PublicystykaRecenzjeTemat Miesiąca 12/19

Roman Polański: “Frantic”

Marcin Kempisty

Wydaje się, że powstanie filmu Frantic jest punktem zwrotnym w karierze Romana Polańskiego. Od tego momentu można już dostrzegać wyraźne nawiązania polskiego reżysera do jego wcześniejszych filmów. Wprawdzie już Lokator zasadzał się na podobnym koncepcie, co Wstręt, ale później przyszły dwa filmy – Tess oraz Piraci – w których tworzył się jeszcze autorski język artysty. Od 1988 roku można mówić o wyraźnym zwrocie, potrzebie reinterpretacji wcześniej wykorzystywanych motywów, tworzeniu nadbudowy dla wcześniej wykreowanego filmowego wszechświata. Frantic przypomina pracę na starym materiale, by wyszła z tego nowa jakość.

Zacznijmy od początku filmu, gdy podróżujące taksówką małżeństwo – Richard i Sondra – zmierza w kierunku Paryża. Przytulają się do siebie, ale nie widać między nimi szczerej czułości. Jak gdyby istniała między nimi tajemnica, mur milczenia, którego nie mogą w żaden sposób przeskoczyć. Scena chwilę się ciągnie i trudno z niej wyłuskać znaczenie, dostrzec pewne prawidła zwiastujące kierunek, jaki obierze autor. Przypomnijmy sobie omawiany w innym tekście Nóż w wodzie, gdzie również w pierwszych kilku minutach dzieła para porusza się samochodem i nie wiadomo, w którą stronę zmierza historia. Autor daje sobie czas na kontemplowanie samej jazdy, przyłapanie bohaterów w chwili gatunkowego in flagranti, kiedy jeszcze ich charaktery nie są zdefiniowane przez filmowe wydarzenia, czy innego rodzaju schematy narracyjne.

“Zawieszenie gatunkowe” kończy się wraz z przyjazdem bohaterów do hotelu. Mężczyzna idzie się kąpać, kobieta coś do niego krzyczy, lecz jej słowa nie są słyszalne, a po powrocie Richarda do pokoju okazuje się, że Sondra zniknęła bez żadnego śladu. Rozpoczyna się śledztwo osamotnionego mężczyzny, niemogącego odnaleźć chęci pomocy ze strony stróżów prawa. Może kobieta zostawiła go dla kogoś innego, atrakcyjniejszego, może poszła na spacer i zaraz wróci, możliwości jest bez liku, a że według procedur policja może na poważnie rozpocząć postępowanie dopiero kilkadziesiąt godzin od zaginięcia, to grana przez Harrisona Forda postać skazana jest na samego siebie. No, w międzyczasie pojawia się także tajemnicza Michelle (Emmanuelle Seigner), choć jej intencje też nie będą zawsze szczere.

Frantic rozpoczyna się zatem w sposób tajemniczy, może jako melodramat o starszym małżeństwie przyjeżdżającym na wakacje do romantycznego miasta, może jako kolejna wariacja na temat pobytu Amerykanina w Paryżu, by później przeistoczyć się w thriller. Ale to nie koniec atrakcji. Poszukiwania w niczym nie przypominają zwykłego śledztwa. Bohater o nazwisku Walker (w wolnym tłumaczeniu – spacerowicz) chodzi po całym mieście, zachodząc do wielu szemranych miejsc. A to trafi na ślad szajki przemytników, a to przez kogoś innego w jego przegrodach nosowych pojawi się tajemniczy biały proszek. Nic tu nie łączy się ze sobą, pojawiające się po drodze dowody z trudem można ze sobą posklejać, prawda ciągle umyka, choć wydaje się, że jest na wyciągnięcie ręki.


Zobacz również: Opowieść o “Autorze Widmo”

Bo tak naprawdę Polański tylko podszywa się pod konwencję thrillera. Bawi się oczekiwaniami widzów, zachęcając ich do pozostania z nim do końca, bo kto przecież nie chciałby się dowiedzieć prawdy na temat zaginionej żony, a tak naprawdę prowadzi zupełnie inną rozgrywkę. Podjęta strategia przypomina, przy zachowaniu wszelkich proporcji, taktykę Michelangelo Antonioniego wykorzystaną przy okazji realizacji Przygody. Tam również tajemnicze zniknięcie kobiety służyło czemuś zgoła innemu, aniżeli banalnej odpowiedzi na pytanie, kto za tym stoi. 

Perypetie protagonisty przypominają paryską odyseję. Walker przemierza kolejne uliczki obcego miasta w poszukiwaniu utraconej miłości, choć wydaje się, że nie tylko szuka jej w sensie “realnym”, ale także metaforycznym. W tym kontekście pojawienie się młodszej kobiety zwiastuje potrzebę ucieczki od dotychczasowego życia, głód nowych doznań, ekspresji samego siebie. Bodaj w połowie filmu pojawia się moment, w którym każdy widz powinien zadać sobie pytanie o motywacje bohatera. Wydaje się bowiem, jak gdyby zaginiona żona delikatnie odeszła w zapomnienie, a w jej miejscu pojawiła się okazja do ekscytujących przygód na granicy życia i śmierci. Być może pod koniec przychodzi oczyszczenie i trzeźwa refleksja, ale jakim kosztem.


Zobacz również: Opowieść o “Chinatown”

Polański absolutnie nie narzuca się z tego typu interpretacją. Nie wymusza na widzu, by podążali drogą arbitralnie wybraną przez twórcę. Daje dwie drogi do wyboru, a która zostanie obrana przez odbiorcę, to już jest efektem jego niczym nieskrępowanej woli. Kto chce cieszyć się thrillerem i rozwiązywać zagadkę, proszę bardzo, reżyser stara się sensownie domknąć ten wątek. Jednocześnie Polański jedynie podrzuca kilka wskazówek, mało krzykliwych drogowskazów, które mogłyby nakierować co bardziej ciekawskiego widza na inne interpretacyjne tory.

Autor Dziecka Rosemary robi to na dwa sposoby. Przede wszystkim odbiera obrazowi poczucie realizmu. Innymi słowy, często tak projektuje kadry, by były one wyrazem emocjonalnego napięcia, aniżeli rejestracją świata zewnętrznego. Te przejażdżki samochodem przed wschodem słońca, imprezy, tańce, fantastyczna ścieżka dźwiękowa z utworem Grace Jones na czele – te wszystkie elementy mają oddziaływać na zmysły, odrywać od ustawicznego poszukiwania poszlak.

Zdjęcie z planu “Frantic”

Drugi sposób polega na fabularnym dociśnięciu gazu do dechy i namnożeniu elementów bombastycznych, jak gdyby z innego filmu. Kto by się spodziewał, że “zwykłe” zniknięcie kobiety będzie związane z zapalnikiem potrzebnym do stworzenia broni masowego rażenia. To samo ze słynną sceną dachu, tak cudnie skopiowaną z Psychozy Alfreda Hitchcocka. Sytuacja jest dosyć błaha, bohater już kolejny raz przechodzi przez ten dach, a mimo to ślizga się i prawie spada z wysokości na twardy bruk. Narrator filmu daje jasny znak: to on jest panem sytuacji, a nie jakieś zasady prawdopodobieństwa. Cudowna zresztą, na swój sposób absurdalna, jest konsekwencja tych wydarzeń – skoro bohater gubi buty, to później przez jakiś czas chodzi boso. 

Samo zakończenie, mimo że dosłowne, pozostawmy w pewnym niedopowiedzeniu. Po seansie zostańmy z jedną z ostatnich scen, kiedy to Ford już prawie dowiaduje się prawdy na temat porywaczy, ale nim do tego dojdzie, tańczy razem z kobietą graną przez Seigner. To ten krótki moment jest najlepszym podsumowaniem Frantic. Ciemności skrywają ludzi, jedynie migające kolorowe światła wydobywają kształty sylwetek z mroku. Mężczyzna wygląda na zagubionego, niepotrafiącego odpowiedzieć na potrzeby własnej duszy, zaś wokół niego wije się młode, ponętne, odziane w czerwoną suknię ciało, zachęcające do oddania się w ramiona pożądania, kuszące obietnicę oderwania od codzienności, zmagań, trosk. Kobieta jest niczym mitologiczna Kalipso, odciągająca myśli Odyseusza od ukochanej żony Penelopy. 

Strange, I’ve seen that face before…

PublicystykaRecenzjeTemat Miesiąca 12/19

Roman Polański: “Autor widmo”

Maciej Kędziora

W trakcie całego seansu Autora widmo jak mantra powtarzane jest zdanie: “szukaj na początku”/”szukaj początków”. Gdy więc spojrzymy na sam początek filmu, odnalezione na portowej łajbie puste BMW, jak ma się okazać należące do zmarłego Michaela McAry, wieloletniego współpracownika Adama Langdona, ukaże się nam najważniejsza postać – nieobecny ciałem, acz spajający całą narrację duchem McAra, polityczny skryba. To on jest powiernikiem prawdy, to on będzie o nią walczył, poświęcając tym samym własne życie. Polański już w pierwszej scenie pokazuje, że tylko pustka jest prawdziwa, a każde miejsce zapełnione, zagospodarowane przez człowieka, będzie nosić w sobie fałsz.

Fałsz utożsamiany jest początkowo z postacią ghostwritera. Sama jego funkcja jest pewnym rodzajem kłamstwa. Oto człowiek, często nieznany szerszej publiczności, podpisuje się milionami nazwisk: magika, gwiazdy ekranu, czy, jak w przypadku nowego zlecenia, byłego premiera Zjednoczonego Królestwa. Jest on odarty z wszelkiej godności, w trakcie trwania całego seansu nikt nie zwraca się do niego po imieniu; jest duchem stąpającym śladami utartymi przez poprzedników i samego Langdona.

Jak jednak stąpać po utartych przez polityka śladach, gdy nie ma się pojęcia o sytuacji geopolitycznej, a pamiętniki są napisane w nudny, akademicki sposób. Ghost, znużony swoją pracą, zasypia nad manuskryptem, upija się w lokalnym pubie, albo ogląda telewizję. Pech chce, że w telewizji głównym bohaterem zostaje jego nowy, chwilowy przełożony – oskarżany o tworzenie tajnych więzień i tortury podejrzanych wespół z CIA.

Polański tym samym próbuje wówczas pozostać aktualnym twórcą. Dość wspomnieć głośne w Polsce doniesienia na temat tajnych więzień CIA, które tworzyć mieli prezydent Aleksander Kwaśniewski i Leszek Miller, a Polska w tych czynnościach nie miała być odosobniona. Twórca “Noża w wodzie” tym samym – podobnie jak w przypadku tegorocznego “Oficera i szpiega”, postanowił opowiedzieć o niecnym człowieku, który w zderzeniu z traumatycznym wydarzeniem (dowody o niewinności Dreyfusa/notatki McAry) decyduje się walczyć o prawdę.


Zobacz również: Opowieść o “Chinatown”

“Autor Widmo” w tym kontekście wytaczał pewne szlaki, które kontynuować będzie dwa lata później Kathrin Bigelow głośnym “Wrogiem numer jeden” dokonując bolesnej i brutalnej dokumentacji działań CIA w trakcie ich poszukiwań Osamy Bin Ladena. Ona postawi na brutalizm i realizm, Polański natomiast tworzy portret agentów na wzór mistycznych organizacji, jakby żywcem wyciągniętych z książek Dana Browna. Decyduje się uwieść nas tropami rodem z teorii spiskowych, bawiąc się – z perspektywy czasu naiwnie i niezdarnie – sekretami poukrywanymi w mrocznych zakamarkach internetu.

To też nie pierwszy raz, gdy Polański będzie odwoływać się do tajnych organizacji, działających poza kontrolą protagonisty. Podobne tropy było widać chociażby w ikonicznym “Dziecku Rosemary”, gdzie główna bohaterka została złapana w diaboliczne sidła, niczym Ewan McGregor w polityczną machinę Ruth Langdon. Lekko spoilerując, choć usprawiedliwiając się kwestią historyczną jak i prozatorską, podobnie będzie w “Oficerze i szpiegu” gdzie na przeciw głównemu bohaterowi stanie szajka generałów.


Zobacz również: Opowieść o “Tragedii Makbeta”

Oglądając ponownie, po paru latach przerwy od wiecznego zapętlania go na swojej nagrywarce cyfrowej, “Autor widmo” wyklarował mi się jako najlepszy film gatunkowy Romana Polańskiego. To czysty thriller, z mrocznym klimatem potęgowanym atmosferą wyspy, znakomicie rozpisanymi postaciami i zwrotami akcji (finalna sekwencja podawania kartki to dramaturgiczne mistrzostwo).

Oczywiście zacząłem dostrzegać jego większe wady, takie jak sporą, scenariuszową naiwność. Trudno bowiem za coś innego uznać finalny zwrot akcji, czy też chwilowe zaniki świadomości bohatera, nie potrafiącego połączyć w całość rozsypanych przed nim nitek. Dziwi również fakt, że dopiero w ostatniej sekwencji decyduje się on rozmawiać ze współpracownikami Langdona, a przecież to właśnie zadając pytania szybciej doszedłby do prawdy.

Ale te wątpliwości pojawiają się na długo po seansie, bo w jego trakcie nie potrafimy nie docenić uroku wyspy Uznam fotografowanej przez Pawła Edelmana. Zdjęcia, połączone z muzyką Desplata, robią tutaj zresztą zdumiewające wrażenie – na ich tle Ewan McGregor wygląda nie jak zmęczony ghostwriter, a zagubiony na mroźnej plaży romantyk poszukujący sensu życia. A może, w końcu na tyle nie poznamy jego portretu psychologicznego, był tak naprawdę i tym i tym?

Finalna minuta, całkowicie zmieniająca wydźwięk filmu, jest iście Fincherowskim zakończeniem opowieści. Pozostawia nas z niepokojem tego, co nastąpi w kolejnych, już nieopowiedzianych na ekranie kadrach. Kolejnych godzinach, dniach, miesiącach życia bezkarnych bohaterów, unikających odpowiedzialności wraz z każdą rozsypaną kartką. Słynny Ghost stał się prawdziwym duchem.

PublicystykaZestawienia

Świąteczna piątka – Co oglądamy w okresie bożonarodzeniowym? [ZESTAWIENIE]

Kamil Walczak

Każdy z nas ma pewne świąteczne tradycje, niektóre przekazywane przez pokolenia, inne przez rodziców, jeszcze inne ustanawiane tu i teraz, w duchu zwyczajów nowoczesności. My jednak ani o jedzeniu (to już było), ani o życzeniach (które również już było), a o filmach. W erze telewizji i posttelewizji wykształciliśmy w naszych rodzinach zwyczaje filmowe, powtarzane co roku z uporem maniaka klasyki, otaczane okołoświątecznym kultem. W niniejszym zestawieniu pewnie zobaczycie znajome tytuły, ale mamy nadzieję, że może coś was zaskoczy!


1. To wspaniałe życie 

“To wspaniałe życie”, mat. prasowe

W Boże Narodzenie dzieją się cuda, to jest fakt. Trzej królowie podążając za gwiazdą odnajdują zbawiciela, zwierzęta zaczynają mówić ludzkim głosem, rodziny zasiadają w pokojowej atmosferze do stołu mimo trzech dni starć w kuchni. Podobnie jest ze mną – progresywnym lewakiem – który nagle na te 3 dni staje się tradycjonalistą i z zeszytem w dłoni sprawdza, czy każdy ze świątecznych zwyczajów zostaje wypełniony. Potrawy (i wśród nich cały kosmos innych tradycji), siano pod obrusem, pierwsza gwiazdka, prezenty, opłatek, kolędy, czytanie Biblii. Z mojego uwielbienia do bożonarodzeniowych tradycji zrodziła się potrzeba stworzenia własnej, rodzinnej, o której za 20 lat będę mógł mówić – tak, to zwyczaj kultywowany tylko w moim rodzie. Także ową tradycję stworzyłem i jest ona jedną z naszych ulubionych – oglądanie To wspaniałe życie Franka Capry w wigilijny wieczór.

Capra miał niezwykłą umiejętność wzruszania widza prostymi historyjkami. Dzięki świetnym aktorom (z Jamesem Stewartem na czele), nieskomplikowanym fabulom oraz lekkiemu poczuciu humoru, jego produkcje uważane są obecnie za klasyki amerykańskiego kina. It’s a wonderful life zajmuje wśród nich specjalne miejsce. Może to przez powojenny kontekst, kiedy tkwiący w jego centrum antykapitalstyczny morał i gorąca promocja wspólnotowości oddziaływały szczególnie mocno z przeżywającym żałobę amerykańskim społeczeństwem. Może przez love story zmieszane ze społecznym dramatem, które w każdym miejscu i roku byłoby równie uniwersalne. Może przez zakończenie, nad którego pięknem niemożliwym jest nie uronić łezki. Każdą osobę z mojej rodziny najmocniej porusza coś innego. W tym tkwi największa siła kina Franka Capry – jest naiwną, ale efektywną lekcją humanizmu. A w święta, po kilku dniach nerwowych preparacji, gdy już wszyscy zasiądziemy zmęczeni przed telewizorem, takie piękne historyjki są doskonałym katharsis.

(Wiktor Małolepszy)


2. To właśnie miłość 

“To właśnie miłość”, mat. prasowe

Święta od zawsze kojarzą mi się z paroma rzeczami. Barszczem z uszkami, piernikami, oraz To właśnie miłość. Nie ma bowiem filmu lepiej ukazującego magię świąt, zbliżania się ludzi, celebrowania magii, ale także złamanego w samą Wigilię serca. Curtis w swoim filmie znajduje odbicie dla każdego z pokoleń, momentami ironizując, acz zawsze znajdując dla nich ciepło. To również panteon brytyjskich aktorów – od nieobecnego już wśród nas Alana Rickmana, przez Emmę Thomspon, Martina Freemana, Hugh Granta i Keirę Knightly, aż do Colina Firtha. A w tle Mariah Carey z najlepszą piosenką świąteczną. Czy można chcieć więcej?

(Maciej Kędziora)


3. Fanatyk

“Fanatyk”, mat. prasowe

W domu, gdzie tradycja filmów na święta nie istnieje i nawet Kevin był oglądany raczej rzadko, z pomocą przyszedł dwa lata temu Michał Tylka, młody reżyser, który jako pierwszy na świecie zekranizował copypastę. W tamte święta udało mi się zebrać przy telewizorze całą rodzinę, bo temat wędkarstwa jest u nas bliski i starszemu i temu młodszemu pokoleniu. Niesamowicie się oglądało pierwsze reakcje na ekranizację historii, która powstała w medium dla niektórych całkowicie obcym. Fanatykowi udaje się skutecznie wciągnąć widzów i widzki w historię rodziny żyjącej w cieniu obsesji. Może niektórym pozwala zobaczyć odbicie swoich własnych cech. I jako, że w historii również pojawia się Wigilia, film uznać można za film świąteczny – moim zdaniem najlepszy, bo autentyczny, krótki i z przesłaniem.

(Szymon Pietrzak)


4. Doktor Who – Opowieść wigilijna

“Doktor Who”, mat. prasowe

Nie ma dla mnie czystszej świątecznej historii niż „Opowieść wigilijna” w uniwersum serialu „Doktor Who”. Nie wracam do niej równo raz w roku, co więcej – nie wiem ile razy widziałam ten odcinek w całości. W myślach jednak, ta historia to dla mnie prawdziwy bumerang. Doktor, raz w roku odwiedza Kazrana, który w przyszłości ma zamienić się w zepsutego miliardera oraz Abigail, śmiertelnie chorą, zazwyczaj zahibernowaną ubogą. To historia o wielkiej miłości, zabójczym upływie czasu i wpływu małych wydarzeń na te znacznie większe.

Oprócz historii jesteśmy w tym odcinku karmieni niesamowitą obsadą. W starszą wersję Kazrana wciela się Michael Gambon, Abigail grana jest przez brytyjską piosenkarkę Katherine Jenkins. W rolę doktora i jego ulubionej towarzyszki wcielają się Matt Smith i Karen Gillian – których niejako ten serial wypromował. 

(Maja Głogowska)


5. #wyzwanieAndrzeja

Trzy lata temu, bo 23 grudnia 2016 roku, nasz redakcyjny kolega – a prywatnie Andrzej Badek – wpadł na genialny w swej prostocie koncept. Zaproponował świąteczną zabawę zespoloną z filmwebowymi rekomendacjami. Wyzwanie polegało pierwotnie na obejrzeniu pierwszych pięciu proponowanych przez algorytm filmów, które najbardziej wpisują się w nasz gust. Pomysł z czasem ulegał personalnym modyfikacjom i uelastycznieniom, ale esencja pozostała constans: upojne seanse filmów z gargantuicznym potencjałem, samoistnie napędzane, fiksujące nasze oczekiwania w dobie świątecznej.

Wolę ten zwyczaj od odtwarzanych rokrocznie pozycji. Raz, że nie mam w zwyczaju powtarzania filmów; dwa – nierozerwalnie zwiazany z “raz” – wciąż brakuje mi czasu na stare/nowe klasyki, nieodkurzone jeszcze michałki, które czekają, mam nadzieję, właśnie na mnie. W ten sposób w zeszłoroczne, bożonarodzeniowe święta udało mi się obejrzeć m.in. Pętlę Wojciecha Jerzego Hasa czy Ostatni seans filmowy Petera Bogdanovicha. Przed dwoma laty zmierzyłem się z Siódmą pieczęcią – myślę, że sam fakt zmierzenia się po raz n-ty z Bergmanem zasługuje na samosatysfakcję – i w końcu zobaczyłem Idź i patrz Elema Klimowa. Idi i smotri to jedno z najbardziej rezonujących w człowieku doświadczeń filmowych, skupiający w sobie kontemplacyjną ciszę tak bardzo właściwą sowietczyźnie (vide: Tarkowski) i wszechogarniający terror, chaos wojny, od której w Związku Radzieckim przez pokolenia nie było ucieczki.

Ktoś słusznie mógłby zauważyć, że to mało świąteczne filmy, wprowadzają w bynajmniej nie radosny nastrój. Być może niewłaściwy konwenansom, ten humor refleksji i rozpamiętywania, wbrew powierzchowności Świąt, powinien być tożsamy z zastanowieniem, spojrzeniem w przeszłość i przyszłość w nieco pretensjonalnym skupieniu. To także koniec Starego Roku, więc może warto byłoby poświęcić parę chwil stetryczałemu staruszkowi.

Od jakiegoś czasu, gdy w końcu finalnie przekonałem się, że najlepszym agregatorem mojego gustu są bliscy znajomi, to właśnie ich wykorzystuję do wyboru filmów. Są niezawodni i to tylko dodatkowy prztyczek, by im podziękować.

(Kamil Walczak)

FelietonyPublicystyka

Historyk w mieście grzechu [FELIETON]

Maciej Kędziora

Rok 2006 stał pod znakiem masowych wycieczek na seanse i pełnych zbulwersowanych głosów dyskusji związanych z premierą kinową Kodu da Vinci – finalnie plasującego się na drugim miejscu światowego box office’u tamtego roku. To prawdziwe szaleństwo, dziś już trochę zapomniane, ugruntowało Dana Browna w pozycji unikatowej na rynku światowej literatury – króla teorii spiskowych i prozy kryminalno-przygodowej (śmiem nawet twierdzić, że dzierżył ją do czasu spopularyzowania internetowych forów skupiających fanów najbardziej kuriozalnych tez). Dzisiejszy tekst to próba powrotu do jednego z głośniejszych dyptyków kina postmilenialnego oraz trzeciej, mniej udanej i proporcjonalnie mniej popularnej, części opowieści o Robercie Langdonie, wiecznie ściganym profesorze historii sztuki.

Dan Brown w wielu wywiadach i opowieściach o tworzeniu swoich dzieł snuje historię o kreacji Langdona, złożonego z trzech rzeczywistych postaci. Pierwszą, od której zaczerpnął nazwisko, był profesor John Langdon, szczególnie znany ze swoich zdolności do tworzenia ambigramów (i ten aspekt wpisał w charakterologiczny rys protagonisty, w końcu ambigramem była nazwa Iluminatów w Aniołach i demonach). Drugą, od której zaczerpnął dostojność i racjonalizm w kontekście duchowości i teologicznych sporów, był Joseph Campbell, wykładowca komparatystyki religijnej i mitologicznej. Wreszcie, trzecią składową był sam autor, kreujący Langdona na wzór wymarzonej wersji siebie.

Wydaje się, że w przedstawianiu procesu kreacji bohatera Brown myśli o innym wzorze, zakorzenionym w amerykańskiej popkulturze: Indiana Jonesie. Cech wspólnych jest wiele, od pełnionej formalnie funkcji wykładowcy przez absolutną wszechwiedzę na tematy historyczne aż do wyglądu. Co do tego ostatniego fanowska wikipedia serii Langdonowskiej opisuje go jako “Harrisona Forda w tweedowej marynarce” – chyba nic więcej nie muszę dodawać.

Oglądając ponownie filmowe adaptacje, a zwłaszcza Anioły i demony, skojarzenia ze spielbergowskim archeologiem jeszcze bardziej się nasiliły. Ron Howard, znany hollywoodzki rzemieślnik, wydaje się tworzyć tutaj nie tyle inteligencką, co snobistyczną wersję klasyka nowej przygody. Szczególnie widać to właśnie w postaci protagonisty, operującego kodem kulturowym przeznaczonym jedynie dla ludzi z najwyższych sfer; niech świadectwem będzie scena z Kodu da Vinci, gdy ten niedoświadczony wtenczas w bojach szpiegowskich naukowiec, sprawnie odpowiada na pytania o herbacianą kulturę picia zadawane głosem podekscytowanego Iana McKellana.

Langdon przez trzy części pozostanie w większej mierze niewzruszony swoim losem, wrzucającym go wciąż na trop mistycznych grup i pilnie strzeżonych sekretów. Fakt, w trakcie śledztwa o prawdziwą tożsamość obrazu Leonarda i mordercy z Luwru bywa momentami zlękniony i z czasem, na przestrzeni kolejnych produkcji tego strachu się wyzbywa, ale główny rys charakterologiczny, inteligenckiego stoika, pozostał na przestrzeni książek i ekranizacji nietknięty.

Równie niewzruszony na działania Langdona w filmach pozostaje świat, który nawet nie słyszy o jego przygodach. To właśnie zawsze najbardziej fascynowało mnie w historiach o historyku sztuki – fakt, że jego aktywność i ustalenia prawie nigdy nie wychodzą na jaw. Czy to odkrycie “sekretów kleru” w Kodzie…, czy prawdziwej twarzy Kamerlinga granego przez Ewana McGregora, który został w uniwersum filmu wzniesiony na ołtarze. Profesor pod koniec Inferno stał się tak naprawdę największym powiernikiem prawdy wszechświata, a ja – zapewne nie doczekawszy się spełnienia swoich marzeń – nadal nie mogę się doczekać części, w której Tom Hanks zgodnie z akademickim powołaniem, ujawnia wszystkie odkryte przez lata żywota i pracy tajemnice.

 

Dan Brown, kreując postać znakomicie wpisującą się we współczesny archetyp detektywa (często przypominając jego portret opisywany w Etnologu w mieście grzechu Czubaja), oraz osadzając ją w realiach teorii spiskowych, w pełni korzystał z miłości do tych teorii sporej grupy ludzi, obecnie zapętlającej i analizującej nagrania różnych typu spraw true crime. Na jego korzyść działał również nadal ograniczony dostęp do szybkiego internetu, przez co niektóre tezy, szybko zresztą obalone przez naukowców i publicystów (w tym Kod da Vinci i Anioły i demony zostały obnażone w specjalnie poświęconych im dokumentach!), zostały przyjęte ex cathedra.

Urok opowieści o Langdonie polegał również na znakomitych kontekstach historycznych. One, w połączeniu z dostępem do często faktycznych lokacji, umożliwiły Howardowi wespół z pisarzem skonstruowanie faktycznych miast grzechu i zamknięcie ich w antycznej zasadzie jednego dnia na czas akcji (stąd też swego czasu narodził się pomysł by Kod… zekranizować jako sezon kultowego, amerykańskiego serialu 24). Ich obrazy żywią się bogactwem Paryża, Watykanu czy Florencji, z istnym pietyzmem traktując i opisując (piórem bądź kamerą) każdy, nawet najmniejszy szczegół urbanistyczny i architektoniczny danego miejsca.

Z rozmysłem w opisach postaci Langdona i kreacji miejsc mało wspominam o Inferno. Nie chodzi wbrew pozorom o sam zamysł sięgania po Piekło Dantego, gdyż Boska komedia jest zdecydowanie jedną z najciekawszych lektur. Nie chodzi również o ważny, acz tu niestety trawestowany, wątek zmierzającej zagłady w postaci katastrofy klimatycznej. W Inferno – zarówno filmowym, jak i literackim – uwiera wszechobecny kicz: czy to w efektach specjalnych, czy też w samym zamyśle narracyjnym.

Znamienne, że jedynym, co pozostało z ostatniej adaptacji serii Browna, jest historia związana z jego tłumaczeniem, brzmiąca zresztą jak jedna z przygód, w które Brown mógł wpakować Langdona. Oto 11 tłumaczy zostało zamkniętych w tajnym bunkrze w Mediolanie gdzie przez dwa miesiące, siedem dni w tygodniu, tłumaczyli przedostanią z dotychczasowych opowieści o słynnym symboliście. Ta radykalna decyzja wydawnictwa nie mogła przejść bez echa i choć sami zatrudnieni nie narzekali, a nawet zachwalali immersję i zaaranżowany podziemnie kolektyw, niedziwne, że stała się ona inspiracją do nakręcenia filmu o sile słowa i wolności artystycznej.

Kod Dedala wypełni pustkę, którą zostawił Langdon, odchodząc na ekranową emeryturę. Zagospodaruje miejsce ciągłych zwrotów akcji, literackich nawiązań, pozbywając się jednocześnie najgorszej części całości – ręki Rona Howarda. I choć tak sam Brown, jak i Inferno w filmie się nie pojawiają, nad stolikami tłumaczy unosi się pewien artystyczny duch słynnego pisarza – a w małym stężeniu Brown więcej wnosi, niż zabiera.

PublicystykaTemat Miesiąca 12/19

Roman Polański: “Chinatown”

Paweł Gościniak

Kryminały są nudne, przewidywalne i po prostu słabe. Powielają te same schematy i próbują na siłę zaskoczyć widza, tworząc przy okazji pompatyczny, przekoloryzowany klimat. Intrygi wykorzystywane w książkach czy filmach zamiast powalić na kolana, sprawiają, że najchętniej wyskoczyłbym przez okno – stwierdził mój przyjaciel, niespełniony reżyser.

Ciężko się nie zgodzić, że ten gatunek potrafi rozczarować, szczególnie tych, którzy, paradoksalnie, są jego największymi miłośnikami. Już 45 lat temu Roman Polański wykorzystał schemat tylko po to, aby go przełamać i pokazał, jak powinien wyglądać wzorowy kryminał na ekranie kina. Zrobił to w takim stylu, że sama Agatha Christie nie powstydziła by się, gdyby ten film film był adaptacją jednej z jej powieści. Dlaczego Chinatown jest dziełem kompletnym, genialnym i takim, o którym Polański mógłby dawać wykłady na łódzkiej filmówce? W poszukiwaniu odpowiedzi cofnijmy się do roku 1937.

Polański wyciągnął schemat ze studenckiego podręcznika

Reżyser zabiera nas w podróż po Los Angeles, jakby się wydawało po faktycznym “mieście aniołów”. Wędrówkę po amerykańskiej stolicy przestępczości urozmaicają z początku pełne życia, kolorowe kadry i spokojna, powolna muzyka, która urzeka już od pierwszej sekundy. Szybko mamy okazję zapoznać się bohaterem, którego oczami poznajemy historię, z typowym detektywem, granym przez niebanalnego Jacka Nicholsona. Przejawia on wszelkie cechy, jakimi powinien “wyróżniać się” śledczy w kryminale.

Jake Gittes emanuje charyzmą oraz pewnością siebie, potrafi bez problemu oszukać policję i załatwić sobie wstęp tam, gdzie akurat musi się pojawić. Wie, jak wywierać presję i grać na emocjach swoich rozmówców, aby uzyskać od nich wszelkie informacje potrzebne do rozwikłania zagadki. Ma niesamowity instynkt, który jest mieszanką intelektów Sherlocka Holmesa i Herkulesa Poirota. Tak samo jak oni uwielbia swój zawód i czuje, że żyje, gdy prowadzi śledztwo. W końcu, jak każdy przykładny detektyw, pali papierosy i radzi sobie świetnie w relacjach z kobietam. Gdzieś to już widzieliśmy, nieprawdaż?

Na dodatek biuro Gittesa wygląda niczym wyciągnięte wprost z Śledztwa na cztery ręce napisanego przez Christie. Eleganckie, przestronne, wyposażone w alkohol i lojalnych współpracowników. Na drzwiach rzecz jasna widnieje nazwisko głównego  bohatera, a od czasu do czasu przewija się ono także w gazetach. Wielokrotnie mamy okazję podziwiać jego wspaniały samochód, również z wewnątrz, gdy kamera ustawia się za fotelem kierowcy. Oczywiście nie raz taka na pozór zwykła przejażdżka kończy się dla detektywa fatalnie. Ten albo rozpocznie bójkę, aby pokazać swoją odwagę i męskosć, albo skończy z rozciętym nosem, żeby przez pół seansu biegać z ogromnym opatrunkiem na twarzy. Bardziej schematycznie się nie da.

Jack Nicholson – banalny detektyw motorem napędowym Chinatown

Na papierze brzmi to zupełnie jak opis fatalnego filmu wyprodukowanego gdzieś na końcu świata przez dwóch nastolatków. Jak produkcja, która niczego nie przekazuje i nie ma prawa odnieść sukcesu w latach 70′. Na szczęście twórcą tego spektaklu jest Polański, który w zasadzie jest teatrem jednego aktora, wchodzącego na szczyt swoich możliwości Nicholsona. Nie odmawiam finezji i niesamowitej gry ani Faye Dunaway, ani Johnowi Hustonowi, ale to odtwórca roli Gittesa musi dzierżyć brzemię najbardziej typowego bohaterem.

Gwiazda wnosi jednak powiew świeżości do postaci stereotypowego detektywa, a może po prostu aż tak dobrze wpasowuje się w ramy “wzorowego śledczego”, że nie sposób tego nie kupić. Aktor urzeka niesamowitą kontrolą emocji i manierą w głosie, która wybrzmiewa w scenach zarówno smutnych, jak i radosnych, tych pełnych grozy i tych obfitych w uczucia. To przede wszystkim Nicholson buduje klimat tego filmu, nawet jeśli pomaga mu w tym szykowny garnitur, genialnie odwzorowany wystrój wnętrz tamtych czasów, muzyka, scenariusz czy postacie poboczne.

Intryga prezentuje się dość banalnie – żona podejrzewa męża o zdradę, więc chce dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat. Sytuacja rozwija się za sprawą morderstwa, a ogromną rolę w samej historii odgrywa woda. O ile sam sposób prowadzenia fabuły jest zawiły, to na pewno nie jest skomplikowany, choć zakończenie można śmiało uznać za niespodziankę. Zawirowań jest całkiem sporo, bo w Chinatown wielokrotnie spotykamy się z tzw. Strzelbą Czechowa, pozornie nic nie znaczącym elementem opowieści, który, niczym wspomniana strzelba, musi wystrzelić w odpowiednim momencie. Bez tego zabiegu żaden kryminał nie miałby prawa bytu, bo przecież od tego są poszlaki – od budowy napięcia i zaskakiwania widza.

O ile podczas czytania książki mamy chwilę na to, żeby zrobić przerwę, wejść w skórę śledczego i zastanowić się nad tym, dokąd zmierza fabuła, o tyle w trakcie seansu nie zawsze łatwo jest analizować go bez utraty przyjemności z oglądania. Również Polański zostawia podpowiedzi w trakcie seansu, ale te, jak się okazuje, wprowadzają nas w błąd. Pewnie dlatego mój przyjaciel tak negatywnie wypowiada się o kryminałach. W końcu one muszą nas oszukiwać, czasem doprowadzając do irracjonalnych sytuacji, jak w Morderstwie w Orient Expressie, ale przecież to dzięki tym kilku zabiegom jesteśmy zaskoczeni i, równie często, zachwyceni.

Kamera, montaż i muzyka – jak zachęcić do patrzenia na świat oczami Nicholsona?

Ogromnie urzeka mnie w Chinatown montaż i to, w jaki sposób przedstawia on pracę detektywa. Kamera na jakiś czas zamienia się w lornetkę i śledzi podejrzanego, tak samo, jak robi to Gittes. Innym razem pokazuje niepokojącą scenę przez boczne lusterko auta czy skupia się na obiektywie aparatu, w którym dostrzegamy fotografowane osoby. Gdy kamera znajduje się w ruchu, przemieszcza się niesamowicie naturalnie – płynnie lub chaotycznie. Zmienia się tak samo, jak natężenie światła w filmie. Początkowo wszystko wygląda na jasne i kolorowe, ale to w mroku, tak ważnym dla zbudowania klimatu noir, śledzimy ostatecznie poczynania Nicholsona. 

Równie fascynuje mnie muzyka, która w trakcie seansu wydała mi się niesamowicie oklepana i sztampowa. Motywy towarzyszące scenom romantycznym kojarzą się z telenowelą, a jednocześnie są tak dobrze dobrane, że ciężko się od nich oderwać. Podobnie jest w chwilach zagrożenia, gdzie uderza w nas pianino. Każde kolejne kliknięcie klawisza zwiększa napięcie i potęguje grozę. Trochę jak w kiepskim horrorze, a jednak, Jerry Goldsmith robi to zupełnie celowo i, co najważniejsze, skutecznie. A możę to ja zwyczajnie przesadzam, w końcu w Psychozie taki zabieg był niepodważalnie genialny.

Co ciekawe, Chinatown nie jest jedynie perfekcyjnie odwzorowanym przez rzemieślnika dziełem, biorącym z kryminałów to, co najlepsze. Równie świetnie radzi sobie na poziomie metaforycznym. Im bliżej do rozwiązania zagadki zbliża się Gittes, tym mocniej dociera do nas, czym jest zło, chciwość i desperacja. Widzimy jak nieetycznymi, często na pierwszy rzut oka niezrozumiałymi motywami, kierują się ludzie. Każdy aktor ma swoje pięć minut, aby pokazać, co jest dla niego ważne w życiu. Film stanowi zamkniętą i ostatecznie pokazuje nam motywację właściwie każdego bohatera, który się w nim pojawia. Nie jest to jest Twin Peaks, które mówi o źle i ludzkiej naturze w sposób zawiły. Reżyser jasno wyjaśnia intrygę i pozostawia widza spełnionym.

Polański niewątpliwie stworzył fenomenalne dzieło, które wielu pasjonatów kina trzyma głęboko w sercu. Naprawdę zachwyca mnie, jak wiele można wycisnąć z gatunku, w którym właściwie wszystko już zostało powiedziane. Zdecydowanie jest to produkcja, o której można by mówić godzinami, i jeśli przyszli twórcy filmowi mieliby uczyć się, jak stworzyć fantastyczny kryminał, to chciałbym, żeby analizowali właśnie Chinatown.

NetflixRecenzjeSeriale

“Wiedźmin” bez spoilerów [RECENZJA CAŁEGO SEZONU]

Andrzej Badek

Lauren

Później mówiono, że kobieta ta nadeszła od Krainy Wielkich Jezior; od Ohio w Stanach Zjednoczonych Ameryki. Szła pieszo, a swoimi pomysłami i szczegółami pracy chętnie dzieliła się na Twitterze. Był poranek i kramy powroźników i rymarzy były jeszcze zamknięte, a uliczki puste. Wszyscy wyczekiwali premiery Wiedźmina. Premiery produkcji, o której dekadę temu żaden polski fan nie śmiał jeszcze marzyć. Amerykański serial, wyprodukowany przez streamingowego giganta, z hollywoodzkim aktorem w roli Geralta z Rivii: Wiedźmina, Białego Wilka, Rzeźnika z Blaviken…


Zobacz też: “Pół wieku poezji później”, a fraszki wciąż te same [RECENZJA]

Przed Lauren Schmidt Hissrich, producentką i showrunnerką, czyli osobą odpowiedzialną w największym stopniu za produkcję, stało zadanie niemalże niewykonalne. Musiała stawić czoła wyzwaniu nakręcenia produkcji przystępnej dla widzów na całym świecie, spójnej z materiałem książkowym i wizją Andrzeja Sapkowskiego, w dodatku zadowalającą fanów gier.

Co więcej, abstrahując od realiów prawdziwego świata, sam materiał, którym dysponowała Schmidt, jest niezwykle kłopotliwy. Pierwszy sezon serialu oparty jest bowiem o Ostatnie życzenie oraz Miecz przeznaczenia, dwa zbiory opowiadań poprzedzające pięcioksiąg właściwej powieści. Ich akcja dzieje się na przestrzeni wielu lat i historie nie są zbyt blisko powiązane. Wspomniane opowiadania łączy postać protagonisty: wiedźmina, odrzucanego przez społeczeństwo mutanta, który musi odnaleźć się w niewdzięcznym, rasistowskim świecie, który na domiar złego przesycony jest także magią i potworami.

Andrzej Sapkowski i Lauren S. Hissrich na planie Wiedźmina.

Żeby zbudować spójną fabułę na takiej podstawie można było obrać kilka dróg. Lauren wybrała taką, w której wykorzystuje fakt, że Netflix wręcza widzom cały sezon serialu jednego dnia. Twórczyni daje widzowi kredyt zaufania i prosi nas o to samo. Wiedźmin utkany jest bardzo solidną siecią wzajemnych powiązań; czuć, że to dzieło przemyślane, rozpisane i rozplanowane. Scenarzyści doskonale znają materiał źródłowy, czują świat wykreowany przez Sapkowskiego i mają własny pomysł na jego przedstawienie. Wymagają jednak odrobiny cierpliwości i ufności: jeśli nie czytaliście książek, rzuceni zostaniecie początkowo w wir nazwisk i zdarzeń, które rozjaśnią się dopiero z czasem. Trzeba zwracać tu uwagę na zaburzoną chronologię i na przygotowane z pietyzmem szczegóły. Jestem przekonany, że niejednego widza taki sposób przedstawienia historii odstraszy.

Z drugiej strony, zagorzali fani dostaną tu początkowo wierną adaptację prozy, wzbogaconą o kilka wątków; głównie tych tyczących się Yennefer, do których jeszcze wrócę. Taki układ historii dawał mi sporo satysfakcji z porównywania moich wyobrażeń z wydarzeniami na ekranie, natomiast, gdzieś w okolicy szóstego odcinka, zaczęła mnie nużyć przewidywalność. Kiedy już straciłem więc nadzieję na cokolwiek nowego, Lauren i jej ekipa poczęstowali mnie finałem, w którym udowodnili, że wiedźmiński świat jest im znany na tyle dobrze, że są w stanie nie tylko go odwzorować, ale także poszerzyć o własną wizję.

Coś się kończy, coś się zaczyna…

Blisko dekadę temu świat telewizyjnych seriali podbiła Gra o tron. Jej tegoroczny finał, który przejdzie do historii największych serialowych rozczarowań, otworzył drogę dla sukcesora. Jako że gatunek fantasy jest ubogi w jakościowych reprezentantów, Wiedźmin od samego początku skazany był na porównania z flagową (przez lata) produkcją HBO.

Nie tylko fantasy jest tu zresztą wspólnym mianownikiem. Sukces Wiedźmina 3: Dzikiego Gonu, polskiej gry komputerowej, która podbiła serca fanów na świecie, był silnie skorelowany z modą na mroczny świat osadzony w realiach zbliżonych do średniowiecza. Obie produkcje różniły się znacznie od moralizującego i cukierkowego Śródziemia z Władcy Pierścieni, pokazując ludzi jako istoty pełne słabości, nikczemności i okrucieństwa. Obie epatowały przemocą i seksem. W obydwu bohaterowie byli wikłani w politykę. Wreszcie, w obydwu jeden z najbardziej wpływowych możnowładców przemawiał głosem Charlesa Dance’a.


Zobacz też: “Gra o tron” – Koniec gry

O ile jednak Gra o tron była fantasy dla ludzi, którzy nie lubią fantasyWiedźmin nie chowa za pazuchą fantastycznych elementów. Są one wyeksponowane już od samego początku; magii znajdziecie tu w jednym sezonie więcej niż w trakcie całego serialu spod skrzydeł konkurencji.

Pełno tutaj także realistycznej przemocy i przeróżnych, najokrutniejszych sposobów zadawania bólu i śmierci. Mam przy tym wrażenie, że Wiedźmin jest serialem o dekadę dojrzalszym od GoT-a. Obawiałem się, że zostanę potraktowany z miejsca nie tylko przemocą, ale także nachalnymi scenami seksu i erotyki na pograniczu pornografii. Obawiałem tym bardziej, gdy zobaczyłem, które opowiadanie twórcy wybrali jako pierwsze do ekranizacji. Dostałem natomiast serial, który bynajmniej nagości się nie wstydzi i daleko mu do pruderii, ale nie czyni z kobiecych piersi wielkiej kampanii marketingowej. Być może to kwestia ostatnich lat i afery #metoo, być może kobiecej ręki Hissrich – grunt, że wychodzi to produkcji na dobre.

Henry Cavill

Jeśli miałbym wskazać jakiś pozytywny element osławionej adaptacji książek Sapkowskiego z 2001 roku, byłby nim Michał Żebrowski w tytułowej roli. Podobne szczęście miały gry, które sprawiły, że głos Geralta stał się dla graczy niemal tożsamy z głosem Jacka Rozenka. Ogromnym zaskoczeniem było więc dla mnie to, jak płynnie przyjąłem Henry’ego Cavilla do szeregu udanych odtwórców roli wiedźmina.

Głos aktora wybrzmiewa szorstko i burkliwie. Jego gra aktorska jest wstrzemięźliwa, ale nie sztywna. Słowem: ma wszelkie zadatki na Białego Wilka. Muskulatura mężczyzny prezentuje się bardzo okazale i podkreśla odmienność protagonisty od innych przedstawicieli gatunku ludzkiego. Nawet jeżeli peruka wygląda momentami sztucznie, Cavilla da się lubić oraz, przede wszystkim, da się go bać, gdy wpada w napędzany eliksirami wir śmierci.

Aktorsko serial wypada naprawdę dobrze. Joey Batey bardzo dobrze bawi się wchodząc w skórę Jaskra, barda, kobieciarza oraz mimowolnego przyjaciela Geralta. Scena, w której, zgodnie z opowiadaniami, nasi bohaterowie nawiązują znajomość jest niezwykle intertekstualna. Dynamika między bohaterami bardzo przypomina tę pomiędzy Osłem i Shrekiem (sic!), a w kulminacyjnym momencie pojawia się nawet wątek cebuli! W innej scenie młody śpiewak bardzo samoświadomie komentuje swoją rolę jako narratora, który ma za zadanie eksponować przed nami świat przedstawiony.


Zobacz też: Krótki przewodnik po świecie Wiedźmina, czyli słowniczek do monstrum Netflixa

Duża sympatię wzbudziła we mnie także postać Eista (Björn Hlynur Haraldsson), który mimo niewielkiej roli idealnie wpasował się w postać honorowego i ciepłego, ale jednocześnie groźnego, wyspiarskiego króla oraz męża królowej Cintry, Calanthe.

Polskie akcenty wypadają w serialu bardzo pozytywnie. Czy to Marcin Czarnik, czy Maciej Musiał zaliczają tu krótkie, ale solidne występy. Szczególnie pozytywnie zaskoczył mnie Musiał, który swoimi kilkoma wypowiedziami popisał się bardzo ładną angielszczyzną. A skoro mówimy o wersjach językowych, przesłuchałem także jeden odcinek z polskim dubbingiem i także wypada on przyzwoicie, choć w niektórych momentach miałem wrażenie, że tłumaczenie było leniwe i nie włożono w nie na tyle dużo wysiłku, żeby przełożyć odpowiednio niektóre żarty czy gry słowne.

Yennefer z Vengerbergu

Casting na Yennefer spotkał się z jednym z najgłośniejszych negatywnych odzewów w internecie. Potężna, piękna i doświadczona femme fatale dostała w serialu ciało młodej dziewczyny o delikatnych rysach twarzy, Anyi Chalotry. Zanim jednak weźmiecie pochodnie w dłoń, posłuchajcie, co mają do powiedzenia twórcy.

Jeśli bowiem mówimy o odstępstwach serialu od książkowego pierwowzoru, w najmocniejszym stopniu dotknęły one właśnie postać czarodziejki i całego jej cechu. Gdybyśmy uznali Sapkowskiego za postępowego jak na lata 90. autora w kwestii kreślenia silnych postaci kobiecych, scenarzyści pociągnęli rysy tych postaci dużo dalej.

Niewiele trzeba było zrobić z Calanthe, która już w powieści była niezłomną władczynią o wdzięcznym przydomku Lwicy z Cintry. Natomiast problemy, kompleksy i traumy czarnowłosej czarodziejki pozostawały zawsze zawieszone w powietrzu, niedopowiedziane. W książkach poznaliśmy Yennefer zimną i niedostępną, zagadkową a jednocześnie fascynującą. Serial oferuje nam Yennefer ludzką: pełną słabości, niespełnionych ambicji i utraconych możliwości.


Zobacz też: Finał serialu “Watchmen”: rozczarowanie czy podziw?

Lauren rozwija całą historię Aretuzy: szkoły magii dla czarownic. Poznajemy tym samym formę szkolenia magów, rolę czarodziejów i czarodziejek w światowej polityce oraz cenę, którą ponoszą za swoją pozycję i umiejętności. Ma to dwojaki cel: po pierwsze służy wzmocnieniu motywacji kobiecych bohaterek, po drugie ma zapewnić widzowi niebolesną ekspozycję wgłąb światowej polityki. Niestety, wątek ten nabiera skrzydeł dopiero pod koniec sezonu i pełni kluczową rolę w finale, natomiast na samym wstępie jest sztampowy i niezaskakujący.

Ciri

Minęło dziesięć lat odkąd czytałem po raz pierwszy wiedźmińską sagę i do niedawna nie byłem świadom, że istnieje osoba, która tak doskonale wpasowuje się w moje wyobrażenie o Ciri jak Freya Allan. Charakterystyczna uroda aktorki idealnie pasuje do świata, w którym ma pełnić kluczową rolę Dziecka Starszej Krwi.

Niestety, równocześnie jej wątek stanowi sam w sobie największą wadę produkcji. Spajając opowiadania w jedną historię, twórcy wielokrotnie przeplatają wydarzenia z różnych lat. Jedynym wątkiem, który stanowi nasze odniesienie do współczesności, poza którego ramy nie wychodzimy czasowo, jest ucieczka dziewczyny z rodzinnego zamku.

I choć zarysowanie antagonisty w postaci Cahira (Eamon Farren) wypada dobrze, wątek ciągnięty przez całe osiem odcinków nuży, zwłaszcza że jego postęp jest zbyt wolny. W rezultacie otrzymujemy znane z książek sekwencje w Brokilonie i ucieczki po lasach, które stają się tłem dla historii o ghulach i strzygach.


Zobacz też: Roman Polański: “Nóż w wodzie”

My, Słowianie

Ustalmy jedno: Wiedźmin Andrzeja Sapkowskiego nie był nigdy szczególnie słowiański. Niektóre imiona bohaterów i miejsc brzmią swojsko, ale autor wielokrotnie odżegnywał się od prób osadzania akcji książek na mapach średniowiecznej Europy. Wiedźmiński świat stanowi wielki miks kultur, języków i mitologii, które bazują na tolkienowskiej wizji fantastycznego świata; podobnie jak przeważająca większość fantasy.

Nie zmienia to jednak faktu, że Geralt z Rivii znany jest na świecie w dużej mierze z gier CD Project Red, których nieodłącznym elementem stał się wschodnioeuropejski folklor bazujący na polskiej literaturze i podaniach ludowych. Stało się to poniekąd marką samą w sobie, a dla polskich fanów oczywistym zaczęło być, że wszystkie wsie, które odwiedza Biały Wilk winny być kryte strzechą rodem z mickiewiczowskich wierszy.

Bez wątpienia twórcy serialu chcieli się znacząco odciąć od estetyki znanej z gier i stworzyć własną. Stąd nie zobaczycie wiedźmina z dwoma mieczami na plecach, a jedynie specjalny futerał, z którego w zależności od potrzeby dobywa żelaznego lub srebrnego miecza.

I choć już w pierwszych minutach pilotażowego odcinka powita nas swojsko brzmiąca Marilka, nie spodziewajcie wielu akcentów w tym stylu. Z pewnością jest to świadomy zabieg i świat w interpretacji twórców jest w bardzo ładny sposób szary i brzydki. Tym samym jest też niestety dość przeciętny. Powiedzmy sobie szczerze: może i Południce na spalonych słońcem wiejskich polach były niekanoniczne, ale rozbudzały emocje i wyobraźnię, czyniąc z nierzeczywistej, ale swojskiej lokalnej kultury doskonały produkt eksportowy na zachód.

Ostatnie życzenie

Niezależnie od tego, jaka produkcja wylądowałaby na Netfliksie 20 grudnia 2019 roku, część odbiorców byłaby niezadowolona. Przy tak trudnym gatunku i tak wysokich oczekiwaniach nie dało się stworzyć produktu choćby bliskiego ideałowi.

Wyłączając z dyskusji tych, którym przeszkadzać będzie kolor skóry Fringrilli Vigo albo driad w brokilońskim lesie, oraz dopatrzą się wszędzie złowrogiej politycznej poprawności, pojawią się głosy osób, których oczekiwania brutalnie zderzą się z rzeczywistością. Nie można im odebrać prawda do tej krytyki. Podobnie jak tym, którzy okrzykną film spełnieniem fanowskich marzeń. Wreszcie, część osób odbije się przez ilość magii i wątków oraz ogólną nieprzystępność świata.

Dostaliśmy tylko i aż bardzo solidną produkcję. Bezpieczną; nie nudną, ale nie porywającą. Wykalkulowaną, ale niepozbawioną serca. Wierną oryginałowi, ale z ambicjami, żeby reinterpretować słowa autora.


Zobacz też: 9 gier, które przypominają filmy [ZESTAWIENIE]

Zasiadałem do seansu bez wielkich oczekiwań, z umiarkowaną ciekawością. Dostałem natomiast opowieść, w którą wsiąknąłem na osiem godzin. Opowieść, którą chciałem dostać od wielu lat i dopiero po seansie zdałem sobie sprawę, jak bardzo jej potrzebowałem. Dlatego, jeśli mogę mieć swoje życzenie, powiem że chcę więcej. Odwagi Lauren! Masz mój miecz. Jeśli dałaś radę z opowiadaniami, saga stoi przed Tobą otworem.

Ocena

7 / 10
PublicystykaRecenzjeTemat Miesiąca 12/19

Roman Polański: “Tragedia Makbeta”

Marcin Kempisty

Sięganie po Szekspirowskie dramaty niesie ze sobą wielkie ryzyko. Kolejne pokolenia czytelników, kolejne tabuny twórców interpretujących te teksty na swoją modłę wspólnie tworzą widownię dobrze zaznajomioną z twórczością Anglika, posiadającą własne wyobrażenia na temat tego, jak owe prace powinny być przekładane na język teatralny, czy filmowy. Wydaje się, że dzieła kultury powstające na kanwie tytułów Stratfordczyka są najskrupulatniej rozliczane z każdej korekty oryginału, jak gdyby niektórzy uważali, że ideałów nie powinno się zmieniać.


Przeczytaj również: “Nóż w wodzie”

Roman Polański ze swoją Tragedią Makbeta z marszu wpisał się w doniosłą tradycję adaptowania prac Szekspira, będąc przy okazji porównywanym do największych twórców zajmujących się wcześniej tą tragedią za pomocą kina: Orsona Wellesa oraz Akiry Kurosawy. Nie ulega wątpliwości, że z tego zadania polski reżyser wyszedł obronną ręką. Jednocześnie poradził sobie z całkiem wiernym oddaniem tez przedstawionych przez Anglika, jak również dokonał kilku przesunięć interpretacyjnych, dzięki czemu losy ambitnego Makbeta nabrały całkiem innego wymiaru. To produkcja, na której odcisnęło się autorskie piętno twórców, mimo że cały czas wierzono w potęgę oryginalnej wizji.

Odrzućmy na bok wszelkie dywagacje związane z przyczyną stojącą za wykreowaniem brutalnego świata przedstawionego w Tragedii Makbeta. Wprawdzie to pierwszy film powstały po morderstwie dokonanym na Sharon Tate i jej przyjaciołach, niemniej jednak zbyt dużym uproszczeniem byłoby sprowadzanie pesymistycznej wizji dzieła do roli artystycznej terapii po utracie żony. Liczba pchnięć nożem zadanych przez protagonistę królowi Duncanowi, a także widok ciała zmarłej żony Macduffa mogą budzić skojarzenia z masakrą przeprowadzoną przez popleczników Charlesa Mansona, Polak doskonale musiał zdawać sobie z tego sprawę, lecz to i tak nie uprawnia do wyciągania zbyt pochopnych wniosków. Stawianych przez reżysera tez jest znacznie więcej, więc autobiograficzne odczytywanie może sprowadzić li tylko na manowce.

Historia Makbeta jest doskonale znana: po zwycięskiej bitwie dzielny rycerz, wraz z wiernym kompanem Banko natrafiają w trakcie podróży po wrzosowiskach na trzy wiedźmy. Istoty przepowiadają przyszłość, stwierdzając zdobycie korony przez tytułowego bohatera, bezpotomną śmierć i zajęcie tronu przez potomków drugiego z wojaków. Mężczyźni na początku śmieją się z tych diabolicznych wróżb, ale z czasem wizja władzy przysłania Makbetowi chłodny osąd rzeczywistości, sprowadzając go oraz jego żonę Lady Makbet na zbrodniczą drogę usłaną kolejnymi zamordowanymi postaciami. Kończy się to wszystko ponurym żartem losu, gdy władca-zbrodniarz zawierza z pozoru niemożliwej do zrealizowania przepowiedni i ginie z rąk osoby, której nie zrodziła niewiasta, gdy las birnamski stawia się pod murami zamku Dunsinane.

Film rozpoczyna się posępną wizją mgieł otulających pole bitewne. Na pierwszym planie biel, a w tle słychać łoskot mieczów i krzyki zranionych rycerzy. Polański oszczędza widzom, przynajmniej na razie, makabrycznych widoków, by za chwilę celnie zestawić okrucieństwo wojny z ideałem dzielnego wojownika. Polak idzie ręka w rękę z Szekspirem, ukazując, że to nie wrodzone zło Makbeta odpowiada za jego zgubę. To “system”, wartości stojące u podstaw ówczesnej cywilizacji odpowiadają za to, że takie jednostki dochodzą na sam szczyt i są hołubione. Wystarczy przypomnieć sobie, jak do króla przyjeżdżają posłańcy z nowinami na temat niedawno przeprowadzonej bitwy. Im więcej opisów dotyczących krwawych wyczynów Makbeta, tym lżej na duchu Duncanowi. W końcu tron został zachowany, ręce mu się przy tym nawet nie zabrudziły, a kto trafi do niewoli, tym zaraz zajmą się kaci.

I to jest kolejne przeniesienie środka ciężkości, przez które Polański zatapia cały świat przedstawiony w odmętach nihilizmu. Szekspir w swoim dramacie niewiele czasu poświęca działalności króla, koncentrując się głównie na swoim bohaterze. Polski reżyser idzie natomiast za tą samą intuicją, za którą tego samego roku idzie Heiner Muller w trakcie teatralnej adaptacji tragedii. Twórcy koncentrują się na przedstawieniu tego, co było na marginesie historii, czyli wszelkich ekscesów z innymi bohaterami w roli głównej. Bo to przecież nie jest tak, że tylko Makbet zabijał. Zabijał także król, u Polańskiego pastwiący się nad zdrajcami. Zabijał w słusznej sprawie także Banko. Przewrotność Tragedii Makbeta objawia się zatem w konstatacji, że to nie tylko Makbet jest zwichrowany, lecz wszyscy otaczający go ludzie. Być może w wyjątkowych okolicznościach istnieje różnica między zabójstwem z powodu potrzeby władzy a zabójstwem w obronie ojczyzny, ale efekt jest ten sam: potok krwi trwa nieprzerwany choćby drobną refleksją na temat ludzkości, która zapędziła się w zaułek szaleństwa. Jedyna różnica między protagonistą a innymi osobami tkwi w jego “szczerości” względem własnych potrzeb. Makbet nie dusi w sobie szału zabijania, tylko mu ulega. Co najważniejsze, ów szał zabijania nie pojawił się w nim przez namowy jego “diabolicznej” małżonki. Kobieta tylko odkryła to, co od dawna skrywało się w kazamatach myśli jej męża.

Z ostatnią tezą łączy się trzecia niezwykle istotna zmiana poczyniona przez reżysera względem oryginału. Zarówno u Szekspira, jak i później np. u Kurosawy w Tronie we krwi, wiedźmy zwiastujące zgubę są istotami o innym statusie ontologicznym. Wokół nich roztacza się aura diabelskiej magii, jak gdyby zostały zesłane na ziemię z samego dna piekieł. Tymczasem Polański wykorzystuje podobną taktykę, co w Dziecku Rosemary, polegającą na zmaterializowaniu istot nadprzyrodzonych. Mówiąc inaczej: tak do końca nie wiadomo, czy te trzy byty nie są po prostu kobietami z owrzodzonymi ciałami. Tym samym autor wyraźnie wskazuje, że źrodło zła nie jest transcendentne względem ludzkiej podmiotowości, lecz jest jej cechą przyrodzoną.

Być może po wielu latach Tragedia Makbeta prezentuje się nazbyt teatralnie, niemniej jednak nie musi to być uznane za wadę. Pokazywanie makabry w sposób realistyczny z elementami efektów specjalnych (ten latający sztylet!), prezentacja zamku Dulsinane niczym jakiejś magicznej twierdzy na wzgórzu, a przede wszystkim teatralizacja działań bohaterów służy stworzeniu wrażenia obcości, dystansu wobec świata przedstawionego. Na nic nie jest potrzebne emocjonalne zaangażowanie, w takich przypadkach tylko zaciemniające ogląd sytuacji. Liczy się ustawienie ludzkiego zwierzyńca pod mikroskopem, by możliwie jak najdokładniej przyjrzeć się atomom zła składającym się na tragedię całego gatunku. Wtedy okaże się, że dzieło Polańskiego jest nadal, niestety, bardzo aktualnym rozrachunkiem z nikczemnością.

Literatura

Książka “Szaflarska. Grać, aby żyć” [RECENZJA]

Marcin Kempisty

“Danusia miała w sobie siłę, która działała w wielu kierunkach. Jak się wkurzała na kogoś, to krew odpływała do stóp, czasami wystarczyło jedno jej słowo, a od razu szło w pięty. A jak kochała, to zalewała swoją miłością pół miasta – człowiek był wtedy szczęśliwy” (s. 299) – w taki sposób aktorka Magdalena Kuta celnie podsumowuje życie Danuty Szaflarskiej, niekwestionowanej damy polskiego kina i teatru. Wiele podobnych zdań można odnaleźć w napisanej przez Katarzynę Kubisiowską książce “Szaflarska. Grać, aby żyć” opublikowanej przez Wydawnictwo W.A.B.

Najłatwiej zaklasyfikować tę pozycję do katalogu prac biograficznych, w których celem jest odkrycie “prawdy” na temat omawianej postaci. Nie inaczej jest w przypadku książki Kubisiowskiej, aczkolwiek pojawiają się tu także pewne urozmaicenia, mogące być różnie oceniane w zależności od predyspozycji czytelnika. Obok stricte biograficznych relacji, często pojawiają się także głosy ludzi bliżej zaprzyjaźnionych z Szaflarską. Z tego też względu autorka traci (chociaż nie wydaje się, by jej to przeszkadzało) dystans krytycznego skryby, gdy zarówno sama angażuje się emocjonalnie w całe przedsięwzięcie, jak również pozwala osobom trzecim, by wniosły osobisty ładunek przeżyć na łamy trzystustronnicowej pracy. Komu to nie wadzi, ten poczuje się od razu jak w domu.

Losy Danuty Szaflarskiej to dwa szeroko omawiane epizody – wojenny oraz związany z zaawansowaną starością – zaś reszta życia była do tej pory nieodkrytą, dziewiczą przestrzenią znaną tylko garstce ludzi. Kubisiowska idzie podobnym tropem, koncentrując się głównie na wstępie i zakończeniu losów bohaterki, zaś środkową część życia omawia przy pomocy kilku relacji przyjaciół i córek. Odrobinę to rozczarowujące, wszak to są właśnie te nigdy niedotykane epizody, których poznanie mogłoby rzucić jeszcze inny rodzaj światła na Szaflarską. Wielka szkoda, że po lekturze nadal pozostaje pewien niedosyt i poczucie, że status quo zostało zachowane, a co było ukryte, nadal ukrytym pozostaje.

Ale za to dzieciństwo oraz życie po dziewięćdziesiątce ujęte są w konkretny, udokumentowany, acz niepozbawiony delikatnej nutki liryzmu sposób. Kubisiowska powoli opisuje wczesne lata spędzone przez Szaflarską w Kosarzyskach, kreśli dzieje przodków, plastycznie oddaje charakter zamieszkiwanej przez nią okolicy. Narracja nie jest prowadzona chronologicznie – jako że kobieta w przyszłości wybuduje w rodzinnej miejscowości dom (stary zostanie wcześniej zniszczony), to w międzyczasie wplątane są wypowiedzi również innych osób zapraszanych przez Szaflarską do tego miejsca. Kosarzyska staną się legendarne wśród znajomych aktorki, niektórzy z nich, jak Lech Łotocki, nawet osiądą na dłużej na tej ziemi. 

Przejmujące są wątki związane z II wojną światową, kiedy to poczucie ogromnej niewiadomej mieszało się z nadzieją na to, iż bitewna zawierucha szybko się skończy. To również okres, w którym Szaflarska, po ukończeniu studiów w czerwcu 1939 roku, stawia swoje pierwsze profesjonalne kroki na teatralnych deskach. Najpierw wybiera Wilno, ze względu na renomę placówki oraz obawę, że w warszawskich instytucjach będzie grać tylko ogony. To właśnie na ścianie wschodniej zastaje ją wojna, lecz mimo to gra dalej, gra, ile to tylko możliwe, by dać wytchnienie zmartwionym mieszkańcom. Kto wie, jak by się potoczyły losy młodej Szaflarskiej, gdyby nie matka, która piechotą przeszła drogę z Warszawy do Wilna, by donieść córce niezbędne dokumenty do dalszego funkcjonowania i uniknięcia represji ze strony agresorów. 

Wiele stron siłą rzeczy Kubisiowska poświęca epizodowi powstańczemu, kiedy to Szaflarska brała czynny udział w działaniach prowadzonych przez Armię Krajową w trakcie Powstania Warszawskiego. Przejmujące są te momenty, w których, na podstawie starych wywiadów, autorka rekonstruuje obraz zniszczonej stolicy. Szaflarska będzie w przyszłości często wracać do tych momentów ze swojego życia, opisując życie codzienne, makabryczne widoki zmarłych ludzi, ale także trudy związane z opieką nad dopiero co urodzoną córką Marią.

Czytelnicy zainteresowani historią polskiego kina powinni zwrócić szczególną uwagę na rozdział poświęcony pierwszym produkcjom, które z Szaflarską w roli głównej pojawiały się na wielkim ekranie. “Zakazane piosenki” nadal są kultową pozycją, regularnie emitowaną w telewizji. Z tego też względu książka “Szaflarska. Grać, aby żyć” daje szansę na zerknięcie za kulisy powstawania tego tytułu, bowiem autorka dosyć szczegółowo omawia proces realizacji, a także okoliczności, w jakich Szaflarska została wytypowana do zagrania głównej roli. To samo tyczy się także znacznie późniejszych dzieł, gdzie aktorka miała możliwość przedstawić się z jak najlepszej strony. “Pora umierać” i “Inny świat” to filmy, w których na nowo objawiła się wielka gwiazda nestorki polskiego kina. Dzięki rozmowom przeprowadzonym z reżyserką tych filmów, Dorotą Kędzierzawską, na światło dzienne wychodzi wiele interesujących anegdot dotyczących sposobu pracy Szaflarskiej, ale także jej podejścia do historii, polityki oraz własnego ciała.

Anegdoty – to nimi właśnie usłane są kolejne stronice biografii. W większości z nich, jak mantra, powtarzane są słowa o wielkości, dobroduszności i niesamowitym poczuciu humoru bohaterki książki. Przytaczanych jest wiele przykładów zaświadczających o jej niesamowicie pozytywnym podejściu do życia. Mimo wszystko, brakuje chwilami odautorskich przypisów do tych wspominków, zwłaszcza gdy przytaczane są epizody rzucające cień na pozłacany posąg Szaflarskiej. Maria Maj mówi “Danusia, mam wrażenie, opowiadała to [obrazy wojennego horroru – M.K.] specjalnie, podejrzewam, by właśnie na dziewczynkach [aktorkach TR Warszawa – M.K.] wywrzeć wrażenie” (s. 125). Czy ten passus nie doprasza się o skomentowanie? Albo coś takiego: “W “Uroczystości” grała z Gustawem Lutkiewiczem. Miałam ją odprowadzić na scenę, ale byłam akurat zajęta, Danusia nie poczekała na mnie po schodkach zeszła sama. Dogoniłam ją, gdy już stała na dole. Mówi: “Ela, co on? Gustaw mi rękę podaje, a ja mu mówię: “Odpierdol się ode mnie!”” (Elżbieta Kołtonowicz, s. 196-197).

Żeby była jasność: nie chodzi o usilne zrzucanie kogokolwiek z cokołu, raczej o trójwymiarowe przedstawienie omawianej postaci, w którym nie brakowałoby również trudniejszych elementów. Jasne, jest to niezwykle trudne zadanie, zważywszy na autorytet Szaflarskiej, jak również na to, że przy tworzeniu książki uczestniczyły córki bohaterki. Trzeba wyszukiwać złotego środka, unikać konfrontacyjnego tonu, ale jednak przemycać niewygodne treści. Kubisiowska momentami rejteruje, zwłaszcza przy okazji omawiania spraw zawodowych, oddając głos zapatrzonym w Szaflarską przyjaciołom-współpracownikom: Grzegorzowi Jarzynie, Marii Maj, czy Magdalenie Kutej.

Warto jednak uczciwie oddać autorce, że przy opisywaniu spraw rodzinnych potrafi zestawić ze sobą sprzeczne narracje, pozbywając się apologetycznego tonu. Zwłaszcza historie związane z wychowaniem córek świadczą o tym, że Szaflarska była po prostu człowiekiem, czasami popełniającym błędy, także czasami raniącym najbliższych. 

“Szaflarska. Grać, aby żyć” to pozycja niezwykle potrzebna na rynku wydawniczym, uzupełniająca wiedzę na temat jednej z najciekawszych postaci w historii polskiego teatru oraz kina. Największą jej zaletą są przede wszystkim wyznania wielu osób spisane przez Katarzynę Kubisiowską. Autorce udało się zachęcić do szczerości i przytoczenia co “pikantniejszych” dykteryjek, dzięki czemu lektura potrafi ubawić oraz wzruszyć barwnością opisów. Może czasami jest to laurka ku czci wychwalanej kobiety, ale może też być tak, że Szaflarska po prostu była wyjątkową kobietą, pełną pasji i głodu życia, a wszelkie utyskiwania autora recenzji wynikają tylko ze smutku, że nie udało mu się nigdy zobaczyć aktorki na deskach teatru, czego do dzisiaj bardzo żałuje. Bo myślał, że jeszcze będzie mieć na to czas, skoro aktorka żyje już ponad sto lat. Teraz pozostają już tylko wyrzuty sumienia, a także książka Katarzyny Kubisiowskiej, która tę pustkę bardzo skutecznie wypełnia.

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.