dla szwedzkich mediów stała się wrogiem numer jeden, a jej projekt Okänd, kvinna 2009-349701, stał się obiektem drwin i krytyki. Nikt jednak nie zwracał uwagi na to co Odell zarejestrowała ukrytą kamerą – brutalność policji, bezpardonowo naruszającej jej prywatną przestrzeń. Policji, która w momencie uznania ją za osobę “niepoczytalną”, pozbawiła ją jakichkolwiek praw człowieka.

Anna Odell

Tych praw pozbawią jej również oprawcy w pierwszym akcie “Zjazdu..”. Kiedy bowiem zacznie za głośno wyrzucać im grzechy przyszłości (a przez to “rujnować zabawę”), wezmą oni sprawy w swoje ręce i siłą wyprowadzą ją z restauracji. Podobnie jak w czasie swojego performence’u, będzie się próbować wyślizgnąć i podobnie jak w przypadku interwencji policji zakończy się to jedynie dodatkowymi siniakami oraz wzmożoną siłą pacyfikacyjną.  Na końcu, jako samozwańczy stróże prawa zapakują ją niczym funkcjonariusze do służbowego auta – tu do wcześniej zamówionej taksówki, tam radiowozu.

W jednej z recenzji zarzucono Odell twórczy narcyzm. I choć faktycznie – oś fabularna jest u niej zawsze “odellocentryczna” – kluczowa jest nie ona, a reakcje ludzi z nią obcujących. To oni będą napędzać fabułę (która jest zawsze bardzo introspektywna), a także odpowiadać na pytania stawiane przez reżyser – zarówno te wypowiedziane, jak i te zawieszone w przestrzeni, w każdym kadrze.

Trudno wpisać jej działalność artystyczną w jakikolwiek nurt czy trend. Kino Anny Odell jest bowiem dokładnie nim – opowieściami Anny Odell o Annie Odell, z Anną Odell w roli głównej. Jedynym skojarzeniem jakie można mieć w chwili obcowania z jej dziełami, jest twórczość Mariny Abramović, ikony sztuki performatywnej. Obydwie stają w centrum swoich instalacji, jednocześnie próbując stworzyć holistyczny obraz podejmowanego problemu, czy też skłonić wytrąconego ze strefy komfortu odbiorcę do refleksji nad sobą.

Anna Odell

Anna Odell w swojej sztuce nie tyle przekracza ustalone granice, co je całkowicie zaciera. Rekonstruuje rzeczywistość, przetwarza swoje emocje, reinterpretuje własne życie. Jednak w przeciwieństwie do większości innowatorów sztuk wizualnych nie zapomina przy tym o widzu, zwracając się wprost do niego. Jak gdyby chciała zadać pytanie – “Czy tego się boicie?”.

Recenzje

“Spider-Man: Daleko od domu” – Powrót przyjaznego pająka z sąsiedztwa [RECENZJA]

Maksymilian Majchrzak

Filmowe uniwersum Marvela dość długo kazało czekać na pojawienie się w nim najpopularniejszego peleryniarza z komiksowej stajni, czyli Człowieka-Pająka. Gdy w 2017 roku to się w końcu stało, efekt był niezwykle satysfakcjonujący – Homecoming do dzisiaj jest uważany za jeden z najlepszych filmów całej sagi, a moim skromnym zdaniem jest najlepszym poświęconym pojedynczemu bohaterowi. Reżyserowi Jonowi Wattsowi udało się stworzyć bardzo urokliwy, bardziej kameralny kawałek uniwersum, w czym duża zasługa bardzo ciekawych postaci drugoplanowych, nie będących tylko doczepką do superbohatera, ale wyraziście zarysowanych. No i wreszcie sama postać Petera Parkera, zagrana przez faktycznie bardzo młodego i stosunkowo nieznanego aktora, a nie gwiazdora w okolicach 30-stki jak to bywało wcześniej. Toma Hollanda nie da się nie lubić i na pewno przysporzył on sadze nowych fanów, zwłaszcza wśród żeńskiej części młodszej widowni.

Jesteśmy też na Facebooku, polub fanpage Filmawki

W sequelu dostajemy po prostu więcej tego samego. Uroczo niezdarny Peter, mimo posiadania supermocy wciąż nie mogący się w pełni odnaleźć w licealnej rzeczywistości postanawia odkryć zagubione pokłady pewności siebie i w końcu zawalczyć o serce swojej wybranki MJ (Zendaya). W wysiłkach tych ma mu początkowo pomagać niezawodny Ned Leeds (Jacob Batalon), jednak okazuje się być zbyt zajętym relacją ze swoją nowo napotkaną miłością Betty (Angourie Rice). Związek tej dwójki to chyba najbardziej uroczy element filmu i kopalnia uśmiechu, choć trzeba przyznać że niewiele im ustępuje traktowana oczywiście dużo poważniej, pięknie rozwijająca się relacja MJ i Petera.

Spider-Man: Daleko od domu
Kadr z filmu “Spider-Man: Daleko od domu”

Na poziomie teen dramy film działa bezbłędnie i dostarcza wielu autentycznych wzruszeń, z szacunkiem traktując swoich bohaterów niezależnie od ich płci. I niezależnie od wieku, bo naprawdę solidny wątek otrzymali też “Happy” Hogan (Jon Favreau) i May Parker (Marisa Tomei). Szkolne otoczenie Parkera w osobach uczniów i nauczycieli znanych w większości z pierwszej części to nic innego jak kopalnia comic reliefow, w moim odczuciu w większości udanych. Humor filmu może nieco podzielić widzów, wielu uzna go za zbytnio oparty na sucharach i oklepanych schematach, wiele jednak zależy od podejścia – jeśli do sali kinowej wejdziemy z typowo popcornowym nastawieniem, to jest duża szansa, że po serii kilku niezbyt trafionych żartów kupimy tę konwencję i uśmiech nie będzie nam schodził z twarzy przez większość seansu.

Zobacz również: “Midsommar. W biały dzień” – Czysty terror [RECENZJA]

“Generyczność”, “przewidywalność”, “zmarnowany potencjał” – te sformułowania pewnie często będą się pojawiać przy okazji oceny postaci Mysterio; może być on uznany za główną bolączkę filmu, albo przynajmniej element polaryzujący opinie. Na pewno jest to dobry występ Jake’a Gyllenhaala, który gdy tylko dostaje okazje by się wykazać prezentuje świetną grę aktorską, w klimatach znanych choćby z Nightcrawlera. Jednak ciężko oprzeć się wrażeniu, że tych okazji mogłoby być jednak nieco więcej. Mam też spore zastrzeżenia odnośnie samego finału widowiska, bo jest on taki sam jak zawsze; jest tą schematyczna końcową rozpierduchą, którą widzieliśmy już w tak wielu odsłonach MCU. Jakoś akurat przy okazji tego filmu zaczęło mnie nieco irytować podążanie oczywistymi rozwiązaniami fabularnymi przy realizacji punktu kulminacyjnego historii, mam wrażenie że był on też odrobinę mniej trzymający w napięciu niż najlepsze sceny akcji, które już nam prezentowali specjaliści z Marvela.

Spider-Man: Daleko od domu
Kadr z filmu “Spider-Man: Daleko od domu”

Niewiele za to można zarzucić stronie wizualnej Far From Home, zarówno na poziomie pokazywania urokliwych turystycznych stolic Europy w rodzaju Pragi, Londynu czy Berlina, jak i efektów specjalnych, których estetyka zdaje się trochę nawiązywać do ubiegłorocznej animacji “Spider-Man: Uniwersum”, którą pokochało tak wielu widzów. Można poczuć autentyczną frajdę, jaką sprawiało specom od efektów specjalnych aranżowanie walk bohaterów pośród najbardziej znanych zabytków wymienionych miast. Jest ładnie, szybko i kolorowo, chociaż jak wspominałem nie zawsze przekłada się to na faktyczne trzymanie widza w napięciu. Jeszcze mała uwaga techniczna: koniecznie zostańcie na sali do końca, bo są dwie sceny po napisach, obie bardzo ważne w kontekście budowania przyszłości sagi w okresie po Capie i Tonym.

Zobacz również: Złodzieje Rowerów #17 – “Stranger Things”: Omówienie dwóch sezonów [PODCAST]

Ostatecznie seans jest jednak niezwykle przyjemnym doświadczeniem, pozwala zaznać atmosfery nastoletniej przygody, ekscytacji i klimatu szkolnej wycieczki oraz wczuć się w konflikt targający Peterem Parkerem dotyczący trudności ułożenia sobie normalnych relacji z ludźmi na których mu zależy w obliczu brzemienia bycia superbohaterem. Wiąże się to z coraz większym ryzykiem dla najbliższych i coraz większą odpowiedzialnością za losy świata, którą musi wziąć na swoje barki. Bardzo mocny jest ten motyw wchodzenia w dorosłość, który nietrudno “rozebrać” z superbohaterskich elementów i znaleźć w nim swoje własne niepewności towarzyszące temu okresowi w życiu odbiorcy. Świetnie zrealizowany, z doborową obsadą, Spider-Man: Daleko od domu to też film, który może wywrzeć bardzo pozytywny wpływ na młodego widza, a nietrudno się domyślić że to właśnie nastolatkowie są sporą częścią fanów uniwersum.


Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.