Podcast

“Watchmen”: Omawiamy 5 odcinek serialu HBO

Marcin Kempisty
Watchmen

Zapraszamy do serii podcastów dotyczących bardzo wyczekiwanego serialu “Watchmen” od stacji HBO. Poniżej zostawiamy czasowy spis treści, jeśli chcecie przenieść się wyłącznie do danego wątku. Podcast dostępny jest również na Spotify!

➡️  SUBSKRYBUJ nasz kanał! – http://bit.ly/2VFW7lv  ⬅️



Montaż dźwięku: Michał Dubaj



Materiały wideo użyte w tym filmiku to zebrane razem materiały promocyjne stacji HBO – nie ma w nich nic nowego, mają stanowić jedynie podgląd do podcastu.

Premiery kolejnych odcinków będą się odbywały co tydzień, w poniedziałki, o tej samej porze – zarówno w HBO, jak i HBO GO. Serial liczyć będzie 9 odcinków.

Również kolejne odcinki naszego podcastu będą ukazywać się co poniedziałek.


Filmawka
Filmawka
“Watchmen”: Omawiamy 5 odcinek serialu HBO
/
TEMAT MIESIĄCA 02/20Wywiady

“Cenzura jest tu powszechnie znaną sytuacją” – Mówi nam Pema Tseden, pierwszy tybetański reżyser

Andrzej Badek
Pema Tseden
Materiały prasowe

W ramach Festiwalu Pięciu Smaków z Pemą Tsedenem – pierwszym Tybetańczykiem, który ukończył prestiżową Akademię Filmową w Pekinie – rozmawia Andrzej Badek. 

Pema Tseden to urodzony w 1969 roku tybetański reżyser, pisarz i scenarzysta. Jego pełnometrażowy debiut, The Silent Holy Stones był pierwszym filmem zrealizowanym w języku tybetańskim, z ekipą filmową w całości złożoną z Tybetańczyków. Jego filmy pokazywane i nagradzane były na wielu międzynarodowych festiwalach, między innymi w Bangkoku, Tajpej, Locarno, Hongkongu, Tokio i Wenecji. Opublikował ponad 50 opowiadań i powieści, pisanych zarówno w języku tybetańskim jak i mandaryńskim, które doczekały się przekładów na wiele języków.


Andrzej Badek: Pema, bardzo miło jest mi cię poznać. Pierwsza rzecz, o którą chciałbym cię zapytać, tyczy się twojej biografii. Z tego co wiem urodziłeś się w Qinghai w 1969 roku, natomiast później ukończyłeś dwie bardzo prestiżowe uczelnie, czyli Northwest University for Nationalities i Beijing Film Academy. Mógłbyś opowiedzieć, jak to się stało, że przeszedłeś taką drogę, a teraz jednocześnie jesteś i pisarzem, i reżyserem?

Pema Tseden: W miejscu, w którym się urodziłem, nie było możliwości, żeby studiować film, chociaż zawsze chciałem to robić. Dlatego moim drugim wyborem była literatura, bo to też było coś, czym bardzo się interesowałem. Z tego powodu zdecydowałem się studiować właśnie literaturę na Northwest University for Nationalities. W późniejszym czasie zdarzyła się taka okazja, że mogłem zacząć studiować coś, co bardziej do mnie przemawia, czyli film. Wykorzystałem ją. Zanim zostałem reżyserem, podejmowałem się innych prac. Byłem nauczycielem, a także przez jakiś czas urzędnikiem państwowym. Później zrobiłem magistra z tłumaczenia między językiem chińskim a tybetańskim. Przez cały ten czas zajmowałem się też pisaniem i interesowałem się kinem, ale dopiero kiedy pojawiła się szansa, żebym mógł zacząć się uczyć na Beijing Film Academy, moje marzenie się spełniło.

Z jednej strony udało mi się to przypadkiem, a z drugiej przez całe życie, niezależnie od tego, czym się zajmowałem, głęboko interesowałem się filmem. To, o czym powiedziałem wcześniej, to moje osobiste powody. Do tego dochodzi jeszcze cała sytuacja kina tybetańskiego, a właściwie fakt, że w czasie, gdy dorastałem, nie było czegoś takiego. Istniały filmy o Tybecie, ale były one zawsze produkowane oczami osób z innych grup etnicznych czy narodowości, zazwyczaj Chińczyków lub reżyserów zachodnich. Kiedy my, Tybetańczycy, oglądaliśmy te filmy, mieliśmy takie poczucie, że jest w nich wiele przekłamań, że brakuje czegoś takiego jak rzeczywisty głos Tybetu.

Dlatego było dla mnie bardzo ważne, aby wypełnić tę lukę. W końcu udało mi się nakręcić mój pierwszy film, który był jednocześnie pierwszą pełnometrażową produkcją całkowicie tybetańską, i wziął on udział w konkursie. Akurat była setna rocznica kinematografii w Chinach. Film ten zdobył nagrodę w tym konkursie. Był to dla mnie wielki zaszczyt i bardzo się z tego cieszyłem. W Tybecie wielu ludzi świętowało i nawet niszczyli telewizory z tej radości. Jednak było to też dla mnie bardzo smutne, ponieważ pokazywało to, że kinematografia chińska ma już sto lat, światowa ma jeszcze więcej, a dopiero w tej chwili zaczyna się historia kinematografii tybetańskiej. Odczuwałem mieszane uczucia, ale dominował w tym smutek.

Powiedziałeś w pięknych słowach bardzo dużo o tym, co cię motywowało. Teraz chciałbym cię zapytać, jaki jest twój cel. Co chciałbyś osiągnąć kinematografią tybetańską? Twoje filmy są bardzo mocno zakorzenione w tej kulturze i jest to niesamowite. Zastanawia mnie jednak, czy chciałbyś spopularyzować tę kulturę i kino wśród Chińczyków, albo wśród mieszkańców całej Azji, czy wolałbyś, żeby to były filmy, które opowiedzą o Tybecie całemu światu? A może chciałbyś, żeby było to takie kino, które będzie przede wszystkim dla samych Tybetańczyków, aby pomóc im zrozumieć samych siebie?

Kierują mną dwa powody. Pierwszym jest w zasadzie czysty proces twórczy. Odczuwam takiego rodzaju inspirację i są pewne rzeczy, które chcę wyrazić. To jest moją główną motywacją, ale oprócz tego jest dla mnie istotny także ten aspekt, że chcę jak najlepiej przedstawić kulturę tybetańską czy codzienną rzeczywistość w jej kręgu. Chcę to pokazać widowni na całym świecie, zarówno w Chinach, jak i w innych miejscach. Można także powiedzieć, że w pewnym sensie kręcę to również dla Tybetańczyków, ale na pewno nie tylko dla nich.

Wiele rzeczy, które w tych filmach pokazuję, można by było przedstawić w znacznie skróconej wersji, ponieważ Tybetańczycy od razu by to zrozumieli. Nie musi to być aż tak bardzo łopatologicznie pokazane, jak dla osób z innych kultur, które być może nie rozumieją wszystkich aluzji czy tła kulturowego. Dlatego jest dla mnie ważne, żeby wyjść poza ten ścisły krąg kultury tybetańskiej, aby jak najwięcej osób mogło się z tym materiałem zapoznać.

Szczególnie w filmie Balon wielokrotnie powtarzana jest bardzo popularna tybetańska mantra Om Mani Padme Hum. Czy mógłbyś przybliżyć, jakie dokładnie znaczenie ona ma? Dlaczego jest tak ważna i czemu służy?

Jest ona ściśle związana z tradycją buddyjską. Słowa tej mantry są właściwie podsumowaniem całej naszej religii i tradycji. Osoby wykształcone w Tybecie zazwyczaj posługują się dłuższymi tekstami, na przykład przy okazji ceremonii religijnych czy nawet w życiu codziennym, recytują dłuższe, klasyczne teksty. Z kolei osoby prostsze, które może nie miały okazji zdobyć aż takiego wykształcenia, zazwyczaj posługują się właśnie tą sześciosłowną mantrą. Bardzo często pojawia się ona w życiu codziennym.

Czy można to przyrównać w pewien sposób do modlitw, które mamy w naszej zachodniej kulturze, czy jest to bardziej związane ze świecką tradycją? Wiem, że jest to zakorzenione w wierzeniach, ale czy my mamy taki odpowiednik w zachodniej kulturze?

Nie wiem, czy na Zachodzie jest cos porównywalnego, natomiast rzeczywiście można to nazwać modlitwą, czy też modlitwą medytacyjną. Dlatego, że wiele osób powtarza to w kółko. Gdyby zacząć tłumaczyć, co każde z tych sześciu słów oznacza, to o każdym można by napisać książkę. Te sześć słów pochodzi z sanskrytu, dlatego one są tak naprawdę niezrozumiale dla Tybetańczyków, zwłaszcza dla osób niewykształconych. Natomiast jest to coś, co każdy zna i każdy potrafi powtórzyć. I w jakimś sensie jest to modlitwa.

Kilka lat temu miałem przyjemność podróżować po Indiach i w pewnym momencie znalazłem się na północy kraju, w Dharamsala i stąd mam takie pytanie: Wiemy, że do dzisiaj Tybet jest podzielony na cześć chińską i na tę część Tybetańczyków, którzy mieszkają w Indiach. Właśnie w Indiach widziałem, że społeczności tybetańskie bardzo dużą wagę przywiązują do dzieł, czy to literackich, czy to filmowych traktujących o Tybecie. Bardzo popularne jest tam nadal Siedem lat w Tybecie puszczane w kinach każdego dnia. Czy miałeś okazje porozmawiać z kimś z zachodniego Tybetu o swoich filmach, pokazać je? I czy myślisz, że te filmy mogłyby stworzyć jakiś pomost porozumienia?

Nie miałem nigdy okazji tam pojechać ani nie miałem kontaktu z ludźmi z tych społeczności, ale słyszałem, że oglądają moje filmy, z różnych źródeł, czy to z Internetu, czy ze zgranych płyt DVD, wiec wiem, że znają moja twórczość, ale nie znam żadnych szczegółów.

To bardzo dobrze. Cieszę się i kibicuję, żeby te filmy mogły być takim wspólnym, łączącym elementem. Widzę dużo punktów stycznych między tą kulturą tybetańską, o której czytałem, a tą zachodnią. Teraz chciałbym zapytać o politykę jednego dziecka, czyli temat, który poruszyłeś w Balonie. Chciałem się dowiedzieć jak dalece ta polityka, w całych Chinach, w szczególności w Tybecie, wpłynęła na świadomość obywateli odnośnie do antykoncepcji. W filmie główna bohaterka namawiana jest do aborcji i wiemy, że takie sytuacje miały miejsce, natomiast czy poza tym rząd chiński w jakiś sposób promował metody antykoncepcji, jak na przykład prezerwatywy? Czy za zakazem szła jakaś edukacja?

Z jednej strony szły takie pozytywne przekazy, czyli zachęta, żeby mieć tylko jedno dziecko, która polegała na tym, że jeżeli się miało tylko jedno dziecko, to rodzina mogła dostać na nie jakąś pomoc finansowa. Albo stypendium, żeby nie musieć płacić czesnego w szkole. Z drugiej strony było też bardzo wiele kampanii propagandowych informujących o tym, jak się zabezpieczać przed ciążą, na przykład darmowe prezerwatywy. Oprócz tego powszechny dostęp do operacji takich jak podwiązanie jajników czy wazektomia.

A dzisiaj, czy w Chinach, i w Tybecie, czy istnieją jakieś programy, czy to rządowe, czy też realizowane oddolnie, które zajmują się tematem edukacji seksualnej? I druga rzecz: czy, jeżeli istnieją takie ruchy, spotykają się one z jakimiś protestami na bazie konserwatyzmu związanego z kulturą lub z religią w danym regionie?

Można powiedzieć, ze za moich czasów już było coś takiego jak edukacja seksualna w szkołach, na poziomie gimnazjum, ale było to bardzo niedosłowne. Rzeczywiście, społeczeństwo jest dosyć konserwatywne i na takich lekcjach nie tylko uczniowie się stresują i wstydzą, ale nauczyciel też. Często jest tak, że nauczyciel stara się ominąć temat, albo mówić bardzo ogólnie. I rzeczywiście, są dostępne jakieś rządowe materiały, na przykład książki mające na celu edukować na tematy seksu czy płciowości i można je kupić w księgarni, ale jest tak, że większość osób wstydziłaby się to zrobić. Jest wiele takich historii, że ktoś coś próbował i coś śmiesznego się wydarzało.

Są też materiały filmowe, które można oglądać, ale za moich czasów to także takie materiały, choć były kręcone jako filmy edukacyjne, były oglądane w sekrecie i traktowane w zasadzie jako pornografia. Dlatego to podejście jest inne, a w regionach tybetańskich jest to jeszcze ekstremalne. Zdarza się tak, że rodzice z dziećmi w ogóle nie rozmawiają na takie tematy i unikają wspólnego oglądania telewizji, żeby nie było, że coś tam się pojawi i nie wiadomo jak o tym mówić. To wszystko jest bardzo konserwatywne i tych tematów w zasadzie się nie porusza. W latach osiemdziesiątych, gdy ktoś kupował w księgarni książkę o edukacji seksualnej, to wszyscy by myśleli, że jest jakimś perwersem.

Zauważyłem taką rzecz, oglądając Balon, że tak naprawdę najbardziej progresywnymi postaciami w tym filmie są kobiety. I zastanawia mnie, jak dalece jest to zbieg okoliczności, a w jakim stopniu świadome działanie z Twojej strony? O ile można mówić w Tybecie, w Chinach o feminizmie? Czy może o większej progresywności kobiet?

Nie powiedziałbym, że jest tak, że kobiety w Tybecie są bardziej nowoczesne, niż mężczyźni; w tym wypadku jest tak, że konsekwencje takiego wyboru, czy też presja pod którą są kobiety, jest dużo większa, dlatego dużo więcej mają do stracenia w sytuacji finansowej i rodzinnej, w kontekście kary, jaką musiałyby zapłacić, mając czwarte dziecko. Jeśli chodzi o film, to tak wyszło, że wcześniej nie było możliwości podjęcia tematyki kontroli narodzin w Chinach, dopiero dwa lata temu rząd poluzował przepisy i dlatego mogłem przedstawić w filmie taką kobietę, ale nie powiedziałbym, że kobiety w Tybecie są bardziej nowoczesne niż mężczyźni.

Jak osobiście oceniasz politykę jednego dziecka i jej wpływ na Tybet na poziomie jednostkowym i społecznym?

To, co ta polityka przyniosła na terenach tybetańskich to, to samo co w Chinach, czyli zmniejszenie liczby ludności. Dla wszystkich mniejszości narodowych ta polityka była taka sama. Na terenach wiejskich było można mieć trójkę dzieci i czwarte było nielegalne. Inne były przepisy w miastach i na wsi, i inne były przepisy dla mniejszości narodowych, oraz dla Chińczyków Han, czyli z tej głównej grupy etnicznej. Wraz ze zmieniającym się światem, Tybetańczycy mieli mniej dzieci, ale jest to przyczyna też tego, że nowoczesne życie powoduje, że ma się mniej dzieci, ponieważ wzrastają koszty, choćby edukacji. Dlatego coraz więcej rodzin nie mogło sobie pozwolić na więcej dzieci, aniżeli troje.

Czy podczas kręcenia swoich filmów miałeś problemy z chińską cenzurą? Czy są elementy kultury tybetańskiej, których pokazanie na ekranie byłoby niemożliwe?

Cenzura jest tu powszechnie znaną sytuacją. Oficjalnie znane są tematy, których nie można poruszać i każdy, kto tworzy filmy, je zna i nie idzie w tym kierunku. Myśląc o kolejnym filmie, ja czy inni twórcy, ze względu na autocenzurę, wiemy, w jakim kierunku możemy iść i z tego powodu moich siedem filmów o tematyce tybetańskiej skupia się na tematyce życia codziennego, ponieważ wiele innych tematów trudno jest poruszyć. Cenzura dotycząca kwestii tematyki mniejszości narodowych nadal jest na innym poziome niż ta dotycząca tematyki chińskiej.

Jakie tematy chciałbyś poruszyć, gdybyś mógł? Coś, co jest ważnego w tematyce tybetańskiej?

Trudno jest nawet o tym pomyśleć. Jeśli mogę sobie to wyobrazić, to pewnie podejmowałbym bardziej zróżnicowane tematy, jak w moich powieściach. O stanach emocjonalnych ludzi i tematyce związanej z religią, czy też historią Tybetu. Na pewno byłoby więcej możliwości.

Jakie masz dalsze plany na film lub powieść?

Jeszcze nie wiem. Jeżeli chodzi o twórczość literacką, jest prościej, ponieważ nie ma dla mnie już znaczenia, czy to, co napisałem, zostanie opublikowane. Liczy się po prostu proces twórczy. Jeżeli chodzi o filmy, to jest bardziej skomplikowane, ponieważ jest to dłuższy proces angażujący większą ilość osób. Scenariusz do Balona napisałem kilka lat temu i myślę, że kolejny projekt będzie wyglądał tak samo, czyli inaczej niż się początkowo zakłada. Dlatego trudno powiedzieć. Zazwyczaj pracuję nad dwoma lub trzema projektami jednocześnie.

Dziękuje bardzo za wywiad i filmy, które są naprawdę niespotykane, nawet na takim festiwalu, który skupia się na filmach całkowicie różnych od tych znanych w Europie.

Dziękuję bardzo.

Podcast

“The Crown” – Omawiamy 3. sezon serialu Netflixa

Marcin Kempisty

Czy trzeci sezon “The Crown” okaże się jedną z najlepszych tegorocznych produkcji Netflixa? Naszej opinii dowiecie się z poniższego podcastu!


➡️  SUBSKRYBUJ nasz kanał! – http://bit.ly/2VFW7lv  ⬅️

Montaż dźwięku: Michał Dubaj



Zapraszamy do innych odcinków naszego podcastu!


Filmawka
Filmawka
"The Crown" – Omawiamy 3. sezon serialu Netflixa
/
RecenzjeTEMAT MIESIĄCA 02/20

“Mały Cheung”, czyli Hong Kong oczami dziecka [RECENZJA]

Paweł Gościniak

Dziecko widzi świat przez pryzmat naiwności i nie jest w stanie pojąć wszystkiego, co dzieje się wokół niego. Młody człowiek zazwyczaj patrzy na te same rzeczy z zupełnie innej perspektywy niż dorośli. Właśnie dlatego to tytułowy Mały Cheung pokazuje nam przemiany, które zaszły w Hong Kongu tuż po przekazaniu go w ręce Chińskiej Republiki Ludowej w 1997 roku. Film stara się zachować bezstronność w ocenie politycznej metamorfozy, a przy okazji opowiada o rodzinnych wartościach typowej hongkońskiej rodziny. Historia wybrzmiewa jeszcze ciekawiej w czasach, gdy na ulicach Hong Kongu mają miejsce pełne przemocy protesty.

Fruit Chan w swoim dziele postawił, jak to często w zwyczaju mają reżyserzy z Państwa Środka i okolic, na obsadę aktorską bez doświadczenia. Paradoksalnie dzięki temu zabiegowi główny bohater wiernie przekazuje widzowi swoje emocje. Szczególnie ujmujące są jego relacje z rodziną, której członków szczątkowo poznajemy już w pierwszych minutach seansu. Ojciec jest pracoholikiem i spędza większość czasu w swojej restauracji. Matka pomaga mu przy prowadzeniu rodzinnego biznesu. Babcia przesiaduje całe dnie przed telewizorem i tęskni za jednym z wnuków, którego ojciec wyrzucił z domu. Służąca opiekuje się nią oraz posiadłością, a także Małym Cheungiem. Filipińska gospodyni wydaje się bliższa chłopcu niż jego własna matka. Brak uwagi ze strony rodziców jest widoczny na każdym kroku, ale dziewięciolatek zdaje się na tym nie skupiać. Najwidoczniej jest przyzwyczajony do takiego traktowania i wspiera firmę ojca jako dostawca jedzenia. Tak prezentuje się typowa hongkońska rodzina.


Zobacz również: Cień azjatyckich gigantów – 13. Azjatycki Festiwal Filmowy PIĘĆ SMAKÓW [FELIETON]

Sposób, w jaki kilkuletni narrator płynie w swojej opowieści, przypomina mi twórczość innego reżysera Nowej Fali Hong Kongu – Wonga Kar-Wai. Na myśl przychodzi mi Chungking Express – ze względu na długie, kilkunastosekundowe ujęcia, które wprowadzają widza w melancholijny nastrój i genialnie oddają realia zaułków miasta. Na skojarzenia wpływ ma też zdecydowanie rola, jaką restauracja odgrywa w całej historii. W przeciwieństwie do tego twórcy Fruit Chan nie skupia się na miłości, lecz na pokazaniu świata oczami chłopca, który dopiero co poznaje rzeczywistość rządzoną przez pieniądz. Podczas swojej przygody ma styczność z przeróżnymi członkami lokalnej społeczności – pracownikami restauracji, gangsterami, prostytutkami, staruszkami czy w końcu innymi dziećmi. Wśród nich na szczególną uwagę zasługuje Fan, nielegalna imigrantka z Chin i jego przyjaciółka.

Dla chłopca ewidentnie nie ma znaczenia, jaką profesję reprezentuje dana osoba. Nie obchodzi go, skąd jest, ani jak wygląda. Mały Cheung jest zupełnie neutralny wobec ludzi. Nikogo nie ocenia, tak jak większość dzieci podchodzi do drugiej osoby bez uprzedzeń. W podobny sposób zachowuje się sam reżyser, który stara się pozostać bezstronny w swojej opowieści o przemianach po 1997 roku. On po prostu pokazuje, jak wygląda Hong Kong z perspektywy zwykłego dziecka.

Obojętność dziewięciolatka wobec polityka wybrzmiewa w scenie oglądania telewizji w restauracji. Dorośli wydają się przejmować bieżącymi wydarzeniami, a chłopiec zwyczajnie zajmuje się swoimi sprawami. Tak samo w szkole nie zwraca uwagi na zmiany, tylko przystosowuje się do nowego programu nauczania. W pewnym momencie Mały Cheung wraz ze swoją młodą przyjaciółką krzyczy: “Hong Kong jest nasz”, ale wybrzmiewa to tak, jakby niekoniecznie wiedział, co chce przekazać. Szczególnie, że nie zdaje sobie sprawy, na czym polega deportacja nielegalnych imigrantów. Daje o tym znać, gdy zamiast policyjnego auta ściga ambulans.

Przemiana następuje nie tylko w chłopcu czy Hong Kongu, ale także w muzyce. Na początku seansu właściwie nie słychać żadnej melodii, pojawia się ona dopiero w 1/3 seansu. Wraz z rozwojem akcji i nabraniem tempa, pojawia się coraz więcej utworów. Fruit Chan najlepiej wykorzystał ją w niesamowitej scenie, być może najlepszej w całym filmie. Rozgniewany ojciec nakazuje Małemu Cheungowi stać nago od pasa w dół przed restauracją. Chłopiec w czasie swojej kary śpiewa piosenkę Brata Cheunga, znanego śpiewaka kantońskiej opery, który nazywa się identycznie jak wyklęty przez ojca starszy syn. Nastrojowa muzyka w tle, ulewa, a także fakt, że dziewięciolatek sika na środku ulicy, budują napięcie i współczucie. Relacja dziecka z rodzicem jest w tym filmie bardzo wiarygodna i pokazuje, jak łatwo jest ją zniszczyć, choćby za sprawą przemocy.


Zobacz również: Balon, czyli edukacja seksualna w tybetańskim wydaniu [RECENZJA]

Zupełnie inaczej ogląda się Małego Cheunga 20 lat po jego premierze, kiedy Hong Kong po raz kolejny stoi na skraju przemian politycznych. O ile Fruit Chan starał się zachować neutralność wobec oceny wydarzeń po 1997 roku, to zdecydowanie trudniej jest podzielać jego postawę dziś. Protesty, które wybuchły na długo przed Azjatyckim Festiwalem Filmowym Pięciu Smaków, wydają się nie mieć końca. Wydaje mi się, że trudniej jest być nie tyle bezstronnym, co popierać definitywnie którąś z grup biorących udział w konflikcie. Z mediów napływają do nas skrajnie odmienne przekazy. Jedni mówią o studentach, którzy przy pomocy bomb z gazem, a nawet łuków i strzał, atakują policjantów, odcinają ulice i rozpętują chaos w mieście. Inni publikują w internecie mnóstwo materiałów wideo pokazujących przemoc funkcjonariuszy wobec protestujących. Zastanawiam się, czy ktoś, kto za kilka lat podejmie temat hongkońskich protestów na ekranie kina, pozwoli sobie na taką samą dawkę bezstronności, z jaką mamy do czynienia tutaj.

Ocena

7 / 10
FelietonyPublicystyka

Proszę się nie bić! – Godzilla i Shin Gojira

Norbert Kaczała

Kino nie bez kozery zostało swego czasu nazwane wehikułem magicznym. Bowiem bez względu na to, czy w salach studyjnych oglądacie retrospektywy mistrzów światowego kina czy zagryzacie kaloryczne przekąski do uwertury cyfrowych eksplozji, ciężko zaprzeczyć, że filmy zabierają nas w inny świat. Wypełniony fantastycznymi kreaturami, ukazujący konflikty na kosmiczną skalę, prezentujący eskapistyczne obrazy, które nigdy nie zaistniałyby w realnej przestrzeni. Najciekawsze w tych dziełach jest to, że pod płaszczem wszystkich wymienionych wyżej cech, kino może mówić o problemach dotyczących nas wszystkich, nawet jeśli nie potrafimy ich rozszyfrować. Bo jak inaczej opisać fakt, że film o kolosalnym jaszczurze, jest syntezą powojennego społeczeństwa?


Zobacz też: Elektroniczna melancholia – Soundtrack “Blade Runnera”

Mamy lata 50. Większość świata wylizuje głębokie rany po niedawno skończonej II wojnie światowej, ale tuż za rogiem czai się kolejny podsycany paranoją konflikt. Zimna wojna zasiewa pośród ludności ziarno niepokoju o międzynarodową ofensywę atomową, a kina zapełniają filmy o tajemniczych najeźdźcach spoza naszego świata. Jednakże ten standard nie funkcjonował symultanicznie w krajach Wschodu. Japońscy widzowie zdają się spoglądać na sprawę atomowego starcia zupełnie inaczej. Z dość oczywistych historycznie względów nastroje społeczne nie odpowiadają amerykańskiemu przestrachowi przed niebezpieczeństwem spoza granic ich ziem, a dotyczą raczej konsekwencji już użytych środków wojennych. Katastrofy w Hiroszimie i Nagasaki ukazały bezpośrednio, jak wielkim zagrożeniem jest ładunek atomowy i jak wiele cierpienia potrafi wywołać naciśniecie jednego przycisku. Z tego powodu w latach 50. prekursor nadchodzącego gatunku kaijū-eiga nadchodzącej zagłady nie wypatrywał w formie futurystycznych statków latających gdzieś na horyzoncie. Widział ją tuż pod nosem Japończyków.

Wyobraźmy sobie taką sytuację: Słoneczny dzień, wisząca w powietrzu stagnacja, na spokojnym morzu niewielki statek parowy. Dzień jak co dzień w nadmorskim miasteczku. Do czasu, gdy wyżej wspomniana łódź zostaje zatopiona w tajemniczych okolicznościach, a ocalali z wypadku spanikowani marynarze wykrzykują coś o gigantycznym potworze. W promieniu kilku kilometrów zaczyna brakować ryb, a mieszkańcy wioski zaczynają obawiać się o własne jutro. Inicjatorem całego chaosu okazuje się być jednak nie katastrofa naturalna – to kolosalny jaszczur, jeśli wierzyć naocznym świadkom zdarzenia. A jak najlepiej walczyć z nieznanym? Wysadzając to największym, dostępnym kalibrem. Problem polega na tym, że to nie wielkie monstrum zostało unicestwione, a najbardziej elementarny fundament całego społeczeństwa.

Gojira (1954), reż. Ishiro Honda

Godzilla bowiem stanowi w filmie Ishirō Hondy nie tyle fizyczne zagrożenie sensu stricto, co pełni rolę jego ogólnej metafory. Niewątpliwie wielometrowy gad depczący główne ulice miasta można określić mianem „niesprzyjających okoliczności”, jednak rozkładając te wyżej wymienione na czynniki pierwsze, nietrudno dostrzec, że dotyczą one zgoła innej sytuacji. Gojira przedstawia bowiem ni mniej, ni więcej, destrukcję miejskiego konglomeratu za pomocą nieokiełznanej siły, której źródłem jest głowica jądrowa. Reakcja ludzi na wszechogarniające zniszczenie i podjęte skoordynowane działania nie odstają zupełnie od ewakuacji, jaką przeprowadzano w czasie nalotów amerykańskiej floty w czasie II wojny światowej.

Czym jednak różni się to od masowo produkowanych filmów amerykańskich, gdzie radioaktywne monstrum sieje popłoch wśród gawiedzi? Przede wszystkim sfunkcjonalizowaniem motywu promieniowania. Filmy takie jak One!, Bestia na głębokości 20 000 sążni czy szereg innych produkcji z lat 50. niejednokrotnie wpadają w zastawione przez siebie sidła. Często jedynym sposobem na zgładzenie potwora jest, a jakże, uderzenie w niego z siłą większą niż on sam. Zrzucamy gadzinie głowicę na głowę, ratujemy świat i przypominamy wszystkim, że próby jądrowo są złe, ale tylko w nieodpowiednich rękach. Japoński film o potworze, idzie jednak w zupełnie innym kierunku, bowiem choć wstęp nie różni się zbyt dalece od wspomnianych wcześniej zachodnich odpowiedników, tak dalsza część fabuły każe nam spojrzeć na kwestę atomową bardziej niejednoznacznie. Wojsko w pierwszym odruchu podejmuję decyzję, by spróbować unieszkodliwić gadziego agresora za pomocą kolejnej, większej głowicy jądrowej. Problem polega jednak na tym, że stanowi ona coś na kształt paliwa dla naszego Króla Potworów. A by ująć to bardziej obrazowo, im więcej atomowych ciosów dostanie Godzilla, tym więcej dostanie ich także ludność. W większości cywilna.

W amerykańskim filmie One! (ang. Them!) z 1954 roku przedstawiono inną, przerażającą konsekwencję zagłady nuklearnej – gigantyczne, zmutowane mrówki.

Co również warto zaznaczyć, Gojira nie jest tutaj siłą jawnie antagonistyczną. Jasne, demoluje co mu się pod stopy nawinie, niemniej jednak nie robi tego z czystego, nomen omen, ludzkiego wyrachowania. Jest zwierzęciem, które zapędzone w kozi róg, będzie starało się za wszelką cenę wydostać. Kiedy ostatnio była na lądzie, nigdzie nie stały fabryki i linie wysokiego napięcia, więc niech nikt się nie dziwi, że kilka rzeczy mogło zostać zdeptanych. Sam Ishirō Honda przyznał w wywiadzie przeprowadzonym przez Davida Milnera, że estetyka wybrana przez twórców miała uwypuklić reakcję raczej ludzi, aniżeli samego monstrum:

Celem […] było skupienie się na tym, jak zareagowaliby ludzie, gdyby stworzenie pokroju Godzilli naprawdę się pojawiło. Co zrobili by politycy? A naukowcy? Jak z sytuacją poradziłoby sobie wojsko? Biorąc to pod uwagę, nic dziwnego, że film miejscami wypada niczym dokument.

Biorąc pod uwagę słowa ojca Króla Potworów, ciężko nie zgodzić się ze stwierdzeniem, że Godzilla jest nie tyle filmem o potworze, co filmem o ludziach, którzy z potworem się zetknęli. To historia, która przede wszystkim przestrzega przed wyścigiem zbrojeń i kuriozalną zasadą: Nie działa? Weź większy młotek. Stwierdza, że nie wszystkie błędy da się naprawić siłą, przemoc to nie zawsze sensowna droga.


Zobacz też: Klasyka z Filmawką – “Lśnienie”

Jedną chwilę… Tylko skoro to jest główny motyw interpretacyjny pierwszego z filmów o wielkim jaszczurze, to jakim cudem w potocznym dyskursie Godzilla jest tą monstrualnym kreaturą, który tłucze po gębach inne monstrualne kreatury? Żeby dobrze odpowiedzieć na to pytanie, musimy przede wszystkim przyjrzeć się krytycznej i finansowej recepcji filmu Hondy w rodzimym kraju, by zrozumieć dlaczego wszystko się pozmieniało. Choć Godzilla dzisiaj uznawana jest za prekursora gatunku i absolutny klasyk, nie było tak od samego początku. Pomimo ogromnej frekwencji na seansach, istotna część japońskich krytyków zaraz po premierze filmu nie była doń zbyt przychylnie nastawiona. Regularnie wypominano reżyserowi komercyjne wykorzystanie niedawnej, realnej tragedii tudzież ogólny kicz całej produkcji. O ironio, film powrócił do łask rodaków dopiero po premierze w Stanach Zjednoczonych, gdzie krytycy wyraźnie podkreślali alegoryczne ukazanie powagi atomowej hekatomby. Ten zyskujący na popularności ogląd filmu wytwórni Toho z czasem zaczął przybierać nieco inny kształt. By niejako dopełnić obrazu Japonii, która dzielnie zniosła wspomnianą wcześniej katastrofę, postanowiono stworzyć kontynuację, ukazującą zupełnie inne podejście do energii jądrowej i będącego jej awatarem bestii.

Godzilla kontratakuje powstała już rok po premierze oryginału, jednak bez udziału Ishirō Hondy. Na stołku reżysera zasiadł tym razem Motoyoshi Oda, który zdążył już wyreżyserować 11 filmów, w tym kilka właśnie dla wytwórni Toho. Sequel postanowił zmienić dwie, dość kluczowe dla pierwotnej produkcji elementy fabularne. Po pierwsze, ogólny wydźwięk atomowego dyskursu. Powracający na ekrany Gojira tym razem nie jest największym z możliwych zagrożeń, a jedyną szansą na ich powstrzymanie. Okazuje się bowiem, że testy jądrowe o których nasłuchaliśmy się w oryginale, wpłynęły na rozwój nie tylko Godzilli, ale i szeregu innych kreatur. Tym sposobem na świat sprowadzony został niejaki Angilas (Anguirus) – swoista wariacja ankylozaura, który okazuje się naturalnym oponentem dla gatunku Godzilli. I tylko tytułowy bohater może uratować świat przed zmutowanym dinozaurem.

Epickie starcie Godzilli z Anguirusem z Godzilla kontratakuje (1955).

Nie potrzeba  kreować skomplikowanych metafor by zauważyć jak zmieniło się podejście autorów do tematu podejmowanego w oryginale. Kontratak stanowi przeniesienie nacisku z dość jednostronnej stygmatyzacji atomu jako narzędzia zagłady, na nieco pozytywniejszy osąd sprawy, w myśl którego może być ona również siłą zbawczą, pomagającą w rozwoju. I choć nie mówimy tutaj o rozwoju w znaczeniu biologicznym, to wątek odbudowy na zgliszczach przypomina wzrost żywego organizmu. Całe społeczeństwo zdaje się wzrastać, nauczone błędami przeszłości z bagażem nowych doświadczeń. Innymi słowy, widzi, że energia atomowa jest niebezpieczna, lecz w odpowiednich rękach może zapewnić lepsze jutro.

Ale Godzilla kontratakuje ustanowiła jeszcze jeden ze standardów, jaki kontynuowały kolejne filmy z wielkimi potworami. Tym razem monstrualna walka stała się wręcz równie istotnym elementem fabularnym, co dywagacje polityczno-socjologiczne. Jak powiedział sam Haruo Nakajima (aktor wcielający się w rolę Godzilli i wielu innych potworów wytwórni Toho), to właśnie pojawienie się potwora sprawiało, że dzieci, które chętnie pojawiały się na seansach pierwszego filmu, przerywały swoje drzemki wywołane masą biurokratycznych dyskusji i poważnym settingiem. A jako że film powinien na siebie zarobić, bitka Godzilli z Angilasem była istotną siłą napędową, która miała przyciągnąć widzów do sal kinowych.


Zobacz też: “Godzilla II: Król Potworów” – All Hail the King [RECENZJA]

Niestety, pomimo sprzedania 8,3 milionów biletów, frekwencja wciąż prezentowała się gorzej niż w przypadku oryginału. Niezadowolenie potęgowały również nieprzychylne opinie krytyków i widzów, a nawet pracowników Toho. Dlatego kostium Godzilli został odwieszony na kołek, a wytwórnia filmowa zaczęła eksperymentować z nowymi potworami, które miały zaspokoić potrzebę japońskich widzów na oglądanie anormalnych monstrów demolujących własność publiczną. Do powstania jednego z nich posłużył niewykorzystany pomysł na trzecią część sagi o Królu Potworów, enigmatycznie zatytułowany Bride of Godzilla, w którym potencjalna wybranka głównego bohatera z czasem transformuje się w Rodana – Ptaka Śmierci.

Król powrócił na ekrany dopiero po siedmiu latach, stając w szranki ze swoim amerykańskim konkurentem – King Kongiem, do którego Toho nabyło prawa niedługo wcześniej. W ogromnym uproszczeniu, na tym etapie historię Godzilli moglibyśmy skondensować do wyliczenia wszystkich produkcji z uwzględnieniem imienia oponenta, z którym dane będzie się Wielkiemu G okładać po paszczach. Bywały pośród nich produkcje lepsze i gorsze, poważniejsze i kuriozalne, ważne i nieważne. Ale jedno było tutaj kluczowe. Potwory mają się bić, a ludzie na to reagować. Jednakże ku zaskoczeniu zupełnie nikogo, nawet tak wdzięczna formuła zdążyła się z czasem wysłużyć. Po drodze dostawaliśmy oczywiście rebooty, rezygnowano z wiązania fabularnego konkretnych filmów czy zmiany w kanonie i rozmiarze Godzilli, ale sedno sprawy zostawało takie samo. Godzilla stał się gwiazdorem kina klasy B. I tak sytuacja prezentowała się do roku 2016, bowiem wtedy ktoś postanowił obrócić świat Toho o 180 stopni.

Godzilla (2014), reż. Gareth Edwards.

Od czasu Final Wars, które premierę miał w 2004 roku, o Godzilli nie mówiło się prawie wcale. Owszem, po drodze dostaliśmy amerykańską wariację od Garetha Edwardsa w 2014, niemniej jednak w rodzinnych stronach jaszczur nie wychylał więcej głowy z wody. Sytuacja zmieniła się jednak w tym samym roku, gdy Toho ogłosiło rozpoczęcie prac nad nową wersją historii. Zachęceni niemałym sukcesem frekwencyjnym wersji z USA producenci postanowili kuć żelazo póki gorące i stworzyć własny film. Zwłaszcza że w obecnym kontekście historycznym był to czas bardziej niż właściwy.


Zobacz też:  Konkurs Spectrum z 10. AFF – Amerykański arthouse, na jaki zasługujemy [ZESTAWIENIE]

Wyobraźmy sobie taką sytuację: Słoneczny dzień, wisząca w powietrzu stagnacja, na spokojnym morzu niewielka łódź. Dzień jak co dzień w nadmorskim miasteczku. Do czasu gdy wyżej wspomniana łódź zostaje zatopiona w tajemniczych okolicznościach, a zarejestrowani na kamerze, ocalali z wypadku spanikowani marynarze wykrzykują coś o gigantycznym potworze. Brzmi znajomo? W niemal bliźniaczy sposób rozpoczynał się oryginalny film Ishirō Hondy i tak właśnie swoją opowieść zaczyna snuć Hideaki Anno (człowiek odpowiedzialny m.in. za Neon Genesis Evangelion). Z morza ku konsternacji wszystkich dookoła powoli wyczołguje się przypominający salamandrę, kolosalny twór, demolujący wszystko, na co wpadnie jego nieskoordynowane ruchowo cielsko. O incydencie zostają poinformowani ludzie w garniturach sprawujący pieczę nad narodowym bezpieczeństwem i próbują ustalić, co zrobić z tym kuriozalnym ambarasem.

I tutaj właśnie zaczyna się gatunkowa żonglerka, bowiem reżyser i scenarzysta z nowej Godzilli uczynił w dużej mierze film polityczny, w którym śledzimy losy biurokratów próbujących uspokoić społeczeństwo, zbadać monstrum, odnaleźć źródło zagrożenia, zlikwidować potwora i nie doprowadzić do rozprzestrzeniania się chaosu w tym samym czasie. Strukturalnie wracamy tutaj do korzeni serii, w której, jak nadmieniałem wcześniej, większość czasu spędzamy z ludźmi, którzy, tak jak my, dopiero godzą się z obecnością potwora w sercu Japonii. Oczywiście, wisienką na przepysznym kinowym torcie jest obecność Króla Potworów, jednak dzięki sprawnej reżyserii i naprawdę dobrze napisanemu scenariuszowi siedzenie w biurze wydaje się najbardziej emocjonującą rzeczą na świecie. Może być to kwestia osobistej preferencji, w myśl której darzę miłością filmy o szeroko zakrojonych akcjach polityczno-wojskowo-śledczych (Dzień Patriotów i Wróg Numer Jeden mają specjalne miejsce w moim serduszku), jednak Anno miejscami przypomina tutaj niemal Davida Finchera reżyserującego scenariusze Aarona Sorkina. Zaskakuje tutaj fakt, że mając „za oknem” kolosalną bestię terroryzującą całe miasto, nie jest ona jedynym nośnikiem emocjonalnym. Oczywiście, obserwowanie tej realizacyjnej rozróby sprawia masę frajdy, jednak tym razem naprawdę zależy nam, aby ktoś poradził sobie z bestią.

Kadr z Shin Gojira (2016), reż. Hideaki Anno.

Znaczenie metaforyczne filmu Shin Gojira odsyła nas ponownie do tragedii, która miała miejsce w Japonii na kilka lat przed premierą filmu. A jako że wątek atomowy wiąże się z Godzillą niemal nierozerwalnie, i tym razem przedstawiono problem dotyczący energii atomowej. Autorzy scenariusza inspirowali się katastrofą, która miała miejsce w Fukushimie 11 marca 2011 roku. Na skutek tsunami wywołanego przez lokalne trzęsienie ziemi do reaktorów w elektrowni dostała się skażona, morska woda, zaś trzy z siedmiu rdzeni uległy stopieniu. Do środowiska dostała się ogromna ilość promieniotwórczych substancji, a koszty usuwania zniszczeń opiewały na kwoty dziewięciocyfrowe.

Anno oddaje ducha tej katastrofy przez niemal dokumentalnie ukazane scen ewakuacji ludności cywilnej, relacje telewizyjne i materiały kręcone z ręki przez uczestników diegetycznych wydarzeń. Nawet zniszczenia jakie powoduje Godzilla przypominają katastrofę naturalną, przed którą nie sposób się obronić. Realizmu dodaje tutaj wykorzystanie modeli poddanych cyfrowej obróbce do zapewnia niemal namacalnego odczucia, przez co każdy element kruszącego się budynku wygląda jak autentyczna część apokaliptycznego krajobrazu. W tym samym sznycie ukazana jest też strona biurokratyczna, wspomniana na początku. To wychodzące na jaw niedopatrzenia, błyskawiczne awanse, przyznawanie sobie kolejnych stanowisk w dobie kryzysu czy chociażby ogólny chaos. Wspomniane są nawet niewygodne wątki współpracy z Amerykanami, którzy mają opory przed zrzuceniem na teren Japonii kolejnej głowicy, ale przy tym zdają się być jedynym źródłem pomocy.


Zobacz też: “Historia małżeńska” – Rozstanie [RECENZJA]

Uwspółcześnieniu uległo też sama tytularna postać, która w świecie zaznajomionym (chociaż pobieżnie) ze skutkami choroby popromiennej wygląda bardziej… realistycznie. O ile możemy mówić o realistycznym ukazaniu kilkusetmetrowego jaszczura. Przede wszystkim w czasie trwania filmu obserwujemy Godzillę w kilku stadiach rozwoju. Już na start widzimy, że istota, która przetacza się przez miasto była kiedyś zupełnie innym stworzeniem. O efektach promienia świadczą permanentnie krwawiące skrzela, brak wykształconych przednich kończyn (do czasu) czy choćby ogólna dezorientacja. Ten stwór w pierwszych scenach filmu nie mógłby być dalszy od miana Króla Potworów. Nawet pierwsza próba stanięcia na tylnych łapach wygląda dość żałośnie, przez co w pierwszym odruchu czujemy do Godzilli głównie współczucie i żal. To jednak dość szybko zmienia się, gdy kreatura przepoczwarza się w kolejną z form, zyskując kilkadziesiąt metrów wzrostu, wytrzymalszą powłokę na skórze, a z czasem także szereg innych zdolności, których pozwolę sobie nie zdradzać. Jedyne, co musicie wiedzieć, to fakt, że Shin Gojira reprezentuje sobą chyba wszystko, co ma do zaproponowania fantastycznonaukowa wariacja na temat efektów promieniowania, a jego finalna forma jest najstraszniejszą wersją Króla, jaka kiedykolwiek pojawiła się na ekranie.

Biorąc pod uwagę tak skrajne próby ukazania Godzilli, należy oddać, że jest to niemały fenomen. Nieważne, czy patrzy się na nią pod kątem symbolu determinującego epokę, kuriozalnego i campowego guilty pleasure czy niespodziewanego studium politycznego krajobrazu, trzeba przyznać, że jest filmowym zjawiskiem, niemającym sobie równych. I gdybym miał zostawiać czytelników z wyraźną pointą, chciałbym wyłącznie podkreślić, że nie powinno się Godzilli kolokwializować. Bowiem pod warstwą gumy w kształcie zmutowanego dinozaura kryje się o wiele więcej ważnych tematów, które mogą umknąć mniej zaangażowanemu widzowi. Jak powiedział swego czasu Terrence Rafferty:

Metafora zupełnie się zatraciła i z czasem wróciła do morza, przyjmując formę kiczowatego statku wycieczkowego […] Nawet Japończycy przez lata w nią nie wierzyli i z czasem zmienili swoje własne potwory w kogoś na kształt wodzirejów.

Pamiętajcie zatem, że gdy przy spotkaniu ze znajomymi na wieczorze filmowym z Godzillą wykrzykniecie do drugiego pokoju „Ej, jest! Wylazła!”, pamiętajcie że bicie się po gumowych, potwornych pyskach to nie wszystko, a wyżej wspomniany potwór może powiedzieć wam więcej o świecie, który zamieszkujecie niż najambitniejszy z offowych filmów.

NetflixRecenzjeSeriale

“The Crown” – Zachwycający 3. sezon [RECENZJA]

Martin Reszkie
The Crown

Dwa lata przyszło nam czekać na trzeci rozdział powieści tworzonej przez naczelnego miłośnika wewnątrzdynastycznych perypetii i teorii spiskowych. Od czasu premiery drugiego sezonu, tj. 8 grudnia 2017 roku, w serialowym światku zmieniło się wszystko ale jednocześnie niezmienne pozostało dążenie do perfekcji. Jedynie w tym roku zostaliśmy oszołomieni Czarnobylem oraz Euforią, ze śmiechem oglądaliśmy kompromitację ósmego sezonu Gry o Tron, a na horyzoncie jawi nam się jeszcze Mandalorian.

Z tym większym zniecierpliwieniem czekałem na to, co Peter Morgan przygotował dla Netflixa. W komentarzach do tekstu o 5 powodach, dla których warto zobaczyć nadchodzący sezon pojawiły się poniekąd słuszne spostrzeżenia o tym, że dopiero teraz show wchodzi w okres najciekawszy dla postronnych. Gdyby to stwierdzenie było słuszne z rzeczywistością, Peter Morgan miałby przed sobą samograj, pełnoprawne serialowe perpetuum mobile. Czy z czymś takim mamy do czynienia? Odpowiedź na to pytanie, jak zawsze zresztą, jest niejednorodna.


Zobacz również bezspoilerowe pięć powodów, dla których warto obejrzeć 3. sezon „The Crown”

Na początku przygody z nowym sezonem obawiałem się, że zmiana aktorów oraz niewielka, lecz zauważalna zmiana tonacji całego przedsięwzięcia okaże się zbyt dużą przeszkodą do przeskoczenia. Za pewnym popularyzatorem wiedzy muszę więc powtórzyć: nic bardziej mylnego. Przejście pomiędzy aktorami różnych generacji odbywa się płynnie, a można by się pokusić o stwierdzenie, że takowy zabieg producentów może rozpocząć nowy trend podczas trwającego obecnie serialowego renesansu.

The crown

Wspominam o tym na samym początku nie bez przyczyny. Otóż o ile w moim mniemaniu pierwszy sezon koncentrował się głównie na postaci brytyjskiej monarchini, drugi natomiast coraz mocniej akcentował istnienie jej małżonka oraz morganowską fiksację na męskości Filipa Mountbattena. Na szczęście dla serialu, jego najnowsze dziesięć godzin burzy przeszłość.

Subtelna promocja za pomocą wizerunku władczyni w mediach potęguje wrażenie, jakoby to Elżbieta Regina miała być najważniejszą figurą na scenopisarskiej szachownicy. Oczywiście, zachowała ona prym wśród pozostałych pionów, jednakże to władza per se jest tym, co wywyższa nawet władczynię.


Przeczytaj również: “Historia małżeńska” – Rozstanie [RECENZJA]

Tytułowa korona przestała być jedynie obciążeniem dla młodej królowej i jej małżeństwa z niesfornym mężem. Teraz stała się także cudzym pragnieniem, celem istnienia i punktem, do którego zmierza jej potomek. Karol, bo o nim mowa, wyrasta ponad swoje rodzeństwo, ponad swoich rówieśników, a także ponad postaci z własnej rodziny nie tylko pod względem charakterologicznym, ale także pod względem tego, że jako jedyny z niewielu wyczekuje na śmierć swojej rodzicielki.

Peter Morgan wiedząc dobrze, że napisanie kolejnego sezonu nastawionego na dychotomię pomiędzy jedynie dwiema osobami byłoby wręcz nietaktem względem widzów, gra w otwarte karty. Szafuje bohaterami, prezentuje wiele wątków, daje wybrzmieć każdemu. Dzięki temu nie brodzimy w małżeńskich męczarniach, a płyniemy za ocean z Małgorzatą, snujemy się po salach Uniwersytetu Walijskiego z Karolem czy wraz z królową szukamy sposobów na poprawienie osiągów jej stadnin.

Nic z tego by się nie udało gdyby nie to, że twórcy nieco odważniej otworzyli bramy windsorskiego zamku. Odejście od kamiennego spojrzenia Claire Foy przesunęło akcenty w całej opowieści. Wracając myślami do jej interpretacji władczyni mam przed oczami półboski monument reprezentujący wierność zasadom, obowiązkowi i tradycji. Jako hobbystyczny badacz przeszłości monarszej odnoszę wrażenie, że takowa interpretacja jest niezwykle bliska rzeczywistości. Historyczna poprawność ma jednak to do siebie, że nie zawsze idzie w parze z kinem czy serialem. Widzowie zazwyczaj cierpią katusze poznając rzędy marmurowych postaci, zimnych, nieobecnych i niezmiernie nudnych.

The Crown


Przeczytaj również: “Szukając Alaski” – Znajdując ból [RECENZJA]

Co ważne, ewoluuje nie tylko głowa rodziny. Począwszy od Filipa, który w kreacji Tobiasa Menziesa wyrasta z kogoś na zasadzie sidekicka na serce całego sezonu. Rewelacyjna postawa aktora punktuje wszystkie wady w świetnej przecież roli Matta Smitha, a nawet niemal całkowicie przysłania bezpieczną i wycofaną Olivię Colman. Być może za moją opinią kryje się nieco przesadzona chęć poznania Elżbiety jako postaci o wiele bardziej dynamicznej. Dobrze się składa, że znajdujemy się dopiero w połowie całej historii o domie windsorskim, mogę więc z nadzieją czekać na kolejne sezony.

Pomimo faktu, że małżeństwo panujące stanowi trzon serialu, całkiem sporo dobrego dzieje się także poza nim. Nie sposób wymienić wszystkich drugo- i trzecio- planowych wątków oraz postaci, jednakże uważam, że na szczególne wyróżnienie zasłużył Charles Dance w roli Lorda Mountbattena. Emanujący energią, niezmordowaną pasją oraz najwyższym poczuciem obowiązku może i przypomina Tywina Lannistera, jednak kawału dobrego aktorstwa nigdy za wiele. Tak jak napisałem, takich wątków i postaci jest więcej.

Aczkolwiek kim byłbym jeśli teraz wymieniłbym wszystkich i odebrał wam przyjemność z szukania oraz poznawania kolejnych wyjątkowych występów? Nie mam zamiaru opowiadać na to pytanie, dlatego przejdę od razu do podsumowania. A jest ono względnie krótkie i przejrzyste: trzeci sezon The Crown to kawał naprawdę świetnie wykonanej roboty. Zachwycający tym, czym zachwycały poprzednie sezony przy jednoczesnym poprawieniu ich bolączek i mankamentów. Eksploracja historii Windsorów jeszcze nigdy nie była tak wciągająca. Dopiero premiera, a ja już czekam na więcej.

Ocena

9 / 10
PublicystykaZestawienia

6 najpiękniejszych wizji kosmosu w kinie ostatnich lat [ZESTAWIENIE]

Maciej Kędziora

Z okazji premiery Planet, cudownego serialu dokumentalnego o narodzinach i ewolucji każdego z elementów układu słonecznego stworzonego przez BBC Earth, na DVD, przygotowaliśmy nasze ulubione wyobrażenia kosmosu ostatnich lat. Przy okazji staraliśmy się wyłączyć z zestawienia te, które zajmowały się tylko i wyłącznie księżycem – czemu? Na to odpowiedź poznacie już w przyszłym tygodniu.


Planety znajdziecie w Empiku!


1. Interstellar


Christopher Nolan jest, według niemal każdego standardu, monumentalną postacią współczesnego kina. Wierny tworzeniu filmów na taśmie w czasach całkowitej digitalizacji, mając za sobą artystycznie spełniony epizod z kinem superbohaterskim, postanowił opowiedzieć historię ludzkich dylematów dziejących się w przestrzeni kosmicznej. Od Interstellar oczekiwano co najmniej poziomu niedoścignionego w tym gatunku wzorca, wizjonerskiej 2001: Odysei kosmicznej. I choć produkcja nie do końca wpasowuje się w to porównanie, mistrz Nolan mógł dodać do swojej filmografii kolejny kamień milowy – podniosłą kosmiczną operę, w której wielkie uczucia są ważniejsze niż przełomowe efekty. Choć film nie opowiada o niczym innym, jak o walce o przetrwanie ludzkości, reżyser rozpoczyna swój film jako intymny dramat rodzinny, żeby wreszcie w drugiej połowie dosłownie wkroczyć w nowe wymiary, w których odkrywa tajemnice wszechświata, majestatyczne krajobrazy i uczucia, których do tej pory ciężko było szukać w kinie tego kalibru.

(Szymon Pietrzak)


2. Gwiezdne Wojny


Nic nie sprawia, że kosmos zdaje się być tak romantyczny jak saga Gwiezdne Wojny. W każdej trylogii widzowie zderzają się z coraz to nowszymi planetami. W moim sercu jednak najgłębiej zakorzenione jest Tatoinee oraz scena, w której Luke Skywalker spogląda na dwa słońca ze swojej rodzimej planety. Ta scena ma wiele różnych formacji. Luke patrzy na dwa słońca tuż przed śmiercią, obserwują je jego wujkowie; równocześnie trzymając go owiniętego w kocyk. Na słońca patrzył także jego ojciec, Anakin.

Pierwszy raz tę scenę mogliśmy oglądać w Nowej Nadziei. Co ciekawe, w 2012 roku NASA odkryło planetę która faktycznie kręci się wokół dwóch słońc. George Lucas wpadł na taki pomysł ponad 33 lata wcześniej! Kosmos w Gwiezdnych Wojnach jest niemalże magiczny, a odkrywanie każdej kolejnej planety jest niesamowitym przeżyciem. Stąd też liczne narzekania niektórych fanów na nową trylogię. Zarzucają twórcom brak kreatywności w pokazywaniu kosmosu. Może i jest w tym trochę racji – tu chyba nikt nie przebije George’a Lucasa.

(Maja Głogowska)


3. Grawitacja 


Grawitacja jest jakby trochę obok naszej listy. Bowiem – w większości kadrów – patrzymy na Ziemię, stanowiącą tło dla poczynań bohaterów (a właściwie bohaterki, granej przez Sandrę Bullock). Nie uświadczymy tutaj wielkich wizji galaktyki, pulsujących kolorami planet, czy też wyłaniających się zza skał kosmitów. Cuarón woli z pietyzmem i wykorzystaniem całej możliwości techniki pokazać nam traumy na jakie skazany jest kosmonauta dryfujący w bezkresie pustki. Śledzimy Bullock dramatycznie próbującą przeżyć, jednocześnie będąc zachwyceni potęgą wizualną, którą wykreował jeden z najważniejszych duetów operator – reżyser: Alfonso Cuatrón, Emanuel Lubezki.

(Maciej Kędziora)


4. Ad Astra 


Kosmos w wizji Jamesa Greya, to miejsce dość przerażające. Piraci ścigają głównego bohatera po ciemnej stronie Księżyca, opuszczone statki walają się po pustkowiach, a Tomy Lee Jones próbuje zgładzić matkę Ziemię. Dodatkowo hangary, skonstruowane na Marsie, świecą wiecznie na czerwono, albo grają zapętloną muzykę uspokajającą.

Jednocześnie Grey wielką wagę przywiązuje, by – niczym w “2001: Odysei kosmicznej” – widz był zafascynowany wyglądem futurystycznej wizji świata. Od luksusowej linii lotniczej na księżyc, przez możliwość przeżycia na innych niż ziemia planetach, aż do pieczołowicie zaprojektowanych rakiet i pokładów statków. A że fabuła momentami zawodzi, często pozostaje nam chłonięcie pięknie strasznej wizji przyszłości jaką snuje twórca “Imigrantki”.

(Maciej Kędziora)


5. Marsjanin 


Ridley Scott z kosmosem zna się za pan brat. To on wysłał Ripley na walkę z Obcym, to on później całkowicie zdekonstruował tę serię w “Prometeuszu”. Nasz wybór przypomina jednak o prawdopodobnie jedynym w pełni udanym filmie reżysera z ostatniej dekady. “Marsjanin” to bowiem pasjonująca produkcja o potędze kosmosu wobec jednostki, zagubionej i osamotnionej przez naukę i resztę ludzi.

Rozwiązania, na które decyduje się Scott, mimo że na papierze nie brzmią interesująco; w końcu Matt Damon głównie obiera tutaj ziemniaki i pielęgnuje swoje ciśnieniowe pole, to śledzi się je z największym zainteresowaniem. Duża w tym zasługa odtwórcy głównej roli, tworzącego chyba najwybitniejszą kreację w swojej karierze. A moze to zasługa potęgi ciąż fascynującego Marsa? Na to pytanie będziecie musieli odpowiedzieć sobie sami.

(Maciej Kędziora)


6. High Life 


Claire Denis prezentując w swoich filmach ludzi, zwraca uwagę przede wszystkim na ich cielesność – dusza ustępuje miejsca noszonej skórze. Liczy się ciało – w ruchu, podczas treningu, okaleczone i pełne blizn, gnijące i umierające, łączące się z innym ciałem w ekstazie i płynach ustrojowych. W High Life francuska reżyserka po raz pierwszy tworzy w gatunku Science-Fiction, czego rezultatem jest klaustrofobiczny, bezkompromisowy dramat, egzystencjalny Slasher. Denis korzysta z przestrzeni kosmicznej, żeby opowiedzieć o sprawach jak najbardziej przyziemnych. W gwiazdach doszukuje się tego, co człowiekowi bliskie, ale czego na codzień nie dostrzega – jego nieuniknionej śmierci i otaczającej samotności i pustki. Kosmos jest zatem u Francuzki zaledwie koncepcją, metaforą naszej ludzkiej wędrówki – to co się liczy, to nasza fizyczność, do której odpowiednią perspektywę proponuje reżyserka nabrać na statku kosmicznym. Jest to wizja przerażająca, ale wizualnie piękna i pociągająca. Zwłaszcza, że na ekranie towarzyszą nam Robert Pattinson i Juliette Binoche. 

(Szymon Pietrzak)


Jeśli chcecie odkryć więcej kosmosu na ekranie, zachęcamy Was do sprawdzenia wyjątkowego wydania DVD od BBC Earth, nad którym objeliśmy patronat medialny! 

Recenzje

“Historia małżeńska” – Rozstanie [RECENZJA]

Kamil Walczak
Historia Małżeńska

Baumbach zaczyna swój film od litanii. Oboje małżonkowie odczytują kolejno listy zatytułowane What I love about Nicole i What I love about Charlie. To ich osobiste wyznania małych i wielkich rzeczy, które w sobie cenią: od płakania w kinie czy tańczenia po wzajemne zrozumienie i oddaną opiekę nad synem Henrym. Lecz gdzieś w tych konfesjach przeplatają się podskórności, tłamszone wyrzuty, o których nikt nie chce mówić za głośno, nikt nie chce rozbić kruchego wyobrażenia o sobie i drugiej osobie. Żyją w separacji, chcieliby coś z tym zrobić. Mieli przeczytać te listy w trakcie terapii mediacyjnej, ale Nicole nie jest w stanie wydusić z siebie napisanych własnoręcznie słów. Pytanie, czy przestały one mieć realne znaczenie, czy właśnie, mimo wszystkiego, co się wydarzyło i co się wydarzy, zachowały je?

Nicole (Scarlett Johansson), z polecenia znajomej, udaje się do Nory Fanshaw (Laura Dern), adwokatki, która ma jej pomóc w rozstrzygnięciu sprawy z mężem. Na Charliego (Adam Driver) wytoczone zostają coraz cięższe działa, więc i on zatrudnia swojego obrońcę. Przedmiotem sporu staje się ich syn. Ale historia ta coraz bardziej dystansuje małżeństwo, marginalizując ich na arenie prawnych rozgrywek. Stają się oni marionetkami cywilnego drylu i jego koryfeuszów. A dobry prawnik oznacza masę wydanych pieniędzy i sporo poświęconego czasu. Życie głównych aktorów tego dramatu zaczyna zamieniać się w męczarnię, nieustanny stres, niepewność i odruchowo rozbudzane uczucia. Nikt nie chce rezygnować z dziecka, oboje stawiają tutaj bardzo jasny priorytet.


Przeczytaj również: Trzy filmy Noah Baumbacha na dobry początek

Duszący ich system najlepiej obrazuje scena, podczas której w biurowcu, w trakcie rozmowy dwa na dwa, adwokaci po wymianie ostrych argumentów zarządzają przerwę na lunch, spuszczając z tonu, zostawiając chwilowo pracę odłogiem. Ale Charlie i Nicole nie są w stanie zapomnieć ani na moment, bo stawka toczy się o nich samych, o ich rodzinę i przyszłość. Wplątując się w postępowanie rozwodowe, naznacza się na bohaterach piętno, obezwładniające więź, którego żadne z nich nie jest w stanie wyrugować ani zniwelować.

Reżyser nie banalizuje tego prostego paradoksu dwojga najbliższych sobie ludzi, którzy siłą rzeczy z własnej woli otworzyli się na siebie, a teraz, na poły momentalnie, na poły procesowo, stają po przeciwnych stronach barykady. W lekko komediowych tonacjach podkreśla też aspekt rodziny – jak postać matki, która wprost uwielbia swojego zięcia i nie może pogodzić się z decyzją córki, przekornie ją kontestując. Ten fenomen małżeńskiej bliskości i przywiązania towarzyszy zresztą małżonkom nieprzerwanie, bez względu na to, co jeszcze zrobią i powiedzą.

Historia Małżeńska

Sam Noah Baumbach nie pierwszy już raz podjął się tematu matrymonialnej erozji. W Walce żywiołów przez podobny przypadek przechodzili Berkmanowie. Jednak tamtą historię Amerykanin skupił nie na samych rozwodnikach, ale na dzieciach, które stały się ofiarą rodzinnego dramatu. Zaniedbani, przerzucani przez rodziców jak zaległy bagaż stali się przyczynkiem do opowiedzenia o odpowiedzialności, perwersjach i dysfunkcji dorastania. Historia małżeńska przybiera inny kostium, opierając charakterologię akcji na dorosłych, ich bezsilności i niejednoznaczności ongiś tak bezpośrednich uczuć.


Przeczytaj również: “Irlandczyk” – Scorsese a Kino [RECENZJA]

Nie ma się czemu dziwić – w ciągu ponad dekady w życiu reżysera wydarzyło się wiele, w tym parę filmów, które zdefiniowały jego status w amerykańskim arthouse’ie, i rzeczony rozwód. Kto śledzi karierę Baumbacha, ten wie, że przez wiele lat swojej twórczości przechodził przez okres emocjonalnego dojrzewania do historii – widać to wyraźnie po rozchwianych postaciach z Margot jedzie na ślub czy Greenberga, a już zwłaszcza Frances Ha. Miało to arcyciekawy koloryt rozliczania się ze stanem niepokoju i rozchwianej teraźniejszości, szczególnie przy współpracy z Gretą Gerwig.

W Historii małżeńskiej osiągnął on bezprecedensowe momentum, odnalazł realność i autentyzm codzienności, powszedniość spraw skrajnie ludzkich – a przez to na swój sposób tragicznych. Za łatwo byłoby skwitować to jako rozwodową obyczajówkę, bo reżyser (i scenarzysta) traktuje tę opowieść nader osobiście. Najdrobniejsze personalia i pozorne imponderabilia wybijają ją z zero-jedynkowych osądów, choć Baumbach jako mężczyzna i mąż nie jest obiektywny. Daleko mu do symetrystycznej fiksacji, a akcja nie rozdziela się na zasadzie fifty-fifty.

I to chyba właśnie dzięki temu film wyłapuje tak naturalne relacje, tak bezpretensjonalnie jest w stanie eksploatować bezdenny, nieunikniony kryzys związku. Kryzys ten zostaje niby zdiagnozowany, a każda ze stron dokłada swoje dwa słowa do jego proweniencji, ale narracja znakomicie utrzymuje w nich niezdecydowanie, zawieszenie. Szok zaistnienia tych wydarzeń wzmacnia tylko poczucie temporalności, dziwnego okresu, który nieubłaganie się dłuży. Jednocześnie Baumbach wzmacnia to poczucie i pozbawia bohaterów sprawczości. Ich prawnicy polecają im nie kontaktować się z małżonkiem, bo sprawę najlepiej rozwiążą zawodowcy. Jeszcze ktoś coś palnie, obieca, pożałuje.


Przeczytaj również: Kino Marka Webbera, czyli filadelfijska autokreacja [FELIETON]

Dlatego cholernie kluczowa jest scena spotkania vis-à-vis Charlie i Nicole, gdy chcą oni spróbować tak po prostu się dogadać, dać sobie jeszcze jedną szansę, żeby coś naprawić, no i uciec od biurokratycznych ram rytuału. Ta konfrontacja to opus magnum reżysera. Przebiega od nieśmiałych półsłówek i uprzedzonych osądów po krzyki i nienawistne wyrzuty. Ale nie potrafią się nienawidzić. Nie potrafią gardzić, spluwać i siać ferment. Co bardzo sugestywne, Charlie i Nicole nie stają się swoimi największymi wrogami. Mają dziecko, o które chcą walczyć i chcą, żeby ono o tym wiedziało.  Wyzuty z cynizmu i półśrodków Baumbach z przejęciem mówi o czymś niebanalnym, o dwojgu ludzi, którzy z jakiegoś powodu nie mogą być już razem, choć nam dziwnym trafem zdaje się, że powinni do siebie wrócić. Ciągle brakuje im tej nici porozumienia, odkrycia skrywanych afektacji i zabliźnionych zaszłości. A może to tylko czcze domysły wojerysty, który bezcelowo trzyma kciuki za obie strony?

Historia Małżeńska

Jak w każdym swoim filmie, Amerykanin zręcznie operuje niezręcznym humorem starych milenialsów. Tutaj wyjątkowo przeplata on gagi i słowne utarczki ze scenami dramatu wagi ciężkiej. Nadaje to filmowi lekkości i strawności w oglądaniu go – bo Historia małżeńska to bardzo przyjemne doświadczenie, po mistrzowsku zrealizowane, napisane i zagrane (o czym zaraz). Lecz kłębiące się gdzieś we mnie reminiscencje seansu pozostawiają gorycz, zareflektowaną w prostej tragedii całego spektaklu. Bo, by powrócić do początku, czy te nieodczytane sobie wyznania były wówczas prawdziwe? Czy krzta prawdy w nich zawarta dalej istnieje? Fascynujące jest to, jak kolejny partner znajduje w superlatywnych zaletach drugiego własne kompleksy i zaniedbania.  Parafrazując za wybitnym sportkomentatorem, to są właśnie te detale, które będą mnie nawiedzać po nocy i skłonią mnie, by uszczknąć z zawalonego daremną robotą dnia dwie godziny, ot tak wrócić do tej historii. W takich chwilach można solennie dziękować Netflixowi.


Przeczytaj również: Cień azjatyckich gigantów – 13. Azjatyckie Festiwal Filmowy PIĘĆ SMAKÓW [FELIETON]

Co się tyczy obsady, stało się tu coś zjawiskowego. Począwszy od drugiego planu, brylują rozsławieni i utalentowani gracze: Alan Alda, najbardziej znany z M*A*S*H, w roli koncyliacyjnego, niemal rodzinnego prawnika, ostatniego “człowieka” w swoim zawodzie; bezwzględny adwokat Jay, czyli Ray Liotta, który już od lat nie miał tak głośnego i tak dobrego występu; w końcu Laura Dern, choć ta, jak się ostatnio składa, jest po prostu Laurą Dern, która odkryła w tej dekadzie swoje emploi – zdecydowanej, profesjonalnej i niezależnej kobiety. Ta figura na razie wychodzi (i uchodzi jej płazem) – nie wiadomo, jak długo utrzyma się jeszcze ten stan.

Prawdziwego mięsa nie trzeba jednak szukać w pobocznych czy epizodycznych rolach – ekspresowo można je znaleźć na pierwszym planie. Scarlett Johansson i Adam Driver nie dominują obrazu w tym sensie, że nie przyćmiewają innych jego aspektów. Ale są tego obrazu naczelnymi aktorami, do perfekcji utożsamiają się z postaciami, oddając bezradne gesty, załamane wpół zdania głosy, z zapamiętaniem rzucone spojrzenia, w których żywotne są wciąż słabości i nadzieje. Z pełnym przekonaniem uważam, że ten duet to absolutna czołówka aktorka tej dekady. Baumbachowi udało się wykrzesać z Drivera rozedrgany potencjał, który poprzedni reżyserzy albo lekceważyli, albo, co jeszcze gorsze, którego nie byli świadomi.

Jesteśmy też na Facebooku, polub fanpage Filmawki

Z kolei Johansson daje popis na miarę swojego opus magnum, po tytanicznemu dźwiga rolę Nicole, która po ludzku gubi się w małżeństwie i macierzyństwie. Scarlett dodaje jej jeszcze jednego wymiaru, delikatnie unaoczniającego się w tej kreacji. To wymiar autobiograficzny. Tak się składa, że gdy rozpoczęły się prace nad filmem, aktorka sama przechodziła przez rozwód. Nie nam wnikać w prywatę i analogie, ale nie da się ukryć, że w występie tym oczarowuje autentyczność i oddanie. Twórcy podkreślali, że skrypt Historii małżeńskiej był ścisły – należało stosować się do jego litery, zero improwizacji. Ten rygor nie daje się jednak we znaki. Oboje aktorzy odnaleźli w swoich postaciach coś addytywnego, synergicznego, co mogli poczuć i zretransmitować przed kamerą. I jest to coś wielkiego.

Historia Małżeńska

Noah Baumbach, mimo że mówi o wydarzeniach zwykłych, spotykanych, doświadczanych, równocześnie nie odchodzi od swojego rodowodu – jego bohaterowie to wciąż artyści, reżyser i aktorka, funkcjonujący na deskach teatru w NYC. To miasto i jego artystyczna bohema są w jego uniwersum stale obecne i newralgiczne. Sama akcja balansuje między Nowym Jorkiem a Los Angeles, co dla Nowojorczyka staje się dogodnym poletkiem do strofowania sobie z nich, ale i zaakcentowanie tego osobistego wymiaru miejskiego konfliktu, swojego przywiązania do Wschodniego Wybrzeża i brooklyńskiego padołu.

Nie jestem jeszcze pewien, w jak ścisłej topce roku uplasuje się nowy Baumbach. Jestem za to przekonany, że Historia małżeńska to niezwykła, rozemocjonowana opowieść o separacji, dwojgu ludzi, którzy tak bardzo nie wiedzą, co zrobić, że dają innym decydować o swoim życiu. To dramat pierwszych i ostatnich słów; trzymanych w sercu impresji uczuć i chowanych lękliwie kompleksów; dramat bycia tu, w tym momencie i niebycia już w ogóle. Precedens miłości i rodziny, o których nie da się zapomnieć.

Ocena

9 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.