Recenzje

“Joker” – Z uśmiechem mu bez twarzy [RECENZJA]

Łukasz Mańkowski
Joker

Kiedy Arthur “Happy” Fleck (Joaquin Pheonix) zakrada się do eleganckiej sali kinowej w Gotham, na ekranie której gości właśnie film Charliego Chaplina Dzisiejsze czasy, na zewnątrz odbywają się zamieszki. Protestujący noszą klaunie maski i pod przykrywką niepokojącego uśmiechu gotowi są wyzwolić miasto, przywrócić mu od lat połamany kręgosłup moralny. W środku przesiadują zaś bogacze z Gotham – powód całego niepokoju, któremu zaradzić ma Thomas Wayne. Sfera wyższa spokojnie ogląda satyrę na industrializm, podczas gdy ich prawdziwy świat, to ukochane miasto ma za moment wybuchnąć od społecznego napięcia. Arthur przygląda się ekranowym wygłupom postaci Chaplina, ale w jego głowie dzieje się własna rewolucja: nic tu po satyrze, nie przyniesie ona rezultatów, bo jest ledwie rekonstrukcją, falsyfikacją, jakich w filmie wiele. Potrzebna jest przemoc. Tak powoli rodzi się Joker, którego śmiech bezpowrotnie pogrąży naszą moralność.


Przeczytaj również: “Ad Astra” – Bo to gwiazd naszych wina [RECENZJA] @ WENECJA 2019

Nie chciałbym zagłębiać się w analizę porównawczą postaci wykreowanej przez Pheonixa do innych prób przeniesienia komiksowego Jokera. To postać inna niż dotychczas, to oczywiste, bo po raz pierwszy dostająca swój własny i wielce zasłużony show. Od początku filmu Todd Philips ukazuje go przez soczewkę empatii jako tragikomiczną karykaturę klauna – komika, który jest zbyt smutny, aby obdarzyć świat szczerą radością, ale jednocześnie sączony przez obsesję i zagubiony na tyle, że za wszelką cenę poszukuje tej radości w śmiechu widowni. Tkwi zamknięty w paradoksie własnego umysłu – jest antyspołeczny i zdeformowany przez społeczną niechęć wobec jego wynaturzenia, odmienności, która kształtuje go jako ludzką poczwarę. Jego wszelkie starania rozśmieszania otaczających go ludzi rozbijają się o opanowującą miasto apatię. Stawia to dobrodusznego i poczciwego Arthura pod ścianą własnych ograniczeń – trudno o akceptację przez społeczeństwo kogoś, kto tak jak on cierpi na silne ataki niepohamowanego, diabolicznego śmiechu, którego nikt zdaje się nie podzielać.

Joker

Gotham jest całkowicie spowite brudem, który dopełnia konsekwentnie rozwijaną przez Philipsa ludzką znieczulicę. Miasto brzydkie i pozbawione prawa do jakiejkolwiek chęci do zmian, że ociera się to o estetyzację – Gotham jeszcze nigdy nie było tak ponure i przytłaczające. Ulice pulsują komiksowymi kolorami i są przysłonięte nieco wypłowiałymi neonami. Stopniowo przyjmują nadejście nocy, a mrok, przykrywając tkankę miasta, zwiastuje narodziny symbolu przemocy – Jokera. W takim miejscu trudno o wzorce, bo nawet, gdy Arthur stara się uciec od zaszczuwającej rzeczywistości, w jego domu zdaje się być równie koszmarnie. Mieszka z chorą matką, z którą codziennie ogląda reality show sławnego w Gotham komika, Murraya Franklina (Robert De Niro), gdzie sam marzy któregoś dnia się znaleźć. Wnętrza miasta są obskurne, zlepione od potu, wypełnione dymem i przeżółkłą wilgocią – to nie jest miejsce, gdzie wyrastają dobre relacje. O nich można jedynie marzyć, gdy patrzy się w lustro i przyjmuje swoją happy-face, uśmiech klauna, który jest rekonfiguracją symbolu przyzwolenia na przemoc. Joker jest dla Gotham tym, czym był Travis Bickle dla Nowego Jorku w Taksówkarzu (Martin Scorsese, 1976) – moralnym głosem sprzeciwu wobec zastanych realiów, ale i zapalnikiem, który pogrąży miasto w fali nienawiści.


Jesteśmy też na Facebooku, polub fanpage Filmawki


Phoenix jest niesamowity: wykręcony w wiecznym grymasie, wychudzony, zatraca się tak, jak tego od zawsze oczekiwaliśmy od postaci Jokera. Jednocześnie, gdy z luzacką i musicalową gracją odtwarza swoje sceniczne wyobrażenie, celebruje przy tym każdą chwilę. Przyjmując swą maskę z jednej strony wyrywa z nas współczucie – a te kierowane w stronę klauna jest zawsze biletem w jedną stronę, potwierdzeniem upadku świata – z drugiej zaś przeraża nas somnambuliczną kaskadą chichotu, odtwarzanej na nowo jako złowrogi omen. Co jeśli jednak ta przypadłość, na którą cierpi Arthur, tak naprawdę nie istnieje? Co jeśli wszystko podyktowane jest prawdziwym śmiechem?

Joker

Powolne powstawanie jokerowskiego uśmiechu – jednego z najistotniejszych atrybutów postaci – jest w filmie Philipsa procesem, który zachodzi od początku filmu. To przenoszenie kultowej sceny z lustrem z Taksówkarza, rekonfiguracja stopniowego pogrążania się w indywidualnej zagładzie podyktowanej upadkiem świata zewnętrznego. Przyglądanie się własnemu odbiciu odpowiada zaglądaniu do wnętrza, gdzie znajdują się najbardziej mroczne ze wspomnień; odtwarzanie uśmiechu Jokera jest zaś akceptacją przemocy krok po kroku, przyjmowaniem jej do środka. Nie oznacza to jednak, że Arthur staje się Jokerem bez walki o swój los. To on daje szansę światu, ale ginie w próbie, by odrodzić się na nowo, tym razem z wymalowanym na twarzy uśmiechem, czy raczej – nową twarzą w ogóle. Arthur wymyśla dowcip, który nigdy nie ma końca, jest pozbawiony puenty, tak jak i on pozbawiony jest prawa do szczerego śmiechu. Żart polega na zakpieniu z współczesności, jaką widzimy i w telewizji, tutaj w programie Franklina – kolejnego odtworzenia rzeczywistości, która również przyzwala na przemoc i zanurzoną w voyeurystycznej perwersji przyjemność.

Nawet sposób przedstawiania Jokera przez Phillipsa jest rekonfiguracją komiksowego symbolu, bodaj najbardziej frapującego antybohatera, któremu kamera przygląda się od każdej możliwej strony. Philips studiuje wręcz twarz Phoenixa, pokazuje narodziny zła z nieskrywaną fascynacją, obsesyjnie rejestrując najsłynniejszy filmowy uśmiech. Odtworzeniem jest również los rodziców Bruce’a Wayne’a, znany każdemu, kto zetknął się z historią Batmana, ale pokazany jako przypadek, skutek rewolucji zrodzonej z prywatnej frustracji, której raczej wtórujemy, niżeli stawiamy się jako jej przeciwnicy; figurującej jako autotematyczna wariacja, pewien żart, bo przecież tym trudzi się Joker.

W tym portretowaniu postaci tkwi też pewne niebezpieczeństwo. Philips zmusza nas przecież do sympatyzowania z uosobieniem najbardziej zdeprawowanego ze złoczyńców, stajemy się jego fanami, jego najwierniejszą publiką. Uśmiechamy się, gdy obserwujemy to stopniowe zatracanie, chcemy tańczyć i chodzić w ten sam sposób, jak na ekranie czyni to Phoenix, wreszcie dajemy mu to, czego pragnął jeszcze jako niewinny Arthur – śmiejemy się. Jesteśmy świadkami upadku moralności, ale i pewnej ery w kinie, narodzin nowego w fabryce snów. Joker nas zniewoli i zabierze prawo do współczucia, ale już nigdy nie będzie smutnym klaunem.


Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.