FilmyRecenzje

„Sekretne światło”, czyli (przed)ostatnia deska ratunku [RECENZJA]

Marcelina Kulig

Najbardziej druzgocącymi kłamstwami są te powtarzane samemu sobie. W chwili udręki potrafimy rozpaczliwie uczepić się wiary, czyjegoś sposobu postrzegania świata i tłumaczenia zachodzących w nim zdarzeń, przyjmując cudze przekonania jako kamuflaż mający gwarantować poczucie bezpieczeństwa. Aby uciec od bólu i smutku, możemy szukać schronienia w religii, starając się nie zwracać uwagi na rodzące się w sercu wątpliwości. Sekretne światło jest studium właśnie tego szczególnego przypadku. To subtelne, niespieszne, kameralne kino opowiadające o próbach odzyskania nadziei i wewnętrznej harmonii. Chang-dong Lee stworzył film pełen prostoty i szczerości, który zadaje trudne pytania i pozostawia je bez odpowiedzi.

Suma wszystkich cierpień

Lee Shin-ae (Do-yeon Jeon), młoda wdowa, przeprowadza się wraz z synkiem do prowincjonalnego miasteczka Miryang. Chce w ten sposób spełnić marzenie zmarłego męża o powrocie w rodzinne strony. Kobieta zamierza otrząsnąć się z żałoby i rozpocząć swoje życie od nowa. Planuje wychowywać syna z dala od wielkomiejskiego zgiełku i uczyć gry na pianinie. W drodze do Miryang zaprzyjaźnia się z sympatycznym mechanikiem, Kim Jong-chanem (Song Kang-ho), który odholował jej zepsuty samochód.

Film początkowo przybiera format ciepłej obyczajówki. Widzimy, jak nowoprzybyła osoba z wielkiej metropolii mąci senną atmosferę zamkniętej społeczności. Sielankowy klimat pryska jednak jak bańka mydlana, gdy dochodzi do tragedii. Jun, synek głównej bohaterki, zostaje porwany i zamordowany. Nagły zwrot akcji spada na widza jak grom z jasnego nieba. Nie ma już śladu po kochającej się rodzinie. Lee Shin-ae zostaje sama. Wokół niej niczym Anioł Stróż krąży niezniechęcony Kim Jong-chan, lecz jego obecność nie daje kobiecie pocieszenia. Zdesperowana bohaterka nie wiedząc, gdzie szukać pomocy, postanawia uchwycić się z całych sił ostatniej deski ratunku znajdującej się w jej zasięgu – religii.

sekretne światło secret sunshine

Nazwa miejscowości, w której rozgrywa się akcja filmu, Miryang, oznacza „sekretne światło”. Dowiadujemy się tego już na początku. Czym jest tytułowe sekretne światło? Nadzieją lub wiarą, której promień ma rozproszyć ciemności żałoby? Niewykluczone. Chang-dong Lee  przywołał obraz absolutnej beznadziei, którą raz za razem rozświetla promyk radości.

Szybki zastrzyk wiary

Lee Shin-ae próbuje znaleźć pocieszenie w Słowie Bożym, do czego gorąco zachęcała ją farmaceutka z lokalnej apteki. Aby dostrzec rzeczy dotąd niewidzialne i zauważyć, że świat jest wypełniony szczęściem, zaczyna uczęszczać na spotkania wspólnoty chrześcijan. Chce przyjąć ewangelię bezgranicznej miłości i przebaczenia. Reżyser dużo czasu poświęcił scenom modlitw, śpiewów i innych aktywności członków Kościoła. Trudno stwierdzić, czy bardziej chciał w ten sposób pokazać rozpaczliwą próbę ucieczki w religię, czy też egzotykę obrzędów chrześcijańskich, widzianą oczami Koreańczyka.


Zobacz również: “Gangster, glina i diabeł”, czyli koreańskie podziemie [RECENZJA]


Szczególnie poruszająca jest scena, w której Shin-ae pobożnie śpiewa religijne piosenki, odczytując ich tekst z ogromnego ekranu, niejako powtarzając fatalną noc, kiedy poszła na karaoke ze znajomymi, a jej synek został uprowadzony. Automatycznie powtarza słowa, chociaż nie pojmuje ich znaczenia. Jej religijna żarliwość wydaje się powierzchowna. Przypomina pospiesznie przygotowany kamuflaż. Shin-ae traktuje modlitwy jak tabletki przeciwbólowe, które mają ekspresowo ukoić jej cierpienia. Jak można się było spodziewać, film nie pokazał łatwej drogi ku ponownym narodzinom i odkupieniu.

Jak możesz, o Boże?!

Kiedy bohaterka skłania się ku religii, zdaje się, że wszystko zaczyna wracać do równowagi. Łatwo ulec wrażeniu, że od tego czasu sprawy idą ku lepszemu. Nadzieje Shin-ae i widza rozwiewa scena w więzieniu. Nawrócona kobieta chciała przebaczyć mordercy swojego dziecka. Spodziewała się, że oprawca będzie skruszony, pełen wyrzutów sumienia. Stało się wprost przeciwnie. Przestępca dzięki wierze stał się oazą spokoju. Shin-ae przeżyła głębokie rozczarowanie. Jak Bóg mógł zadecydować o wybaczeniu mordercy, skoro sprawa dotyczy jej dziecka i to ona ma pierwszeństwo w odpuszczeniu win? Świat bohaterki wali się po raz trzeci. Co istotne, kobieta nadal wierzy w Boga, ale jest na niego obrażona i stara się robić wszystko na złość swojemu Stwórcy.

sekretne światło secret sunshine

Zaczyna od hałasowania w kościele i zakłócania religijnych uroczystości. Następnie próbuje nakłonić znajomego współwyznawcę do cudzołóstwa. Jej działania nie przynoszą ulgi, postanawia więc wykonać ostateczny krok – targnąć się na swoje życie.


Zobacz również:Trzy filmy Noah Baumbacha, które warto poznać przed premierą “Historii małżeńskiej”


Sekretne światło jest poruszającą opowieścią o żałobie, poszukiwaniu wiary i wewnętrznej równowagi. Ma w sobie ten rodzaj emocjonalnej głębi i złożoności, który nagradza wytrwałość widza podejmującego wyzwanie obejrzenia dwuipółgodzinnego filmu wypełnionego obrazami cierpienia. Chang-dong Lee stworzył kinowy odpowiednik prozy. Historia została opowiedziana z uwagą i starannością. Reżyser poprzeplatał sceny pokazujące udręczenie bohaterów momentami łaski, promykami nadziei i iskrami współczucia. Dzięki temu nie obserwujemy piętrzących się tragedii, lecz wiarygodne przedstawienie nieprzewidywalności ludzkiego losu i niestałości serca.

Portret kobiety cierpiącej

Do-yeon Jeon za swoją rolę w Sekretnym świetle została nagrodzona Złotą Palmą. Stało się tak nie bez powodu. Dała popis wybitnego aktorstwa, na przemian ujmując ciepłem i wyrozumiałością i dusząc się, wyjąc i krzycząc z bólu. Wszystkie sceny z jej udziałem są pełne realizmu i energii. Aktorka pokazała, że potrafi błyskawicznie przejść od nieprzeniknionego spokoju do ataku paniki. Tym, co zasługuje na szczególne uznanie, jest fakt, że Do-yeon Jeon udało się wykreować postać, która nie jest niewinna ani bezsprzecznie sympatyczna. Niespójności w zachowaniu jej postaci tworzą przekonujący obraz, a każde zbliżenie na twarz aktorki łamie serce. W oczach Do-yeon Jeon widać było lęk przed osamotnieniem i poczucie niesprawiedliwości. Odmalowywało się w nich też dogłębne rozczarowanie życiem i faktem, że nie takiego Boga chciała znaleźć. Popis Do-yeon Jeon bez wątpienia przyćmił występ Songa Kang-ho, niemniej aktor dobrze wykonał swoje zadanie, nadając swoją grą melodramatyczny ton części scen i przełamując ciężką konwencję skupioną wokół egzystencjalnych pytań.

secret sunshine sekretne światło

Sekretne światło nie daje nam jasnego happy endu. Reżyser uciął fragment życia bohaterki, nie tworząc tym samym wrażenia zamkniętego rozdziału. Widz może wyobrażać sobie dalsze losy Shin-ae, życzyć jej powodzenia. Po cichu liczyć na to, że znajdzie spokój, którego szuka.

Dużą zaletą filmu Changa-dong Lee jest jego niepopadanie w tragizm. Otwarte zakończenie napawa nadzieją, poczuciem, że bohaterka wreszcie odszuka sposób na to, by pokierować swoim życiem. Opowieść snuta przez reżysera nie jest więc przygnębiająca i przytłaczająca nieznośnym ciężarem. To historia rozbrajająco szczera, naturalna i bezpretensjonalna.

Nie jestem pewna, czy film poradził sobie z podjętym tematem wiary i szukania przyczyn zła. Zdaje się, że ledwie zarysował tę problematykę, koncentrując się na osobistym dramacie. Myślę, że decyzja podjęta przez twórcę okazała się słuszna. Zamiast prostego moralizatorstwa otrzymaliśmy dzieło skupione na niewielkim wycinku ludzkiego życia, które momentami bywa targane burzą, by później napełnić się blaskiem słońca.

Ocena

7 / 10

Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:

"BlacKKKlansman", "Czarną Panterę", "Rób, co należy"

Recenzje

“Miętowy Cukierek” – tak smakuje życie [RECENZJA]

Norbert Kaczała

Ciężko mi jest ekstrapolować w kwestii oczekiwań każdego z odbiorców, jednak mam wrażenie, że jest pewna kategoria marketingowych zagrywek, które skutecznie odstraszają widza od filmu. „Kobieca wersja Jak zostać królem” „Polska odpowiedź na Incepcję” czy „Połączenie Ojca Chrzestnego i 50 Twarzy Grey’a” to frazesy, które wywołują u mnie bezwarunkową chęć ucieczki z kina, zakładając że jedynym sposobem na sprzedanie filmu, będzie wciśnięcie na plakat czy okładkę kilku znanych, najczęściej lepszych tytułów. Dlaczego jednak wspominam o tym w kontekście debiutu koreańskiego mistrza? Głównie dlatego, że jeszcze zanim wygodnie zasiadłem przed ekranem, kilkukrotnie uderzyła we mnie formułka obiecująca „koreańskiego obywatela Kane’a”. Jednakże jeśli można coś powiedzieć o filmie Lee Chang-Donga, to bez wątpienia, że dorasta do poziomu, jaki zapowiada to porównanie.

Porównanie do klasyku Wellesa wydaje się z wszech miar zrozumiałe już od pierwszych minut projekcji. Wieńczący swoją obecność na ziemskim padole główny bohater – Yongho (w tej roli Kyung-gu Sol) inicjuje swoim odejściem projekcję wydarzeń z własnego życia, biegnących w odwrotnej chronologii. Razem z reżyserem zaczynamy tym sposobem zabawę w detektywów i dzięki indukcji dowiadujemy się co popchnęło głównego bohatera do samobójstwa. Jednakże Yongho różni się od swojego Wellsowskiego odpowiednika niemal wszystkim poza puszczoną od tyłu historią. Panowie stoją po dwóch, skrajnych stronach hierarchii społecznej, w zupełnie różnych środowiskach polityczno-kulturowych. Bohater Sola opadł już niemal na samo dno, będąc konsekwentnie przeżuwany i wypluwany przez szereg czynników. Utratę swojej szkolnej miłości, romanse, presję zawodową czy służbę wojskową w trudnym dla kraju okresie. Jednakże, nie mamy tutaj do czynienia z jednostronnym studium przypadku, każącym nam umartwiać się nad człowiekiem, który nie zasłużył na swój los. Chang-Dong nakreślił z realistyczną maestrią nie tylko swojego głównego bohatera, ale też świat wokół niego. Relacje między postaciami nie są prowokowane wyłącznie koniecznością kopnięcia leżącego. Do prezentowanych sytuacji prowadzą bardzo konkretne czynniki, które działają na niekorzyść bohatera także pod kątem moralnego osądu. Nieraz Yongho będzie niemal nie do zniesienia, prezentując sobą zachowania, które skwitować możemy tylko pokiwaniem głową z dezaprobatą. Przypomina to sytuację z tegorocznym Jokerem, gdzie pomimo wielu scen, wręcz proszących o mentalne wsparcie dla Arthura Flecka, z tyłu głowy świta nam myśl, że mamy do czynienia z przyszłym zbrodniarzem i psychopatą. I choć Yongho nie maluje twarzy by siać chaos w mieście, nie można zaprzeczyć, że ma na rękach czyjąś krew.

“Miętowy cukierek”, mat. prasowe

Z tym wiąże się również wykreowanie ludzkich postaci drugo- i trzecioplanowych, ze wszystkimi ich wadami i zaletami. Lee Chang-Dong ukazuje nam szeroki przekrój nie tylko społeczeństwa Korei Południowej, ale ogółu ludzkości per se. Oportuniści, dobre dusze, szemrani partnerzy, bezinteresowni kumple, żołnierze, biznesmeni, sfery niższe i wyższe. Mamy tutaj do czynienia z historia głęboko ugruntowaną w prozie nieprzyjemnej codzienności, zatem nie powinien dziwić fakt, że ludzie obecni na ekranie to sylwetki, na które sami już kiedyś się natknęliśmy i jeszcze natkniemy. Jednak jeśli mówimy o kontekście społecznym, na większą uwagę zasługuje tutaj kwestia historyczna, obecna przez cały film.

Do pełnego odbioru historii Miętowego Cukierka potrzebna jest znajomość realiów jakie panowały w Korei w prezentowanym przez reżysera okresie. Kluczowe dla życia Yongho wydarzenia, pokrywają się z mrocznymi epizodami w nowożytnej historii kraju, które odciskają piętno nie tylko na głównym bohaterze, ale i na całym społeczeństwie. Chronologicznie zaczynamy od relacji z pierwszej ręki z tłumienia studenckich protestów w roku 1980, zwieńczonych krwawą masakrą w Gwangju. Wg. narracji władzy doszło wówczas do wywrotowej próby obalenia ówczesnego rządu, zaś sami protestujący postulowali za przywróceniem ustroju demokratycznego, który odebrano społeczeństwu wprowadzając totalitaryzm. Na skutek konfliktu, śmierć poniosło od ok.170 do niemal 2000 osób (w zależności od źródeł). I jak nietrudno się domyślić, główny bohater Miętowego Cukierka znalazł się w samym centrum konfliktu. Przymuszony do udziału w działaniach zbrojnych, Yongho na własne oczy doświadcza bezwzględności systemu, w którym nikt nie jest niewinny. Jednostki rządowe niemal hurtowo pozbawiają mężczyzn empatii i ludzkich odruchów, a bezbronni cywile, których największym grzechem jest obecność w złym miejscu i czasie stają się serią celów. Dziką zwierzyną, którą trzeba odstrzelić dla pozornego bezpieczeństwa. Z każdym kolejnym wystrzelonym pociskiem w głównym bohaterze obumierają resztki stabilności psychicznej, której zdaje się już nigdy nie odzyskać. Zwłaszcza gdy następne lata tylko pogłębiają efekty, jakie wywarły na nim wydarzenia wokół protestów. Przeskakując kilka lat wprzód, dowiadujemy się, że Yongho został… policjantem, którego zadania obejmują m.in. przesłuchiwanie podejrzanych o udział w wyżej wymienionych. Stosunkowe obumieranie elementarnej empatii odbija się nie tylko na brutalnym traktowaniu osadzonych, ale także na bliskich bohatera. Osoby, które darzył szczerym i serdecznym uczuciem, stają się z czasem koniecznymi przeszkodami do pokonania i pretekstem do zaspokojenia prozaicznych rządz. Co ciekawe jednak, są to przeszkody, na drodze do bliżej nieokreślonego celu, bowiem Yongho wciąż wydaje się błąkać po omacku, szukając w życiu jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Oliwy do ognia może jeszcze dolewać fakt, że bohater trafił z centrum społecznego konfliktu, do równie trudnego miejsca w historii swojego kraju. W latach dziewięćdziesiątych Koreę i okoliczne kraje Azji Wschodniej dotknął kryzys ekonomiczny, przez co wielu aspirujących biznesmenów zaczęło stopniowo usuwać się w otchłań marazmu.

“Miętowy cukierek”, mat. prasowe

I to w tym właśnie dole zastajemy naszego głównego bohatera, gdy stopniowo cofniemy się w głąb jego własnej jaźni. Czeka nas tutaj podróż silnie psychoanalityczna, jednak wyzbyta niejasnych podtekstów, zrozumiałych tylko dla autora filmu. Motywacje stojące za każdym z podjętych ruchów Yongho, jego reakcje czy stopniowo zmieniająca się relacja z otoczeniem jest bardzo czytelna i nawet nie będąc produktem okresu transformacji w Korei Południowej, doskonale zrozumiemy czemu serce boli nie tylko bohatera, ale i nas. Obcujemy tutaj z sytuacją, w której sentyment jest jednocześnie jedynym stałym punktem w naszym rozchwianym życiu, ale i jednym z elementów przysłaniającym wszystko wokół. Smak tytułowego miętowego cukierka zdaje się być jedynym stałym elementem, w stopniowo walącym się świecie, no bo przecież dawała je nam pierwsza miłość. Musimy o nim pamiętać. I o niczym więcej. Wybaczcie to memowo-socjologiczne porównanie, lecz film Lee Chang-Donga spaja według mnie światopogląd dwóch pokoleń: doomera i boomera, stojących po dwóch różnych stronach konfliktu. No bo czy kiedyś nie było lepiej? Człowiek miał pracę, stabilne stanowisko, przyjaciół i perspektywy. Ale to bezpowrotnie przepadło. Najciekawszą alternatywą jest śmierć i naiwna fantazja o wendetcie za wyrządzone jednostronnie krzywdy. Bez względu na to jak zapatrujemy się na świat, reżyser ukazuje nam, że czasami zwyczajnie życie postanowi nas przeżuć i wypluć, a my nieświadomie zrobimy to samo. I to nic nie szkodzi, wszak nic co ludzkie…

Nie chciałbym zapętlać się w kolejnych komplementach i argumentach stojących za głębokim humanizmem Miętowego Cukierka. Jedyne co mogę szczerze powiedzieć by polecić ten film, to fakt, że jest on szczerze dojmującym doświadczeniem. Wg. mojej niepisanej zasady, jeśli film potrafi sprawić, że wszystko czym jestem zachwieje się u samej posady, znaczy że jest czymś wielkim. I tak jak Climax napełnił mnie lękiem, Ex_Machina zakwestionowała wyższość umysłu nad sztuczną inteligencją, a Ona ostatecznie odebrała miłosną naiwność, tak Miętowy Cukierek kazał mi głęboko zastanowić się, co uczyniło mnie kim jestem. Jakich przyzwyczajeń trzymam się zbyt kurczowo? Kto popchnął mnie na ten tor, i kogo ja musiałem w odwecie zepchnąć gdzie indziej? Nie sądzę jednak bym znalazł kiedyś odpowiedzi na takie pytania, ale wiem tylko, że nie będę musiał szukać ich pod kołami rozpędzonego pociągu.

FestiwaleFilmyRecenzje

“Jednym cięciem” – Incepcja w świecie zombie [RECENZJA]

Andrzej Badek

W ciągu dnia festiwale filmowe oferują uczestnikom dziesiątki poważnych filmów. Amatorzy kinematografii mogą zmierzyć się z dramatami o ludzkiej egzystencji w każdym regionie świata, poniszczonymi taśmami filmowymi, na których nagrano mądrości dawnych mistrzów, których nazwiska nie istnieją w świadomości ludzkiej poza obiegiem festiwalowym oraz z twórczością młodych artystów, którzy stawiają pierwsze kroki w branży i szczerze wyrażają, co gra im w duszy, a nie gra w świecie.

Stąd, ostatni, wieczorny seans jest zazwyczaj inny. To okazja, żeby rozładować napięcie, sprezentować widzom produkcję, na której odpoczną, zrelaksują się, pośmieją. Każdy festiwalowy weteran doskonale zna moment, w którym światła gasną, na ekranach pojawia się logo wytwórni, a w całej sali rozlega się symultaniczny, zgrany dźwięk otwieranych z sykiem puszek, trzask kapsli od butelek, a czasem nawet charakterystyczny odgłos odbezpieczanego wina.

O seansach nocnych nie pisze się często. Zazwyczaj trzyma się je jako słodką tajemnicę przed resztą świata. Często są to utwory b-klasowe, tanie, dziwne, niezbyt dobre; mające prawo dostarczać rozrywkę jedynie dzięki swej inności czy dziwności. Jeszcze rzadziej zdarza się, żeby produkcja taka była warta seansu dwukrotnego lub zyskała, jak w tym przypadku, tytuł mojego osobistego filmu festiwalu.

Jednym cięciem stanowiło dla mnie ogromne zaskoczenie na wielu poziomach. Produkcja zostałą zrealizowana za niewielkie pieniądze i stanowi rewelacyjny przykład, że nawet dziś, gdy branżę filmową dominują projekty za miliony dolarów, dobrze wykonany pomysł potrafi przykuć uwagę widza do ekranu.

Film Shin’ichirô Uedy, debiutanta, który nakręcił go po krótkim kursie reżyserskim, zaczyna się niewinnie. Ot, dostajemy niedoskonałą półgodzinną produkcję, w której grupa aktorów z planu filmowego odkrywa, że kręcą film w budynku, w którym rząd prowadził podejrzane eksperymenty wojskowe. Wkrótce zostają zaatakowani przez żywe trupy, co zaowocuje sekwencją ucieczek, krzyków i niezgrabnych dialogów. Do tego niektóre ujęcia są karykaturalnie przydługie, reakcje postaci podejrzanie nieadekwatne, a w kadrze można czasem zobaczyć asystenta operatora…

Po trzydziestu minutach autentycznie zabawnego show obserwujemy… napisy końcowe. A zaraz po nich Ueda cofa nas w czasie o dwa tygodnie i zaczyna odkrywać karty swojego piekielnie inteligentnego filmu, obnażać przy okazji naszą łatwowierność.

Jednym cięciem to na poziomie scenariuszowym niezwykle przemyślany koncept, który finalnie okazuje się być tak satysfakcjonujący jak najbardziej złożone intrygi kryminalne. Zabierając nas w kolejne warstwy swojej komedii twórca bawi się niczym Nolan w Incepcji kolejnymi, korespondującymi ze sobą warstwami rzeczywistości. Jednocześnie udowadnia, że tematyka zombie ma w sobie jeszcze nieodkryty potencjał.

Absolutnym klimaksem jest trzeci, ostatni akt filmu, o którym nie mogę napisać wiele z troski o spoilery, ale który zafundował mi dawkę śmiechu nieporównywalnie większą od jakiejkolwiek innej produkcji, którą miałem okazję widzieć w tym roku. Przez całe finałowe trzydzieści minut sala kinowa aż pękała w szwach od autentycznego śmiechu – tego najbardziej pożądanego w komediach; wywołanego nie obleśnymi żartami czy obscenicznością, nie żenadą, ale podziwem dla twórczej kreatywności. Wszyscy wpadliśmy w zręcznie ustawioną przez reżysera pułapkę i czerpaliśmy satysfakcję z bycia w nią złapanym.

Jeśli dziele Uedy mogę coś zarzucić to pewien spadek napięcia w środkowej części. Pomiędzy b-klasowym popcorniakiem, który udaje początek produkcji, a satysfakcjonującym zakończeniem, jesteśmy świadkami chwilowego przestoju, który twórca wykorzystuje, żeby obudować kontekst fabularny całego filmu. Jest to środek potrzebny, zrealizowany bardzo poprawnie, ale jednocześnie fragment, w czasie którego emocje i zaangażowanie widza spada. Czy istniał sposób, żeby zrealizować to w lepszy sposób? Ilekroć się nad tym zastanawiałem, nie umiałem znaleźć jednoznacznej odpowiedzi.

Nocny seans Jednym cięciem miałem okazję obejrzeć na łódzkim Festiwalu Transatlantyk już w lipcu. A jednak, gdy zobaczyłem utwór w repertuarze Nocy Zombie na azjatyckim Festiwalu Pięć Smaków nie mogłem oprzeć się pokusie, żeby doświadczyć produkcji po raz drugi. Nie zawiodłem się. Znajomość konceptu stojącego za filmem w żadnym stopniu nie obniżyła poziomu satysfakcji z seansu. Jeśli jakimś filmem miałbym kogoś przekonać do festiwali filmowych albo kina azjatyckiego, bez cienia wątpliwości wybrałbym tę produkcję!

Ocena

8 / 10
RecenzjeSplat!FilmFest 2019

„Pudełko ze strachami” czyli kąpiel w wannie pełnej obrzydliwości [RECENZJA]

Marcelina Kulig
pudełko ze strachami scare package

Pudełko ze strachami jest zbiorem straszno-śmiesznych opowieści, które bawią się schematycznością kina grozy, obśmiewają popularne klisze i stereotypy. Na ekranie widzimy więc mnóstwo popkulturowych nawiązań, hektolitry przelanej krwi i całą masę autotematycznych żartów. Czy jednak film okazał się zabawną parodią horroru? Mam co do tego wątpliwości.

Wszyscy grali do jednej bramki

Pudełko ze strachami to swego rodzaju szkatułka mieszcząca w sobie siedem oddzielnych historii. Część z nich łączy się, podczas gdy inne pozostają niezależne. Poznajemy więc m.in. Mike’a Myersa, drugoplanową, wyjątkowo samoświadomą postać marzącą o tym, by zostać bohaterem, Chada pracującego w wypożyczalni kaset wideo, pragnącego ukryć tajemnicę za zamkniętymi drzwiami, trzy przyjaciółki kradnące lizaka, który okazuje się niebezpiecznym artefaktem i Daisy szukającą sposobu na zabicie nieśmiertelnego mordercy.

scare package pudełko ze strachami

Liczne grono reżyserów (aż dziewięciu) i scenarzystów (dwunastu) w zgrabny sposób połączyło wszystkie opowieści, okraszając je obrzydliwością, świetnymi efektami specjalnymi i zagraniami mającymi burzyć czwartą ścianę. Bez wątpienia twórcy sprawnie poruszają się w dziedzinie horroru, hołdując zarówno klasycznym slasherom, jak i filmom klasy B czy kuriozom spod szyldu Tromy. Umiejętnie żonglują motywami, niemal w każdej scenie mrugają do widzów i widać, że zabawa kinem grozy sprawia im radość. Pod względem konstrukcji filmu i jego naszpikowania horrorowymi motywami nie można mieć zastrzeżeń. Inną sprawą jest poczucie humoru, które mocno kuleje.

Wymuszony uśmiech

Po Pudełku ze strachami nie należy spodziewać się błyskotliwych żartów albo gagów balansujących na granicy dobrego smaku. Mimo że w filmie nie brakuje czarnego humoru, jest on podany w bardzo zachowawczy sposób. Rozumiem, że twórcy nie chcieli stworzyć wulgarnej, głupawej parodii w stylu Strasznego filmu, niemniej żarty zaserwowane widzowi zasługiwały najwyżej na pomruk, a nie na szczery śmiech. Kojarzyły się z humorem będącym wyznacznikiem szkolnych przedstawień, drętwym, grzecznym i nieco infantylnym.

Niedostatki w komizmie są poważną wadą filmu, który z założenia miał bawić. Pudełko ze strachami może zapewniać rozrywkę fanom gatunku, ale zupełnie nie broni się jako komedia. To duże rozczarowanie, biorąc pod uwagę, że ostatnio powstało kilka świetnych parodii horrorów, a sam gatunek dostarcza wiele powodów do żartów. Z pełną odpowiedzialnością za moje słowa mogę stwierdzić, że film nie dorasta do pięt takim produkcjom jak Co robimy w ukryciu, Deathgasm czy Tucker and Dale vs. Evil. O ile twórcy odrobili lekcje z historii i stylu kina grozy, o tyle muszą jeszcze nauczyć się żartować.

Film o filmie w ramach filmu

Mocną stroną Pudełka ze strachami jest jego samoświadomość. Grę schematami czy ikonografią przeprowadzono w umiejętny sposób, a kolejne historie wprowadzano bardzo naturalnie. Wielowarstwowość filmu okazała się bardzo ciekawa i wielka szkoda, że nie towarzyszył jej ostrzejszy humor. Aktorzy wykonali swoje zadanie bardzo dobrze, cały czas grając na poziomie naturszczyków lub kiepsko opłacanej obsady niskobudżetowego horroru.

scare package pudełko ze strachami

Bohaterowie wciąż łamali konwencję, stwierdzając, że znajdują się w filmie grozy albo typując, kto zginie, a kto przeżyje na podstawie swojej wiedzy o kinie. W zabawny sposób zagrano też motywem final girl, obnażając stereotypy związane z tym rodzajem postaci. Wszystkiemu towarzyszyły widowiskowo wybuchające głowy, wnętrzności wysypujące się na chodnik i eksplozje samochodów. Zabawa formą i dobre efekty specjalne to już wystarczające powody, by sięgnąć po tę szczególną antologię od fanów horroru dla fanów horroru, lecz nie warto podchodzić do seansu ze zbyt wysokimi oczekiwaniami.

Pudełko ze strachami mimo swojej tematyki ani przez chwilę nie straszy. Operuje humorem i obrzydliwością, starając się zapewnić widzowi maksimum rozrywki. O ile komizm pozostawia wiele do życzenia, o tyle przepięknie ohydne efekty specjalne idealnie wpisują się w parodystyczną konwencję. I chociaż można wskazać przynajmniej kilka lepiej zrealizowanych i zabawniejszych produkcji w tym gatunku, Pudełko ze strachami ma swój nieodparty urok i choćby z tego powodu warto dać mu szansę.



Film zobaczycie 6.12 (piątek) o 16.45 w warszawskiej Kinotece podczas V edycji Splat!FilmFestu. Więcej naszych tekstów o festiwalu znajdziecie tutaj, a więcej informacji o filmie tutaj!

RecenzjeSplat!FilmFest 2019

“Kosmiczne maszyny” – Kung Fury na poważnie? [RECENZJA]

Bartek Bartosik

Pamiętacie ostatnie sceny Requiem dla snu? Albo finał Czasu apokalipsy? A Donniego Darko, kiedy w tle leci „Mad World”? Te sceny, które emocjonalnie, wizualnie i narracyjnie puentują dobiegający końca film, zostawiają widza z otwartymi ustami i oddychaniem przełączonym w tryb manualny. Oczywistym jest, że takie puenty mają sens, kiedy stanowią zwieńczenie zgrabnej historii lub odnoszą się do bohatera, do którego zdążyliśmy się przywiązać. Ale co by było, gdyby taką scenę rozciągnąć na 50 minut?


Przeczytaj również: Jaki będzie Splat!FilmFest 2019? Nadchodzi największy festiwal nowego kina grozy w Polsce!

Na to pytanie pomaga znaleźć odpowiedź nadciągający na Splat!FilmFest obraz w reżyserii duetu Raphaël Hernandez i Savitri Joly-Gonfard pod tytułem Kosmiczne maszyny. Nazwiska twórców prawdopodobnie niewiele komukolwiek powiedzą, ponieważ posiłkując się Filmwebem można dowiedzieć się, że cała ich dotychczasowa, obejmująca trzy filmy twórczość znalazła w Polsce poniżej setki odbiorców. Nieco więcej powiedzieć może nazwisko Daniela Sandberga figurującego na szczycie listy producentów dzieła. Pan Sandberg trafił do szerokiej publiczności za sprawą swojego nostalgiczno-prześmiewczego Kung Fury. Obydwa filmy powstały z miłości do kina jako unikatowego medium, pozwalającego opowiadać obrazem, obydwa nurzają się w latach 80′, obydwa stawiają na przerysowanie i pastisz, w końcu obydwa sfinansowane zostały przy pomocy crowdfundingu. Powiedzenie jednak, że Kosmiczne Maszyny to kalka Kung Fury byłoby znacznym nietaktem, ponieważ nowszy z filmów, będący w istocie rozwinięciem idei z teledysku grupy Carpenter Brut, odcina się od absurdu i zgrywy, stawiając na audiowizualne rozpasanie, religijną symbolikę i poważny ton.

Fabuła wciśnięta w te 50 minut seansu sprawia pozory pretekstowej – ot, kosmiczni złomiarze napotykają kapłanki czczące statki kosmiczne i uważające je za żywe istoty. Wywiązuje się konflikt, który prowadzi do międzygwiezdnej pogoni – jednak zniuansowanie zachowań, rytuałów i precyzja w akcjach pokazuje, że po prostu trafiliśmy w środek czegoś niezwykłego, co nie wymaga ani przydługiego wstępu, ani rozwinięcia. Liczy się finał, a jest to bombastyczne przeżycie. Twórcy, dysponując budżetem wahającym się w zależności od źródeł od 200 do 300 tysięcy euro wycisnęli z niego absolutne maksimum, zwłaszcza w sferze formy.

Mimo ewidentnego niskobudżetowego rodowodu Kosmiczne maszyny są jednym z najbardziej zniewalających estetyką filmów, jakie dane mi było w tym roku zobaczyć. Absurdalne, przytłaczające przestrzenie, design statków czy choreografie nagich ciał – duszy statków, utrzymane w stylistyce retro z ziarnem na „taśmie” i przepalonymi kolorami są idealnym, psychodelicznym, filmowym tripem. I właśnie temu tripowi podporządkowana jest narracja, wyganiająca bohaterów w coraz bardziej szalone scenerie i każąc im uczestniczyć w dziwnym tańcu ludzi i maszyn, a to wszystko z syntezatorową, podbijającą adrenalinę  muzyką Carpenter Brut (pierwszy człon nazwy nie jest raczej przypadkowy) w tle.

Do tego wszystkiego dostajemy mesjańską symbolikę, wątki feministyczne, refleksję na temat postępu technologicznego i Bóg wie co jeszcze, a wszystko idealnie zgrane z sensoryczną ucztą, która dzieje się na ekranie. To film stworzony do oglądania z maksymalnym poziomem dźwięku, na możliwie największym ekranie, żeby dać się filmowi zaatakować na jego warunkach.

Wracając do pytania ze wstępu – co by się stało, gdyby moment kulminacyjny filmu zamienić w cały film? Trzeba byłoby się posłużyć wytartym powiedzonkiem o filmowym orgazmie. Kosmiczne maszyny niewątpliwie nim są, ale niewykluczone, że nawet orgazm może być za długi i również niewykluczone, że omawiany film też by zyskał, gdyby momentami zmniejszyć trochę tempo. Nie zmienia to jednak faktu, że seans Kosmicznych maszyn jest doświadczeniem jedynym w swoim rodzaju i każdemu, komu dobrze życzę, życzę właśnie takiej projekcji.



Film zobaczycie 3.12 i 5.12 w warszawskiej Kinotece podczas piątej edycji Splat!FilmFestu. Więcej naszych tekstów o festiwalu znajdziecie tutaj, a więcej informacji o filmie tutaj!
FestiwaleRecenzjeTEMAT MIESIĄCA 02/20

“Pozostać człowiekiem”, czyli jeszcze bardziej chwytający za serce “Nietykalni” [RECENZJA]

Paweł Gościniak

Gdy w 2012 roku do polskich kin zawitali Nietykalni, wszyscy byli oczarowani. Niepełnosprawny milioner i prosty chłopak z bloków poruszyli serca widowni w całym kraju. Udało im się to tak bardzo, że fala wystawionych tej produkcji dziewiątek czy dziesiątek wywindowała go na drugie miejsce najpopularniejszego filmowego rankingu w Polsce. A co gdybym powiedział wam, że istnieje film bardzo podobny, ale jeszcze piękniejszy? Taki, który w naiwny sposób opowiada historię dwojga ludzi, ale przez tę naiwność nabiera autentyczności. Dzieło, które opowiada o marzeniach, przyjaźni i rodzinie, zaufaniu, losie i bezradności. Ale przede wszystkim pokazuje nam, jak pozostać człowiekiem i spełniać marzenia.

Hongkoński reżyser Oliver Siu Kuen Chan zaryzykował i spróbował opowiedzieć nam o relacji niepełnosprawnego ze swoim opiekunem, czyli o czymś, co kino wielokrotnie nam serwowało, raz lepiej, raz gorzej. Pozostać człowiekiem z Nietykalnymi czy naśladującymi pierwowzór Spragnionymi życia dzieli właściwie tylko paraliż bohatera, pełną radości jazdę dwojga przyjaciół na wózku inwalidzkim i strojenie komicznych fryzur podczas strzyżenia. Cała reszta wprawia nas w zachwyt dzięki swojej własnej magii – czarują widoki azjatyckiej metropolii, fenomenalna gra aktorska, otwierająca serce muzyka z pianina czy przepiękne ujęcia, które mają wiele wspólnego z marzeniem studiowania fotografii, które filipińska bohaterka trzyma w głębi swojego serca.


Zobacz również: “Cenzura jest tu powszechnie znaną sytuacją” – mówi nam Pema Tseden, pierwszy tybetański reżyser [WYWIAD]

Zwyciężczyni w kategorii “najlepszego debiutującego artysty” podczas Hongkońskich Nagród Filmowych, niesamowita Crisel Consunji, wypada w filmie tak, jakby sama przeżyła dokładnie to, co jej postać, Evelyn Santos. Pogoń za lepszym życiem i szansą zapewnienia godnego bytu dla swojej rodziny kieruje ją do jednego z najczęstszych miejsc emigracji Filipińczyków – Hong Kongu. Tam też, podobnie jak jej narzekające na kapitalistyczną rzeczywistość koleżanki po fachu, podejmuje się opieki nad niepełnosprawną osobą. Cheong-wing, w którego wciela się genialny Anthony Chau-Sang Wong, sprawia jednak, że Evelyn chce uciekać. Nie ma ona jednak właściwie żadnej alternatywy, ponieważ ofertę dostała od pośrednika. Gdyby ją odrzuciła, mogłaby się liczyć z powrotem do ojczyzny, gdzie nie miałaby dla siebie żadnych perspektyw. Choć początkowo obydwoje przebywają ze sobą w tym samym pomieszczeniu przez sześć dni w tygodniu i są tym co najmniej niezadowoleni, szybko przestają żałować, że los kazał im się ze sobą spotkać.

Ona zaangażowana, pełna energii, posługująca się płynnym angielskim. On niechętny, martwy w środku, władający nienagannym kantońskim. Reżyser przejmująco pokazał barierę językową i wyzwania, które pociąga ona za sobą. Jednocześnie na tej przeszkodzie zbudował wiarygodną relację, w której zaufanie jest zmienne niczym zasobność portfeli bohaterów. Cheong-wing decyduje się uczyć angielskiego. Zanim staje się komunikatywny, posługuje się tabletem, który tłumaczy tekst i wypowiada go w sposób lepszy niż nasza rodzima Ivona. W wolnym czasie mężczyzna, niczym starszy pan ze słynnej świątecznej reklamy Allegro, powtarza za lektorem obcojęzyczne słówka. Evelyn z kolei przyswaja nowe zdania od Hongkończyka, który z czasem, gdy ich znajomość się rozwija, pozwala sobie na odrobinę humoru. Gdy kobieta chcę się nauczyć, jak może mu podziękować po kantońsku, ten uczy jej zwrotu “thank you fucking much”. Oczywiście nieświadoma niczego FIlipinka posługuje się nim z przekonaniem, że wie, co mówi. Jej problemy związane z emigracją i nieznajomością języka podkreśla również ksenofobia handlarzy, którzy obrażają ją, a w dodatku sprzedają jej towary po zawyżonej cenie.


Zobacz również: Mały Cheung, czyli Hong Kong oczami dziecka [RECENZJA]

Aby pojąć, co w ogóle znaczy pozostać człowiekiem, Cheong-wing musi codziennie mierzyć się z niepełnosprawnością. Monotonię, jaką dla niego jest życie, a dla Evelyn wykonywanie tych samych obowiązków, pokazują powtarzające się sekwencję codziennego sprzątania, przygotowywania posiłków czy kąpieli. Nic dziwnego, że osoba na wózku, która przez większość czasu przebywa w domu, czuje się niesamowicie samotna i pusta w środku. Mężczyzna nie widzi w swoim życiu sensu, uważa, że choroba odebrała mu prawo do radości. Jego bezsilność i frustrację podkreśla obawa przed lotem do Stanów Zjednoczonych, który może być świetną okazją do świętowania wraz z synem ukończenia studiów. W głowie bohatera powstał obraz swojego wizerunku jako osoby słabej, brzydkiej i odpychającej. Takiej, z którą wstyd się pokazać publicznie. Nawet siostra bohatera zagląda do niego z obojętnością i niechęcią, jakby była to jedynie jej powinność, bo “tak wypada”. Na dodatek boi się on spotkania z żoną, mieszkającą wraz z synem i swoim nowym ukochanym.

Marzenia byłego pracownika budowy wydają się leżeć w gruzach. Nie mam marzeń. Jestem przegrany. – mówi na skraju załamania. Cheong-wing idealnie wyraża swoją bezradność we śnie, w którym odzyskuje kontrolę nad swoim ciałem i ratuje Evelyn. Jeśli byliście kiedykolwiek znieczuleni od pasa w dół, to przez kilka godzin mogliście poczuć to, co on, choćby szczątkowo. Kończyny są jak z waty i nie reagują na żadne bodźce, przez co czujecie się w połowie obcą osobą. Jeśli potrafi to być frustrujące w tak krótkim czasie, to nie wyobrażam sobie, jak irytujące może być to dla osoby przez długie lata nieotrzymującej żadnego wsparcia w bliskich sobie osobach. I choć mężczyzna utrzymuje regularny kontakt z synem, rozmawiając z nim za pośrednictwem Skype’a, to nie jest wystarcza mu to, aby nabrać motywacji do życia, aby “pozostać człowiekiem”.


Zobacz również: Balon, czyli edukacja seksualna w tybetańskim wydaniu [RECENZJA]

Żeby odpowiedzieć na tytularny problem, najpierw trzeba znaleźć swoją definicję człowieczeństwa. Niepełnosprawny bohater znajduje w sobie ludzki pierwiastek wtedy, gdy czuje się ważny i potrzebny. Dlatego właśnie częściowo poświęca swoje marzenie, aby pomóc spełnić to właściwe Evelyn. Już nie opiekunka a towarzyszka życia jest ciągle rozdarta między pozostaniem u boku swojego najlepszego przyjaciela, prawie ojca, a ruszeniem w pogoń za studiami fotograficznymi. Cheong-wing rozumie jednak, że ma ona jeszcze wiele do zrobienia w swoim życiu i, zgodnie z naiwnym powiedzeniem “sky is the limit”, może osiągnąć swój cel. Z tego powodu wbrew woli kobiety, którą zaczął traktować jak córkę, postanawia zrobić wszystko, aby dać jej szansę na szczęśliwą przyszłość. I to w zasadzie nie jest spoiler, a zalążek ekscytującej przygody.

Im bardziej pozwolimy się wciągnąć w historię, tym mocniej ściska nas ona za serce. Pozostać człowiekiem to emocjonalny rollercoaster, do którego wsiadamy i wiemy, co czeka nas na końcu, ale jednocześnie jesteśmy świadomi, że liczy się to, co dzieje się z nami podczas jazdy. I choć może się ona trochę dłużyć, to pełni niepewności i smutku powoli podjedziemy pod górę, aby po chwili z łzami szczęścia w oczach raptownie zjechać na dół. Nie jest raczej park rozrywki znany z Euforii, tylko mentalna podróż przez życie, która miała miejsce w gabinecie Robbiego Williamsa w Buntowniku z wyboru. Tu terapeuta w postaci Evelyn wyjaśnia nieświadomemu Cheong-wingowi, który wybrał samotność, że niepełnosprawność to nie jego wina. Każdy z nas może pozostać człowiekiem. Każdy z nas ma także prawo wybrać, jakim człowiekiem chce być.

Ocena

9 / 10
FilmyKinoRecenzjeStreaming

“Irlandczyk”, czyli opowieść jest dobra na wszystko [SPOILEROWA RECENZJA]

Marcin Kempisty

Słowem wstępu: dzięki znakomitej recenzji kolegi Michała, którą można przeczytać na Filmawce, postanowiłem napisać odrobinę innego rodzaju tekst na temat Irlandczyka. Skoro można już zapoznać się z pełnoprawną, bardzo szczegółową, a mimo to bezspoilerową recenzją filmu Martina Scorsesego na naszym portalu, to dublowanie treści kompletnie mija się z celem. Z tego też względu pozwolę sobie na zdradzającą fabularne szczegóły refleksję dotyczącą najnowszego filmu autora Wściekłego byka. Skupię się na kilku wątkach, które z różnych przyczyn wydały mi się interesujące i godne rozwinięcia. 

I

Irlandczyk to film, o którym powstaną tysiące tekstów analitycznych na całym świecie. Nie dość, że jego autorem jest jeden z najpopularniejszych obecnie żyjących reżyserów, to jeszcze obrana przez Scorsesego strategia wręcz zachęca do wyrażania własnych opinii. To nie jest produkcja do intymnego przeżuwania, skłaniająca do samotnych spacerów pełnych kontemplacyjnej zadumy. Oczywiście, na przestrzeni prawie trzech i pół godzin pojawia się sporo wzruszających momentów, zwłaszcza w okolicach zakończenia, niemniej jednak wydaje się, że seans z biegiem czasu przemienia się w rodzaj emocjonalnego współuczestnictwa w epokowej chwili dla medium filmowego. Coś się ewidentnie kończy, a o takich momentach – schyłkowych, wieńczących pewne etapy – chce się najżywiej dyskutować.

Wiele elementów składa się na to poczucie końca. Najważniejszy dla filmu kwintet – Scorsese, De Niro, Pacino, Pesci i Keitel – przeżył łącznie 388 lat, więc jego członkowie będą się powoli wypisywać z tego zespołu. Nie ma co owijać w bawełnę, każdy widz w pewnym momencie seansu poczuje unoszącą się nad postaciami śmierć, tym razem jeszcze owiniętą w gatunkowy gorset gangsterki, ale już przeciskającą się do naszej rzeczywistości. Na nic cyfrowe odmładzanie, fotoszopowe wygładzanie twarzy, “zniebieszczanie” oczu De Niro, czy dokładanie kolejnych warstw owłosienia na czaszki oglądanych mężczyzn. Co się stało, to się nie odstanie, być może Scorsese wygra wyścig z kostuchą i zdąży nakręcić jeszcze kolejny film, ale to nie ma żadnego znaczenia. Irlandczyk został naznaczony piętnem testamentu, nie tylko jednego artysty, ale całego pokolenia, które razem z nim tworzyło panoramę amerykańskiego kina na przestrzeni kilkudziesięciu ostatnich lat. 


Przeczytaj również: “Wiek niewinności”, czyli nowojorska elita w ujęciu Martina Scorsesego [RECENZJA]

Rzeczą znamienną jest, w jaki sposób widzowie obchodzą się ze wspomnianym widmem śmierci. Na podstawie reakcji po pierwszych pokazach można wysnuć wniosek, że znakomita większość przede wszystkim skupia się na wyszukiwaniu nawiązań i remiksów dokonanych na materiale wykorzystywanym przez Amerykanina w jego wcześniejszych produkcjach. Tu coś z Kasyna, tam z Chłopców z ferajny, gdzieś jeszcze wspominki o filmach, w których po raz pierwszy pojawiali się Keitel i ferajna. Niby to zachowanie jest w pełni uzasadnione, ale przy okazji bywa bardzo zdradliwe, bowiem sprzed oczu może przez to uciec, przynajmniej według mnie, sedno ostatniego dzieła Scorsesego. Wydaje się, że tym razem nie chodzi o zabawę w kino, a o snucie opowieści samej w sobie.

II

Pierwsza scena Irlandczyka zaprojektowana jest w dobrze znany, acz w kontekście całego filmu bardzo intrygujący sposób. Kamera powoli włóczy się po korytarzach domu starców, obserwując zgromadzonych pacjentów oraz opiekującą się nimi kadrę medyczną. W pewnym momencie wjeżdża do większego pomieszczenia, wykonuje skręt w lewo i wyławia samotnego mężczyznę siedzącego na wózku inwalidzkim. Postać jest obrócona tyłem, potrzeba chwili, by na ekranie pojawiła się starsza, pomarszczona twarz, na której szczycie znajduje się jeszcze trochę siwych włosów. Wtem, bez żadnej zapowiedzi, rozpoczyna się opowieść.

Irlandczyk

Jeżeli kiedykolwiek wysłuchiwaliście historii sprzed wielu lat snutych przez babcię, lub dziadka, to doskonale znacie schemat wykorzystany przez Scorsesego. Na początku autor opowieści zarzuca odbiorcę nieznanymi nazwiskami, trudno wszystko poskładać w sensowną całość, pomieszanie tajemniczych postaci z wydarzeniami bez odpowiedniego kontekstu stwarza teren nie do przebycia. Dopiero z czasem ujawniają się w tym galimatiasie szyk, porządek, początek i koniec. Gawęda zaczyna nabierać kolorów i kształtów, puzzle powoli trafiają na swoje miejsce, a z chaosu wyłania się mozaika przeżyć składająca się na postać, z której ust wypływają kolejne słowa.

Porzucając kwestie związane z genezą powstania tego scenariusza (zaznajomieniem się De Niro i Scorsesego z książką spisaną przez prawdziwego Franka Sheerana), należy pamiętać o strukturze całego filmu. Widzowie mają bowiem do czynienia z narratorem absolutnie niegodnym zaufania. Dopiero ostatnie sceny są przedstawiane tak, jak gdyby wydarzyły się “naprawdę”. Dopóki jednak widzowie nie obserwują starości protagonisty w domu starców, dopóty obcują z historią przez niego opowiadaną. To ma wręcz fundamentalne znaczenie dla kreacji głównego bohatera, ale także dla wniosków, jakie można z jego narracji wysnuć.


Przeczytaj również: “Historia małżeńska” – I że cię nie opuszczę, aż do… [RECENZJA]

A piętrzy się ona niemiłosiernie, przypominając powieść szkatułkową. Rozpoczyna się od Sheerana wiozącego swojego kumpla (Pesci) i ich żony na ślub, zauważona po drodze stacja benzynowa wyzwala w pamięci obrazki pierwszego spotkania mężczyzn właśnie w tym miejscu, aż w końcu na jakiś czas znika wątek podróży, by zastąpił go fragment dotyczący pierwszych przekrętów robionych przez głównego bohatera. Przytaczane epizody wyrastają z jednego pnia, a później rozgałęziają się w różnych kierunkach, w zależności od tego, jakie skojarzenie przyjdzie do głowy autora. 

Frank widzi siebie w roli wyraziciela woli potężniejszych od niego ludzi. Nie jest spiritus movens najważniejszych zmian zachodzących w świecie przedstawionym. Regularnie dokonuje egzekucji, zdecydowana większość scen przemocy wynika z podejmowanych przez niego działań, aczkolwiek te działania rzadko wynikają z jego decyzji. Sheeran jest cynglem do wynajęcia, mordercą na zlecenie, rękoma Opatrzności, przy czym w pewnym momencie wierność staje się dla niego istotniejsza od zarabianych pieniędzy. Jego nie da się kupić, przeciągając na swoją stronę. Nie da się go skłonić do zdrady. Kto dał mu szansę na wyzwolenie się z życia prostego kierowcy ciężarówki, ten ma nad nim kontrolę, będąc panem życia i śmierci. Co znamienne, tytułowy Irlandczyk wcale się tym faktem nie przejmuje. Nie dokonuje nawet analizy tego stanu rzeczy. It is what it is.

III

A może to jest kłamstwo, w które wszyscy chcą uwierzyć? Wszak widzowie często nie poddają w wątpliwość opowieści prowadzonej przez pierwszoosobowego narratora, apriorycznie zakładając, że to, co jest na ekranie, “obiektywnie” się wydarzyło w świecie przedstawionym.

Irlandczyk

Któż z nas nigdy nie próbował się wybielić, niech pierwszy rzuci kamieniem. W ludzkiej naturze leży odsuwanie od siebie choćby cienia podejrzeń. Trudno, zwłaszcza w obliczu rychło nadciągającej śmierci, dokonać szczerego rachunku sumienia i wywlec na światło dzienne wszystkie popełnione grzechy. Frank nie jest wyjątkiem. Nie sposób uwierzyć w jego historię, że nigdy nie podjął samodzielnej decyzji o odstrzeleniu jakiegoś delikwenta, że zawsze musiał oczekiwać na porozumiewawcze puszczenie oka przez szefa, dające zielone światło do wykonania mokrej roboty.

Spójrzmy bowiem na rozwój wypadków: Sheeran wchodzi do tego środowiska, eliminuje przeciwników, jego koledzy powoli umierają, aż na samym końcu pozostaje już sam na placu boju, opuszczony przez pobratymców zabranych przez śmierć. Jest ostatnią osobą noszącą w sobie pamięć o minionych czasach. Nikt nie podważy jego relacji, nie znajdą się świadkowie pamiętający zupełnie inny przebieg wypadków.

IV

Z podanych wyżej powodów wolę myśleć o Irlandczyku jako eksperymencie przeprowadzonym na zbiorowej pamięci. Scorsese, niczym wciąż uczący się demiurg, bada, za pomocą których narzędzi jest w stanie wzbudzić w widzu określone emocje. Jak można wysnuć z lektury pierwszych recenzji, Amerykanin ów zabieg przeprowadza z sukcesem.

By tak się stało, reżyser sięga po dwa niezwykle silne bodźce: nostalgię i poczucie śmierci. Najpierw opakowuje historię w gangsterskie sreberko, co od razu uruchamia wspomnienia wcześniejszych zrobionych przez niego filmów. Poczucie obcowania z dziełem wieńczącym pewien etap życia stymuluje część umysłu odpowiedzialną za wydawanie ocen. Trudno bowiem skrytykować kogoś na finiszu jego wędrówki, gdy przebyta droga obfitowała w tyle istotnych prac. Ponadto, jak już zauważyło wielu artystów, nostalgia za minionymi latami nakłuwa krytyczne nastawienie, sprawia, iż człowiek się roztkliwia i zaczyna już bardziej oglądać film z własnej przeszłości oraz wcześniejszych produkcji autora, a nie tylko to, co w danej chwili dzieje się na ekranie.

Co do śmierci, to oczywiście jest ona obecna od pierwszej minuty seansu, regularnie zbierając żniwo, ale najboleśniej pojawia się przy bohaterze w ostatnich fragmentach filmu. Swoją kosą smyra najczulsze struny odbiorców, zwłaszcza tych obawiających się starości i powiązanej z nią samotności. Jej namacalna bliskość unieważnia wcześniejsze działania bohatera. Sheeran przestaje być bezlitosnym gangsterem, przeistaczając się w schorowanego, skazanego na rychłe odejście mężczyznę. Jego “chwała” przeminęła, utonęła w odmętach upływającego czasu. Pozostała mu tylko do opowiedzenia zapamiętana historia.

V

W tym momencie ujawnia się cała wielkość (i, paradoksalnie, małość) ludzkiej egzystencji. Scorsese wspaniale udowadnia, czym w swej istocie jest sztuka. Na samym końcu filmu okazuje się, że nie ma znaczenia, kto z kim i dlaczego, czy kto kogo i za co. Nazwiska odchodzą w zapomnienie, już zajmująca się Sheeranem pielęgniarka przyznaje się do nieznajomości nazwisk osób, które wcześniej trzęsły światkiem przestępczym. Ludzie ulatują tak szybko, jak skutki dokonanych przez nich czynów.

Pozostaje tylko opowieść, nieistotne, czy mająca potwierdzenie w rzeczywistości. Chodzi o sam rytuał opowiadania, wskrzeszania przeszłości. Tak jak to było pokazane w animacji Coco  o kim się pamięta, ten będzie żyć wiecznie.

Dlatego nie należy traktować Irlandczyka jako kolejnego filmu gangsterskiego. W najnowszym dziele autora Wieku niewinności chodzi bardziej o zaprezentowanie wspaniałości tkwiącej w samej istocie opowiadania. Czymś szczególnym jest bowiem powstała więź, niezwykle intymna, bazująca na wierze w dobre intencje, pomiędzy autorem a słuchaczem.

Nie trzeba rozszyfrowywać znaczeń, rozwiązywać zagadek, wystawiać ocen. Znacznie lepiej jest poddać się najbardziej pierwotnej formie przekazywania wiedzy. Scorsese sięga do korzeni kultury, opowiadając o opowiadaniu jako najlepszej formie “chwytania” czasu, zamykania go w narracyjnej kropli bursztynu, aż w końcu budowania w sobie obrazu wieczności. Kto bowiem wsłuchuje się w historie przekazywane z pokolenia na pokolenie, ten niesie w sobie świat. A kto przekazuje je dalej, ten wygrywa ze śmiercią.

Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:

"BlacKKKlansman", "Czarną Panterę", "Rób, co należy"

Recenzje

“Crystal Swan”, czyli house, wódka i marzenia o wizie [RECENZJA]

Maciej Kędziora

Gdy w 2013 duet Daft Punk nagrywa wespół z Pharellem Williamsem głośną płytę “Random Access Memories” wszyscy zdają się zwracać uwagę na “Get Lucky”, który funkowym bitem przeprowadza przez lato miliony osób. Całkowicie pomija się jednak inny utwór, pięknie afirmujący wyzwalającą stronę muzyki: “Lose Yourself to Dance”. Jedną z osób, która zgodnie ze słowami francuskiego duetu zatraca się w tańcu jest Velya, dwudziestoparoletnia dziewczyna, w housie i narkotykach znajdująca ucieczkę od realiów codziennego życia w postsowieckiej Białorusi. Każdej nocy w repetytywnych basach dobiegających z subufera zostawia smutki egzystencjalne, konflikty z matką o nacjonalistycznych poglądach i brak perspektyw na przyszłość.

Stąd też jej główne marzenie, które dzieli nie tylko z innymi mieszkańcami Mińska, ale i pozostałych, przechodzących proces transformacji, demoludów. Marzenie proste, banalne, zapisane w kodzie kulturowym każdego mieszkańca Europy Wschodniej: amerykański sen o lepszym życiu w państwie Coca-Coli, NBA i czystego kapitalizmu. Velya jednak nie pragnie przeprowadzki do Nowego Jorku, wielkiej kariery w Los Angeles, czy przejechania się Route 66 – jej największym pragnieniem jest odwiedzenie Chicago i… imprezowanie, słuchanie ukochanej muzyki, DJ-owanie dla lokalsów, oddychanie pachnącym dolarami powietrzem.

Życiowy cel czyni Velyę bohaterką transpokoleniową. Utożsamiam się z nią ja, zakochany w techno od czasu “Legendy Kaspara Hausera”, siebie zobaczą w niej wielbiący “Radio Armageddon” Żulczyka i zapętlający na DVD “Berlin Calling”, wreszcie swój pierwiastek w dziewczynie dojrzy pokolenie wychowane w cieniu Żelaznej Kurtyny, marzące o kraju Roberta Redforda. A gdy do uniwersalnego celu dodamy cechy charakteru Eweliny: przebojowość, niezłomność i bezczelny urok, zaczyna jawić nam się jako bohaterka, której kino wschodnio-europejskie potrzebowało jak wody.

Na samej brawurze Velyi i znakomitej grze Aliny Nasibuliny, stającej się ekranowym synonimem wyzwolenia, debiutująca Darya Zhuk nie mogła oprzeć całego filmu. Potrzebowała przeciwności losu, która wyrzuci główną bohaterkę z jej nudnego, acz bezpiecznego gniazdka w stolicy Białorusi. Na ratunek przyszło jej przekleństwo wielu generacji: wizy, a właściwie konieczność posiadania stałego, najlepiej jak najwyższego zarobku.

Dziewczyna i na to znajduje sposób – na stołecznym bazarze kupuje zaświadczenie o pracy. Jednak pech, połączony z zaburzoną narkotykami wizją partnera Velyi, Alika, powoduje, że wpisuje ona niewłaściwy numer telefonu (na który to konsulat dzwoni w celu upewnienia się czy dane są poprawne, i czy rzeczona Velya pracuje na stanowisku kierowniczki), a zamiast firmowej centrali, wskazuje telefon stacjonarny wielodzietnej familii w Chrystalu, miejscowości znanej z produkowania najpiękniejszych, masowo eksportowanych dóbr ze szkła.

Jedyną decyzją wydaje się więc przekonanie rodziny, by pozwoliła jej czekać w ich mieszkaniu i odebrać telefon, który jednocześnie będzie jej przepustką do lepszego świata. Od tego momentu rozpoczyna się długa, godzinna sekwencja prowincjonalnego teatru absurdu, zakrapianego wódką, ale w przeciwieństwie do znanych i zapisanych w annałach kinematografii produkcji, wyzbyta z komizmu, a zastąpiona ludzkim dramatem.

To właśnie odróżnia film Zhuk od innych dzieł opowiadających o prowincji. Tam gdzie wszyscy twórcy na ludzi pochodzących z małych miasteczek i wsi mają szykany, bicz krytyki (by wspomnieć tutaj koszmarną Twarz Szumowskiej), reżyserka Crystal Swan opowiada o nich z ciepłem i zrozumieniem. Oczywiście możemy mówić o pewnej “bareiczności” życia codziennego czy niezrozumieniu “obcego” w postaci Velyi. Zhuk jednak nie opowiada się po żadnej ze stron – zarówno lokalne społeczeństwo traci w oczach widzów przez swój tradycjonalizm i przymusowe wydawanie młodych za mąż, jak i protagonistka czująca się często lepsza od mieszkańców Chrystalu.

Zhuk kontrastuje wizję nowego startu, w postaci wyjazdu do USA Velyi, ze zbliżającym się wielkimi krokami ślubem Stepana i Viki, u których to mińska dziewczyna musi się zatrzymać czekając na telefon. Reżyserka świadomie korzysta z utartego schematu, wpisując relację głównej bohaterki z przyszłym panem młodym w kliszę “przyciągających się przeciwności”. Ona – niedoszła prawniczka, zanurzona w kontrkulturach, miłośniczka zachodu. On – były żołnierz, po powrocie z kamaszy oczekujący spokojnego zestarzenia się w swoim, znanym na pamięć mieście. I gdy wydaje się, że wszystko zmierza do finalnego pocałunku, ucieczki Stepana sprzed ołtarza, Velya mówi “nie”.

Parę scen później wydaje się, że wszyscy: my widzowie, jak i bohaterowie, przeszliśmy z tym faktem do porządku dziennego. Wtedy Stepan rzuca się na główną bohaterkę i siłą wymusza akt seksualny. Zhuk nie będzie pokazywała jednak samego gwałtu – woli skupić się na tym co nastąpiło po. Na milczeniu rodziny chłopaka, na zapijaczonym paroletnim Kostku przeżywającym traumę wydarzeń poranka, wreszcie na Velyi, tłamszącej w sobie ból, gniew i cierpienie, marzącej o telefonie, który nie będzie już tylko symbolem Ameryki, ale również wybawieniem z Chrystalowa.

Zhuk nie operuje absurdem w celu rozbawienia widza, a zamknięcia Velyi w coraz ciaśniejszych ryzach reżimu jakim jest życie kobiety na Białorusi. Od ograniczeń w postaci rekrutacji wizowej w konsulacie, przez ucisk komunistycznej matki besztającej jej na każdym kroku (znamienna rozmowa telefoniczna, w której skreśla swoją córkę na straty), aż do Stepana zmuszającej ją do współżycia. Nie ratuje jej nawet Alik, przebywający wiecznie pod wpływem albo narkotyków, albo matki dziewczyny. Pozostaje jej jedynie house – ale ile można przeżyć zadowalając się wyłącznie substytutem wolności.

W wieńczących kadrach dokumentujących Mińsk jest coś dołującego. Podobnie jak w przekonywaniu Kostka, by nie uciekał z nią, by został w domu – nie skazując się tym samym na jej los. Velya zostawia mu nawet kasetę ze swoją składanką, na pamiątkę tego, że może być (kiedyś) wolny. Ona o tym już wie i wydaje się, że w tych ostatnich spojrzeniach na stołeczne centrum żegna się z Białorusią. W końcu dobry house jest też w Berlinie i może to tam ucieknie z Alikiem za parę lat.

Crystal Swan to film w pełni gospodarujący zapotrzebowanie kina państw nadbałtyckich na “technocore”. Jednocześnie trudno nie czuć żalu, że film ten nie powstał w Polsce – przecież nie trudno wyobrazić sobie Ewelinę, świętującą otwarcie warszawskiej Piekarni i marzącą o wyjeździe do Stanów na koncert Prodigy, czy Morodera. Absurdu, patriarchatu i smutku u nas przecież dostatek. Tylko odwagi na takie kino brak.

Ocena

9 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.