Recenzje

“Ad Astra” – Bo to gwiazd naszych wina [RECENZJA]

Łukasz Mańkowski

Nie ma nic lepszego niż filmy o zdobywaniu kosmosu o 8:30 rano w Wenecji. Naprawdę. Dzień rozpoczyna się wtedy od prywatnej podróży na zatłoczonym weneckim vaporetto, który wypełniony jest nie tyle ludźmi, ile zapachami o wątpliwej proweniencji. Towarzyszy temu osobliwa dawka adrenaliny – nigdy nie wiadomo bowiem, czy ostatecznie uda się na pożądany seans wejść. Czeka się wtedy w kolejce z równie niewyspanymi co ty, twoimi przyszłymi kompanami podróży w nieznane. Ostatecznie się udaje – można ze spokojem spoglądać w gwiazdy, sunąć w niewyobrażalne i oddać się temu marzeniu o przyszłości, w której na księżycu z powodzeniem zjesz Subwaya lub nadasz paczkę DHL-em; wizji, gdzie Mars dosłownie stanowi nasz, człowieczy kraniec świata oraz tonie w neonach czerwieni i retrofutyrystycznej melancholii. Tak właśnie prezentuje się najnowszy film Jamesa Graya, Ad Astra, która na równi stawia obsesję przeczesywania kosmosu z eksplorowaniem ludzkiego umysłu.


Przeczytaj również: “Polityka” a polityka – czy nowy film Patryka Vegi zmieni wynik wyborów? [FELIETON]

Jednym z powodów, dla którego Ad Astra długo borykała się z terminem premiery, było przejęcie wytwórni 20th Century Fox przez Disneya. Film co prawda otwiera charakterystyczne logo firmy, ale bez ukochanego dźwięku, fanfar symbolizujących wiele z ulubionych przez nas początków filmów, co niejako podkreśla definitywne odejście do rąk monopolizującego Disneya. Nie wiem, na ile to zabieg zamierzony – zamiast melodii są odgłosy witającego widza kosmosu – a na ile wymierzony w nostalgię widza, ale nastraja to ponurym tonem, którym naznaczony jest cały film; pewną niepokojącą ciszą, która zapowiada: these are the dark times.

Ad Astra

Chociaż Ad Astra przedstawia przyszłość na około sto lat od teraz, to Gray nie skupia się na rozległym portretowaniu realiów, w których największą dla ludzkości kwestią stało się odnalezienie istot pozaziemskich. Wszystko to, co składa się na skromny bądź co bądź, ale bodaj najpiękniej ukazany od czasów W stronę słońca (Danny Boyle, 2007) świat przedstawiony, służy głównie rozważaniom na temat jego obsesji poszukiwania odpowiedzi: czy istnieje ktoś poza nami we wszechświecie. Gray nie wie co prawda, co jest bardziej przerażające – to, że być może obce formy życia gdzieś są, czy że jesteśmy tu zupełnie sami.

W centrum tego stawia Roya McBride’a (Brad Pitt), astronautę, którego poznajemy przy jego pracy na konstrukcji gigantycznego teleskopu, gdzie dochodzi do wypadku. Nieznanego pochodzenia wyładowania elektryczne powodują awarię, a chwilę później Roy zmuszony jest do opanowania własnego kryzysu – spada on bowiem z wysokości ponad 30 kilometrów, ale nie tracąc przy tym spokoju, próbuje ustabilizować lot. Kiedy mnie dopada mój lęk wysokości w tej fenomenalnie nakręconym wstępie, a od potu wymiękają dłonie, Roy ze spokojem streszcza swoją sytuację dowództwu. To jest pierwszy przedstawiony upadek Roya, ale nie ostatni w tej historii. Tu, na dole jesteśmy bowiem gatunkiem wymierającym, chociaż wiecznie spoglądamy w górę.


Jesteśmy też na Facebooku, polub fanpage Filmawki


Obraz przyszłej rzeczywistości w Ad Astra nie jest jednak upstrzony futurystycznymi fantazjami, chociaż rzecz dzieje się w XXII wieku i pole do poszukiwań jest ogromne.  Wizja przyszłości służy mu bowiem jako terapia dla człowieczeństwa, jako narzędzie do konfrontacji z tym, co zamknięte w przeszłości. Istotnie, reżyser zabiera nas w podróż do wnętrza głowy dryfującej w kosmosie, bardziej eksplorując zakamarki zagubionego umysłu, niżeli oferując obrazy, które mają uzależniać swym przedstawianiem nieznanego. Za swoje najważniejsze zadanie Gray obiera najpierw pogłębienie egzystencjalnego marazmu jednostki w dobie ekologicznego i kolonizacyjnego kryzysu, by później wzmocnić to poczuciem przytłaczającej samotności, jaka definiuje ponowoczesność. 

Ad Astra

Roy jest wysłany na misję, aby odnaleźć swojego zaginionego w okolicach Neptuna ojca (Tommy Lee Jones), którego zadaniem było potwierdzenie istnienia obcych form życia. Budzi to w nim wspomnienia (m.in. rozstanie z graną przez Liv Tyler żoną) i rozdrapuje niezagojone do końca rany, przez co dotychczasowy spokój, z jakiego astronauta słynął, zostaje zachwiany. W efekcie także i my jesteśmy upomniani, że od zbyt długiego patrzenia w gwiazdy w rzeczywistości tracimy poczucie gruntu pod nogami. Skutkiem ubocznym może być również lęk – nie tyle przed wysokością, ile przed utratą kontaktu ze światem, takim, jakim go zapamiętaliśmy w najczystszej jego postaci. 


Przeczytaj również: Rafał Zawierucha: “Należy cały czas rozwijać swoje pragnienia” [WYWIAD]

To, co może wyróżnić obraz Graya od innych klasycznych tytułów traktujących o kosmosie – z Odyseją kosmiczną (1968) i Interstellar (2014) na czele – to rezygnacja z inscenizacji dokowań i efektownych, patetycznych scen na skraju emocjonalnego wyładowania na rzecz portretowania człowieka na tle większego obrazka. Towarzysząca przez większość seansu narracja z offu Brata Pitta na tle utworu Nilsa Frahma (Says) przemieszanego z muzyką Richtera może nieść skojarzenie z filmem Christophera Nolana, a tym samym z niebezpieczeństwem zakotwiczenia w tonie pretensji wobec otaczającej rzeczywistości i odejściem w stronę aż nazbyt sentymentalną.

Jednakże, Ad Astra zatrzymuje się  na granicy tego, co w Interstellar stanowiło element przedobrzonego wyobrażenia, marzycielskiego kalejdoskopu obrazów miłości i czarnej dziury; Gray ostatecznie nigdy nie przekracza linii niepotrzebnego patosu, na szczęście pozostaje zwolennikiem pewnej subtelności. Jego film trafia w swoje czasy: na czele z ekokryzysem i współczesnymi obsesjami, jednocześnie będąc czymś bardziej zbliżonym do W stronę słońca lub High Life Claire Denis. To niepokojąca wizja zatracania się w obsesji pogoni, poszukiwaniach za wyidealizowanym obrazem czegoś, co być może nigdy nie istniało.


Publicystyka

“Polityka” a polityka – czy nowy film Patryka Vegi zmieni wynik wyborów? [FELIETON]

Maksymilian Majchrzak

Sztuka filmowa od dawna była niezwykle skutecznym narzędziem walki politycznej. Filmy potrafią mieć ogromny zasięg oddziaływania, nierzadko kształtując poglądy całych pokoleń. Żaden reportaż, ani nawet najbardziej kąśliwy felieton nie jest w stanie wyrządzić takich szkód konkretnemu środowisku politycznemu, jak sugestywne przedstawienie go w negatywnym świetle w pełnometrażowym obrazie. Choć od czasów Żyda Süssa czy dzieł Eisensteina sytuacja się trochę zmieniła, bo dziś odbiorca ma jeszcze do dyspozycji internet, za pomocą którego atakowani najgłośniejszym nawet kinowym paszkwilem mogą się skutecznie bronić, to pokusa wyprodukowania takiego gamechangera będącego nokautującym wrogą partię  ciosem jest wciąż w wielu środowiskach silna. W tym felietonie analizując przypadki z przeszłości postaram się rozważyć, jaki wpływ na sytuację w polityczną w naszym kraju może mieć wchodząca do kina 4 września Polityka Patryka Vegi.


Jesteśmy też na Facebooku, polub fanpage Filmawki


Hołd dla zmarłego prezydenta: plakat ładny, potem było już tylko gorzej  

Jesienią 2011 Prawo i Sprawiedliwość było w fatalnej sytuacji. Wysoko przegrało wybory parlamentarne, a rok wcześniej sam hegemon oraz najbardziej rozpoznawalna twarz partii Jarosław Kaczyński poległ w starciu z kandydatem na prezydenta Bronisławem Komorowskim, który raczej nie był wzorem charyzmy ani przebojowości. Partia była wyraźnie osłabiona personalnie tragedią smoleńską, a wśród komentatorów dominowało powiedzenie, że “PiS jest niewybieralny”. Wtedy właśnie w sztabie strategów na Nowogrodzkiej musiał się zrodzić pomysł ukucia żelaznego leitmotivu – nośnego i kontrowersyjnego tematu, który skonsoliduje najtwardszy prawicowy elektorat i zapewni partii przetrwanie kolejnych czterech chudych lat. Podejrzewam, że inspiracja przyszła z USA, gdzie badania opinii publicznej wskazywały, że większość respondentów nie wierzy w oficjalną wersję wydarzeń z 11 września 2001, a spora część jest przekonana o tym, że za zamachy był odpowiedzialny sam prezydent kraju George Bush Młodszy. Co prawda demokraci (czyli polityczni przeciwnicy Busha w Ameryce) nie posunęli się aż tak daleko by o spiskowej wersji ataku na WTC kręcić blockbusterowy film hollywoodzki, ale tragedia lotnicza wydawała się doskonałym tematem do snucia spiskowych teorii na ekranie. Powołano więc parlamentarny zespół Antoniego Macierewicza, którego głośne konferencje prasowe wprowadziły tezę o zamachu do debaty publicznej, a od 2012 roku zaczęto czynić przygotowania pod nakręcenie fabularnego dramatu o tej tragedii.

Kadr z filmu “Smoleńsk”

Cel wtedy był oczywisty – zdarzyć z filmem przed wyborami w 2015 roku, kiedy sprawa Smoleńska wciąż będzie jeszcze stosunkowo świeża, a zużytą ośmioletnimi rządami Platformę Obywatelską łatwo będzie nią obciążyć. Obraz, do którego reżyserii wynajęto uznanego filmowca Antoniego Krauze miał po prostu przenieść narrację o zamachu, lub przynajmniej niepewności na temat rzeczywistych przyczyn katastrofy pod strzechy. Bo działania typowo polityczne, choć eksponowane w mediach, z trudem przebijały się poza strefę najbardziej betonowego elektoratu PiS w rodzaju Klubów Gazety Polskiej. Zrobić ze Smoleńska popkulturowy mit o niepokornym wobec Rosji mężu stanu, któremu ktoś przedwcześnie przerwał misję podnoszenia znaczenia Polski. Rzeczywistość okazała się jednak brutalna, a będąca w wieloletniej opozycji partia Jarosława Kaczyńskiego nie była w stanie sfinansować produkcji obrazu. Zdjęcia trwały z przerwami ponad 2 lata, co skrzętnie wykorzystywano do podsycania kampanii reklamowej samego filmu, podnosząc argumenty jak bardzo musi on być niewygodny dla władzy, że aż PISF odmawia mu finansowania.


Przeczytaj również: “Tajemnica Ojca Pio” – Recenzja i garść rozważań

Ostatecznie premiera miała miejsce we wrześniu 2016, niemal rok po wyraźnym zwycięstwie “dobrej zmiany”. Na uroczystość w Teatrze Wielkim w Warszawie zjechała się absolutnie cała śmietanka nowej władzy, przywołując słuszne porównania do kultowej sceny z Bękartów Wojny. Cała akcja promocyjna skończonego już filmu była jednak zaskakująco cicha – zapewne nawet najbardziej zatwardziali propagandyści obozu władzy zorientowali się, że jest to po prostu mierna parodia poważnego dramatu na poziomie The Room. Ukończony w bólach obraz nie przyciągnął do kin tłumów, notując zaledwie 18 najlepsze otwarcie 2016 roku. Na pewno nie pomogła mu spontaniczna akcja dyskredytacji użytkowników Filmweba i IMDB którzy zaczęli spontanicznie wystawiać Smoleńskowi niskie oceny, szybko windując go do antytopów najgorszych produkcji na tych portalach. Film zasłużenie wyrobił sobie reputację partyjnego propagandowego gniota, a jego porażka na trwałe chyba powściągnęła kinowe zapędy wierchuszki PiS, która jeszcze na początku kadencji szumnie zapowiadała zamawianie hollywoodzkich produkcji o Żołnierzach Wyklętych czy Powstaniu warszawskim. Mit zamachu Smoleńskiego to dziś wstydliwy temat, z którego partia wycofuje się jak może. Kto wie, gdyby film Krauzego nie stał się powszechnym pośmiewiskiem, być może ta narracja utrzymałaby się kilka lat dłużej.

Mistrz kina polskiego bierze na warsztat Kościół katolicki 

Innym przypadkiem filmu mającego wywoływać określone reperkusje polityczne był oczywiście ubiegłoroczny Kler Wojciecha Smarzowskiego. Oczywiście nie można o nim powiedzieć, że to projekt partyjny tak jak w przypadku Smoleńska; reżyser nie został tutaj “wynajęty” przez Grzegorza Schetynę ani Donalda Tuska. Ciężko jednak nie wysnuć przypuszczenia że Smarzowski, jak większość artystycznej elity mający lewicowe poglądy nie chciał “pomóc” określonej stronie sporu politycznego tak dobierając datę premiery, by przypadła ona tuż przed wyborami samorządowymi. Bo jeśli film ma mieć misję, to czemu nie sprawić, by wypełnił ją w ważnym społecznie momencie? Sojusz tronu z ołtarzem, a ściślej mówiąc wsparcie hierarchów Kościoła katolickiego dla prawicy jest od lat gwarantem oddawania przez tradycyjnie religijny elektorat głosu na Prawo i Sprawiedliwość. Nagłaśniając obiektywnie obrzydliwe skandale pedofilskie można fundamenty tego aliansu nadwątlić, a partię Kaczyńskiego zmusić do ryzykownej obrony duchownych krzywdzących dzieci. Nie sposób autorytatywnie orzec, że ten tok myślenia przyświecał samemu Smarzowskiemu przy tworzeniu skądinąd bardzo przyzwoitego dzieła, na pewno jednak taką narrację starały się suflować media szeroko pojętej “III RP”. Newsweek czy Gazeta Wyborcza rozpisywały się jak to premiera polskiego Spotlight będzie umowną datą końca ludowego katolicyzmu nad Wisłą.

Kadr z filmu “Kler”

O wymierne dane oczywiście w tym przypadku trudno, jednak wydaje się że Kler spełnił swoje zadanie połowicznie. Wybory samorządowe skończyły się spektakularną klęską PiS w wielkich miastach, za to na prowincji i w sejmikach wojewódzkich partia Kaczyńskiego zostawiła Platformę Obywatelską wyraźnie z tyłu. Wydawać się więc może, że obraz Smarzowskiego, który bił wiele rekordów box office’owych, a finalnie obejrzało go ponad 5 mln ludzi, przekonał raczej w większości już przekonanych. Antyklerykalne wielkomiejskie elity prawdopodobnie i tak zagłosowałyby na Trzaskowskiego, Zdanowską, ś. p.  Pawła Adamowicza czy Jaśkowiaka. To, w czym politycy opozycji przyglądający się ogromnej popularności dzieła Smarzowskiego upatrywali swej szansy, to była właśnie nadzieja na osłabienie pozycji kościoła i związanego z nim PiS na prowincji. Okazało się jednak, że długoletnich przyzwyczajeń oraz przywiązania do tradycyjnych wartości nie da się zmienić w przeciągu miesiąca. Polacy z mniejszych miast mogli się bulwersować przewinami amoralnych księży, nie oznaczało to jednak że nagle staną się zapalonymi liberałami obyczajowymi. Zwłaszcza, że partia Jarosława Kaczyńskiego umiejętnie potrafi się podpinać pod hierarchów w wygodnych dla niej kwestiach, trzymając ich na dystans w innych.


Przeczytaj również: Powiedzcie każdemu o filmie “Tylko nie mów nikomu” braci Sekielskich [RECENZJA]

Klerem 2 (a może Kler-ów 2-óch?) miał być dokument Tomasza Sekielskiego Tylko nie mów nikomu, szykowany z kolei na wiosenne wybory europejskie. Także ten obraz zdawał się dzierżyć rząd dusz, co potwierdzały ogromne słupki wyświetleń na platformie Youtube. Znowu jednak sfera propagandy rozjechała się z rzeczywistością, a Prawo i Sprawiedliwość ku konsternacji sympatyków opozycji zrobiło wynik 45%. Choć samo pokazywanie mrocznej twarzy katolicyzmu nie musiało być błędem, to jednak sformowana na potrzeby eurowyborów Koalicja Europejska zaprzepaściła ten przyczółek zbyt ostrym w opinii większości komentatorów skrętem w światopoglądowe lewo. Niestety,  procesy szerzenia się tolerancji i akceptacji nie działają tak szybko jak wielu by chciało i mając wybór między skompromitowanym Kościołem Katolickim a egzotycznymi dla wielu marszami równości, które miała na sztandarach strona progresywna, przeciętny mieszkaniec Płocka, Sanoka lub Giżycka wybierze raczej to pierwsze. Ale filmy takie jak Kler oraz Tylko nie mów nikomu mogą mieć jeszcze wymierny długotrwały efekt w osłabianiu zaufania do instytucji kościelnych w Polsce.

Po której stronie jest Vega? Po żadnej, on chce po prostu zarobić 

I w tym momencie wchodzi on, cały na biało. Największy oportunista współczesnej polskiej sceny filmowej. Wcześniej przedstawiał się jako człowiek raczej prawicy, po premierze Botoksu występował nawet w rządowej telewizji propagandowej TVP Info jako obrońca tradycyjnych wartości, co związane było z wyrażonym w tym obrazie sprzeciwem wobec aborcji. W takich warunkach mógłby nakręcić film o aferze Amber Gold, albo kulisach afery taśmowej – ale Vega doskonale wie, że te tematy sprzed 5 lat nie zainteresowałyby widza tak mocno. Trzeba polować na dużą rybę, która aktualnie jest na topie. Do tego jego volta wobec dawniej hołubiących go prawicowych mediów daje mu pewność, że te rzucą się na niego z odwetem, zapewniając darmowe wzmianki, hasztagi, nagłówki. Rzeczywistość to jedyne co nie znika, kiedy przestajemy w nią wierzyć – pisał Philip K. Dick i tą maksymę zdaję się rozumieć Patryk Vega, widząc że najciekawsze i najgorętsze jest właśnie to, co dzieje się aktualnie i okupuje nagłówki gazet. Mamy więc  Morawieckiego, Szydło, Macierewicza i wreszcie Kaczyńskiego. Polityków z samego szczytu drabiny, do tego kreujących swój wizerunek na oddanych tylko służbie narodowi ascetów. Ich będzie się starał reżyser unurzać w bagnie zepsucia charakterystycznym dla jego filmów – narzędziami będą postacie pokroju Bartłomieja Misiewicza czy Krystyny Pawłowicz, oczywiście podniesione do potęgi vegowskiego krzywego zwierciadła. Gazety sprzyjające opozycji, wcześniej biczujące reżysera za robienie prostemu widzowi wody z mózgu filmami takimi jak Botoks nagle rozpisują się z entuzjazmem o nadchodzącej premierze.

Kadr z filmu “Polityka”

Kinowy run Polityki na pewno obficie skorzysta z szumu medialnego. Premiera może zdecydowanie pogrzać atmosferę w na razie leniwie toczącej się kampanii, a początek września jest na to idealnym momentem. Czy jednak rzeczywiście wyśmianie pisowskiej wierchuszki przez najchętniej nawet oglądany film sprawi, że rekordowo wysokie poparcie tej partii zacznie szybować w dół? Nie postawiłbym na to zbyt dużych pieniędzy. Jak do tej pory żadnej poważnej i mniej poważnej aferze nie udało się przebić warstwy teflonu “dobrej zmiany”. Dlatego że skandale obyczajowe czy satyra w postaci obrazu Vegi odnoszą się do sfery idei, przyczyn poparcia PiS należy zaś szukać w obszarze typowo materialnym. Mówiąc wprost i brutalnie – przeciętny “letni” zwolennik tej partii pewnie pójdzie do kina, nawet się pośmieje, ale szybko po wyjściu z niego przypomni sobie ile pieniędzy dostał w ramach programu 500+, o dodatkowej emeryturze jego rodziców, zwolnienia z podatku dla najstarszego syna i tak dalej. No i w żaden sposób raczej Polityka nie zachęci do głosowania na przeciwną stronę sporu, która zapewne też będzie w niej niewybrednie wyśmiana.


Przeczytaj również: Patryk Vega jako twórca polskiego kina eksploatacji [FELIETON]

Możliwą opcja jest natomiast zniechęcenie niezbyt entuzjastycznej części elektoratu PiS tak, by po prostu został on w domu, kwitując sprawę kwestią “Panie, tam wszyscy kradną i oszukują, nie idę na wybory”. Ten efekt może być z perspektywy obozu władzy bardzo groźny, gdyż na pewno liczy on na wysoką frekwencję. Wizerunek PiS dobrze oddaje popularny kilka lat temu przy okazji afery taśmowej suchar, że gdyby to tę partię nagrano w restauracji, to usłyszelibyśmy jedynie modlitwę przed posiłkiem. Prezes Jarosław Kaczyński czy Beata Szydło konsekwentnie budowali swój wizerunek swojskich ludzi, oddanych tylko służbie narodowi, mają więc wiele do stracenia. Pokazanie tej kuchni politycznej, intryg, oportunizmu i chamstwa z którymi póki co nie kojarzy się PiS może być celnym ciosem w środowisko Nowogrodzkiej. Wszystko jednak zależy od poziomu filmu. Jeśli będzie on równie nieudany co Botoks, to może wręcz pomóc realnym odpowiednikom swoich bohaterów, gdyż w oczach opinii publicznej staną się oni ofiarami nieudolnej i wulgarnej satyry. Być może jednak Vedze uda się wprowadzić do masowej świadomości jakiś żart o określonym pośle albo ministrze, a pokazane na ekranie wydarzenia zainspirują prześwietlanie prawdziwych życiorysów. Mimo wszystko nie sposób nie odczuwać swego rodzaju podniecenia na myśl o zadzierających nosa twarzach “dobrej zmiany”, mających usta pełne frazesów o swojej moralnej wyższości nad konkurencją polityczną, które zostaną przeczołgane maratonem niewybrednych gagów, do jakich przyzwyczaił nas twórca Pitbulla. Będzie to jednak raczej starcie w sferze symbolicznej, bez większego przełożenia na rzeczywistość wyborczą.

Recenzje

“Tajemnica Ojca Pio” – Recenzja i garść rozważań

Maksymilian Majchrzak

Tekst ten nie jest klasyczną recenzją konkretnego filmu, bliżej mu raczej do felietonu na temat sposobu przedstawiania katolickich świętych. Uznałem, że Tajemnica Ojca Pio jest dziełem na tyle wtórnym, ze niewiele byłbym w stanie o nim napisać w tradycyjnym formacie. Będzie tu wiele ostrych porównań, które część osób o religijnej wrażliwości może uznać za krzywdzące, czuję jednak potrzebę użycia ich, przede wszystkim po to być dać odpór szkodliwej i manipulatorskiej narracji, która potencjalnie może mieć szerokie oddziaływanie społeczne. Nie czuję potrzeby autocenzury, ponieważ redakcja Filmawki zapewnia całkowitą swobodę swoim redaktorom, którzy prezentują bardzo szerokie spektrum światopoglądów. Co więcej, o dokumencie Jose Marii Zavali w polskim internecie można przeczytać niemal same pozytywy, co dodatkowo było czynnikiem zachęcającym mnie do opisania swojego, diametralnie innego, punktu widzenia.


Przeczytaj również: “Euforia” – Głucha cisza kiedy krzyczę [FELIETON]

Termin hagiografia, choć początkowo oznaczający po prostu ruch spisywania żywotów świętych w średniowieczu, dzisiaj w większości dyskusji określa dzieła przesadnie pochwalne, bezkrytyczne, tworzone na kolanach. Zamysł wydaje się być niby słuszny – oto chcemy po prostu oddać należny według nas hołd osobie, która uczyniła przecież tyle dobrego, poruszyła serca setek tysięcy ludzi. Jednak najnowsze dzieło Jose Marii Zavali, człowieka który nawrócił się dzięki Ojcu Pio każe postawić pytanie jak blisko takim peanom na cześć świętych jest do żelaznych zasad autorytarnej czy totalitarnej propagandy, opiewającej przywódców Korei Północnej czy Związku Sowieckiego. Przesadna idealizacja i kult postaci nigdy nie bronią się zbyt dobrze, czego koronnym przykładem może być chociażby Jan Paweł II.

Choć film bardzo stara się być nowoczesny w formie, pokazując wiele efektownych i zręcznie zmontowanych ujęć, to ogólne prawidła narracji są raczej bardzo stare – czysty jak łza, absolutnie niewinny i poza jakimkolwiek podejrzeniem wzór cnót wszelakich Pio z Pietrelciny staje do konfrontacji z bezwzględnie zepsutą i z definicji nieobiektywną machiną instytucjonalnego Kościoła. Ojciec Gemelli podważał autentyczność stygmatów świętego, które badał na zlecenie Świętego Oficjum? Przecież nie był wiarygodny, co twórcy skrzętnie “udowadniają” przywołując jego socjalistyczną przeszłość. Papież Jan XXIII nie miał zbyt dobrego zdania o Pio? Owszem, ale został oczywiście zmanipulowany przez krąg swoich doradców, którym potem udowodniono jeszcze liczne machloje. Schemat stary jak świat i gdyby za ścierające się strony podstawić przywódców partii bolszewickiej walczących z “kapitalistycznym okrążeniem” albo “japoński imperializm” dybiący na Kim Ir Sena, to metody snucia opowieści stosowane przez Zavalę pasowałyby jak ulał.

Ale skompromitowani i niechętni ludowemu świętemu purpuraci to jeszcze zbyt mało. Reżyser dorzuca jeszcze do tego zazdrosnych braci, którzy fizycznie znęcali się nad poczciwym kapucynem, zamieniając jego codzienne życie w koszmar. Współbracia posuwali się do takich szwindli jak preparowanie wyników badań wskazujących zakażenie syfilisem u innego zakonnika, który zaświadczał o autentyczności cudów Pio – oczywiście po to, by zdyskredytować ich obu. Reżyser nie waha się nawet by użyć mizoginistycznych przytyków wobec koła “fanek” świętego, a wszystko po to by uciąć wszelkie zarzuty o zbyt bliskich relacjach, jakie łączyły go z miejscowymi dewotkami. Chciałoby się powiedzieć – jakieś skrajnie niemoralne i przeżarte relatywizmem to środowisko Ojca Pio, co oczywiście w żaden sposób nie prowokuje autorów filmu do zadania pytania, czy aby on sam nie był przypadkiem oszustem lub manipulatorem.

Reżyser nawet nie udaje, że zbieranie informacji o świętym stanowi dla niego przyczynek do autentycznych rozważań, próby wyrobienia sobie o nim zdania czy zweryfikowania swoich poglądów. Nie, tu wszystko jest dobrane pod tezę, która staje się  oczywista już na samym początku. Szybkie tempo narracji pozwala pominąć wiele niewygodnych faktów, a całą chronologię historii mocno rozmydlić. Za to z lubością oddaje Zavala głos licznie zgromadzonym “dzieciom duchowym” kapucyna, które bez śladu mrugnięcia zaświadczają o wszystkich cudownościach i nadprzyrodzonych rzeczach, jakie wydarzyły się za jego sprawą. Błąd logiczny w postaci dowodu “społecznego”? Odhaczony. Jakby tego było mało reżyser dorzuca jeszcze argument z autorytetu, szeroko pokazując jak to Pio był uwielbiany przez śpiewaków operowych czy słynne włoskie aktorki swoich czasów.

Osobny akapit należy poświęcić podejściu do kwestii rzekomych cudów Ojca Pio prezentowanych przez ten obraz. Nie ma on nic wspólnego z uczciwością intelektualną, nawet nie próbuje odwołać się do jakichkolwiek badań naukowych. O prawdziwości “uzdrowień” zaświadcza lekarka, oczywiście występująca w białym kitlu, która jednak… w czasach gdy zakonnik jeszcze żył była kilkuletnim dzieckiem, więc nie miała jakiejkolwiek fizycznej możliwości badania tych przypadków. Więcej głosów ekspertów, nawet najbardziej sprzyjających Ojcu Pio nie dopuszczono, bo i po cóż. Doskonale wpisuje się to w klasyczne podejście Kościoła Katolickiego do cudów, czyli “każdy widział, nikt nie zbadał” – bo znowu po co zbyt dokładnie badać temat, to mogłoby tylko przynieść szkody (vide chociażby badania radiowęglowe całunu turyńskiego z lat 70.). Takie przedstawianie cudów, oparte tylko na relacjach osób w starszym już wieku (Pio zmarł w 1968 roku), bez żadnej próby zweryfikowania ich autentyczności zasługuje na moralną naganę i jest niczym innym jak manipulowaniem odbiorcami, którzy w części nie będą w stanie dostrzec oczywistych nadużyć faktów. Symptomatyczne, że o sprawie dobrze udokumentowanych podejrzeć, że Pio doprowadzał do powstawania swoich stygmatów za pomocą fenolu (przy zakonniku podobno cały czas unosił się dość znaczący “zapaszek” tej substancji) film nie wspomina ani słowem.

Przykre jest to, że obecnym klimacie niemal niemożliwe jest powstanie uczciwego obrazu o słynnym zakonniku z San Giovanni Rotondo. Wszyscy ci, którzy mieli bardziej krytyczny stosunek do jego osoby raczej już nie żyją, zostało grono apologetów którzy świętego spotkali raczej w początkach swojego dorosłego życia, więc nic dziwnego że mają wyidealizowane jego postrzeganie. W Kościele Katolickim, mimo jego początkowo krytycznego stosunku od dawna dominuje bezrefleksyjny kult Pio. I tak niestety ta postać, mimo braku jakichkolwiek twardych dowodów na jej nadnaturalne zdolności (poza świadectwami ludzi, którzy zarzekają się że “przeczytał im serce”, co jest w oczywisty sposób nieweryfikowalne) będzie postrzegana dalej jako wcielenie świętości. A takie filmy jak Tajemnica Ojca Pio pomogą tylko ten niezbyt dobrze uprawdopodobniony mit utrwalać. Kino pretekstowo tylko maskujące swoje propagandowe zapędy.


CampingRecenzje

“Tone-Deaf” – Recenzja [CAMPING #40]

Albert Nowicki

Richard Bates Jr. powrócił z nowym filmem i chociaż poziomem odrobinę odstaje on od poprzedniego („Trash Fire”), możecie nastawiać się na kino zadziorne, zrealizowane z pazurem – bynajmniej nie spiłowanym. Narracja prowadzona jest w „Tone-Deaf” w stylu charakterystycznym dla reżysera: opiera się na przebłyskach wspomnień i surrealnych wizjach, zmierzając zarazem w kierunku nieuchronnej katastrofy. Pokręcony storytelling przysporzył Batesowi Jr. grupę wiernych fanów i zapewne ucieszy ich fakt, że czwarta fabuła Amerykanina posługuje się tym samym ciętym, kąśliwym jęzorem, co produkcje wcześniejsze.


Przeczytaj również: „Kto tam?” (2015) czyli Keanu z widelcem w barku [CAMPING #39]

„Tone-Deaf” ma stanowić komediowe spojrzenie na nastrój społeczno-polityczny, panujący obecnie w Stanach Zjednoczonych. Poznajemy Harveya (Robert Patrick), podstarzałego prowincjusza i wdowca, który mieszka w stylowym domu pośród pól. Mężczyzna kieruje się dewizą, wedle której życie opiera się wyłącznie na wysiłkowej pracy i poświęceniach. Deprymuje go modernizacja, rozwój społeczny stanowi dla Harveya tak dalece posunięty problem, że wreszcie wpada on w sidła szaleństwa. Mężczyzna zamieszcza w internecie ogłoszenie o wynajmie domu na weekend. Odpowiada na nie dwudziestokilkulatka w wielkich okularach i z telefonem przyklejonym do ręki. Dziewczyna ma zupełnie inne wartości i priorytety niż on, gdy był w jej wieku. Nie może wiedzieć, że wpadła w pułapkę bez wyjścia. Rozpoczyna się polowanie na millenialsa.

Film jest cierpki i zuchwale satyryczny, a punkt wyjścia dla jego fabuły – millenialsi kontra baby boomers (pokolenie 50+) – pozwala wierzyć, że czeka nas doskonała zabawa. Nie powiem: rozrywki w „Tone-Deaf” nie brakuje wcale, choć jako fan reżysera muszę podkreślić, że stać go na więcej. Najlepiej spisuje się Bates Jr., kiedy kręci stricte horrory, nie filmy na równi przeplatające grozę z komedią, a „Trash Fire” – historia fanatyzmu religijnego i bolesnego odkupienia win – potwierdza tę tezę. „Tone-Deaf” to projekt mniej bystry, bo niezgłębiający problemów Harveya: bohater Patricka jest antagonizowany, a jego decyzja o wybijaniu pokolenia Y podyktowana zostaje nagłym „widzimisię” – żadną tam gruntowną przemianą psychologiczną czy załamaniem równowagi emocjonalnej.


Przeczytaj również: “Nowojorski rozpruwacz” – When a man kills a woman [CAMPING #37]

Dlatego też najlepiej traktować „Tone-Deaf” jako krwawy slasher i czarną komedię w jednym. Harveya zaś przyjmijcie jako duchowego spadkobiercę najbardziej ikonicznych morderców kina ejtisowego – mającego do powiedzenia więcej niż Jason Voorhees. Sceny dialogowe Patricka i Amandy Crew (grającej Olive) to złoto w najczystszej postaci. Wystarczy wspomnieć moment, gdy Harvey zbliża się do dziewczyny z tomahawkiem w garści, a ona wypala nagle o uprzedzeniach rasowych i zawłaszczaniu kultury Indian: lub inaczej – karmi jego psychozę. Crew jest naprawdę świetna jako Olive: to dziewucha cyniczna, ludzi i świat mierząca szalenie krytycznym wzrokiem, a jej koszulki palą w oczy osoby o skrajnie prawicowych poglądach (na jednej czytamy: „this pussy grabs back”).

Często powtarzanym w filmie dowcipem jest zupełna nieumiejętność Olive – amatorskiej pianistki – do grania na instrumentach klawiszowych, choć jeszcze śmieszniejsze są sceny parodiujące home invasion movies. Dziewczyna tak wiele czasu spędza na FaceTime’owaniu i jedzeniu sałatek z awokado, że nigdy nie dostrzega grasującego w cieniu Harveya – a stalkuje on najemczynię bez przerwy. Mistrzostwem jest natomiast wizyta Olive na wiejskiej myjni samochodowej i jej przygoda z kupowaniem narkotyków. W trzecim akcie uzbrojony w topór Harvey rzuca do bohaterki: „nie traktuj tego osobiście, to nie twoja wina – zabiję cię za to, co sobą reprezentujesz”.


Przeczytaj również: “Mindhunter” – Morderstwa zamiast morderców, czyli 2. sezon [RECENZJA]

Harvey często przełamuje czwartą ścianę, mówiąc o tym, jak bezużyteczni są millenialsi. Powoduje to, że widz też może poczuć, jakby był częścią filmu – bez względu na to, czy należy do pokolenia Y, czy nie. Fajnym akcentem okazuje się wprowadzenie do scenariusza syna głównego antybohatera: jest nim młody gej o aparycji rednecka lub też wyborcy Donalda Trumpa, który jednak – zgodnie z wywodem ojca – pracuje w showbiznesie. Harvey nie potrafi porozumieć się ze swoim dzieckiem, które jest dla niego właściwie obcą osobą, co tylko napędza jego frustrację.

Wracają w „Tone-Deaf” aktorzy, którzy mieli już okazję współpracować z Batesem Jr. – na przykład Ray Wise i AnnaLynne McCord. Wracają niepokojące, osobliwie cielesne wizje – podobne do body-horrorowych halucynacji, jakie widzieliśmy w „Chirurgicznej precyzji” (2012). Nie brakuje w nowej produkcji Batesa mocno stężonego gore’u, foot traumy, ujęć na wciąż bijące serce, które zostaje dźgnięte nożem. Nie napiszę, że „Tone-Deaf” to najbardziej niekonwencjonalny horror roku, bo film utrzymany jest w tym samym tonie, co inne projekty reżysera. Obraz płynie jednak z tak przyjemnie offbeatowym rytmem, że warto się nad nim pochylić. To dobra propozycja dla fanów niezależnego – a przy tym kąśliwego – kina grozy.



„Camping” to cykl tekstów, w których przybliżamy czytelnikom dzieła, jakich nie znajdą w zestawieniach najlepszych filmów wszechczasów. Kino pełne miłości, niebezpieczne, nierzadko szokujące, za to zawsze, w jakiś pokrętny sposób, piękne.
Recenzje

„Świat w ogniu” – niestety, płonie tylko Amazonia [RECENZJA]

Martin Reszkie
Gerard Butler stars as ‘Mike Banning’ in ANGEL HAS FALLEN. Photo Credit: Simon Varsano.

Gerard Butler to aktor, którego z łatwością można przypisać do umierającego od dawna “męskiego” kina klasy B. Niespecjalnie dziwi więc to, że jego charakterystyczny szkocki akcent słyszymy niezwykle rzadko w kinach. Nie tyle dlatego, że gra w jednym filmie co kilka lat, a przez mizerię w jakiej taplają się produkcje sygnowane jego nazwiskiem.

Z ogromnym wręcz zdziwieniem, po zeszłorocznej klęsce finansowej Oceanu ognia (Hunter Killer), przecierałem oczy ze zdziwienia na sali kinowej, zmierzając po schodach by zająć swoje ulubione miejsce. Z niedowierzaniem byłem świadkiem kredytu zaufania, który otrzymała twarz co najwyżej miernej serii tytułowanej kolejnymi rzeczownikami stojącymi w ogniu.

Mogę z całą pewnością stwierdzić, że odebrałem cenną naukę dotyczącą nieskreślania nazwisk uważanych za względnie słabe. Ale nie tylko ja się czegoś nauczyłem. Mam wielką nadzieję, że reżyser Ric Roman Waugh podczas tworzenia Świata w ogniu poznał wiele interesujących technik filmowego rzemiosła. Piszę to z czystego serca i bez złośliwości, bo okazało się, że może i nie najlepszy na świecie, ale wprawny rzemieślnik nagle stał się idącym na ślepo wariatem, który wraz z operatorem nie potrafi dobrze sfokusować połowy kadrów w filmie.

Zacznijmy jednak od początku. Mike Banning, po 6 latach od pierwszego filmu bardzo się zmienił. Odrobinę przybrał na wadze, jego wzrok bardziej się przytępił, a migreny spowodowane urazem kręgosłupa odbierają mu smak życia rodzinnego jak i zawodowego. Niestety, chroniąc Prezydenta USA nie można przyznawać się do słabości. Pech chciał, że to właśnie ten moment chwilowej dezorganizacji nieokreślony antagonista wybrał na atak.

Kadr z filmu „Świat w ogniu”

Zobacz także: Nasz wywiad z Rafałem Zawieruchą

Gwałtowny zamach rozbił Secret Service. Prezydenta wysłał na łóżko szpitalne w stanie śpiączki, a Banning jest jedynym podejrzanym. Dzielny i honorowy pracownik służb postanawia uciec, by znaleźć prawdziwych sprawców oraz oczyścić swoje imię. Brzmi znajomo? Być może. Czy gdzieś to już widzieliśmy? Niezliczoną ilość razy. Czy tym razem ktoś nas zaskoczy czymś wychodzącym poza schemat? Oczywiście, że nie.

I właśnie dlatego nowy film Gerarda Butlera ma szansę stać się ulubionym filmem każdego, tęskniącego za czasami, w których mordobicie i pościgi zawsze były wyżej na liście priorytetów aniżeli narracja czy opowiadana historia. W skrócie mamy tutaj podróż do lat 80., oczywiście w złego tego słowa znaczeniu. Bo to nie przez międzynarodowy antymaskulinistyczny spisek filmy akcji zaczęły się rozwijać. Zmęczenie widza obracaniem się wokół tych samych motywów, chwytów i tematów wymusił na twórcach ewolucję gatunku w stronę, którą znamy z takich filmów jak John Wick czy Atomic Blonde.

Bo czym jest Świat w ogniu, jeśli nie beznadziejnie oświetlonym, naiwnym, pozbawionym napięcia, przeciętnie zmontowanym i niechlujnie wyreżyserowanym tworem, który może i podbiłby kina świata i okolic, oczywiście gdybyśmy nadal mieli 1991 rok. A pewnie i wtedy każdy otwarcie mówiłby o tym, jak bardzo nijakim tworem jest ten płonący świat w porównaniu do mającego właśnie premierę Terminatora 2: Dnia sądu. Tutaj wszystko jest proste, wszystko jest oczywiste. Po godzinie scenarzyści odsłaniają wszystkie swoje karty i nawet nie udają, że mają jakiś pomysł co zrobić dalej.

Kadr z filmu „Świat w ogniu”

Zobacz także: Klasykę z Filmawką – „Amadeusz”

Gerard Butler ma problem. Ewidentnie nie potrafi się odnaleźć w nowych realiach kinematografii, zaliczając wtopę za wtopą od kilku lat. Braki w umiejętnościach coraz trudniej mu zakrywać. Mimo to, trzyma się swojego emploi, starając utrzymać na powierzchni. Niestety, brak mu ekranowej charyzmy, a przez przebytą kilka lat temu poważną kontuzję nabytą podczas surfowania, zapewne nie może sobie pozwolić na wiele jeśli chodzi o sceny akcji. Widać to i tutaj, bo większość sekwencji to zbiór pociętych i połączonych w losowej kolejności ujęć, które nie dość, że nie dają nikomu obrazu tego, co się dzieje, to jeszcze są jeszcze gorzej oświetlone niż nieszczęsna Bitwa o Winterfell.

I wygląda na to, że sam aktor nie ma na siebie większego pomysłu. Odrywa kolejne kupony po kultowej roli Leonidasa w 300 oraz czeka na przełom. Szkoda, że Świat w ogniu to przełamie, ale tamę chroniącą nas przed wtórnością, nudą i bylejakością. Ale nie tylko widzowie grymaszą podczas oglądania – Butler też grymasi, pokazując tę samą twarz w siódmym filmie z rzędu.


 

Ocena

4 / 10
Wywiady

Rafał Zawierucha: “Należy cały czas rozwijać swoje pragnienia” [WYWIAD]

Maja Głogowska

Maja Głogowska: Panie Rafale, czuje się Pan swobodniej przeprowadzając wywiady czy udzielając ich?

Rafał Zawierucha: (śmiech) I tak, i tak, ponieważ Europa filmowa oraz Polska filmowa (programy filmowe prowadzone przez Rafała Zawieruchę – przyp. red.) były dla mnie czymś więcej niż przeprowadzaniem wywiadów. To było takie wgryzienie się w kuchnię filmową. Nie siedzieliśmy w studio i rozmawialiśmy o filmie, ale chodziliśmy, spotykaliśmy ludzi, którzy pamiętali, jak był kręcony dany film w danym miejscu. Twórcy, którzy byli moimi gośćmi w tym niezwykłym cyklu o filmach, o tworzeniu kina, nagle sobie coś przypominali – coś, czego długo albo nigdy jeszcze nie mówili!


Przeczytaj również: “Pewnego razu… w Hollywood”, czy może raczej Hollywood: Making Of? [RECENZJA NAJNOWSZEGO FILMU QUENTINA TARANTINO, W KTÓRYM RAFAŁ ZAWIERUCHA ZAGRAŁ ROMANA POLAŃSKIEGO]

Zdecydowanie nie jest to konwencjonalne dziennikarstwo! Tym cyklem udowodnił Pan, że potrafi przywdziewać różne prace. W filmie Pewnego razu… w Hollywood wcielił się Pan w Romana Polańskiego. Czy myślał Pan kiedyś, żeby stanąć za kamerą?

Chciałbym, ale myślę, że to jeszcze przede mną. W momencie kiedy zacząłem pracę na planie w Hollywood, otworzyło się we mnie inne myślenie filmowe. Nie miałem tego wcześniej. W mojej głowie pojawiają się sceny filmowe, które powstają po tym, jak byłem świadkiem jakiejś sytuacji czy zdarzenia.

Kadr z filmu “Pewnego razu… w Hollywood”

Myśli Pan, że Pana marzenia w Hollywood zmieniły swój format? Zwiększyły się?

Przeżycie niezwykłej przygody z tak wspaniałym reżyserem, genialną obsadą i w ogóle z wszystkimi twórcami, którzy byli na planie, spowodowało, że apetyt wzrósł.

Każdy aktor czy każda aktorka, z którymi rozmawiałam, wszyscy powiedzieli mi, że bardzo zazdroszczą Panu tej roli u Tarantino.

(śmiech)

Nie boi się Pan, że jest to już jakiś sufit możliwości zawodowych dla polskiego aktora? Jeśli to byłby Pana sufit, czy czułby się Pan tym usatysfakcjonowany? Bo jednak jest Pan w rodzinie Tarantino, a to niemała rzecz.

Oczywiście, że się z tego cieszę. To, co się wydarzyło, było moim aktorskim marzeniem. Mega się cieszę, ale nie uważam, że to jest sufit – to jest pewien krok. A skoro już jestem na tej górze (nie mówię o szczycie), to teraz warto rozejrzeć się za innymi górami i z tej zejść. To jest cudowne w tym zawodzie, że dzisiaj możesz pracować z Quentinem Tarantino, a jutro z debiutantem, który mówi: Słuchaj, chciałbym, żebyś zagrał u mnie w filmie.


Jesteśmy też na Facebooku, polub fanpage Filmawki


To bardzo mądre i bardzo motywujące, nie tylko dla Polaków, ale w ogóle Europejczyków, że mamy takie możliwości.

Tak

Wiele osób w Polsce, prawdę mówiąc nie widziałam takich komentarzy zza granicy, żartowało na przykład, że zostanie Pan z filmu wycięty. Czy sprawiało to Panu przykrość?

Nawet nie czytam takich rzeczy. Wychodzę z założenia, że jeżeli ktoś potrzebuje wylać z siebie jakieś negatywne emocje i to jest jego sposób ekspresji, to ma do tego prawo, ale po co ja mam to przejmować? Nie jestem osobą, która będzie siedziała i mówiła, jak jest źle, jak jest niedobrze i w ogóle beznadziejnie. Jak przypominam sobie swoją drogę i swoje życie wcześniej, to oczywiście mógłbym narzekać. Nie miałem samochodu na 18-tkę! Ale wtedy brałem go od rodziców!

A Pana rodzice widzieli już film?

Jeszcze nie. Czekają, też są tym bardzo podekscytowani. Mam cudownych rodziców i niezwykłą rodzinę.

Czytałam, że Pana mama robi najlepsze pierogi na świecie.

Tak! Taka jest prawda. Kiedyś próbowałem sam je zrobić, ale mama powiedziała, że dodałem czegoś za mało… Już nawet nie pamiętam czego. Lepiej wychodziły mi pączki.

A miał Pan okazję zjeść pierogi w L.A.?

Tak, na moje urodziny zamówiłem pierogi i zajadaliśmy się!

I jak? Były tak dobre jak tu?

No, można by coś zmienić w ich składzie… (śmiech)

Słyszałam, jak mówił Pan już o DiCaprio, o Margot Robbie, o Pittcie, a ja mam pytanie o Mayę Hawke, z którą też miał Pan okazję pracować, córka Umy Thurman…

…i Ethana Hawke’a.

Dokładnie. Czy wdała się w rodziców? Jaka jest?

Spotkaliśmy się tylko parę raz na planie. Maya ma w sobie niezwykłą energię, byłem zachwycony nią w filmie. Ma mocny charakter, ale jednocześnie jest bardzo otwarta, kontaktowa.

A to był Pana pierwszy raz w Stanach Zjednoczonych?

Nie. Dziesięć lat temu byłem w Stanach po raz pierwszy na warsztatach Roberta Wilsona (amerykański reżyser, uznawany za czołowego awangardzistę we współczesnym teatrze – przyp. red.). Była to wspaniała przygoda. Spędziłem miesiąc na warsztatach z Robertem Wilsonem, Mariną Abramowić, Philipem Glassem i kilkoma innymi twórcami. Byłem po pierwszym roku studiów w Akademii Teatralnej. Przed wyjazdem do Stanów Warszawa wydawała mi się taka obca, dziwna. Wszyscy biegali do pracy i gonili za czymś. Po powrocie z Nowego Jorku, Warszawa była już moja. Potem byłem w Stanach jeszcze parę razy.


Przeczytaj również: Sebastian Fabijański: “Jestem właśnie w trakcie pracy nad swoją rzeczą hip-hopową. Nie jest to film.” [WYWIAD]

Najlepszą radą dla młodych aktorów jest: nie wolno się poddawać?

Należy cały czas rozwijać swoje pragnienia, żeby nie czekać na gotowe, a wychodzić z propozycją. Nie, że mnie się należy albo że ktoś powinien mi coś załatwić…

Takie pytanie na koniec. Czy artysta powinien oddzielać swoje życie prywatne od sztuki, którą tworzy?

Mój profesor Zbigniew Zapasiewicz twierdził, że artystą się nie jest, artystą się bywa. To co mówi prześmiewczo w Rejsie Profesor: nie mogę być jednocześnie twórcą i tworzywem. Trzeba doceniać to, że jeżeli mamy jakąś sposobność wyrażenia się artystycznie, to trzeba to robić na 100%, na profesjonalnie i na serio, bo to jest tak niepoważny zawód, że inaczej się chyba nie da. A w życiu trzeba mieć przede wszystkim pokorę.

Dziękuję bardzo, to była bardzo miła rozmowa.

Dzięki!


Rafał Zawierucha (ur. 1986) – polski aktor filmowy, telewizyjny i teatralny. Ukończył studia aktorskie na Akademii Teatralnej w Warszawie. Występował w Teatrze Współczesnym, Och-Teatrze, Capitolu czy Teatrze Telewizji. W ramach kanału Canal+ Discovery prowadził serie Polska filmowa oraz Europa filmowa. Grał u Władysława Pasikowskiego (Jack Strong), Łukasza Palowskiego (Bogowie) oraz Jana Komasy (Miasto 44). W najnowszym filmie Quentina Tarantino Pewnego razu… w Hollywood (2019) wcielił się w rozchwytywanego reżysera Romana Polańskiego.

Zdjęcie wprowadzenia: Michael Buckner, Variety

Klasyka z FilmawkaPublicystyka

Klasyka z Filmawką – “Amadeusz”

Kamil Walczak

Po seansie tego filmu doszedłem do  prostego wniosku, że ludzie dzielą się na dwa typy. Są ci, którzy uwielbiają Amadeusza, rozpływają się nad mistrzostwem realizacyjnym i dramatycznym tego dzieła. I są też ci drudzy, którzy mówią, że to przyjemny, bardzo klasyczny film, choć może nudnawy… Ale to wcale nie było tak, że Mozart się nie lubił z Salierim! Pragną historiograficznej inkwizycji, czyli młota na ingerującą w historię dziejów licentia poetica. Dziś w Klasyce z Filmawką rozprawiamy się z jednym z najbardziej rozsławionych eposów kinematografii, jego historyczną akuratnością i dramaturgiczną epickością.


Zobacz też: Klasyka z Filmawką – “Leon zawodowiec”, czyli moje serce ma inny kształt

Amadeusz jest potężnym, niemal 3-godzinnym filmem opartym na sztuce Petera Shaffera wydanej w 1979 roku. Sztuka ta była wielokrotnie wystawiana na scenie, ale to adaptacja w reżyserii Miloša Formana (który, dla przypomnienia, odszedł od nas w zeszłym roku) chyba najwyraźniej zapisała się w popkulturowej świadomości. Shaffer świadomie buduje historię Mozarta przez pryzmat opowieści Antoniego Salieriego, nadwornego kompozytora Józefa II. Salieri opowiada, niemal na łożu śmierci, młodemu księdzu o tym, jak poznał Mozarta, jak rozwijał się jego geniusz i w końcu, zapewniając, jak tego geniusza zabił.

Salieri, grany przez Fahrida Murraya Abrahama, to gustowny włoski muzyk, który, choć pochodził z wiejskiej rodziny, poświęcił całe swoje życie na ciężką pracę, bo głęboko wierzył, że Bóg mu to wynagrodzi. Spotkanie Mozarta to dla Salieriego rzucona przez Boga rękawica, to splunięcie w twarz. Mozart kreowany jest tutaj na wulgarnego figlarza, człowieka niesfornego, niemal niegodnego boskiego talentu, który posiada. Poznajemy go od dupy strony, kiedy wulgarnie zabawia się ze swoją narzeczoną Konstancją, aby po chwili dać nam występ genialny, zupełnie nieprzyrzeczony do charakteru dziecka zaklętego duszy wirtuoza.

Tu pojawia się element, który zachwyca mnie bodaj najbardziej. Archetyp Salieriego to postać targana przez dylemat uwielbienia wobec niezrozumiałych przez “elity” arcydzieł Mozarta oraz czystą nienawiść i zawiść do samej persony Wolfganga. Signore Antonio jako jedyny przychodzi na wszystkie opery Mozarta, mówi że jako jedyny w pełni zrozumiał przerażającego i pięknego Don Giovanniego, on jedyny, choć sprytnie dąży do zagłady artysty, pozostaje z nim do przez całą wiedeńską karierę. Symptomatyczna jest tutaj scena, gdy Salieri jako narrator tłumaczy kawałek po kawałeczku to piękno, tą delikatność i aurę muzyki Amadeusza. Rozpływa się w immersji tego doznania. Żyje twórczością tego, który jest dla niego błędnym ogniwem w dworskiej oktawie.


Zobacz też: “Euforia” – Głucha cisza kiedy krzyczę [FELIETON]

Z kolei tytułowy bohater (w tej roli Tom Hulce) także okazuje się czymś więcej niż na pierwszy rzut oka sądzimy. Jasne, to niewychowany huncwot i megaloman, który w głębokim poważaniu chciałby mieć obyczajową etykietę i wszelkie kwestie finansowe – w przeciwieństwie do nut i sekwencji, które zapisuje na kolejnych stronicach wręcz z pamięci. Jego ożenek z Konstancją ma być próbą oderwania się od buta despotycznego ojca Leopolda, który od najmłodszych lat trenował go na najlepszego i tak, by otaczał się najlepszymi. Widmo ojca będzie go prześladowało cały jego żywot; czy to próbując zdobyć jego łaski, czy zaimponować mu swoją samowystarczalnością, czy wreszcie udowodnić, że wcale nie jest mu potrzebny, bo kocha go cały Wiedeń. Trochę niewypowiedziany jest ten głęboki strach niefrasobliwego muzyka, przerażonego i pełnego respektu wobec swojego rodziciela. Kto film widział, dokładnie wie, o jakie przerażenie chodzi. Dwustronna maska Leopolda nie pozwala Amadeuszowi zmrużyć oczu.

Leitmotivem tej opowieści Formana jest obłęd. Dotyka on obu artystycznych suprematystów. Dla Mozarta to tworzyć, przelewać na nuty swoje wzniosłe uczucia, tak rażąco kontrastujące z pozą, którą przyjmuje. Pracuje cały dzień, godzinami ślęczy nad stołem, by wieczorem wybrać hulaszczą zabawę z rozczłonowanym lumpenproletariatem. Jego obsesja osiąga apogeum podczas spisywania legendarnego, niedokończonego Requiem KV 626.


Zobacz też: Tracy Edwards: “Młodzi chłopcy o wiele lepiej rozumieją, czym jest równość niż mężczyźni mojego pokolenia.” [WYWIAD]

Lecz mania Salieriego niczemu mu nie ustępuje. To chore ambicje, nie tyle próba złapania Boga za nogi, co buńczuczny zamach na Niego i jego dzieło. Zemsta za niesprawiedliwość, zemsta za zniewagę, pokazanie Mu środkowego palca. Nie bez kozery w swych bluźnierstwach Signore ogłasza się świętym patronem mierności, przeciętności. On uosabia w sobie przeciętność, której sam Stworzyciel nie dopuścił do świetności. Trawi gorycz życia, pozbawiając kogokolwiek szansy na happy end albo na moralizatorstwo. Salieri jest afirmacją tej przeciętności, która odchodzi w zapomnienie.

Zabrzmi to, pewnie i słusznie, jak przeciętny truizm, ale Amadeusz to znakomita okazja, by zapoznać się z twórczością Mozarta, nawet jeśli nie jest Ci obcy. Bo to poznanie na nowo, odkrycie w jego operach, wodewilach czy wielkich znanych kompozycjach czegoś, co dostrzec mógł li tylko Antonio Salieri. Wielkość skryta gdzieś za brzydotą, epifenomen przeszyty najlichszym z uczuć, coś co trwa i zostaje, w swej trwałości staje się najpotężniejszym z potężnych. Te impresje na zawsze będę zawdzięczał ślicznym, pompatycznym rusztowaniom scenograficznym i rozpasaniu dekoracji, a przede wszystkim – maestrii reżyserskiej Formana, który zdołał pomieścić to wszystko i nie wprowadzić niepotrzebnego chaosu.

Shaffer dał nam skosztować dramaturgii na wagę złota, doświadczyć uczuć wzgardy, cierpienia, szczęścia, w końcu tego na wpół katartycznego zakończenia. Zadaniem filmu nie musi być przecież oddanie 1:1 realizmu faktycznego, nie jest to również moją wolą. Zresztą, jeśliby przyjrzeć się zbereźnościom bohatera i wyraźnej subiektywizacji historii przez Salieriego (a nie wiemy przecież dokładnie, jak mogła wyglądać ona z jego perspektywy), to ma to ręce i nogi.


Zobacz też: “Pewnego razu… w Hollywood”, czy może raczej Hollywood: Making Of? [RECENZJA]

Nie mogę także zapomnieć o ukochanej Konstancji. Tutaj grana jest przez Elizabeth Berridge. Jest rozczulająco urocza, ale świeci przede wszystkim tą opiekuńczością. Wydawać by się mogło, że zabija marzenia Amadeusza, dopraszając się żałośnie o pieniądze. Daje jednak świadectwo swojej miłości, miłości opiekuńczej, wyczulonej na szaleństwo, odpornej na uroki jadowitej czasem stolicy Cesarstwa. Oddanie Konstancji dla prawdziwego uczucia może umykać Mozartowi, ale nam jako widzom nie powinno. Wersja reżyserska Amadeusza nie pozostawia złudzeń. To dzieło pełne smaku i dobroci audiowizualiów. Film uniwersalny, odbieralny dla każdego, wypełniony eternalną mocą, której żaden malkontent nie jest w stanie odmówić. To moc będąca z definicji cinematic experience.

Seriale

“Mindhunter” – Morderstwa zamiast morderców, czyli 2. sezon [RECENZJA]

Mikołaj Krebs

Mindhunter to jeden z seriali, który po moim zdaniem niepełnym, pilotażowym wręcz pierwszym sezonie, nie zagościł w mojej osobistej czołówce. Choć kusił dużą ilością ciekawych wątków, to ostatecznie nie rozwinął większości z nich w stopniu satysfkacjonującym. Przy czym sam koncept fabularny trafił do mnie i wydał się interesujący zanim w ogóle dowiedziałem się o czymkolwiek innym związanym z serialem. Z tego miszmaszu wyszło całkiem przyzwoite coś, które ciężko było zakwalifikować jednoznacznie jako serię kryminalną. Niemniej jednak, czekałem z niecierpliwością, by dowiedzieć się, jaki kierunek obierze Behavioral Science Unit w drugiej odsłonie. A obrało bardzo różny od tego, co widzieliśmy w poprzednim sezonie.


Jesteśmy też na Facebooku, polub fanpage Filmawki


Bez większych zaskoczeń, kontynuujemy tam, gdzie skończyliśmy przed prawie dwoma laty. Holden dostaje ataku paniki i kończy w szpitalu, w FBI następuje zmiana hierarchii, pojawiają się konsekwencje wycieku taśmy z przesłuchania Specka, a nowym zwierzchnikiem BSU zostaje Ted Gunn, co otwiera nowe możliwości przed agentami, ale także wiąże się z nowymi oczekiwaniami.

Wprawdzie dostajemy mały urywek tego, co pokochaliśmy w poprzednim sezonie, czyli fascynujących dialogów z różnymi mordercami, m. in. powracającym na krótką chwilę Edem Kemperem, czy nawet Charlesem Mansonem i Texem Watsonem, ale zostaje przeniesione to z głównego toru fabularnego. Na ten zaś wkracza kontrowersyjna (na tyle kontrowersyjna, że w marcu tego roku wznowiono dochodzenie) sprawa morderstw w Atlancie w latach 1979-81, która pochłania większość sezonu. Dla Forda i Tencha to pierwsza oficjalna sprawa ich jednostki w FBI, pierwszy prawdziwy sprawdzian ich metod.

Szczerze mówiąc, byłem początkowo sceptyczny takiej zmianie scenerii. Tym bardziej, że początek sezonu kusił nas sprawą BTK, znanego także jako Dennis Rader, czy też „ten enigmatyczny człowiek z krótkich, nie związanych z niczym urywków”. Owe urywki pojawiają się również i w tym sezonie, ale po wyłożeniu kart(oteki) na stół, już tak enigmatyczne nie są.

Jednakże, stan Georgia okazał się strzałem w dziesiątkę. Zanurzenie idealistycznego Forda i pragmatycznego Tencha w świecie bagien, napięć rasowych i absurdalnej polityki, a także zderzenie ich ze sporą czarną społecznością, w tym z rodzinami, które straciły w tym czasie swoje dzieci, było niesamowicie odświeżające. Coś, co wydawało mi się nudą i niepotrzebnym skrętem w sprawy społeczne, które w dzisiejszych produkcjach są powielane wielokrotnie, trafiło do mnie po słowach jednej z postaci.

Pozwolę to sobie ująć w tych słowach – Mindhunter przestał skupiać się ekskluzywnie na psychologii seryjnych morderców, choć nadal to oni grają pierwsze skrzypce. Wgryzł się niejako w psychologię rodzin ofiar, w psychologię tłumu, psychologię mniejszości, a także w psychikę wszystkich prowadzących dochodzenie. Odsunął kamerę od dwójki agentów, pokazując nam całe spektrum sytuacji i dając pstryczek w nos, mówiąc: „hej, to nadal prawdziwy świat”.

Sami członkowie BSU dostali więcej miłości w tym sezonie. Tench dostał skomplikowany wątek rodzinny, który co prawda jeszcze nie rozwija pełni skrzydeł, ale dodaje głębi jego postaci. Podobnie sprawa wygląda z doktor Carr, której twórcy również poświęcili więcej czasu ekranowego – choć w tym przypadku można to oceniać zarówno pozytywnie, jak i negatywnie, wszak nie jest ona tak kluczową postacią jak dwójka naszych agentów. Przygasła jedynie gwiazda Holdena Forda, który nie wysuwa się już wyraźnie na pierwszy plan. No i Gregg, jak to Gregg, cały czas jest popychadłem.

Technicznie to nadal świetny serial, z majestatycznie zrealizowaną scenerią, idealnie odwzorowanymi postaciami i dobrze dobranymi kostiumami. Nadal lubujący się w przyjemnych muzycznych montażach, przeważnie z wykorzystaniem rocka i popu. Od tej strony ciężko mu cokolwiek zarzucić – to jedna z najlepiej zrealizowanych produkcji, z jakimi miałem do czynienia.

Mam z kolei pewne zarzuty, czy też może podłoże do dyskusji, jeśli chodzi o rozwiązania fabularne. Mam też i pewne pochwały. Ale zacznijmy po kolei.


1. BTK

Mimo pojawiających się teorii o tożsamości tajemniczego serwisanta, miałem cichą nadzieję, że będzie to jeden z fikcyjnych wątków Mindhuntera. Po co wypuklać postać tylko jednego z seryjnych morderców? Tak się niestety nie stało, a samo istnienie BTK jest niejako spoilerem, gdyż łatwo prześledzić jaki los go spotkał. I tutaj mały apel ode mnie, nie róbcie tego; nie sprawdzajcie spraw, o których mówi Mindhunter, póki o nich nie opowie.

2. Wendy Carr

Postać niezbędna, by BSU mogło funkcjonować poprawnie, wreszcie dostała swoje pięć minut. Być może przeprowadza wywiady w mniej ujmujący sposób niż Tench i Ford, ale miło zobaczyć ją na ekranie. Szkoda tylko, że ten ekranowy czas w większości poświęcony jest jej romantycznemu wątkowi, który moim zdaniem jest rozczarowujący i niepotrzebny. Fakt faktem, służy rozwojowi postaci, ale nie jestem pewien, czy cel uświęca środki.

3. Rodzina Tench

Oh my, oh my. Skręt w tę stronę nie był do końca niespodziewany, ale za to dość nagły. Największy pozytyw, jaki ze sobą przyniósł, to Holt McCallany. Jego gra aktorska, jako na zmianę strapionego ojca i męża, a agenta FBI i niańkę Holdena, stoi na najwyższym poziomie. Jednocześnie mam uczucie, że to zostało potraktowane tak samo, jak cały pierwszy sezon – brakuje tu solidnego rozwinięcia, a całość kończy się cliffhangerem. Mam nadzieję na więcej Tenchów w przyszłości.

Jako ciekawostkę warto wspomnieć, że McCallany przygotowywał się do roli samemu odwiedzając seryjnych morderców w więzieniach.

4. Jim Barney

Jeden z większych pozytywów tego sezonu. Fantastyczna, drugoplanowa postać, która przypomniała nam, że para głównych agentów funkcjonuje w świecie, który nie zawsze musi kręcić się wokół nich i nie tylko oni będą w centrum wszystkich wydarzeń.

5. Panika Forda

Cytując klasyka: „a komu to potrzebne, a dlaczego?”

Po incydencie z Kemperem, diagnoza jest jasna – panie Holden Ford, będzie miał pan nawracające ataki paniki. Nie występują one jednak w faktycznie nerwowych sytuacjach, czy przy ponownym spotkaniu z Edem. Nie, występuje jeden atak. Jeden. Po konfrontacji z byłym szefem. Potem wątek jest zupełnie zapomniany, wrzucony do kosza, przemielony przez niszczarkę. Kompletnie tego nie rozumiem, nie wiem, czy jest tu cokolwiek do rozumienia. Może to otwarta furtka, może to odpad po pierwotnej wersji scenariusza. Nie wiem.

6. Spójność

Wiecie, co jest dla mnie najlepsze w Mindhunterze? Każda zmiana zachowania postaci, każde pchnięcie fabularne, jest umotywowane. To są małe rzeczy, z czego część to po prostu kalka z rzeczywistości, ale niesamowicie dla mnie satysfakcjonujące. Rzadko kiedy tworzy się tu coś z powietrza, czy też dla wygody fabuły. Tak to powinno wyglądać (słyszysz, ósmy sezonie Gry o Tron?). Takie zabiegi nadają serialowi realizmu i tworzą niepowtarzalny klimat, którego brakuje jego konkurentom, szczególnie, jeśli mówimy o kryminałach.


Mimo pewnych zmian w charakterystyce serialu, mimo skupienia się na innych rzeczach, Mindhunter to nadal Mindhunter. Jeśli pokochało się pierwszy sezon, pokocha się i drugi. Jeśli miało się pewne obawy, warto dać drugiemu sezonowi szansę. To bardzo solidny i spójny serial, który poziomem wskoczył nieznacznie wyżej. Prawdziwe kryminalne wątki to niemalże samograj, ale jak już udowodnił wszystkim Czarnobyl, to fabularyzacja nadaje tym historiom siły przekazu. I do poziomu świetnie odebranego miniserialu HBO, wiele Mindhunterowi w obecnej formie nie brakuje.


Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.