Publicystyka

5 powodów dla których pokochałam “Portret kobiety w ogniu”

Maja Głogowska

Po pierwszym seansie Portretu kobiety w ogniu byłam zachwycona filmem, ale nie zdawałam sobie jeszcze sprawy z tego, że dzieło Sciammy zostanie ze mną na tyle miesięcy. Nie pomyślałabym też, że pod koniec października wciąż będe zadawała sobie pytanie, czy ta produkcja aby nie będzie moim filmem roku. Niezaprzeczalnie, Portret… rośnie we mnie coraz bardziej — i tęskno mi do dźwięku fal, tęskno mi do niepewności, w której mnie trzymał. Poniżej znajdziecie pięć powodów, za które tak bardzo pokochałam ten film.

1. To film, w którym dźwięk i muzyka naprawdę mają znaczenie.

Rzadko kiedy film wypełniony jest ciszą, bo rytmu produkcji zawsze nadaje muzyka. Sciamma już na samym początku pisania scenariusza wiedziała, że w tym przypadku obędzie się bez niej. Chciała, by widz mógł wejść do świata jej bohaterek tak mocno jak to tylko możliwe. Rytmu nadaje więc szelest książek czytanych przez bohaterki, szum fal czy kroki bosych stóp. Słychać tu każdy szelest materiału, słychać każde westchnięcie — tak, Sciamma dostała Złotą Palmę za najlepszy scenariusz, ale na kanwie Portetu kobiety w ogniu mogą uczyć się nie tylko przyszli scenarzyści, ale i potencjalni dźwiękowcy.

Owa cisza nadaje niesamowitego impetu emocjonalnego jednej z dwóch piosenek występujących w filmie – czterem porom roku Vivaldiego. Jeśli jeszcze nie widzieliście filmu, uwierzcie mi, że po jego seansie będziecie mieć go przed oczami słysząc dźwięki owej kompozycji. Sciamma przy pomocy ciszy zapracowała sobie na wielki, epicki muzycznie finał. Przy ręce każdej innej reżyserki, nie miałby szans na to by wybrzmieć tak dobrze. 

2. To film, który sprawia, że coś czujesz. 

Kojarzycie to uczucie, gdy spoglądacie na dwoje fikcyjnych zakochanych i chcecie wykrzyczeć „just kiss already”? Portret kobiety w ogniu miesza to uczucie z wprowadzaniem nas w stan wiecznego kwestionowania czy my aby na pewno wiemy to co myślimy, że wiemy. Z jednej strony czas zajmuje nam przecież obserwacja rosnącego romansu, a z drugiej postaci, wydawałoby się z krwi i kości. Możemy pochylić się nad ich dramatami, kibicować w bolączkach codzienności i mieć na twarzy wielki uśmiech, gdy postanawiają trochę się rozebrać. Ten film bawi, czaruje, smuci i raduje. Jest wielką dawką emocji skondensowaną do niecałych dwóch godzin czasu ekranowego. 

3. To film, w którym zadbano o równość.

Przy pracy nad „Portetem” Sciamma zatrudniła niemalże tylko i wyłącznie kobiety. Miała ku temu dwa duże powody. Po pierwsze, wiedziała, że produkcja będzie oscylowała między aktorkami i chciała zadbać o ich komfort. Nie chciała pozwolić na żadne niestosowne zachowanie ze strony mężczyzn z zawodu, którzy nawet na fali #MeToo wciąż potrafią wierzyć w swoją bezkarność i nie boją się przekraczać pewnych granic. Sciamma postawiła na komfort i brak jakichkolwiek bodźców mogących zaszkodzić aktorkom. To jednak nie był jedyny powód.

Reżyserce zależało również na tym, by wreszcie prace dostały kobiety, które po prostu na nią zasługują, a branża filmowa odpycha je rękami i nogami — no bo skoro robiła to tak długo, to czemu ma przestać teraz? Sciamma uwierzyła w talent niedocenianych kobiet i postawiła na nie swoje wszystkie karty. 

4. To film o kobietach i dla kobiet.

Za każdym razem, gdy myślę o Portecie kobiety w ogniu, pochylam się nad innymi aspektami filmu. Jednak od ostatniego seansu chyba najintensywniej zachwycam się (tak, zachwycam się bardzo intensywnie) nad tym jak w filmie została przedstawiona instytucja siostrzeństwa. Kobiety są tam dla siebie, pomagają sobie i starają się przejść wspólnie przez swoje bolączki oraz zrozumieć te, które należą do innych. Nic tu nie jest wyidealizowane, a produkcja maluje nam pejzaż tego jak powinna wyglądać zdrowa relacja między dziewczynami.

W dodatku to film, który jest naprawdę odważny w mówieniu do kobiet. Na jego przestrzeni muszą walczyć między innymi z niechcianą ciążą czy bólami menstruacyjnymi. I jak to pierwsze często nadaje produkcjom dramatycznego tonu, to o menstruacji twórcy raczej boją się mówić… ale dlaczego?

Dlaczego brakuje im odwagi w mówieniu o czymś tak przyziemnym i naturalnym? Czy świat filmowy twierdzi, że to nie jest dość ważne? Nie umiem policzyć ile razy siedząc w kinie zastanawiałam się nad tą kwestią, bo która kobieta raz w miesiącu delikatnie nie umiera?

5. To film, który dostał Złotą Palmę za najlepszy scenariusz.

I jak nie uważam Złotej Palmy za jakiś niesamowity wyznacznik filmowej wartości, to w tym wypadku kłaniam się w kierunku jury. Portret kobiety w ogniu to produkcja, której scenariusz zachwyca swoją delikatnością i naturalnością. Sciamma podkreśla, że chciała po prostu opowiedzieć pewną historie bez dużego wgłębiania się w historię Francji. Tak, by mimo bycia filmem kostiumowym, Portret mógł być odbierany jako historia współeczesna. To jej się udało. Produkcja porusza mnóstwo tematów, które dziś są szczególnie aktualne bez silenia się na zardzewiałe dialogi. Tu każde słowo, które pada z ust głównych bohaterek ma swoją siłę i cel. Każdy kadr zaś może być ważny w następnej części filmu — wszystko jest tak pieczołowicie zaplanowane… 

A jeśli to nie świadczy o genialności produkcji to co innego?

Recenzje

“Dziewczyna z trzeciego piętra” [RECENZJA]

Albert Nowicki

Po latach udanej kariery producenta filmowego Travis Stevens postanowił usiąść w fotelu reżysera. Decyzja okazała się strzałem w dziesiątkę. W przeszłości pracował Stevens nad „We Are Still Here”, „68 Kill” czy „Naprawdę straszną śmiercią” – śmiało można więc powiedzieć, że zna się na indie horrorach i wie, czego oczekują ich odbiorcy. Dziewczyna z trzeciego piętra, zupełnie jak pierwszy z wymienionych tytułów, redefiniuje horror o nawiedzonym domu. W debiucie reżyserskim Stevensa wiktoriańska posiadłość potraktowana zostaje jak uczestniczka dramatu, bohaterka sama w sobie. Można ją zranić – rozpruwając elewację – i usłyszeć jej płacz.


Przeczytaj również: Zdradliwa przyjemność. Obcowanie z filmowym kiczem [CAMPING #45]

Dom ma szemraną przeszłość i budzi niepokój lokalnych mieszkańców. Mimo to zagnieżdża się w nim nasz główny (anty)bohater: Don Koch, grany przez byłego wrestlera C.M. Punka. To postać moralnie ambiwalentna, pełna ułomności i ograniczeń, często budząca odrazę. Don podejmuje się odrestaurowania posiadłości, która od lat pogrąża się w ruinie. Chce przygotować ją na przyjazd ciężarnej żony, nie wyobraża sobie, że ktoś mógłby mu pomóc. Własnymi rękoma odświeża przegniłe pomieszczenia, naprawia instalację wodną. Szybko okazuje się, że zabytkowy budynek naznaczony został paranormalnym piętnem i nie podda się remontowi bez „walki”.

Dom wystawia swoich lokatorów na próbę: rzuca małżonkom kłody pod nogi, testuje ich więzi. Reaguje na uczynki kolejnych mieszkańców, karze za rozwiązłość, hedonizm czy nawet butę. Na własnej skórze przekonuje się o tym Don, który boleśnie zapłaci za stare – i niedawne – błędy. Poznajemy faceta, który okłamuje żonę na każdym kroku, a po wymijającej wideorozmowie ślini się do studentek z Pornhuba. Kiedy zaczyna nachodzić go dziewczyna o aparycji gwiazdki filmów erotycznych, wykorzystuje sytuację – i ją samą – bo sobie na to „zasłużył”. Dowiadujemy się, że w przeszłości Don defraudował środki klientów z kont emerytalnych i zdradzał małżonkę. Wszystko to dowodzi, jak bardzo toksyczna i skrzywiona jest definicja męskości, z której bohater korzysta. Don przedkłada wysiłkową pracę przy remoncie ponad pracę nad sobą samym – jest bezrefleksyjny, działa impulsywnie i egoistycznie. To postać dotknięta kryzysem tożsamości, niby godząca się z myślą o wierności i rodzicielstwie, ale jednak traktująca nowe życie na przedmieściach niczym więzienie.

Rola Punka okazuje się spacerem po linie. Balansuje aktor wszelkie wady i zalety swojej postaci, żongluje nimi z gracją cyrkowca. Nawet jeśli negatywne aspekty osobowości Dona dominują nad tymi pozytywnymi, wciąż udaje się Punkowi zdobyć naszą sympatię – przynajmniej do momentu, kiedy nie wychodzi z nędznego mężulka skończony dupek. Czy wyciąga Don z własnych błędów odpowiednią nauczkę – to kwestia sporna, zwłaszcza że występ Punka nie należy do stricte dramatycznych. Oglądamy aktora tchniętego duchem Asha Williamsa: grającego ciałem, trochę slapstickowo, wytrzeszczającego oczy, gdy dom sprowadza go do pozycji klauna. Z fizycznego punktu widzenia przypomina też Punk młodszego Henry’ego Rollinsa, ale obdarzony jest silniejszą ekspresją. Don co chwilę lata przed kamerą w samej bieliźnie, eksponując obficie wytatuowany tors – nawet, kiedy nie musi tego robić. Punk gra faceta, który uroił sobie, że jest pełnokrwistym samcem alfa (cokolwiek to właściwie znaczy), i doświadczenie zdobyte w szeregach WWE pomaga mu wiarygodnie sprzedać tę rolę. Kreacja aktora nie jest ani płytka, ani naznaczona piętnem debiutanckiej niewprawności, a wyczucie gagu i talent komediowy tylko ułatwiają jej odbiór.

Ponieważ pobrzmiewają w filmie echa afer seksualnych i akcji „#MeToo”, ciężko nie odebrać go jako krwawego moralitetu. Ale Dziewczyna z trzeciego piętra to nie tylko opowieść ku przestrodze, to również stylowy spookshow, z powodzeniem przywracający kinu grozy to, za czym bywa mu tęskno. Już kilka minut po rozpoczęciu akcji zdajemy sobie sprawę, że wałęsamy się po nawiedzonym domostwie. Reżyser chętnie korzysta z gatunkowych klisz: upodobał sobie choćby ujęcia lustrzanych widziadeł i sceny z udziałem psa, który popiskuje w kontakcie ze zjawami. Później atmosfera gęstnieje, stylistyka z „gotyckiej” przeistacza się w body-horrorową, a widzom przydać mogą się torebki na wymioty. Horror cielesny dotyka domu: to on jest żywym organizmem, który przechodzi serię obrzydliwych metamorfoz. W jego ścianach głośno bije spowite włóknistą membraną serce, z odpływów dociekliwie spoglądają na Dona gałki oczne. Z rur i gniazdek elektrycznych przelewają się płyny ustrojowe, na piętrze upływ czasu przetrwała kałuża spermy, „udekorowana” zużytą prezerwatywą. Don nie wie, że przed laty mieścił się w jego nowym lokum przybytek płatnej miłości, w którym przetrzymywano niewolnice seksualne.

Dziewczyna z trzeciego piętra to horror o bardzo groteskowym charakterze, o czym świadczy między innymi wykorzystanie karnawałowo-cyrkowej muzyki w jednej z najbardziej szokujących scen. Świetne są efekty specjalne, wykonane metodą praktyczną i budzące wspomnienia po starociach Petera Jacksona. Widać to na przykład w scenie zdzierania skóry, gdzie jedna z postaci kryje się pod powłoką drugiej. Ciąg finałowych zdarzeń reżyseruje Stevens w prawdziwie surrealistycznym tonie, czerpiąc inspiracje z „mother!” Aronofsky’ego. Dziwi tylko fakt, że mając w garści intrygująco sprzecznego bohatera i korzystając z talentów dobrze znanego widzom aktora, postanowił Stevens zmienić perspektywę postaci w ostatnim akcie. Pod koniec „Dziewczyny…” śledzimy żonę Dona i to jej losy mają nas przejmować. Nie do końca to działa, a i Trieste Dunn ma w sobie mniej charyzmy niż C.M. Punk. Ten manewr mógłby zaważyć na całym filmie, gdyby nie unikalna wizja reżysera. Powstał horror zaskakujący, koncepcyjnie nieoczywisty, do tego z pouczającym przesłaniem: życie to seria trudnych wyborów, a każdy z nich ma brutalny wpływ na naszą codzienność.


Recenzje

“I młodzi pozostaną” – I wojna światowa ożywa na ekranie [RECENZJA]

Wiktor Małolepszy

Pewnego dnia Peter Jackson wszedł do archiwum BBC i Imperial War Museum i powiedział: Dajcie mi wszystko z I wojny światowej: filmy, nagrania, wywiady, zdjęcia, plakaty, obrazy, wszystko. Nie było to jednak podyktowane fanaberią zakochanego w technologii reżysera, lecz drgnięciem serca. Z okazji stulecia zakończenia tego konfliktu postanowił nakręcić dokument, w którym nie tyle upamiętni poległych w nim żołnierzy, co po prostu przywróci ich z powrotem do życia. Dokona zdigitalizowanego zmartwychwstania materiałów, które w głowach odbiorców symbolizują czasy tak odległe, że niemalże anonimowe. Doktor Frankenstein pokiwałby głową z uznaniem.

Faktycznie, artystę mniej skoncentrowanego, przystępującego do pracy ze słabiej zdefiniowaną wizją, projekt ten mógłby z łatwością przerosnąć i zmienić się w kolejny dokument historyczny do puszczania na lekcjach. 600 godzin dźwięku – wywiadów, nagrań z terenu, audycji radiowych – oraz 100 godzin wideo. Dla Petera Jacksona – gigantyczny marmurowy blok, który może drążyć dłutem. W wywiadach mówił, że da się z tego spokojnie skleić pięć lub sześć filmów. Miał jednak świadomość, że kino – tak samo jak wojna – wymaga poświęceń.

Jackson kręci I młodzi pozostaną tak, jak The Avalanches nagrywa swoje plądrofoniczne albumy. Nic, co przedstawione jest w tym dziele nie zostało stworzone przez reżysera i jego ekipę. Wzięli 100 godzin materiału filmowego przedstawiającego pobory, żołnierską rutynę, ich zabawy, sposoby na spędzanie wolnego czasu, męczarnię na froncie i w okopach oraz wiele innych aspektów wojennego życia, po czym pocięli go i uformowali prostą narrację od początku wojny do chwili po jej zakończeniu. Następnie z wypowiedzi tysięcy weteranów wspominających horrory, ale też jasne strony tych dni ułożyli wielogłos pokolenia. Często sam sobie zaprzeczający, lekko chaotyczny, ale zawsze zrozumiały. Żyjący w chaosie człowiek uczy się też chaotycznie myśleć.


Zobacz również: Przygotujcie się emocjonalnie, bo nadchodzi najlepszy sezon BoJacka Horsemana

Zawiedzie się ten, który spodziewa się po I młodzi pozostaną powtórki z lekcji historii. Franciszek Ferdynand to jakiś mężczyzna, przez którego to wszystko się zaczęło, lecz dziewiętnastoletni chłopcy nie ruszali na pobór, bo interesowała ich geopolityka – po prostu wszyscy inni też to robili! Jednym z najbardziej szokujących fragmentów filmu jest scena otwierająca, podczas której weterani deklarują, że nie żałują udziału w wojnie. Mówią, że były to najbardziej ekscytujące chwile ich życia. Niektórzy nawet, pomimo masy cierpienia, nie wiwatowali po jej zakończeniu! Czułem się, jakby ktoś mnie zwolnił ze stanowiska deklaruje anonimowy żołnierz, co w ustach kogokolwiek prócz uczestnika tej wojny zabrzmiałoby kontrowersyjnie.

Takie stanowisko jest jednak w pełni zrozumiałe po seansie dokumentu Jacksona. Słucha on bowiem najlepszych ekspertów, jakich mógł znaleźć – zwykłych, przeciętnych mężczyzn, którzy przyznają, że nie byli żadnymi herosami. Mieliśmy do wykonania robotę, to ją zrobiliśmy. Choć mówią o narodowej dumie, młodzieńczym patriotycznym zrywie, to głosy te ustają, gdy tylko przenoszą się na front i do okopów. Praktycznie cały drugi akt (cała narracja prowadzona jest w trzyaktowej strukturze charakterystycznej dla filmu fabularnego) poświęcony jest na eksplorację wojennego życia. Pojawiają się choroby, temat posiłków i ich braku, higieny osobistej i jej braku, zabaw w wolnym czasie, a nawet defekacji – co zaskakujące, w archiwach znajduje się bardzo pokaźny zasób zdjęć kolektywnie załatwiających swoje potrzeby mężczyzn. Gdy akurat nie siedzieli w okopach, młodzi rekruci byli w stanie zapomnieć, że gdzieś tam, daleko za horyzontem, trwa wojna. Słuchając o hazardzie, orkiestrach i wizytach w burdelach, świadomość widza również odpływa daleko od zbrojnych konfliktów.


Zobacz również: “Ostatnie kuszenie Chrystusa” [KLASYKA Z FILMAWKĄ]

I wtedy następuje bitwa. Montaż przyspiesza, narasta ilość eksplozji na ekranie, a radosne twarze chłopaków i mężczyzn zaczynają przeplatać się z portretami zmasakrowanych trupów. Wojna wraca w pełnej sile, wywołując przerażenie, dusząc łzy w gardłach wspominających ją narratorów. Niesamowite jest to, jak efektywnie udaje się za pomocą współczesnej technologii odtworzyć intensywność konfliktu, który miał miejsce ponad sto lat temu. Sceny bitewne – niekiedy zbliżające się do obrazów Pollocka – wywołują ciarki na plecach, a twarze ofiar głęboko zapadają w pamięci.

Właśnie – twarze. To one są w I młodzi pozostaną najważniejsze. Peterowi Jacksonowi bardzo zależało na wywołaniu u widza poczucia znajomości tych żołnierzy. Na przywróceniu im życia. I chociaż czasami technologia zbliża je do rejonów doliny niesamowitości, to należy przyznać, że film ten jest jednym z najbardziej spektakularnych osiągnięć we współczesnym kinie dokumentalnym. Restauracja tego materiału to nie było zwykłe kolorowanie. Kadry zostały wyczyszczone, wyostrzone. Zmieniono klatkaż na naturalnie wyglądające 24 fps. Zatrudniono szereg osób specjalizujących się w czytaniu z ruchu ust, po czym niektóre z wypowiedzi zdubbingowano. W końcu – użyto CGI, żeby usprawnić animację twarzy, ruchu, uwydatnić wybuchy i eksplozje. Efekt pracy tych wszystkich osób zapiera dech w piersiach i służy za najlepsze świadectwo tego okresu w historii kinematografii.


Zobacz również: Nasz kanon amerykańskiego kina, czyli 10 filmów na 10-lecie AMERICAN FILM FESTIVAL

W I młodzi pozostaną pojawia się też kilka niespodziewanych wątków takich jak rozczulające wypowiedzi weteranów o relacjach z niemieckimi jeńcami, których traktowano z szacunkiem. Niemców okradano co prawda z zegarków i innych kosztowności, ale jednocześnie wychwalano ich waleczność. Jedno z ujęć przedstawia żołnierza brytyjskiego i niemieckiego, którzy dokonują zamiany czapek. W ten banalnie prosty sposób to sami uczestnicy tego konfliktu przekazują widzowi najważniejszą, prostą i oczywistą, ale wartą do przypomnienia sobie prawdę. Wszyscy jesteśmy sobie równi, a wojna – nawet jeśli dla znajdującego się daleko w Londynie lub Berlinie przywódcy jest słuszna – dla żołnierza zawsze będzie bezsensowna.

Ocena

8 / 10
Klasyka z FilmawkaPublicystyka

Klasyka z Filmawką – “Ostatnie kuszenie Chrystusa”

Maciej Kędziora

Październik roku Pańskiego 2019. Jutro na ekranach kin pojawi się Van Gogh. U bram wieczności z Willemem Dafoe w roli głównej. Za miesiąc cały świat filmu żyć będzie premierą Irlandczyka, już teraz szumnie porównywanego do najwybitniejszych dzieł Martina Scorsese – niektórzy pozwalają sobie nawet na dodanie do tego tytułu sformułowania “testament twórczy”. Z tej okazji powtórzyłem najbliższe mi dzieło Amerykanina – Ostatnie kuszenie Chrystusa – czyli bogatą znaczeniowo przypowieść o Chrystusie-człowieku i istocie religijności, która przy ponownym seansie wydaje się być historią znacznie głębszą i osobistą.


Zobacz też: Nasz kanon amerykańskiego kina, czyli 10 filmów na 10-lecie AMERICAN FILM FESTIVAL

Bazująca na książce Nikosa Kazantzakisa (którą to Scorsese miał otrzymać w roku 1972 na planie Boxcar Bertha) opowieść jeszcze przed premierą została wyklęta i uznana za antykatolicką. Oto bowiem ktoś śmie opowiedzieć o losie Mesjasza w sposób wątpiący w jego kryształowy charakter. Jezus kreowany przez Scorsese i wcielającego się w tę rolę Willema Dafoe to bowiem zwykły, uczciwy i sfrustrowany cieśla z Nazaretu, który przed zawiśnięciem na krzyżu może podjąć decyzję – czy chce odkupić świat, czy też zaznać spokoju u boku swojej ukochanej Marii Magdaleny (co zresztą później wykorzysta w prozie Dan Brown).

Zarzuty o herezje wydają się być tym bardziej nie na miejscu gdy spojrzymy na sylwetkę scenarzysty, Paula Schradera, uznawanego za jednego z najbardziej uduchowionych twórców. Schrader nie przeciw, a dzięki swojej wierze często próbuje wchodzić z nią w dialog i kwestionować realia życia kościelnego; to czyni w filmach Scorsese, np. w Ciemnej stronie miasta, czy w swoim niedawnym arcydziele – Pierwszym reformowanym. Podobnie zresztą bawią te stare zarzuty wobec kariery filmowej samego reżysera: w końcu w momencie premiery Ostatniego kuszenia… Scorsese miał w swoim dorobku znakomite, mocno katolickie Ulice nędzy z Harveyem Keitlem w roli głównej.

Patrząc z naszej perspektywy na Ostatnie kuszenie…, będąc niejako pozbawionymi otoczki szumnej debaty wokół premiery (jeszcze większej niźli przy okazji Kleru Smarzowskiego) widzimy w tym obrazie nie atak na religię czy kanony wiary, ale najpiękniejsze przedstawienie religijności na ekranie. Chrystus uhumanizowany wydaje się nam bardziej bliski niż jakiekolwiek przedstawienie Mesjasza na dużym ekranie – bijąc na głowę Pasję Mela Gibsona, w której, mimo dokładnego przestrzegania Słowa Bożego, zabrakło miejsca na włożenie w tę historię serca. Scorsese, mimo że jego film momentami przypomina niskobudżetową produkcję, zawsze staje po stronie chrześcijaństwa w człowieku, nie w instytucji.

Zresztą nie sposób nazwać tego filmu antychrześcijańskim gdy weźmiemy pod uwagę ostatnią scenę, finałowy kadr, w którym to Jezus krzyczy “It is acomplished” w znaczeniu takim, że dokonało się Zbawienie świata, a on zdecydował się umrzeć za grzechy. Po raz pierwszy jego decyzja wydaje się nam tak znajoma. Bowiem podejmuje ją nie biblijna figura, a bliska nam ekranowa postać, której motywacje w pełni rozumiemy i podziwiamy. I to właśnie jest trop którym powinno podążać kino katolickie.


Zobacz też: “Boże Ciało”, czyli sztuka pisania scenariusza [RECENZJA]

Kończąc ten krótki felieton mający stać się niejako zachętą do powtórki Ostatniego kuszenia…, naszło mnie pewne skojarzenie łączące film Scorsese z Bożym ciałem Jana Komasy – de facto wszak obie te produkcje są o tym samym, opowiadają o równie ludzkiej stronie wiary, o osobie, która w momencie nauczania w pełni przyjęła myśli zapisane w Biblii i stała się czystą egzemplifikacją chrześcijaństwa. Mam nadzieję, że to podobnym tropem – polegającym na kreśleniu nie klerykalnych, ale chrześcijańskich historii – postanowią podążyć również i inni twórcy.

On the EdgeRecenzje

“Plagiatorzy” [RECENZJA]

Michał Piechowski
Plagiatorzy / The Plagiarists
Plagiatorzy / The Plagiarists

Około pięćdziesięcioletni, tajemniczy mężczyzna proponuje pomoc młodszej parze, której samochód zepsuł się pośrodku – bardzo mroźnego – niczego. Zdesperowani „rozbitkowie” korzystają z iście samarytańskiej oferty i udają się do domu swojego wybawcy, by tam poczekać na mechanika. W pierwszych minutach Plagiatorzy zapowiadają się niczym rasowy slasher, w którym złe zamiary gospodarza są równie oczywiste, co widmo nadchodzącej śmierci protagonistów. Ale na zapowiedziach się kończy. Surowa i dynamiczna praca kamery, urywane dialogi balansujące na granicy kłótni, podskórna atmosfera niepewności: pełna suspensu obietnica złożona przez te dysturbujące zabiegi zostaje spełniona, ale eskalacja emocji mało ma tu wspólnego z rozlewem krwi czy aktami przemocy. Reżyser Peter Parlow planuje w swoim filmie pokazać walkę, ale będzie to starcie myśli i idei – frapujące i nieprzewidywalne o tyle, że nic tu nie jest czarno-białe i każda strona ma choć odrobinę racji.


Przeczytaj również: “Lillian” [RECENZJA] @ 10. AFF

On, Tyler: ambitny i zafiksowany na punkcie sztuki kinowej operator, który obecnie przede wszystkim kręci reklamówki. Wewnętrznie sfrustrowany, deprecjonuje swoją pracę i odmawia nazywania się twórcą filmowym. Ona, Anna: początkująca pisarka, która niczego jeszcze nie wydała, bo od wielu lat tkwi nad swoją pierwszą powieścią-memuarem. Nie wierzy w swoje umiejętności i w swoją historię, odkładając w czasie ukończenie dziewiczego dzieła. Łączy ich bycie początkującymi artystami oraz to, że tkwią w stanie zawieszenia, nie wykorzystują pełni swoich umiejętności. Dzieli ich spojrzenie na świat, a konkretnie na to, jak ich sztuka z tym światem koresponduje.

Plagiatorzy / The Plagiarists
fot. Kadr z filmu “Plagiatorzy / The Plagiarists”

Kiedy zakochani trafiają na noc do domu uczynnego Clipa, ich ambicje i przekonania ulegają zredefinicji. Zafascynowana wyjątkową historią z dzieciństwa gospodarza Anna odzyskuje (albo zyskuje po raz pierwszy w życiu) wiarę w siłę oddziaływania napisanych przez siebie słów, a w Tylerze, za sprawą znalezionej w odmętach domu starej kamery, odradza się na nowo iskierka twórczego szału, potrzeby wyjścia poza rutynowo spełniające wymogi pracodawcy spoty reklamowe. Od tego momentu ważniejsze od fabuły stają się odczucia, emocje i rzucane przez bohaterów spostrzeżenia. Intrygujący, kameralny mumblecore przeradza się stopniowo w równie frapujący zbiór przemyśleń o naturze sztuki i różnicach pomiędzy konkretnymi jej dziedzinami (chodzi oczywiście przede wszystkim – na co wskazują profesje protagonistów – o literaturę i film) oraz w swoistą, autotematyczną terapię zagubionych artystów.


Przeczytaj również: “Opuść autobus przez wybitą szybę” [RECENZJA] @ 10. AFF

Powoli zaczyna klarować się sens ukryty w tytule filmu: czym jest plagiat w sztuce? Czy można go uniknąć? A może należy do niego dążyć? Czy niepowtarzalność i nowatorskość są ważniejsze od siły rażenia i przenikliwości danego tekstu kultury? I czym w ogóle są niepowtarzalność i nowatorskość? Bo przecież można wyjść z założenia, że wszystko jest plagiatem. Wszystko, co powiemy, co pomyślimy, co napiszemy, w jakiś sposób bazuje na już posiadanych przez nas doświadczeniach. Nawet moje słowa, zastosowany szkielet recenzji, użyte wyrażenia ukształtowane są przez pryzmat tego, co już w swoim życiu przeczytałem i napisałem, a mój odbiór filmu zależny jest od tego, co już w przeszłości widziałem i w jaki sposób na to reagowałem.

Pozornie z góry skazane na niepowodzenie próby odpowiedzenia na chociaż jedno z tych potencjalnych pytań wypełniają dzieło Petera Parlowa i przejmują kontrolę nad całością, jak gdyby szukając nadziei w myśli, że dzieło zawsze jest w pewien sposób inteligentniejsze od artysty. Rzucone w eter zagadnienia kiełkują zarówno w przestrzeni filmu, jak i w każdym z widzów z osobna. Plagiatorzy to przede wszystkim bodziec prowokujący do rozmyślań, dzięki czemu uzyskane wnioski są unikalne i nieskażone narzuconą przez twórców tezą.

Plagiatorzy / The Plagiarists
fot. Kadr z filmu “Plagiatorzy / The Plagiarists”

Ta polifoniczna natura rozważań odnajduje swoje źródło w różnych profesjach bohaterów – większa lub mniejsza sympatia do odpowiednio filmu i literatury wpływają na postrzeganie pewnych kwestii w zupełnie inny sposób. To, co dla Anny jest plagiatem i zamachem na jej emocje, w chłodniejszej perspektywie Tylera przedstawia się inaczej. Być może czasami warto spojrzeć na skutki pewnych decyzji z szerszej perspektywy; być może cel uświęca środki, a cytujący słynnego pisarza Clip planuje coś więcej niż tylko zebranie oklasków za cudzą pracę.


Przeczytaj również: “Najgorętszy sierpień” [RECENZJA] @ 10. AFF

W pewnym momencie padają następujące słowa: Films let you observe everything. Books? Books let you feel everything. W tym zdaniu zawiera się esencja całości. Te dwa media, te dwa pozornie dychotomiczne spojrzenia są różne, ale potrzeba ich połączenia, by w pełni odnaleźć się w otaczającym świecie. Trzeba coś poczuć, ale trzeba też potrafić umieścić to w chłodnym kontekście rzeczywistości. A na tę stronę Plagiatorów również nie można narzekać. W ruchliwych, wąskich kadrach, bynajmniej nie najwyższej jakości i w niekinowym formacie obrazu czuć nieustannie ducha twórczej niezależności i charakterystyczną dla nurtu found footage perspektywę, w której to, co uchwyci kamera, jest absolutnie najważniejsze i zdolne do przesłonięcia całej reszty. Gdy w kulminacyjnych minutach rozbudowany monolog zaczyna współgrać z pozornie niezwiązanym obrazem, w pełni widać ideę i zasadność tego filmu, który jest esejem, i tego eseju, który jest filmem.

Daleko Plagiatorom do polsatowych megahitów, box office’owych hegemonów czy nawet po prostu produkcji, które mają realną szansę na kinową dystrybucję. Daleko plagiatorom do kina prostego, liniowego i łatwego w odbiorze. Ale gdzie sięgać po takie ciekawostki, jeżeli nie na festiwalu filmowym i to w sekcji o nazwie On the Edge? Raz na jakiś czas – zamiast na oblegany hit, który za miesiąc będzie dostępny w każdym multipleksie – warto wybrać się na sam skraj filmowych doświadczeń; na krawędź, na której czekają Plagiatorzy.


 Film będzie można zobaczyć we Wrocławiu na 10 edycji festiwalu American Film Festival (5.11 – 11.11) w sekcji On the Edge, a konkretnie w sobotę 9 listopada o godz. 12:45 i w niedzielę 10 listopada o godz. 20:30 

Plagiatorzy plakat / The Plagiarists poster




Zobacz też nasze inne teksty z American Film Festival!
On the EdgeRecenzje

“Opuść autobus przez wybitą szybę” [RECENZJA]

Maciej Kędziora
Leave The Bus Through The Broken Window / Opuśc bus przez wybitą szybę
Leave The Bus Through The Broken Window / Opuśc bus przez wybitą szybę

Z początku wszystko przypomina film dokumentalny. Widzimy powolnie przesuwający się po tafli wody prom, wieżowce górujące na horyzoncie oraz nieznanych nam ludzi, próbujących przeżyć kolejny dzień w wielkim mieście. W tle głos mechanicznej narratorki, encyklopedycznie opisującej otaczające kamerę realia Hongkongu. Cięcie przenosi nas do nocnego życia “pachnącego portu”, gdzie w pewnym momencie mężczyzna, którego utożsamialiśmy z protagonistą, skacze z dachu. Wtedy pojmujemy, że nie będzie to zwykły, niezależny dokument. By ułatwić nam przyswojenie sobie wydarzeń na ekranie, opowiadający historię syntezator mowy proponuje, by cofnąć się do początku.


Przeczytaj również: “Lillian” [RECENZJA] @ 10. AFF

Przez kolejną godzinę będziemy obserwowali losy dzierżącego kamerę głównego bohatera – w tej roli sam reżyser Andrew Hevia – patrząc z jego perspektywy na otaczające go nowe realia. Stopniowo, poprzez kolejne podawane nam przez narratorkę informację, układamy sobie jego portret; dowiadujemy się, że jest trzydziestoletnim filmowcem, że przyjechał do Hongkongu nakręcić dokument o targach sztuki Art Basel, a także że nie potrafi odnaleźć swojego miejsca na ziemi. Więcej informacji nie będzie nam potrzebnych, reszta historii będzie refleksem naszej dezorientacji w realiach metropolii.

Leave The Bus Through The Broken Window / Opuść autobus przez wybitą szybę
fot. Kadr z filmu “Leave The Bus Through The Broken Window / Opuść autobus przez wybitą szybę”

By stworzyć poczucie immersji reżyser cały czas atakuje nas drugą osobą liczby pojedynczej. Narratorka zwraca się do głównego bohatera per “ty”, a jako że na czas seansu to my stajemy się protagonistą, mamy poczucie, że zwraca się niejako do nas. Jej komunikaty są często didaskaliami – “napisała Twoja ex”, “miałeś atak paniki”, “nie potrafisz się ustatkować”. Jeśli otworzymy się na narracyjną grę, zaczynamy coraz mocniej odczuwać emocję protagonisty, nakładając na siebie płaszcz złożony z jego doświadczeń.

Hevia co jakiś czas przypomina o swojej obecności, kierując kamerę na lustra. Chwilami przypuszczamy, że nawet tego pragnie, pragnie przypomnieć, że to historia o nim. Sam fakt, że musi o sobie przypominać jest znamienny dla całej produkcji, opowiadającej przecież o zepchnięciu go na wyrobniczy margines, gdzie zmuszony jest biegać wewnątrz hermetycznej bańki sztuki współczesnej i poszukiwać w niej materiałów na swój film.


Przeczytaj również: “Plagiatorzy” [RECENZJA] @ 10. AFF

Poszukiwania i przemierzanie wystaw oraz warsztatów niezależnych artystów to najciekawsze chwile “Opuść autobus…”. To wtedy znajdziemy clou filmu, gdzie, na przestrzeni paru metrów kwadratowych, stawać naprzeciw siebie będą ludzie, którzy nie wiedzą co chcą zrobić ze swoim życiem. Hevia rzadko dopuści ich do głosu – wychwycić będzie można jedynie pojedyncze kwestie, inne zagłusza albo syntezator mowy, albo muzyka. Jakby twórca, sprowadzając długie dialogi do streszczenia narratorki, sugerował, że wcale nie warto ich słuchać.

Leave The Bus Through The Broken Window / Opuść autobus przez wybitą szybę
fot. Kadr z filmu “Leave The Bus Through The Broken Window / Opuść autobus przez wybitą szybę”

Tylko raz reżyser zaczyna w swoim filmie faktycznie panikować. Dzieje się to w trakcie protestów, brutalnie tłumionych przez policję. Widzimy jego ucieczkę, patrząc oczami kiwającego nerwowo głową głównego bohatera próbującego umknąć obławie, oddalając się w jedną z wąskich uliczek. Chwilę wcześniej podobnie, choć bardziej spokojnie, błądził po korytarzach wielkiej, przytłaczającej galerii handlowej. Finał jego ucieczki okaże się znamienny i domykający jego historię w Hongkongu, ale lepiej by na tę chwilę pozostał on w sferze niedopowiedzeń.

“Opuść autobus…” to montażowy strumień świadomości reżysera, próbującego połączyć w spójną całość nagrane fragmenty azjatyckiej podróży. Czasem kadry będą uzupełnione introspektywną narracją, odkrywającą uczucia bohatera, czasem natomiast będą opierały się na prostych, wizualnych kontrastach. Hevia imponuje jednak samodyscypliną, ani razu nie wytracając tempa narracji, a także – mimo sporej dygresyjności całej produkcji – nie gubi tego, co w jego opowieści najważniejsze: portretu zgubionego w realiach współczesnego świata 30-latka.


Przeczytaj również: “Najgorętszy sierpień” [RECENZJA] @ 10. AFF

Koproducent oscarowego filmu Barry’ego Jenkinsa w swoim drugim, pełnometrażowym dokumencie zwraca kamerę na siebie i opowiada o swoich problemach, podkreślając wszechobecną alienację – czy to z powodu bariery językowej, czy też kulturowej. Ustami mechanicznej narrator porównuje swoją sytuację do kafkowskiej prozy, z tym że gdzie K. błądził po systemie “sprawiedliwości”, Hevia gubi się w realiach sztuki współczesnej, antagonizmów i komercjalizacji.

By ułatwić sobie życie na wszystko patrzy przez obiektyw kamery. To również jedyny filtr, który pozostawia nam. Ale jeśli mamy dość, zawsze możemy wykonać pewien bardzo radykalny krok – opuścić nasz wielki autobus przez wybitą szybę.



Film będzie można zobaczyć we Wrocławiu na 10 edycji festiwalu American Film Festival (5.11 – 11.11) w sekcji On the Edge, a konkretnie w sobotę 9 listopada o godz. 12:45 i w niedzielę 10 listopada o godz. 20:30

Leave The Bus Through The Broken Window poster / Opuśc autobus przez wybitą szybę plakat


Zobacz też nasze inne teksty z American Film Festival!

Ocena

8 / 10
On the EdgeRecenzje

“Najgorętszy sierpień” [RECENZJA]

Kamil Walczak
Najgorętszy sierpień / The Hottest August
Najgorętszy sierpień / The Hottest August

Jako cywilizacja stoimy w obliczu katastrofy. Z każdym rokiem, z każdym miesiącem dociera to do coraz większej rzeszy ludzi, a negowanie tych zmian staje się bardziej wyparciem ze świadomości tego stanu rzeczy niż jego zaprzeczeniem. Tym samym poddajemy naszą projekcję przyszłości rewaloryzacji, aktualizujemy nasze wyobrażenie o świecie i jego składowych. Amerykańska dokumentalistka Brett Story postanowiła wyjść do ludzi Nowego Jorku i zapytać ich, jak widzą swoją przyszłość w obliczu zmian klimatycznych, czego od tej przyszłości oczekują, ale też czym się zajmują, co robią. Nie ma tu schematów pytań czy odpowiedzi. To próba skupienia jak w soczewce panoramy ludzi otoczonych nimbem czegoś strasznego, wyniszczającego w sierpniowy miesiąc A.D. 2017. Taki jest Najgorętszy sierpień.

W skupieniu się na mieszkańcach NYC autorka nie chce popaść w hipstersko-miejską kliszę. Przedstawia The Capital of the World jako mikrokosmos świata, a nie tylko Stanów Zjednoczonych. To tutaj następuje akumulacja niewyobrażalnego bogactwa i przytłaczającej biedy. W jednym mieście upodobały sobie życie liczne zastępy imigrantów, jak i konserwatyści z krwi i kości. Hipsterzy i niezwykłe indywidua z szarymi ludźmi, każdy ze swoimi problemami ekonomicznymi i egzystencjalnymi. The Hottest August wyróżnia to, że zagląda do każdego zakątka miasta, unika stereotypizacji, a Story, choć jest spontaniczna, pozostaje wierna swoim założeniom. Jak nigdzie indziej zatem skaczemy od Bronxu czy Staten Island, przez Queens i Brooklyn, aż do Manhattanu. Na przedmieściach, w biurowcu, w barze, w grupie wsparcia, na plaży, nad wodą, w atmosferze lęku i duchoty – choć, jak przekonuje narratorka, to wcale nie był najgorętszy sierpień w historii. Pogoda funkcjonuje jako pretekst, żeby mówić w znacznie szerszych kontekstach.


Przeczytaj również: “Lillian” [RECENZJA] @ 10. AFF

Dokument tkany jest z dosyć wyrywkowych historii, ale nie jest jakoś wyjątkowo chaotyczny. Ogólną dezorganizację wyimkowych gadających głów i zadumy krajobrazem tonuje wspomniana lektorka – poważny, żeński głos z offu układający ciąg zdarzeń w pewne ramy. Problematyczne pozostaje to, czy rzeczywiście udaje się zbić dyskurs w jedną narrację. Podczas prawdziwej rozmowy z ludźmi akcja tworzy się ad hoc, podejmują oni różne tematy, poszerzając sam zakres opowieści. Często działa to na korzyść filmu, jakkolwiek nadmierne mnożenie bytów i zagęszczanie i tak mglistych dygresji obezwładnia z trzeźwej percepcji nawet najbardziej tolerancyjnego użytkownika (w tym mnie). Ale o tym zaraz.

Najgorętszy sierpień / The Hottest August
fot. Kadr z filmu “Najgorętszy sierpień / The Hottest August”

Tematycznie Najgorętszy sierpień wykracza poza opisówki festiwalowe. Story nie jest w stanie skupić spotkanych osób na obranej przez siebie agendzie, przy czym dokładnie o to jej chodziło. Katastrofa klimatyczna jest najbardziej czytelnym hasłem, które jednak fizycznie nie wizualizuje się przed ludźmi. Na niebie zbierają się od czasu do czasu ciemne chmury, nad okolicą wisi strach przed kolejnymi huraganami, a w powietrzu unosi się niespokojny ambient, muzyczny rzecz jasna. Tamtego roku, akurat w sierpniu, miało miejsce zaćmienie Księżyca, a skromna ekipa filmowa (złożona z czterech osób i paru wymiennych asystentów) skrzętnie wykorzystała tę okazję do sportretowania astronomicznych amatorów z teleskopami i gapiów, którzy przez prowizorycznie skonstruowane kartony i szkiełka obserwowali ten piękny fenomen. Podobnie jak w przypadku zaćmienia, na zmiany klimatyczne nie jesteśmy w stanie spojrzeć w bezpośredni sposób. Obraz rzeczywistości zostaje zakrzywiony przez nasze mankamenty, błędy, ograniczenia.


Przeczytaj również: “Plagiatorzy” [RECENZJA] @ 10. AFF

Nie każdy rozmówca jako priorytet uznawał ekologię i inne tak kosmologiczne problemy. Dla wielu zagrożeniem przyszłości jest niebezpieczeństwo materialne, kłopoty finansowe, stracone nadzieje na lepszą pracę i lepsze życie, czyli rozminięcie się z własnymi projekcjami. Wielu martwi się, czy będzie miało z czego żyć za parę lat, czy państwo zagwarantuje im stałość i stabilizację albo czy ci ludzie, którzy wprowadzili się tu niedawno nic im nie zrobią. Zapytani o istnienie rasizmu w dzisiejszej Ameryce mężczyźni nie mają żadnych wątpliwości – był, jest i będzie. Kapitalizm nie rozwiązał kwestii rozwarstwienia społecznego i prawdopodobnie tego nie zrobi. Jest parę osób, które myślą o tym, co będzie, w optymistycznych aspektach; są też ci, dla których martwienie się o przyszłość to nonsens, bo liczy się teraźniejszość i obecne problemy.

Niepokoje te gnieżdżą się w całym Nowym Jorku. To Stany Zjednoczone i świat doby Donalda Trumpa, ale nie ma co martyrologizować jego prezydentury, bo to w ogóle słabości współczesnego świata. Amerykańskie docsy bardzo często odkrywają, że za Stanami naszych marzeń kryje się tragedia podzielonego klasowo, rasowo i kulturowo narodu, który na firmamencie stawia wspólnotę i bogactwo. Opowieść ta zatem działa niczym synekdocha, ogarniając swoim zasięgiem zjawiska dużo szersze. Choćby dlatego dwa lata po faktycznym nakręceniu wszystkie te groźby i podskórności dalej w nas rezonują, nierzadko jeszcze wyraźniej niż wcześniej.

Najgorętszy sierpień / The Hottest August
fot. Kadr z filmu “Najgorętszy sierpień / The Hottest August”

Przeczytaj również: “Opuść autobus przez wybitą szybę” [RECENZJA] @ 10. AFF

Story nie serwuje jednak zupełnie uspołecznionej i rustykalnej panoramy, jej bohaterowie to zarówno prości ludzie zawarci w systemie, jak i pomysłodawcy czy aktywiści. Jeden z nich opowiada o robokomunizmie, gdzie – ku uciesze proletariatu – automatyzacja i robotyzacja nie będą zagrożeniem ale wybawieniem dla człowieka. Spotykamy też Afroamerykanina, opowiada on o afronaucie z przyszłości, który przybywa do teraźniejszości, żeby rozmawiać z ludźmi o współczesnych problemach i tłumaczyć im, jak mogliby je rozwiązać. Przez to spotkanie z surrealizmem, chwilowe odejście od realnego, będą oni w stanie dojrzeć rozwiązanie ich obecnej sytuacji. Pojawia się tu człowiek złączony z naturą, kochający przyrodę na świętofranciszkańską modłę; grupa skejtów, dla których jutro albo pojutrze nie robi większej różnicy, bo cały establishment jest popaprany.

Holistycznie jako przegląd ludzkich niepokojów The Hottest August sprawdza się rzetelnie, ale zbytni leseferyzm treści odwraca uwagę od konkretu i dekoncentruje samego oglądającego. Pomiędzy rozmowami o niczym, trywialnymi gadającymi głowami i tapetami nieba można zgubić szerszy zamysł autorki. A jest on o tyle szczytny, oddany i nieosądzający, że warto go dostrzec.

Nikt nie podstawia nam w filmie żadnych rozwiązań i jednocześnie nie pozostawia drogi ucieczki, bo zastanego świata nie da się opuścić. To impuls do zmiany albo całkowitego poddania się koniunkturze. Zreflektowania tego, co nazywamy świadomością i zastanowienia się, jak będzie wyglądała moja przyszłość: czy będę samowystarczalny, czy w pracy nie zastąpi mnie ktoś bardziej wydajny, czy na pewno chcę mieć dzieci, a jeśli tak, to jak będzie wyglądało ich życie? Czy to, co jest dla mnie tak pewne dzisiaj, będzie pewne za parędziesiąt lat? W końcu: czy powinniśmy być spokojni o futurę, której trwałość stoi pod znakiem zapytania, czy raczej wpaść w panikę już teraz, dziś, póki nie jest aż tak gorąco?


Film będzie można zobaczyć we Wrocławiu na 10 edycji festiwalu American Film Festival (5.11 – 11.11) w sekcji On the Edge, a konkretnie w sobotę 9 listopada o godz. 10:15 i w niedzielę 10 listopada o godz. 18:15

Najgorętszy sierpień plakat / The Hottest August Poster


Zobacz też nasze inne teksty z American Film Festival!

Ocena

6 / 10
Recenzje

“Balon”, czyli edukacja seksualna w tybetańskim wydaniu [RECENZJA]

Marcin Kempisty
balon Qi Qiu recenzja

Z dzieciakami to nigdy nie wiadomo. Znajdą sobie byle patyk, kapsel albo innego grata i od razu mają zabawę na wiele godzin. A przynajmniej tak się dzieje, gdy pod ręką nie ma ekranów, na których można popatrzeć na pędzące wyścigówki albo inne animowane stworki. Synowie pary głównych bohaterów nie mają dostępu do cudów współczesnej techniki, więc fascynują ich przedmioty użytku codziennego, rzeczy niby banalne, acz z jakichś powodów poruszające fantazję. 

To właśnie dlatego są tak bardzo zafascynowani śmiesznymi, przezroczystymi woreczkami, które znajdują pod poduszkami rodzicielskiego łoża. Można je nadmuchać, żeby wyglądały jak balony. Wprawdzie przybierają dziwny kształt, bardziej podłużny aniżeli okrągły, ale i tak sprawiają mnóstwo frajdy, gdy biega się z nimi po bezkresnych polach. Tylko rodzice oraz dziadek reagują na nie w jakiś przedziwny sposób, denerwując się i zawstydzając w tym samym czasie.


Zobacz też: Pożądanie kina, czyli o filmach Céline Sciammy [FELIETON]

Pema Tseden w swoim filmie Balon przedstawia tybetańską rzeczywistość w bardzo ciepły i humorystyczny sposób, mimo że w losach bohaterów nie brakuje także elementów tragicznych. Kreśli perypetie wielopokoleniowej rodziny, która próbuje, oczywiście bezskutecznie, łączyć elementy tradycji z nowoczesnością. Tworzą oni “klasyczny” model rodziny, z mężczyzną jako głową i osobą zajmującą się owcami, kobietą dbającą głównie o dom (choć także pomagającą w polu), dziećmi oraz dziadkiem jako przedstawicielem najstarszego pokolenia. Reżyser znakomicie przedstawia łączące ich więzy, na przykład podczas wspólnie spożywanych posiłków, gdy wymiana prawd życiowych miesza się z żartami i zwyczajną, ludzką serdecznością. 

balon recenzja filmu

Trudno jednak wieść w pełni sielankowe życie, gdy ojczyzna została podbita przez chińskiego okupanta. Wprawdzie Tseden nie dotyka wprost tego trudnego tematu, ale skupia się na jednym z problemów z tym związanych – polityką jednego dziecka. Para bohaterów regularnie uprawia seks, kobieta nie może wyjść z podziwu, skąd taka jurność u partnera (zrzuca to na karb baraniny, którą często podaje na obiad), ale w pewnym momencie zabraknie zabezpieczenia, co zaowocuje zajściem w ciążę. Stan “błogosławiony” to ostatnie określenie, jakie przyjdzie protagonistce na myśl, skoro stanie przed dylematem: usuwać czy zostawiać? Jeżeli dziecko pojawi się na świecie, to przyjdzie im zapłacić za to ogromną karę. Jednocześnie prawie w tym samym momencie umiera najstarszy członek rodziny, co wywołuje przypuszczenia, że jego dusza może przejść reinkarnację i wcielić się w ciało poczętego potomka. A że syn zmarłego jest osobą raczej religijną (a na pewno przesądną), to nie może dopuścić do tego, by dusza jego ojca gdzieś się zapodziała.

Tybetański reżyser z niezwykłą precyzją przedstawia tragedię małżeństwa rozegraną na płaszczyźnie polityczno-emocjonalnej. Nikogo nie ocenia, nie stawia jednoznacznych tez, jedynie ujawnia, do jakich potężnych zgrzytów dochodzi na styku państwowych obostrzeń a ludzkiej spontaniczności. Nie dość, że samo mówienie o cielesnych potrzebach sprawia problemy (komiczna wizyta bohaterki u ginekolożki), to jeszcze ta sfera zostaje stabuizowana przy pomocy urzędniczego dekretu, co wprowadza dodatkowe zamieszanie. 

balon recenzja filmu

Balon ujmuje prostotą, z jaką twórca podchodzi do swoich bohaterów. Czule przygląda się ich dylematom, widząc w nich po prostu ludzi, z całym dobrodziejstwem inwentarza. Nie przekreśla szybkim gestem potężnej tradycji, która przecież uformowała naród tybetański, choć jednocześnie zauważa, jak bardzo intelektualne utkwienie w przeszłości ciąży na życiu teraźniejszym. Jest to szczególnie widoczne dzięki dzieciom bawiącym się wspomnianymi na początku prezerwatywami, na które sąsiedzi bohaterów reagują wręcz alergicznie. Dochodzi nawet do bójki, bo do czego to doszło, by dzieci trzymały w rękach takie bezeceństwa. A tymczasem chiński urzędnik, niewidoczny, ukryty za aparatem przemocy, tylko czeka: albo kobiety będą dokonywały masowych aborcji, albo będzie trzeba pozbierać od łamiących prawo dużo pieniędzy.


Zobacz też: “Atlantyda” – Wojna nie ma w sobie nic z człowieka [RECENZJA]

Tseden jest blisko ludzkich dramatów, ale też często zawiesza oko na otaczających ich krajobrazach, które naprawdę zapierają dech w piersiach. Cały film został nakręcony w niezwykły sposób. Prowadzona z ręki kamera jest czuła na każdą oznakę piękna, jakie ma do zaoferowania przyroda. Z tego też względu Balon ogląda się z niekłamaną przyjemnością, a przede wszystkim poczuciem, że ujrzało się skrawek niezwykle interesującego świata.


Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.