Publicystyka

Pożądanie kina, czyli o filmach Céline Sciammy [FELIETON]

Maciej Kędziora

W jednej z piękniejszych scen Portretu kobiety w ogniu Noemie Merlant i Adele Haenel leżą obok siebie w łóżku, napawając się swoja obecnością na chwilę przed rozstaniem. Obydwie wspólnie przeszły własną inicjację seksualną – nie w rozumieniu biologicznego “pierwszego razu”, a pierwszej okazji uprawiania miłości. O takich chwilach z inną postacią grana przez Haenel – Floriane – marzyła główna bohaterka Lilii Wodnych. Takie chwile na co dzień mogły przeżywać bohaterki krótkometrażowej Pauline, nagranej w ramach serii pro-tolerancyjnych miniatur. Najnowszy film Céline Sciammy jawi się jako zwieńczenie pewnej drogi, jako przejście z opowieści o pożądaniu w sferę opowieści o miłości.


Przeczytaj również: Recenzję filmu “Portret kobiety w ogniu”

I – Pożądanie

Każdy film Sciammy – w mniejszym lub większym stopniu – to opowieść o pożądaniu. Marie będzie pożądała Floriane, Anne będzie pragnęła akceptacji, Laure choć przez chwilę będzie chciała stać się młodym chłopcem i móc żyć na ich zasadach. Podobnie reszta bohaterek, od Marieme do Heliose. Każdą z nich będzie napędzała potrzeba czegoś nowego w swoim życiu – od miłości, przez seks, aż do nowego rozdania w sferze społeczno-ekonomicznej. Zresztą nie powinno to dziwić – sama reżyserka zwykła podkreślać, że kręci filmy, bo “pożąda kina”.

Lilie wodne
fot. Kadr z filmu “Lilie wodne”

Najpiękniejszą z dotychczasowych apoteoz pożądania były zdecydowanie Lilie wodne, film do czasu Portretu kobiety w ogniu najbardziej udany. Opowieść o trzech dziewczynach u skraju adolescencji, stających przed kluczowymi decyzjami życiowymi. Muszących odpowiedzieć sobie na najtrudniejsze pytania: “Kim jestem?” i “Czy jestem gotowa kochać?”. Sciamma, w przeciwieństwie do wywierającego presje społeczeństwa, pozwala na to drugie odpowiedzieć “Nie, nie jestem”. Zostawia otwartą furtkę ucieczki, dania sobie czasu na rozpoczęcie życia seksualnego.

Pod koniec zdecyduje się na nią jedynie Marie, porzucona, ze złamanym sercem. Z drugiej strony zarówno Floriane i Anne nie będą miały powodów do radości – jedna została do utraty dziewictwa zmuszona pod wpływem presji ze strony partnera i jego środowiska, druga liczyła, że seks pomoże jej zostać zaakceptowaną – gdy jednak po raz wtóry zostanie brutalnie wykorzystana, uświadamia sobie, że nie – jej ciało nie może być kartą przetargową i mimo oddania całej siebie, nie czuje się ze sobą ani trochę lepiej.


Przeczytaj również: GIRL POWER na ekranach polskich kin w 2019 roku [ZESTAWIENIE]

Mimo niewątpliwej fascynacji pożądaniem, Sciamma rzadko kiedy pozwala cieszyć się swoim postaciom osiągnięciem własnego celu. Ten moment zazwyczaj przychodzi gdzieś w połowie filmu – wtedy Marieme choć przez chwilę może radować się swoim nowym życiem na granicy litery prawa, Marie spędza popołudnia na łóżku Floriane, a Laure jest Mikaëlem. Chwile potem przeznaczenie, los, czy też bolesna, życiowa weryfikacja wywraca mikrokosmos bohaterów do góry nogami, a my pozostajemy z rajem utraconym.

II – Pocałunki w samotności

Portret kobiety w ogniu
fot. Kadr z filmu “Portret kobiety w ogniu”

Innym tropem łączącym filmy Sciammy jest sposób kręcenia scen erotycznych i innych miłosnych uniesień. Większość pocałunków dzieje się jakby w ukryciu – Marie całuje Floriane w toalecie na imprezie, Marieme zbliża się do swojego partnera pierwszy raz w anturażu zgaszonych świateł. Nawet Heliose i Marianne czekają z miłosnym uniesieniem aż Sophie nie będzie patrzeć.

To pozbawienie świadków pozwala wybrzmieć emocjom obu partnerów – czasem speszonych, czasem zlęknionych, czasem pragnących siebie nawzajem i pożerających swoje ciała wzrokiem. W ciemności bowiem pozwalamy ujawnić się swoim najbardziej skrytym instynktom – znamienne, że Heliose na pamiątkę nie chcę szkicu Marianne w sukni, a jej nagi portret gdy leży tuż obok niej. Gdy, pozbawiona ubrań, może być dla swojej kochanki w pełni sobą, bez ubrań, konstruktów społecznych i narzuconych zasad.

III – Muzyka popularna

Sciamma jest również mistrzynią wplatania w swoje opowieści muzyki popularnej, w każdym możliwym wydaniu. W Liliach wodnych towarzyszy ona finalnej imprezie, sugerując kolej losu każdej z bohaterek, będąc katalizatorem wszelkich emocji. Takie samo działanie ma powtarzające się “Lato” Vivaldiego z Portretu kobiety w ogniu, raz pozwalające rozpalić iskrę miłości między dwoma bohaterkami, innym razem stając się reminiscencją piękna minionego uczucia.

Girlhood
fot. Kadr z filmu “Girlhood”

Zatrzymam się jednak przy Girlhood i wybitnej scenie z “Diamonds” Rihanny. Trzyminutowa sekwencja, stająca się głosem niesłyszalnego pokolenia, skazanego z góry na porażkę społeczną. Gdy czwórka dziewczyn wykrzykuje słowa międzynarodowego hitu tańcząc w skradzionych ze sklepu ubraniach, z ekranu bije szczerość. I choć mamy świadomość, że główne bohaterki nie są nieskazitelne, to wówczas zaczynamy im kibicować, sami przypominając sobie każdą potańcówkę, podczas której skakaliśmy lekko wstawieni do zapętlonego w radiu hitu.

IV – Queer

Celine Sciamma w wywiadzie ze mną podkreśliła, że w okresie dojrzewania najbardziej brakowało jej dzieł kultury poświęconych tematyce LGBTQ+. Opowieści, które pomogłyby poradzić sobie z własną tożsamością, historii o akceptacji własnego “ja”, o lesbisjkiej miłości, która nie byłaby potępiona i nie kończyłaby się tragicznie.


Przeczytaj również: Wywiad z Céline Sciammą i Adele Haenel

Wydaje się więc, że próbuje zmienić ten stan rzeczy w swoim kinie. Najwięcej autobiograficznych wątków widać w postaci Marie, której brakuje oparcia w otaczającym ją społeczeństwie. Zarówno jej najbliższa przyjaciółka Anne, jaki i jej ukochana – Floriane – cały czas ignorują jej potrzeby opowiadając o chłopcach. Wreszcie, w jednej z finalnych scen Marie płomiennie całuje postać graną przez Haenel, przełamując swoje ograniczenia – w odpowiedzi słyszy jedynie prośbę – “Jeśli (on) okaże się dupkiem, przyjdziesz mi z pomocą?”.

Pauline
fot. Kadr z filmu “Pauline”

Na całkowicie innym biegunie leży Pauline, piękna miniatura składająca się z monologu głównej bohaterki opowiadającej o swoim życiu, również tym seksualnym. O trudnym poszukiwaniu akceptacji, złamanych sercach. I gdy wszystko zdaje się prowadzić do miejsca, w którym pożegnaliśmy Marie, Pauline wypowiada słowa: “Teraz, gdy jesteś” a do jej ciała przytula się Adele Haenel. Ona znalazła już swoją miłość, a Sciamma pokazuje – mimo naszych trudnych losów, potrafimy stworzyć stabilny związek.


Każdy z tropów obecnych w dotychczasowym kinie Céline Sciammy składa się na piękne opowieści o wolności i zakochaniu. Płomiennym uczuciu, które musi przeminąć. Chwilowej euforii, którą reżyserka jest zmuszona pozbawić bohaterów.

W Portrecie kobiety w ogniu Marianne twierdzi, że kobieta jest wolna gdy jest samotna. Może dlatego właśnie Sciamma oddziela od siebie kochanki i nie pozwala im być ze sobą. Wręczając im tym samym największy skarb – pozwalając pozostać wolnymi.


Krótkometrażowy film Pauline znajdziecie z angielskimi napisami na YouTube!
Recenzje

“Nie ma nas w domu” (“Sorry We Missed You”) – Klasa robotnicza albo przypał [RECENZJA]

Wiktor Małolepszy

Filmów, które biorą pod lupę ludzką niedolę jako pochodną starcia z bezdusznym systemem w ostatnich miesiącach przybyło jak grzybów po deszczu. W takim Jokerze, prawdopodobnie najdziwniejszym blockbusterze tej dekady, tytułowy bohater swoją frustrację ciągłymi niepowodzeniami przekuwał w niszczycielską, anarchistyczną siłę. Kimowie z Parasite natomiast, miast protestować przeciwko usystematyzowanej niesprawiedliwości, założyła maski i przyjęła akceptowalne przez elity role. Ricky, ojciec i głowa rodziny Turnerów, ani nie ma sprytu Koreańczyków, ani nie jest tak zdesperowany jak Arthur Fleck. Choć w życiu nie ma lekko, spuszcza wzrok i prze pod niesprzyjający mu prąd. Żyje w tym systemie już tyle lat, że nauczył się przyjmować coraz to kolejne ciosy bez zachwiania.


Zobacz też: “Nasi chłopcy” – Tak uczciwego politycznie serialu chyba jeszcze nie było [RECENZJA]

Ciosy, które z siłą Mariusza Pudzianowskiego i pewnością Floyda Mayweathera rozdają Ken Loach na spółę z Paulem Lavertym. To doświadczeni zawodnicy. Zjedli zęby na portretowaniu losów klasy robotniczej, za co pierwszy z nich trzy lata wcześniej otrzymał Złotą Palmę w Cannes (za Ja, Daniel Blake). Nie ma nas w domu (Sorry We Missed You) to kolejna w ich portfolio dydaktyczna historia o cierpieniu i niesprawiedliwości dotykającej ciężko pracujących mężczyzn i kobiety. Tym razem ich ofiarą staje się rodzina Turnerów. Ricky dopiero co zaczął pracować jako samozatrudniony kurier na franczyzie. Sprzedał auto, aby wziąć na raty samochód dostawczy i jeździ po kilkanaście godzin od poniedziałku do soboty, ścigany przez terminy oraz szefa, którego nie obchodzi nic poza wynikami finansowymi magazynu. Jego żona również haruje jak wół, przechodząc z punktu do punktu jak w grze komputerowej, żeby dotrzeć do swoich podopiecznych. Praca opiekunki, choć frustrująca i wykańczająca nerwowo, pozwala jej czasami na chwile refleksji podczas rozmów ze starszymi paniami. W tych scenach widać wielką tęsknotę Abbie – za mężem, synem i córką, z którymi cały czas się mija.

Tryb życia w rodzinie Turnerów znajduje niestety odbicie w ich dzieciach. Jedenastoletnia Lisa Jane jakoś znosi absencje rodziców, ale buntowniczy nastolatek Seb wyraźnie potrzebuje kogoś, kto pomoże mu znaleźć życiową drogę. Nie pojawia się w szkole, całe dnie i noce spędza, włócząc się po szarym Newcastle, sprejując z ziomkami i ziomalkami graffiti na okolicznych murach lub billboardach. Ricky nie jest jednak w stanie synowi pomóc. Wykończony ciągłą pracą w nieludzkich warunkach i sfrustrowany jego nieposłuszeństwem, wdaje się w coraz ostrzejsze spory ze swoją najstarszą latoroślą. Wraz z eskalacją konfliktów w domu, wzrasta ilość nieszczęśliwych wypadków w karierze zawodowej, co stopniowo prowadzi do katastrofy i rozłamu w familii.


Zobacz też: Serial w bardzo angielskim stylu [FELIETON]

Myli się jednak ten, który twierdzi, że rodzina znajdzie jakieś wyjście z tej sytuacji. Jak na niezwykle doświadczonego reżysera przystało, Loach w ciągu kilku minut związuje widza ze swoimi bohaterami. Początkowo wszystko nie wygląda tak źle, praca kuriera, jakkolwiek ciężka, dostarcza paru momentów wytchnienia – w postaci slapstickowej interakcji z funkcjonariuszką policji czy komicznej potyczki między kibicami dwóch klubów piłkarskich. Kiedy jednak Paul Laverty dokręca śrubę, kończy się nadzieja – a zaczyna powolny upadek. Szkoła decyduje się wyciągnąć konsekwencje wobec zachowania Seba; Ricky bierze trasę, która go przerasta; podopieczni Abbie nagle dzwonią do niej w sobotnie wieczory; Lisa Jane wpada w traumę związaną z niekończącymi się kłótniami między członkami jej komórki społecznej. Lecz fatum także wtedy im nie odpuszcza, czego efektem jest trzeci akt – tak tragiczny, że aż poddający w wątpliwość szlachetne motywacje reżysera.

Loach, niestety, pozbawiony jest subtelności w przedstawianiu poczynań swoich postaci. Już od początku filmu torpeduje widza ekspozycją, tak uporczywie nadając Turnerom everymanowy status, że momentami równie dobrze mógłby pozwolić sobie na złamanie czwartej ściany. Skazuje ich na niemalże niewolniczą pracę, magicznie zwiększa ciążące nad ich głowami długi i dostarcza zmartwień niemalże irracjonalnymi wybrykami syna. W otwierającej scenie, gdy Ricky zostaje zapytany, czy był kiedykolwiek na zasiłku, ten z oburzeniem oświadcza, że ma swoją godność. Późniejszy przebieg akcji może jednak prowokować pytanie, dlaczego reżyser zamiast tę godność emancypować, stara się go niej pozbawić.

Szkoda, bo w rzadkich momentach spokoju Turnerowie są naprawdę sympatycznymi ludźmi. Duża w tym zasługa świetnych kreacji aktorskich, za które, jak to często u Loacha, odpowiadają powszechnie nieznani artyści. Gratulacje przede wszystkim należą się Debbie Honeywood, czyli sercu nie tylko rodziny, ale i całego filmu. Wraz z Krisem Hitchenem tworzą bardzo wiarygodny duet, silne małżeństwo, na którego gładkiej powierzchni zaczynają pojawiać się pęknięcia. Na szczególną uwagę zasługują również twórcy scenografii – Fergus Clegg oraz Julie Ann Horan. To właśnie w stworzonych przez nich ciasnych pokojach rozgrywa się lwia część dramatu, a efekt ich pracy nadaje Nie ma nas w domu wiarygodności oraz uniwersalności.


Zobacz też: Jesteś tylko zabawką… [FELIETON]

Film Loacha angażuje i wyciska łzy z oczu. Po długiej obserwacji walki Turnerów o utrzymanie się na powierzchni w widzu wzrasta bezsilność i gniew. Nie są one jednak efektami złości na bezduszny, wyzyskujący pracownika system, lecz frustracji kolejnymi decyzjami scenarzysty i reżysera. Brakuje im bowiem umiaru, czego jedynym efektem jest zbliżenie Nie ma nas w domu do Księgi Hioba lub Naszej szkapy. Rok wcześniej Koreeda pokazywał, jak można poetycko i dobitnie skrytykować społeczne niesprawiedliwości. Chociaż brytyjska produkcja utkana jest z podobnych nici, to jej twórcy przedobrzyli, czego efektem jest film zbyt głośny, żeby przekazywane przez niego lekcje odpowiednio wybrzmiały.

Ocena

4 / 10
Recenzje

“Atlantyda” – Wojna nie ma w sobie nic z człowieka [RECENZJA]

Marcin Kempisty

Zmasakrowane zwłoki, rozszarpane sumienia. Wojna nie ma w sobie nic z człowieka, a kto sądzi, że kiedykolwiek może się skończyć, ten jest w błędzie. Albo jeszcze jej nie odczuł na własnej skórze, nie wchłonął jej zapachu, nie zasmakował zwierzęcego lęku przed śmiercią oraz poczucia pustki, gdy żołnierze znikają na horyzoncie, a życie i tak pozostaje wydrążone z jakichkolwiek wartości. Na szczęście, wie o tym dobrze Valentyn Vasyanovych, który w swojej Atlantydzie przedstawia postapokaliptyczną wizję terenów zamieszkałych przez ludzi pozbawionych wiary w lepszą przyszłość, mimo że przecież spełniło się jedno z ich największych marzeń – wróg zostawił ich ziemie.


Zobacz również: „Zombieland: Kulki w łeb” – Sequel lepszy niż się spodziewaliśmy

Ukraiński reżyser sytuuje akcję na wschodzie Ukrainy w roku 2025. Wybiega kilka lat do przodu, by przedstawić skutki działań wojennych prowadzonych obecnie przez wojska rosyjskie. Wprawdzie w jego filmie konflikt już się zakończył, lecz osobiste bitwy nadal trwają w sercach bohaterów. Niezdolni do wyjścia z traum, pozbawieni umiejętności bliskiego kontaktu z drugim człowiekiem, ex-żołnierze uczą się żyć od nowa w warunkach tylko pozornie przypominających normalne. Ciężko pracują w fabryce, a w wolnych chwilach urządzają sobie prowizoryczną strzelnicę, gdzie mogą utrzymać bojowe umiejętności na wysokim poziomie, a przy okazji powspominać stare czasy. To nie jest bowiem tak, że mężczyźni aż tak bardzo chcą uciec od przeszłości. Może nie przepadają za wojną, ale przynajmniej ten czas charakteryzuje się jasnymi zasadami: zabijaj, by przeżyć, żyj, by ratować kraj. A co ze sobą zrobić, gdy wywalczy się wolność? Tego nie wie nikt.

Estetyka produkcji Vasyanovycha szalenie radykalnie zespaja się z treścią filmowego spektaklu. Skoro bohaterowie są pozbawieni sił witalnych, a otaczająca ich rzeczywistość składa się z industrialnej pustyni, piaskowych, bezkresnych pól i szarego, odbierającego nadzieję nieba, to kamera również dostraja się do tych widoków. Ukrainiec garściami czerpie ze stylistyki slow cinema. Lubi postawić kamerę w jednym miejscu, by nieruchomo przyglądała się ruchomym obrazom. Wygląda to tak, jak gdyby krajobrazy z dzieł malarskich zostały przerzucone na taśmę filmową, a następnie “ożywione” przez poruszające się po nich postacie. 

Efekt jest porażający: Ukraina w obiektywie Vasyanovycha jest ziemią jałową, glebą niezdolną do odrodzenia się i obrodzenia owocami, które mogłyby pożywić jej mieszkańców. Pod warstewką piasku nadal odnajdują się trupy poległych bojowników z obu stron barykady, których sekcjom bardzo skrupulatnie przygląda się reżyser. Dwukrotnie daje kilka minut czasu ekranowego patologowi, by ten monotonnym, rzeczowym, pozbawionym emocji głosem przedstawił wszystkie uszkodzenia, jakich doznały ciała w trakcie ich aktywności. Skoro nie ma szans na życie, to trzeba chociaż zająć się martwymi.


Zobacz również: Bezspoilerowe wprowadzenie do serialu HBO “Watchmen”

Mimo że niewiele osób ma w tym momencie nadzieję na rychłe zakończenie działań zbrojnych w okolicach Donbasu, to dodatkowo Ukraińcowi udaje się swoim filmem pozbawić wiary garstki optymistów. Teraz to już nie ma, przynajmniej w wymiarze emocjonalnym, znaczenia, kiedy Rosjanie wycofają się z tamtych rejonów. Wojna już wgryzła się w sumienia, pożarła dusze i wypluła resztki. Kto przeżył, ten musi cierpieć przez wiele lat, zmagając się z wiecznie powracającymi demonami. 

Atlantyda jest fenomenalnie zrealizowanym filmem o pesymistycznym wydźwięku. Jeżeli poszukiwać w niej choćby iskierki wiary w zmiany, to tylko w klamrze spinającej całe dzieło. Na początku i na końcu filmu Vasyanovych sięga po kamerę termowizyjną i przez jej pryzmat rejestruje rzeczywistość. Wprawdzie pierwsza scena przedstawia zakopywanie ciała, ale ostatnia prezentuje dwa splecione ciała wymieniające się czułością oraz ciepłem. Może to nie jest miłość, może te czasy są dotknięte czymś gorszym niż tylko zarazą, ale bohaterowie i tak walczą o namiastkę dawnego życia. Dajmy im na to szansę, nie przypominajmy, że za drzwiami pomieszczenia nadal króluje zimno.

Recenzje

„Zombieland: Kulki w łeb” – Sequel lepszy niż się spodziewaliśmy [RECENZJA]

Albert Nowicki

Powroty z sequelami po wielu latach od premiery części pierwszej to w pewien sposób loteria. Czasem okazują się strzałem w dziesiątkę (niech za przykład posłuży świetny retro-horror sprzed roku, Nieznajomi: Ofiarowanie), kiedy indziej twórcy przekonują się, że nikt na nie nie czekał (Straż wiejska 2). Kontynuacja Zombieland była bodaj najbardziej wyczekiwanym filmem od czasu ostatniego Mad Maksa. Przypomnijmy: poprzednia odsłona ukazała się dokładnie dziesięć lat temu i została świetnie przyjęta tak przez krytyków, jak i widzów. Powstanie sequela wydawało się sprawą oczywistą, a jednak projekt przeszedł przez długotrwały development hell. W tym roku drugi Zombieland udało się sfinalizować. Na przekór oczekiwaniom, film ma w sobie moc i nie sprawia wrażenia wymęczonego. Przeciwnie – wygląda na to, że na planie zdjęciowym wszyscy bawili się doskonale.


Przeczytaj również: GIRL POWER na ekranach polskich kin w 2019 roku [ZESTAWIENIE]

Minęła dekada od wydarzeń przedstawionych w pierwszym filmie. Miłośnik broni palnej Tallahassee wciąż trzyma się swej sprawdzonej bandy: przemierza Amerykę wraz z Columbusem, Wichitą i Little Rock, strzelając między oczy każdemu napotkanemu na drodze zombiakowi. Wędrówki po postapokaliptycznym świecie do łatwych nie należą. Bohaterowie nie utrzymują kontaktu z innymi ocalałymi, zamiast ryzykować, przebywają tylko między sobą. Buntuje się przeciw narzuconemu rygorowi Little Rock, która chce poznać świat, a przy okazji wpaść w oko jakiemuś chłopakowi – takiemu z pulsem. Tymczasem Wichita wpada w panikę, gdy Columbus prosi ją o rękę. Zostawia po sobie kartkę z przeprosinami i decyduje dołączyć do młodszej siostry.

Zombieland
fot. Kadr z filmu “Zombieland: Kulki w łeb”

Bohaterowie robią to, czego w horrorach popełniać nie warto: rozdzielają się na mniejsze grupy. Nie spotyka ich jednak nic strasznego; przeciwnie, poznają w ten sposób innych szczęśliwców, którzy wiedzą, jak rozprawić się z żywym trupem. Najbarwniejsza z nowych postaci to bez wątpienia Madison, grana przez Zoey Deutch. To dziewczyna niezbyt rezolutna, każde słowo zaciągająca z manierą godną stereotypowej valley girl – zupełne przeciwieństwo sarkastycznej Wichity (Emma Stone). Deutch wybornie odnajduje się w nowej dla siebie roli (w niedawnych Wyborach Paytona Hobarta grała postać zupełnie kontrastową), kradnie każdą scenę ze swoim udziałem.

Innym bohaterom drugoplanowym poświęcono mniej uwagi, zmarnowano choćby talenty Rosario Dawson. Kiepski okazuje się pomysł z sobowtórami Tallahasseego i Columbusa. Luke Wilson i Thomas Middleditch z Doliny Krzemowej nie są nawet w połowie tak charyzmatyczni, jak duet Woody Harrelson–Jesse Eisenberg; każda minuta ekranowa z ich udziałem jest czasem straconym. Zamiast wprowadzać nudnych epizodystów, twórcy mogli skupić się na wątku Little Rock: Abigail Breslin widzimy w filmie zbyt rzadko.


Przeczytaj również: “Król” Timothée Chalamet, francuski książę Robert Pattinson i Netflix [RECENZJA]

Zombieland: Kulki w łeb to film bardzo podobny do swego poprzednika, utrzymany w identycznym, odrobinę autoreferencyjnym tonie. Kiedy Columbus czyta komiks z serii Walking Dead, z jego ust pada ironiczny komentarz: „naprawdę straszne, ale zero w tym realizmu”. Film potrafi wywołać salwy śmiechu, zazwyczaj, kiedy Madison zamęcza bohaterów swoją „blondyńską” paplaniną. Zadaje pytania w stylu: „dlaczego Sala Owalna nazywa się właśnie tak?”. Wspomina swój pomysł na biznes, którego przez apokalipsę nigdy nie mogła zrealizować, i na jaw wychodzi, że była o krok od wynalezienia Ubera. Żyjący pod kamieniem Tallahassee kpi z dziewczyny, tłumacząc, że nikt nie wsiadłby do auta obcej osoby, bo za dużo chodzi po świecie świrów, a Madison odpowiada: „gdyby mój kierowca okazał się zabójcą, dostałby ode mnie zero gwiazdek!”

Zombieland
fot. Kadr z filmu “Zombieland: Kulki w łeb”

Nie zabrakło w sequelu Zombieland miejsca dla nerdowskich niuansów. Żywym trupom nadali bohaterowie nazwy własne, przyporządkowując je do konkretnych „gatunków”. Tak oto mądry zombie to „Hawking”, głupi – „Homer”, a ten niezniszczalny – „T-800”. Superkrwawe są sceny unicestwiania nieumarłych przy użyciu najdziwniejszych narzędzi (na przykład sianokosu), choć moment, gdy stereotypowy Włoch „przewraca” na hordę zombie pizowską krzywą wieżę, jest już idiotyczny.

Dostało się też pacyfistom. Grany przez Harrelsona Tallahassee nie może pogodzić się z myślą, że Little Rock – praktycznie jego „córka” – dołącza do paczki cytujących Gandhiego, niejedzących mięsa oferm, a czarę goryczy przelewa ich stosunek do broni. Młodzi ludzie brzydzą się przemocą i przetapiają karabiny na wisiorki w kształcie symbolu pokoju. Są absolutnymi karykaturami – przy ognisku śpiewają nawet „Kumbaya”. Ujawnia się tu jednak skrajny konserwatyzm Tallahasseego, który nie potrafi tolerować osób o odmiennych poglądach, i ma ochotę je wszystkie wybić. Trochę to zabawne, trochę niepokojące, choć warto zaznaczyć, że w finale to miłośnicy strzelanek ratują całą grupę. „Thank God for the rednecks!”


Przeczytaj również: Bezspoilerowe wprowadzenie do serialu HBO “Watchmen”

Nie mógłbym napisać, że Kulki w łeb ogląda się lepiej od pierwszego Zombieland, ale kontynuacja udała się bardziej, niż większość z nas obstawiała. Trupy atakują bohaterów częściej, karabiny mają silniejszy wystrzał, a Harrelson i ekipa przytaczają więcej one-linerów. Film jest pełen wysokooktanowej akcji, już podczas napisów początkowych pozwala delektować się krwawą masakrą w rytm „Master of Puppets” Metalliki. Wszyscy aktorzy dają popis swoich talentów komediowych i tworzą kapitalne role, a przecież po dziesięciu latach wcale nie musieli grać w filmie z gatunku „łubu-du” – mają szereg nagród za pasem i przebierają w ofertach pracy z najlepszymi reżyserami. Powstał sequel, który nie próbuje zaoferować widzom żadnego novum, i dużo na tym zyskuje: jest po prostu świetnym filmem popcornowym. Myślę, że 2010, 2011 roku udałby się jeszcze bardziej.


Ocena: 6,5/10
Publicystyka

Ostatni dialog filmowy, czyli “(Nie)znajomi”, albo kłótnia o polskie komedie ze smartfonami w tle

Maciej Kędziora

Maciej Kędziora: Przeglądając obecny repertuar kina, można ulec wrażeniu, że opowieść o klasach społecznych to pewna kinowa nowomoda – i tak Bong przynosi nam alegoryczny Parasite, a Todd Philips jawną rewolucję w postaci Jokera. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że trzecim filmem, równie często wyświetlanym na ekranach kin, który spokojnie można zaliczyć do opowieści o klasach – tu szeroko pojętej klasie średniej – są (Nie)znajomi, kolejna wersja znanej na całym świecie franczyzy Paolo Genovese. Produkcja, która jednak, w przeciwieństwie do innych remake’ów na czele z koszmarem znad Sekwany, nie boi się oryginału traktować nożyczkami i odznaczać na oryginalnym scenariuszu własnego znaku. Jako że moją miłość do tego filmu próbowałem oddać w recenzji, krótkimi, żołnierskimi słowami potwierdzam: “(Nie)znajomi to powiew świeżości na naszym rynku komediowym”. A jakie są twoje poseansowe impresje, Marcinie? 

Marcin Kempisty: Nie znam oryginału, więc polskiej wersji (Nie)znajomych nie porównuję do filmu Genovese. Patrzę na dzieło Tadeusza Śliwy jak na osobny projekt i jestem odrobinę zniesmaczony. Masz rację, polska produkcja rzeczywiście jest kolejną wariacją na temat chłostania hipokryzji klasy średniej, niemniej jednak tak mocno stereotypową, tak bardzo źle zrealizowaną, że totalnie nie rozumiem wszechobecnego zachwytu. Być może to kwestia poprzeczki leżącej tuż przy gruncie, jeżeli chodzi o poziom polskich komedii, pomaga (Nie)znajomym zrobić lepsze wrażenie na widowni. Odrzucając jednak wszelkie uwarunkowania rodzimego kina na bok, film Śliwy jawi się jako wyważanie otwartych drzwi, w dodatku zrealizowane zgodnie z prawidłami teatrów komercyjnych, oferujących niskiej klasy, lekkostrawną, quasi-autoterapeutyczną rozrywkę. Zanim jednak przejdę do szczegółowych oskarżeń, chciałbym tylko dopytać – co sprawiło, że ten tytuł aż tak bardzo ciebie zachwycił?

Maciej: “Zachwycił” to słowo, którym staram się ostatnio nie szafować, ale na pewno się bardzo podobał. Myślę, że trafnie definiujesz pierwszy punkt lotności (Nie)znajomych, którzy na naszym rynku, nie ukrywajmy pozbawionym dobrych komedii – gdy musimy doceniać produkcje pokroju Juliusza czy Planety Singli – nie mają sobie równych. Po drugie, to casus mojego seansu, nie miałem wobec nich żadnych oczekiwań, a nawet jeśli miałem jakieś przypuszczenia, to były one diametralnie inne od finalnego odbioru. Po trzecie, będąc po oryginale i dwóch adaptacjach, wersja rodzima wydała mi się najlepszą, potęgując entuzjazm związany z seansem. No i też – co tu ukrywać – całkowicie odpłynąłem i dałem się porwać tej znanej mi opowieści, która będąc znakomicie zagraną, na czele z rolą Tomasza Kota i Kasi Smutniak, nie pozwoliła mi ani na chwilę oderwać wzroku od ekranu. No, może poza zblazowaną sekwencją palenia skręta, ale jedna kropla deszczu nie czyni. Tak więc ustawiam się w przeciwnym narożniku i postaram się być adwokatem (Nie)znajomych i odpierać twoje ciosy (w miarę własnych możliwości). Jaka więc będzie runda I? 

Zobacz również: Recenzję filmu “Pan T.”

Marcin: W takim razie pierwszy cios wyprowadzę w stronę reżyserii. Śliwa nie miał kompletnie pomysłu na wykorzystanie przestrzeni mieszkania. Przez większość filmu bohaterowie siedzą przy stole, jedzą i rozmawiają. Wszelkie wyjścia do kuchni/na balkon/do łazienki są wprowadzane bardzo mechanicznie, jako pauza między kolejnymi aktami. Rozumiem teatralną konwencję i umowność całej sytuacji, niemniej jednak brakuje mi w tym wszystkim ruchu, jakiejś większej aktywności. Z wyjątkiem krótkiej chwili (wybuchu w sprawie domniemanego homoseksualizmu jednego z bohaterów) narracja prowadzona jest bardzo monotonnie, w jednym tempie, bez jakiegokolwiek przyspieszenia. Gdzież (Nie)znajomym do takiego Parasite’a, w którym Bong po wirtuozersku to zwalniał, to dodawał gazu do dechy. Wszystko w filmie Śliwy jest zrobione po asekurancku, byle trafić do grupy docelowej, niczym spektakl Teatru 6. Piętro, co w tym kontekście jest dla mnie poważnym zarzutem. Tak na marginesie, naprawdę uważasz, że miałkość polskich komedii powinna usprawiedliwiać pobłażliwe ocenianie kolejnych rodzimych produkcji z tego gatunku?

Maciej: Na początek zarzut natury krytycznej, bo może coś źle wybrzmiało. Nie tyle traktowanie pobłażliwe – które nie powinno występować – a po prostu zaskakujący poziom, który, biorąc nas znikąd, potrafi potęgować pozytywny odbiór seansu. Po części o tym pisał Sebastian Smoliński w nowych “Ekranach” – tam zwracając uwagę na wygodę kinowego seansu, w mojej percepcji kina wiąże się to z oczekiwaniami, bo najbardziej doceniam (albo i nie) seanse filmów, wobec których nie miałem żadnych oczekiwań. By podać przykład, powołam się na przywołane przez Ciebie Parasite. Mimo świadomości, że to film Bonga jest (znacznie) lepszym filmem, seansowe doznania wcale nie były znacznie silniejsze niż przy filmie Śliwy; ot oczekiwania były zbyt wysokie. Co do tempa – jakoś tego nie odczuwałem, miałem nawet wrażenie, że stopniowe zmienianie biegów fajnie zarysowuje obraz polskiego stołu, gdy spieramy się z szeroko pojmowanymi bliskimi. Zresztą to wyzbycie z nadekspresyjnej komediowej formy oryginału – tu z góry przepraszam ale jednak kontekstowo będę film Śliwy ustawiać wobec Genovese – dodało pewnego realizmu całej produkcji. Co do miejsca, po części się zgodzę, jednocześnie mając wrażenie, że nie jest to wina reżysera, a operatora i braku zdolności dobrego opowiadania obrazem. A mieszkanie – przez swoją przestrzenność typowego, mokotowskiego loftu, mogłem odczuć w pełni. Ba, w otwierających kadrach kursującego Kota, jesteśmy w stanie nawet wyrysować pewien plan architektoniczny całego miejsca, wypełnionego lekką symbolikę pozycji społecznej gospodarzy.

Przestrzeń wykorzystywana jest urozmaiceniem, to miejsce żyje innowacjami ostatnich lat; zbyt drogim i niepotrzebnym dźwiękiem przestrzennym, czy zmieniającym się światłem, z którego na co dzień nikt nie korzysta. Tu też trudno mi, podchodząc do bagażu (Nie)znajomych i całego uniwersum bronić asekuranctwa – bo ze wszystkich twórców remake’ów Śliwa ma najwięcej odwagi na autorski rys, wyzbycie się koszmarnego epilogu i wykorzystanie mocnego, polskiego sita. Podam ci przykład – co byś powiedział na to, że w ostatniej scenie zamiast parafrazy Lalki (Tomasz Kot na Wokulskiego!), dostajesz całkowite uwstecznienie narracji gdzie dowiadujesz się, że wydarzenia wieczoru się nie zdarzyły? 

Marcin: Jasne, że znajomość oryginału daje szerszy kontekst, niemniej jednak trzeba postawić wyraźną granicę między (Nie)znajomymi a wcześniejszymi wersjami. Być może na tle poprzedników polska opcja prezentuje się lepiej, ale to, w moim odczuciu, tragicznie świadczy o tamtych tytułach, natomiast nie wywyższa filmu Śliwy. 

Zobacz również: “Nasi chłopcy” – tak uczciwego politycznie serialu chyba jeszcze nie było

Masz rację, nie było żadnej komediowej nadekspresji, ale mimo wszystko te postacie było bardzo szablonowe, uszyte z komicznych nici. Gburowaty mężusio i wykorzystywana żona? Kochaś? Facet z nowa partnerką, podczas gdy kumple znają jego wcześniejsze grzeszki? Reżyser nadal porusza się wśród dobrze znanych typów bohaterów, nie wychodząc ani na krok poza znaną konwencję. A wspominane w każdym tekście chłostanie klasy średniej jest już naprawdę przeraźliwie przewidywalne. “Warszawka” jest notorycznie atakowana w polskich tekstach kultury, nie tylko w filmach, dlatego też tezy o skrywanej hipokryzji, fałszywym płciowym równouprawnieniu oraz pogardzie i zawiści względem drugiego człowieka nie są absolutnie żadnym novum. Gdyby tego było mało, Śliwa popełnia grzech najcięższy, w moich oczach absolutnie nie do zmazania – wszystko wykłada kawa na ławę, nie pozostawiając choćby odrobiny miejsca na jakieś wątpliwości czy niejednoznaczności. W tym aspekcie jest akurat wierny mistrzowi w banalnych atakach na burżuazję – Luisowi Bunuelowi.

Maciej: No i doszliśmy do kluczowego punktu, którego chyba Marcinie mimo moich starań nie pogodzimy. Ty uważasz, że wykładanie kawa na ławę jest wadą – ja uważam, że podanie tego morału w (Nie)znajomych jest zaletą. By jednak jakoś podeprzeć tę tezę, pozwolę wyjaśnić moje założenie i potrzebę powstania tegoż filmu. Oczywiście obuch walący w klasę średnią spadał na nią nieraz, mam jednak wrażenie, że Śliwa poza obuchem ma do niej sporo ciepła – w szczególności do pary Smutniak/Kot. 

Pytanie tylko czy z założenia jego film nie ma być bardziej poematem o tolerancji, opowieścią, która ma pozostawić widza z pewnym przemyśleniem. Wcześniej wspomniałeś o wyważonych drzwiach, ale jak pokazuje sytuacja geopolityczna, te drzwi, może wyważone w Warszawie, nadal pozostają zamknięte w wielu miastach w Polsce. Pozwolę sobie powołać się na historię Wiktora, który podczas seansu słuchał rubaszne wybuchy śmiechu w trakcie zmasowanego, homofobicznego ataku przeprowadzonego przez postać Żurawskiego. Śmiechy ustały dopiero w trakcie długiego monologu Żołądkowicza – i może właśnie do tych, których w tej chwili dopadła refleksja skierowany jest właśnie ten film? 

Marcin: W tym momencie rozbijamy się o to, jaki jest cel powstawania sztuki. O ile filmy, przynajmniej dla wielu twórców, mają w założeniu zmieniać świat, o tyle nie może się to dokonywać przy pomocy deklaratywnych dialogów i topornej wykładni. Ponadto, przynajmniej według mnie, ocena dzieł sztuki nie powinna przebiegać zgodnie z naszymi prywatnymi światopoglądami. Mogę się zatem zgadzać z ogólnym przesłaniem (Nie)znajomych, cieszyć się, że kino broni ludzi na różny sposób dyskryminowanych, niemniej jednak nie mogę przymykać oczu na to, w jaki sposób to jest zrealizowane. Tak na marginesie, obecnie panuje bardzo silna tendencja oceniania sztuki podług przekazywanej treści. Wielu reżyserów i reżyserek buduje swoje fabuły na prostackich założeniach, uproszczeniach i wykoślawieniach, byle tylko udowodnić stawianą tezę. Takie coś, nawet jeżeli szanuję kogoś za poglądy, jednak kompletnie mnie nie interesuje. Bez uczciwego podejścia do danego zagadnienia nie ma dla mnie przestrzeni jako dla widza, który sam powinien ocenić poczynania bohaterów. Nie potrzebuję do tego przypisów i didaskaliów.

Zobacz również: “(Nie)znajomi”, czyli “Ustaw powiadomienie: Obejrzę w dniu premiery”

Maciej: Ale według mnie – mimo że dialogi są deklaratywne – są również wiarygodne. Ot, jestem w stanie uwierzyć, że ludzie zdecydowawszy się na taki typ rozrywki stołowej jak przeglądanie cudzych telefonów, mogliby się pokłócić i wypowiedzieć dane słowa. Ba, z autopsji wiem, że nawet potrafiliby w to wpleść product placement. Więc dla mnie (Nie)znajomi są filmem dobrym (acz, faktycznie, mocno dosłownym), dla innych – mam nadzieję – filmem dobrym i wpływającym na zmianę percepcji pewnych zjawisk i grup. A co do tendencji, nie wątpię, że przyjdzie nam się jeszcze na ten temat spierać w przyszłych dialogach! 

By jednak nie pozostawić cię z wrażeniem unikania odpowiedzi. Nie mam problemu z didaskaliami, bo jakoś się na nie uodporniłem, szczególnie nadrabiając w ostatnim czasie kino nieme. Myślę, że te przypisy są oczywiście pójściem łatwiejszą drogą, ale jednocześnie nie odbierają produkcji jej jakości. 

Pozwolisz, byśmy zmierzając do końca się w czymś zgodzili? Bo choć jesteśmy na polaryzujących biegunach, wydaje mi się, że obaj (przynajmniej w niewielkim stopniu) sądzimy, że film Śliwy to krok w dobrą stronę. Czy jednak tak nie jest? 

Marcin: Na pewno na mapie polskich komedii film Śliwy jest jednym z jaśniejszych punktów. Wydaję mi się, że jednak za dużo mamy w naszym kraju tych “kroków w dobrą stronę”. To niestety nie jest tak, że jeden lepszy film wywołuje lawinę kolejnych świetnych produkcji. Na pewno (Nie)znajomych oglądało mi się bezboleśnie, ale w kinie poszukuję czegoś więcej. Najważniejszą dla mnie informację jest pojawienie się nowego reżyserskiego nazwiska – Tadeusza Śliwy – na rynku. Naprawdę kibicuję artystom dopiero budującym swoje kinowe CV i mam nadzieję, że sukces kasowy (bo raczej taki będzie) przysłuży się jego karierze i pchnie ją w ciekawsze rejony.

Recenzje

“Pan T.”, czyli pocztówka z Warszawy [RECENZJA]

Maciej Kędziora

Uczesane włosy z lśniącą pozostałością po żelu, czarne okulary zasłaniające nie tylko zmęczone po nocnym życiu oczy, ale i pełne wyższości spojrzenia. Wychudzona twarz z pięknie zmarszczonymi policzkami, uwydatniającymi dość smukłe wargi. Podniesiony kołnierz zachwycającego elegancją płaszcza dopełnia wygląd zblazowanego amanta, którego nazwiska boi się wymieniać nawet reżyser. I choć wszyscy go znają, poprzestają na pseudonimie Pan T., którego nie waży się rozwinąć nawet miłościwie panujący Bolesław Bierut. Bowiem Pan T. to nie tylko znudzony casanova, uznany pisarz, ale i stąpająca po śródmiejskich ulicach żywa ikona, która może w stolicy zrobić wszystko, nie mając jednocześnie nic.

“Pan T.” to dość krótki wycinek z życia tytułowego bohatera. Parę posiadówek, spacerów, rozmów, nalotów Urzędu Bezpieczeństwa. Norma życia artysty na początku lat 50-tych w wciąż kształtującej się Polsce Ludowej. W tle górujący nad stolicą Pałac Kultury i Nauki imienia Józefa Stalina, który jawi się na horyzoncie każdej, pogrążonej w ruinie, dzielnicy Warszawy. Wszystko w monochromatycznych kolorach, gdzie “Źli” czają się w cieniu, a “Dobrzy” zamknięci w pokojach hotelowych cierpią, nie robiąc nic.

“Leżę na łóżku, przyjaźnię się z sufitem i męczy mnie świadomość, jak wiele rzeczy w życiu potrafiłbym dobrze robić.”

Należy nareszcie odkryć chyba najbardziej oczywistą tajemnicę filmu Marcina Krzyształowicza i napisać, że tytułowy, mocno zblazowany bohater, to tak naprawdę ekranowa inkarnacja Leopolda Tyrmanda, jednego z najwybitniejszych pisarzy XX wieku. Konkretniej, Tyrmanda w okresie tworzenia najbliższego memu sercu dzieła, czyli “Dziennika 1954”, bolesnej wiwisekcji bierutowskich lat w postaci notek, zapisków na marginesie i opowieści towarzyskich, których nie powstydziłby się Truman Capote.

Zresztą inspiracja i stylizacja na “Dziennik” jest również znakomitym usprawiedliwieniem filmowych pseudonimów, które zastępowały Tyrmandowi faktyczne personalia przyjaciół i znajomych opisywanych na łamach jego głośnego dzieła. To również przyczyni się do bodajże najciekawszej rozgrywki, w jaką reżyser grał z oglądającymi seans – próbującymi jednocześnie wychwycić i odkryć prawdziwe tożsamości ekranowych kreacji. I tak Zbyszek grany przez Jacka Braciaka, jest faktycznym Zbyszkiem, tyle że Herbertem, a pojawiający się na chwilę u głównego bohatera Kisiel to oczywiście Stefan Kisielewski. Podobnie z nowo powstałym tygodnikiem dla katolickiej inteligencji, znanym nam jako Tygodnik Powszechny.

Muszę jednak zaznaczyć, że gra w odnajdywanie i odkrywanie kart Krzyształowicza to jedynie wisienka na torcie konstrukcji fabularnej “Pana T.”, który od początku będzie przekraczał granice wszystkich możliwych gatunków. Bo choć najlepszym określeniem byłby chyba komediodramat noir – bo w końcu w tle będzie dział się alegoryczny zamach na górujący, stołeczny monolit przyjaźni radziecko-polskiej – to reżyser tak sprytnie wymyka się rygorowi i ograniczeniom konkretnych stylów, że trudno mu narzucić konkretne ramy; zupełnie jak prozie głównego bohatera.

“Odwieczną istotą i tworzywem filozofii oraz sztuki zawsze były i ciągle są wieloznaczność i ambiwalencja głębi, a nie oczywistość powierzchni.”

Seans “Pana T.” ogląda się na dwóch warstwach. Pierwszą jest ta stricte komediowa – jak chociażby słynna już scena z Bolesławem Bierutem jako zwolennikiem palenia marihuany. Druga ukryta jest w dialogach, zlepkach tyrmandowskich słów, odrealnionych sekwencjach wprowadzających na ekran element pięknej dziwności. Choć już ten komizm i humor zapewniają genialny seans, bo Pan T. jest bezczelnie zabawnym, neurotycznym bon vivantem, to dopiero sięgając głębiej dostrzeżemy geniusz opowieści Krzyształowicza i Gołdy.

Przykładem niech będzie najpiękniejsza sekwencja filmu, dziejąca się w klubie jazzowym, do którego Pan T. zabiera swojego sąsiada Filaka, całkowicie zafascynowanego twórczością żywej legendy. Reżyser rezygnuje wówczas ze słów, zawieszając kamerę na twarzy Sebastiana Stankiewicza i zawierza resztę saksofonowi Michała Urbaniaka. Za każdym taktem improwizacji stoi wolność, wyzwolenie, piękno życia. Gdy na twarzy Filaka pojawia się łza wzruszenia, uświadamiamy sobie, że w świecie komediowych opowieści o czasach socjalistycznych, Krzyształowicz jako pierwszy zdecydował się sięgnąć po serce widza ukazując piękno jakim była muzyka przez władzę uznawana za rewolucyjną. Nie sili się na eksplikację, dosłowność – po prostu pozwala nam odpłynąć do Nirwany, pozwolić uciec od bolączek codzienności.

“Prosta prawda, że elegancja to nie to samo, co kosztowne naśladownictwo bieżącej mody, że elegancja to własne sympatie, uwydatnione w dobrze dobranym do własnej osoby ubraniu.”

Rok 2019 w kinematografii stoi pod znakiem listów miłosnych do przeszłości. Almodóvar napisał list miłosny do swojego dzieciństwa w “Bólu i blasku”, Quentin Tarantino do lat 60-tych w “Pewnego razu w Hollywood”, a Marcin Krzyształowicz do ciężkich lat stalinowskich.

Podobnie jak pozostali reżyserzy, w trakcie tworzenia listu miłosnego zdecydował się na wykorzystanie wielu cytatów i stylizacji. Mamy tu klasyczne hollywoodzkie ujęcie z boku ukazujące samochód prowadzony z gracją przez Małgorzatę Sochę, wiele inspiracji prozą samego Leopolda Tyrmanda, fotografiami Tadeusza Rolke (znamienna ostatnia stopklatka), czy wreszcie silną inspirację dwoma filmami: “Słodkim życiem” Felliniego, oraz – a może przede wszystkim – “Wielkim pięknem” Paolo Sorrentino, nie tylko w sposobie narracji i zabawy formą filmową, ale i kreowania zblazowanego, inteligenckiego głównego bohatera.

Mnogość cytatów nie powoduje jednak zawrotu głowy i nie męczy. Mimo tego, że Krzyształowicz często sięga po stylizacje, ani przez chwilę nie przestaje być prawdziwym, kinowym estetą, co jak często powtarzał wspomniany wcześniej Capote, jest w światku artystycznym rzadkością.

Zachwycającą stronę wizualną najłatwiej opisać jednym epitetem: elegancka. Każdy dogłębnie przemyślany kadr można byłoby zawiesić u siebie w pokoju na ścianie, każdy światłocień wzbudza w odbiorcy ekstatyczne dreszcze, a każdy ruch i cięcie wydają się być na miejscu, niczym perfekcyjnie uszyty płaszcz spoczywający na barkach Pawła Wilczaka.

“Ludzie czekający w życiu na coś dzielą się na dwie kategorie: na tych, którzy wiedzą, na co czekają, i na tych, którzy tego nie wiedzą, a tylko czekają.”

Wywołałem Pawła Wilczaka nie bez kozery bowiem to on, mimo moich długich zachwytów nad rolą Kryształowicza w wykreowaniu genialnego dzieła, jest kluczowym elementem układanki. Powracający po dłuższej przerwie do poważnego kina aktor, który poza kamerą przeszedł diametralną transformację fizyczną nijak już nie przypominając tak spojonego z jego personą Tomka z kultowego sitcomu, jest absolutnie zjawiskowy, przez co nie sposób oderwać od niego oczu. Jest równie elegancki co szarmancki, zblazowany co bezczelny i wreszcie znudzony co dynamiczny. Nie potrafię przypomnieć sobie równie zniuansowanej roli neurotyka w polskim kinie; w światowym byłoby łatwiej – nie wątpliwie tę samą formę aktorską przyjmuje do swoich ról Toni Servillo wchodząc na plan u Sorrentino. On sam zresztą w wywiadach podkreśla, że czekał na tego typu rolę, nie wpisującą się w jego emploi, pozwalającą na rozpoczęcie czegoś nowego. I, jeśli ma teraz grać tylko tak jak w “Panu T.” nie mogę się doczekać co przyniesie przyszłość filmografii Pawła Wilczaka.

Kryształowicz resztę ról kreuje w oparciu o kontrasty z Tyrmandem. Filak, w którego wciela się znakomity Stankiewicz, będzie zafascynowany i wycofany w kontakcie ze swoim artystycznym mistrzem, Dagna (Maria Sobocińska) będzie kontrastem pokoleniowym – ona młoda, gniewna, on: w wieku średnim, potwornie zmęczony swoim losem. Nie znaczy to jednak, że drugi plan wypada blado, bo i Stankiewicz i Sobocińska tworzą ciekawe i pamiętne role – podobnie zresztą jak postacie pojawiające się jedynie przez moment na ekranie, od Topy do Balcerowicza.

“Jak pusto, jak pusto, mimo pozorów, że coś się kręci i świeci.”

W jednej z ostatnich scen Tyrmand znów wygląda za okno. Po raz pierwszy jednak nie widzimy tam górującego PKiN-u i gwarnego Śródmieścia, a ruiny i opuszczone rudery. Nikt nie musiał wysadzać Pałacu – Warszawa już jest w zgliszczach. W zgliszczach wydaje się być także główny bohater, zmęczony, znudzony, pozbawiony chęci. Za chwilę napisze “Dobrego”, przejdzie do panteonu polskich pisarzy, znów będzie wychwalany pod niebiosa. Pan T. wie jednak, że finalnie i tak skończy patrzą w sufit – taki ot, los pisarza.

Ocena

9 / 10

Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:

"Wielkie piękno"

PublicystykaZestawienia

GIRL POWER na ekranach polskich kin w 2019 roku [ZESTAWIENIE]

Maja Głogowska

 

Mimo tego, że z roku na rok jest ich coraz więcej to naszym zdaniem wciąż jest ich za mało. Filmy, które obrazują kobiecą siłę zdają się dodawać energii wszystkim, bez względu na płeć. Dziś postanowiliśmy zebrać 7 takich filmów.

Klasycznie, na liście znajdziecie tylko filmy, których kinowa data premiery mieści się w granicach 2019 roku. Z wielkim żalem pominęliśmy takie tytuły jak „Eastern”, czy „Wszystko dla mojej matki”, które mieliśmy okazje widzieć już na festiwalach filmowych. Ale hej – to daje nam pretekst, by identyczne zestawienie stworzyć za rok.


1. Maiden

Maiden
fot. Kadr z filmu “Maiden”

Już na pierwszy rzut oka Maiden wyróżnia się spośród innych historii o silnych kobietach. Nie jest bowiem dziełem bujnej wyobraźni feministycznego scenarzysty, ale produkcją dokumentującą prawdziwe wydarzenia towarzyszące regatom Whitbread w latach 1989-90.

Żmudna praca Alexa Holmesa, który musiał pieczołowicie zbierać kolejne rozrzucone materiały archiwalne na całym świecie, zaowocowała w zapierającą dech w piersiach opowieść, która doskonale obrazuje, jak wiele trudności musiała znosić Tracy Edwards i jej załoga ze strony nie tylko niszczycielskiej potęgi oceanów, ale też krytycznych i sceptycznych komentarzy rzucanych przez prasę i – rzecz jasna męską – konkurencję. Wreszcie, sama Tracy to nie tylko wspaniała żeglarka, ale też pełna energii mądra kobieta, która z powodzeniem może stać się idolką każdego. Moją stała się już po kilkunastu minutach seansu.

(Andrzej Badek)
Przeczytaj też całą recenzję filmu…

2. Portret kobiety w ogniu

Portret kobiety w ogniu
fot. Kadr z filmu “Portret kobiety w ogniu”

Ta lista nie mogła powstać bez najwybitniejszego portretu fabularnego kobiety, równie pięknego co symbolicznego. Oto teatr trzech aktorek, dopełniających się wzajemnie, tworzących razem nierozłączne trio chwilami sprzecznych charakterów, które jednak tworzą razem monolit. Bo choć “Portret..” skupia się na szkicowaniu miłości między Heloise i Marianne, to również opowieść o kobiecej solidarności i trudach, z którymi muszą się stykać na co dzień – czy paręset lat temu, czy też teraz.

To również tour de force zdolności reżyserskich jednej z najciekawszych twórczyń kina współczesnego, Celine Sciammy, od zawsze malującej piękne, acz trudne portrety kobiet w świecie. Ze wszystkimi demonami, z którymi muszą się mierzyć każdego świtu – na czele z konstruktami społecznymi. Pozycja równie obowiązkowa co przeszywająca emocjonalnie.

Portret kobiety w ogniu już od 18 października w kinach!

(Maciej Kędziora)
Przeczytaj też całą recenzję filmu…

3. Faworyta

Faworyta
fot. Kadr z filmu “Faworyta”

W filmie Yorgosa Lanthimosa historyczne ramy służą do wysadzenia idei patriarchatu w sposób prawdziwie absurdalny. Wykorzystuje on bowiem monarchistyczną Anglię i rządzącą tam Królową Annę Stuart, żeby opowiedzieć historię zgoła inną od rzeczywistej. Skupiając się na trójkącie miłosnym, opowiada historię, w której trzy kobiety walczą ze sobą tak mentalnie, jak i fizycznie, co wydaje się być pomysłem wciąż rewolucyjnym w branży zdominowanej przez mężczyzn. 

Niesamowicie zabawna i elektryzująca potyczka o względy Królowej działa przede wszystkim dzięki niesamowitej chemii między aktorkami – szczególnie jeśli chodzi o Rachel Weisz i Emmę Stone (nie umniejszając jednak Olivii Colman, laureatki Oscara za tę rolę), które dają się wplątać w intrygę osoby, która choć schorowana i nieświadoma rzeczywistej sytuacji politycznej w kraju i jej otoczeniu, doskonale wie jak zapewnić sobie przyjemność na polu seksualnym i uczuciowym, manipulując i konfabulując. 

Jeszcze bardziej wywrotowym jest fakt, że każda męska postać w filmie jest postrzegana jako zauważalnie mniej poważna niż każda z głównych postaci kobiecych. Męscy politycy, szczególnie hrabia Robert Harley, są ubrani w absurdalny i ekstrawagancki sposób, a niektóre peruki nawet u Marii Antoniny wywołałyby grymas.

Zaskakująco, satyryczna interpretacja wydarzeń historycznych Lanthimosa humanizuje jego postacie w sposób, w jaki inne dzieła opowiadające o tej epoce często nie potrafią. Rzadko udaje się pokazać, że każdy z nas przeklina, pożąda i nosi w sobie pewne słabości. Grekowi udało się to doskonale.

(Szymon Pietrzak)
Przeczytaj też całą recenzję filmu…

4. Ślicznotki

Ślicznotki
fot. Kadr z filmu “Ślicznotki”

Ślicznotki to kolejny przykład kina emancypacyjnego, w którym mężczyzna i pomocna dłoń państwa nie są potrzebne do ucieczki przed biedą. Wystarczą cyniczny pomysł i bezwzględność w jego wykonywaniu, czego Ramona (Jennifer Lopez) ma pod dostatkiem. Amerykańska aktorka brawurowo wciela się w rolę silnej, niezależnej kobiety, która z łatwością wykorzystują naiwność bogatych “białych kołnierzyków” z Wall Street. Prześledzenie kilku lat jej życia przez reżyserkę Lorenę Scafarię służy udowodnieniu, że współczesnym królewnom nikt już nie musi znajdować bucika, mogą je sobie same kupić.

Naturalnie wokół Ramony pojawia się cały kalejdoskop kobiet walczących o utrzymanie się na powierzchni życia, ale to jej – fantastycznie przygotowanej fizycznie do wykonywanej pracy, świadomie wykorzystującej swoje ciało – przypada laur pierwszeństwa w tym filmie. Sexworking przestał mieć twarz umęczonej, zdezelowanej kobiety po przejściach i z przeszłością. Wprawdzie i taki bagaż niosą na plecach bohaterki, ale ich nastawienie jest zgoła inne. Nie muszą czekać na Richarda Gere’a na białej limuzynie, by wywalczyć dla siebie miejsce do życia.

(Marcin Kempisty)
Przeczytaj też całą recenzję filmu…

5. Kobieta idzie na wojnę

Kobieta idzie na wojnę
fot. Kadr z filmu “Kobieta idzie na wojnę”

Gdyby główna bohaterka, Halla, usłyszała o inicjatywie Młodzieżowego Strajku Kilmatycznego, z całą pewnością widzielibyśmy ją w pierwszym szeregu. Oto bowiem pierwsza tak bardzo pro-ekologiczna postać w naturalistycznym islandzkim kinie, a szerzej – w kinie światowym. Kobieta, która postanowiła wziąć los swojej wsi we własne ręce i zmienić bieg historii. I to jej się udało – mimo posiadania ograniczonego arsenału w postaci łuku i plecaka.

Kobieta idzie na wojnę w pełni opiera swój klimat na postaci głównej bohaterki. To ona przekracza filmowe gatunki, to ona napędza całą narrację, wreszcie to ona decyduje czy wejdziemy w bardziej komediowe rejony, czy też te dramaturgiczne. Wniosek może być jeden – to Halla powinna decydować o losach geopolityki Islandii, a nie ludzie w garniturach – i pod tym wnioskiem podpisuję się całym sercem.

(Maciej Kędziora)
Przeczytaj też całą recenzję filmu…

6. Kapitan Marvel

Kapitan Marvel
fot. Kadr z filmu “Kapitan Marvel”

Też zapomnieliście, że Kapitan Marvel miała swoją premierę w tym roku? Nic dziwnego, bo finalnie włodarze Marvela nie zostawili nas z filmem, który bez żadnego problemu mogę nazwać „dobrym”. Jednak mimo swoich wielu wad scenariuszowych czy formalnego marazmu, ma kilka dużych zalet. Jedną z nich jest między innymi odwaga, by wreszcie opowiedzieć pełnoprawną historie o kobiecej superbohaterce. No i to nie byle jakiej bohaterce, a takiej która prawdopodobnie będzie twarzą nowych filmów o Avengers i jest w tym momencie najsilniejszą postacią z całego uniwersum.

Siłę Carol czuć szczególnie w finałowej potyczce ze swoim mentorem, gdy spokojnym głosem mówi “Niczego nie muszę ci udowadniać”. Nie musi, bo pewne rzeczy musiała udowadniać sobie przez cały film – w końcu dała radę. 

Carol jest silna, inteligentna i pewna siebie a w jej kostiumie nie ma wycięcia na piersi. To jak została wykreowana to krok w dobrym kierunku nie tylko dla Marvela, czy kina komiksowego, ale i dla kultury popularnej w ogóle.

Cytując ironiczne i smutne słowa piosenki zespołu No Doubt użytej w filmie – “Jestem tylko dziewczyną, drobną i ładną, więc nie mogę mieć żadnych praw”. Kapitan Marvel napawa nadzieją, że te prawa dla dziewczyn drobnych, dużych, ładnych czy nie trafiających w klasyczny kanon urody będą się zwiększać.

(Maja Głogowska)
Przeczytaj też całą recenzję filmu…

7. Oszustki

Oszustki
fot. Kadr z filmu “Oszustki”

Oszustki to w żadnym razie nie jest film wyjątkowy. Ba, to średnia komedia, której lista zalet wyrównuje się z listą wad. Na szczęście jednak mamy duet głównych bohaterek, które wzajemnie się napędzając, popychają zabawę całą paletą żartów i gagów. Stanowią one trzon całego przedsięwzięcia, które temat oszustwa i rywalizacji eksploruje lepiej aniżeli skrojony od korporacyjnej miarki Ocean’s 8.

Zresztą, co tu dużo mówić – kobiece buddy movie to wciąż obszar potrzebujący większego zainteresowania i nawet jeżeli tym razem udało się jedynie połowicznie, to film z wspaniale szarżującymi Hathaway i Wilson przeciera szlaki. Jak i również daje niezwykłą przyjemność z oglądania naprawdę dobrze dobranego tandemu, lawirującego między campem, kiczem i dobrą zabawą.

(Martin Reszkie)
Przeczytaj też całą recenzję filmu…


Na specjalne wyróżnienie zasługują również filmy, które dopiero pojawią się w tym roku w kinach, a które na pewno powinny znaleźć się w tym zestawieniu.

Wielkimi krokami nadchodzi przecież Kraina Lodu 2, która jeśli wierzyć zwiastunom znów będzie zachwycającą opowieścią o wadze siostrzeństwa. Pod koniec roku (prawdopodobnie) ostatni raz miecz świetlny chwyci Rey, jedna z niewielu kobiet, która w filmowym świecie Gwiezdnych Wojen została Jedi udowadniając, że tak – główną bohaterką filmu z tej sagi może być kobieta. Oprócz tego będziemy mogli zobaczyć gorący, niemalże na pewno Oscarowy Judy z Renee Zellweger, opowiadajcie inspirującą historie późnych lat kariery Judy Garland (Narodziny Gwiazdy, Czarnoksiężnik z Oz) i jej walki o bycie dobrą matką.

Dajcie znać w komentarzach, który z filmów podobał Wam się najbardziej, a który najmniej. No i jesteśmy ciekawi – czy czegoś w naszym zestawieniu nie brakuje?
Seriale

“Niewiarygodne”, a stało się naprawdę [RECENZJA]

Kuba Stolarz

Zawsze, kiedy myślę o serialu Niewiarygodne, przypomina mi się inna produkcja z września – Polityka Patryka Vegi – której jednym z wątków głównych, świadomie lub nieświadomie, stał się gwałt. W tym filmie młoda, grana przez Annę Karczmarczyk dziennikarka zostaje dwukrotnie zgwałcona, najpierw przez Bartosza Obuchowicza, a później przez skrajnego, kibolskiego narodowca.

Vega nigdy nie pochyla się nad tym, co spotkało bohaterkę; nie zastanawia się, jak ta sytuacja na nią wpłynęła. Sprowadza to zdarzenie do taniej sensacji, która w obliczu tego, co dzieje się w międzyczasie, ma za zadanie jedynie wywoływać nagły szok i w leniwy sposób potwierdzać postawioną przez Vegę tezę – że wszyscy są siebie równi. “Widzisz, dziewczyno, było się nie wtrącać, to nie zostałabyś naruszona cieleśnie!”. W konsekwencji nie dostajemy obuchem po łbie, tylko chce nam się jeszcze bardziej rzygać, bo widzimy, że nawet molestowanie zostaje przez Krzemienieckiego spieniężone.

Zobacz również: “Nasi chłopcy” – tak uczciwego politycznie serialu chyba jeszcze nie było

Twórcy Niewiarygodne nie traktują gwałtu jako narzędzia. Owszem, stanowi on punkt wyjścia dla CSI: Kryminalne zagadki Kolorado – sensacyjnej historii, w której nieustraszeni detektywi stawiają wszystko na jedną kartę i poświęcają się szukaniu sprawcy – ale nigdy nie machają ręką na napaść seksualną. Nie zapominają, z jakiego powodu ta cała zagadka ma w ogóle miejsce. Ofiary nie są wycofane na dalszy plan, “bo teraz to my, policjanci, przejmujemy tę sprawę, więc posuń się, dziewczynko, bo zasłaniasz reflektor”. Unbelievable to wciągający kryminał, jak i przygnębiająca refleksja nad społeczeństwem. Opowieść o jedynych sprawiedliwych, jak i prztyczek w nos amerykańskiemu systemowi prawnemu. Produkcja, która sama w sobie stanowi porządny fabularny spektakl, ale i wypowiada się za tych, którzy nie mieli odwagę przemówić za samych siebie; chcących jak najszybciej zapomnieć o tym, co się stało.

Historię napisało niestety życie. W 2008 roku młoda dziewczyna o imieniu Marie została związana, zakneblowana, a następnie zgwałcona we własnym domu w Lynnwood w stanie Waszyngton. Sprawca zdarzenia: biały, wysoki, umięśniony mężczyzna. Sfotografował wielokrotnie ofiarę. Przyjechała policja, opiekunowie, ciepły kocyk, “Hejka, czy wszystko w porządku?”, przesłuchanie, odjazd, kontrola higieniczna, krzyżyk na drogę i wsparcie psychiczne. Z pozoru wszystko zostało odhaczone, ale w praktyce nic nie było takie, jak ma być. Marie została najpierw przesłuchana przez pierwszego napotkanego policjanta. Potem przyjechali detektywi prowadzący śledztwo, a ci poprosili ją o ponowne opisanie zdarzenia. Następnie wizyta w szpitalu i lekarka prosząca o kolejny opis wypadku – wszystko to doprowadziło do momentu, w którym Marie – niewiedząca już, co ma powiedzieć i co faktycznie się stało – pod naciskiem władz i wszystkich dookoła niej stwierdziła, że do gwałtu… nigdy nie doszło.

W 2011 roku młoda dziewczyna o imieniu Amber została związana, zakneblowana, a następnie zgwałcona we własnym domu w Golden w stanie Kolorado. Sprawca zdarzenia: biały, wysoki, umięśniony mężczyzna. Sfotografował wielokrotnie ofiarę. Przyjechała policja, opiekunowie, ciepły kocyk, “Hejka, czy wszystko w porządku?”, przesłuchanie… przez tylko jedną osobę – detektyw Karen Duvall. Traktującą Amber jak człowieka, a nie stronę z Wikipedii, która się zawiesiła.

Zobacz również: Zdradliwa przyjemność. Obcowanie z filmowym kiczem

Miniserial powstał na podstawie książki Niewiarygodne. Prawdziwa historia gwałtu (A False Report: A True Story of Rape in America), opartej na artykule An Unbelievable Story of Rape Kena Armstronga i T. Christiana Millera. Akcja każdego z trzech utworów rozgrywa się na dwóch płaszczyznach czasowych – w 2008, gdy Marie musi się zmierzyć z konsekwencjami swojego wymuszonego wyznania, i w 2011, gdy koloradzcy detektywi ścigają gwałciciela, który okazuje się mieć więcej ofiar na sumieniu. Pierwszy okres przedstawiono z perspektywy osoby, której nikt nie pomógł. Drugi zaś z punktu widzenia ludzi, za którymi ktoś postanowił się jednak wstawić.

Pierwszy odcinek, opowiadający wyłącznie o tym, co spotkało Marie, sam w sobie stanowi świetną miniaturę i trafny opis absurdalnego systemu prawnego w niektórych stanach Ameryki. Suchego, nieczułego, szeleszczącego papierami. Mocno się zaczyna i mocno się kończy, zamykając w sobie całą esencję ludzkiego egoizmu i totalnej niekompetencji – do tego stopnia, że gdyby to była fikcyjna historia, to równie dobrze mogłaby się skończyć zaraz po nim, bo po jego obejrzeniu nie wydaje się, że można powiedzieć coś więcej. Ale ciąg dalszy miał naprawdę miejsce, a mimo to serial nie traci na swojej wartości i mocy w przekazie.

Twórcy idealnie przekuwają materiał źródłowy w fabularną narrację. Choć skaczemy na przemian do 2008 i 2011 roku, związek przyczynowo-skutkowy pozostaje cholernie klarowny, a im dalej w las, tym więcej wyrzuconych puszek. Marie odrzucają wszyscy – jej matka zastępcza twierdzi, że kłamie, przyjaciele wyrzekają się jej, zaś media i ludzie w social mediach nazywają ją kłamczynią. Zaś detektyw Duvall i Rasmussen (fenomenalny duet Merritt Wever-Toni Collette), chcąc złapać gwałciciela, odkrywają całą masę luk w systemie, przejawów ludzkiej znieczulicy oraz dowodów na to, że większość tego typu spraw byłaby już dawno rozwiązana, gdyby władza nie była tak przeżarta od środka. Korupcja, przemoc domowa, zamiatanie śledztw pod dywan, bo za minutę fajrant.

Wielokrotnie padają tu pytania typu: Jak zmienia się psychika ofiary gwałtu? Jak media promują takie sytuacje? Czy w obecnych czasach jest coś takiego jak sprawiedliwość? Bohaterowie próbują na nie odpowiedzieć i zwykle dochodzą ze smutkiem do wniosku, że tak już jest i tyle. Wszystkiego nie naprawisz, więc kiedy trafi Ci się ktoś, komu naprawdę możesz pomóc, to to zrób. Wtedy autentycznie przyczynisz się do zmiany świata na lepsze.

Zobacz również: Oda do Tokarczuk

I jednocześnie nie ma tutaj łopatologii. Bohaterom zdarza się popaść we wzruszające, filmowe przemowy o tym, jaki to świat jest niesprawiedliwy, ale wynika to po prostu z tego, że pękają pod naporem emocji i wylewają z siebie wszystkie swoje myśli, bo mają ku temu okazję. Dużo tutaj zrozumienia dla obu stron, a fałszu w ogóle nie uświadczycie, bo każdy prędzej czy później ujawnia tutaj swoją mroczną i łagodną stronę, nie czyniąc sporu kreskówkowym i nienaturalnym.

Zresztą wszystko jest zaskakująco przyziemne. Owszem, to wciąż Kryminalne zagadki… z detektywami, dla których złapanie sprawcy to coś więcej niż praca, ale serial nigdy nie leci w tanią sensację – pozostając przez cały czas przy skrupulatnie prowadzonym dochodzeniu. Działaniami gwałciciela nikt się tutaj nie fascynuje. Każdy kolejny trop jest podany na chłodno, rozwiązanie sprawy okazuje się być jedynie kroplą w morzu potrzeb, zaś same seksualne napaści… nie zostają całkowicie pokazane, pozostawiając je cały czas w sferze domysłów. Nie dość, że to śmiały ruch ze strony twórców (łatwo jest zwrócić uwagę widza czymś szokującym, a skoro tego szoku tu nie ma, to trzeba zainteresować odbiorcę czym innym), to jeszcze kapitalnie się to wpisuje w historię mieszającej prawdę z fikcją Marie. Myli jej się, czy zadzwoniła po policję związana czy nie, a że nie widzieliśmy, jak było naprawdę, nie wiemy, czy mamy jej wierzyć.

Choć serial jest świetny i stanowi kolejny krok w drodze do uświadomienia ludziom, jak druzgocący jest gwałt, jestem i nie jestem dumny z Netfliksa. Cholernie się cieszę, że finansują i dystrybuują tego typu produkcje, bo dzięki temu mają ogromną szansę trafienia do szerokiego grona ludzi, ale boję się, że więcej ludzi dowie się prędzej o fatalnej Wysokiej dziewczynie (nie mylić z filmem Bałagowa), zaś Niewiarygodne przepadną przez kiepską promocję w odmętach potężnej netfliksowej biblioteki. Sam osobiście nie przepadam za takimi produkcjami, bo przypominają mi, że świat potrafi być tak przygnębiający, że odechciewa się żyć, ale jeżeli mają coś uświadamiać w takim stylu jak Unbelievable (w prosty i dosadny sposób), to piszę się na kolejne seanse.

Więc szerzcie słowo wśród rodziny i znajomych, bo warto i trzeba. Kolejność nieważna. Świadomość innych już tak.

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.