Advertisement
Publicystyka

Zespół Miłości i Uwielbienia “Pawlikowski” – analiza “Zimnej wojny”

Maciej Kędziora
Zimna Wojna Paweł Pawlikowski
Foto: Łukasz Bąk

Otwieram oczy. Za oknem słońce. Na gramofonie włączam jeden ze starych, zakurzonych vinyli – tym razem zapis utworów zespołu Mazowsze. Niedowiarki powiedzą, że zrobiłem to specjalnie, ale nie – wybór był całkowicie losowy. Choć faktycznie zbliżała się godzina, na którą czkałem dobry miesiąc – 19.15, Kino Luna, seans filmu Zimna wojna. Seans, który był częścią mnie jeszcze przed projekcją filmu. Seans, do którego uciekały mi myśli podczas samotnych wieczorów przy książkach. Seans, o którym rozmawiałem z większością moich znajomych. Seans, którym żyłem, tak jak fani Harry’ego Pottera żyli premierą “Insygniów Śmierci”, tak jak fani reprezentacji Islandii czekali na kolejny mecz podczas Euro 2016, tak ja czekałem na nowy film Pawlikowskiego. I mimo tego, że to tylko 84 minuty zapisane na taśmie filmowej, moje przeżywanie tej produkcji trwa dobre 48 godzin.

Rok 1949. Cztery lata po wojnie. Świat nadal jest podzielony, do władzy w naszym kraju dochodzą źli ludzie, a żeby kupić sobie serca rodaków, trzeba przypomnieć kulturę. Zdobyć serca Polaków, których widzimy w pierwszych kadrach. Polaków, którzy są dumni ze swojego kraju. Dumni z tego, że mogą śpiewać piosenki płynące w ich krwi. Piosenki, które noszą w sobie z dziada pradziada. Pawlikowski już w pierwszych scenach, kiedy to Wiktor Warski (Tomasz Kot), początkujący dyrygent wraz z trenerką tańca Ireną Bielecką (Agata Kulesza) i kierownikiem administracyjnym, towarzyszem Kaczmarkiem (Borys Szyc), podróżują po wsiach, by usłyszeć tradycję, a potem ją odtworzyć na większą skalę. Już tu powoli reżyser pokazuje nam, o czym jest Zimna Wojna. Jest to opowieść nie o tym co kochamy, ale dlaczego to kochamy. Piosenek ludowych nie śpiewamy ze względu na ich nowatorskość, czy odkrywczość – ludzie wykonują je, bo za tekstem stoi wartość, o której nie wolno zapomnieć. Szczególnie w czasach kiedy pamięć o wojnie ciągle jest żywa. Kiedy język łużycki nie jest nasz, bo my się do nich nie przyznajemy. Pierwsze zdjęcia i utwory przywodzą na myśl kultowe “Zakazane Piosenki” Buczkowskiego, w których to muzyka była sposobem buntu przeciw władzy.

Zimna Wojna
Foto: Łukasz Bąk

Wielki pałac, ale również opustoszały. Pałac, który na siłę będzie wypełniany tradycją. Tradycją specjalnie przygotowaną dla władzy Ludowej. Tak jak na wielkim banerze przed wejściem – do narodu i ojczyzny dołączana zostaje Partia. Pawlikowski wykazuje się jednak mądrością, czyniąc symbolem Partii postać graną przez Szyca. Postać, która spokojnie mogłaby być całkowicie zła. On jednak decyduje się na dodanie Kaczmarkowi głębi. W przeciwieństwie do archetypu komunisty-partyjniaka, Kaczmarek darzy zespół miłością. Świetnym tego przykładem jest pierwszy koncert, na którym to – mimo ciągłego rozglądania się w poszukiwaniu poklasku – w jego oczach widać szczerość i radość. Nie tylko w idealnie przemyślanym kadrze z sali baletowej, w której to operator Łukasz Żal wykorzystuje znany z malarstwa barokowego (szczególnie niderlandzkiego) motyw lustra. Lustra, w którym w Zimnej wojnie odbija się społeczeństwo. Społeczeństwo, które – podobnie jak Kaczmarek – ślepo zaakceptowało swój los i nie patrzy na własne odbicie, w celu upewnienia się czy dobrze wybrało.

Kluczowa jest również postać Agaty Kuleszy, która znów jest uosobieniem buntu i sprzeciwu wobec systemu. Irena Bielecka ma w filmie jeden cel – jest postacią ekspozycyjną. Wprowadza nas w świat filmu, sarkastycznie komentując zaistniałą sytuację czy też kontrując oglądy Warskiego na temat Zuli Lichoń (Joanna Kulig). Irena jest uosobieniem idealnego patrioty – zakochana w kulturze kraju, ale umiejąca spojrzeć z dystansu. I gdy patrzy z perspektywy widowni na wznoszącą się podobiznę Józefa Stalina, a potem owacje na stojąco, rozumie że to nie brawa dla niej czy jej zespołu, ale dla idei, za którą nie jest w stanie podążać, bo ma do siebie zbyt wiele szacunku. Rozumie też, że zespół pieśni ludowej nie jest szczery z odbiorcą, gdy musi śpiewać o reformie rolnej. Bielecka reprezentuje również inteligencję polską, która musiała się wycofać z życia i wyjechać. Geniusz Pawlikowskiego ujawnia się, gdy pozbywa się Ireny w momencie, kiedy ta nie jest już historii potrzebna. Nie wiadomo co się z nią stało, ale prawdopodobnie została zamknięta. W Zimnej wojnie większość bohaterów drugoplanowych przewinie się przez jedną lub dwie sceny, ale zostaną wprowadzeni w taki sposób, że jako widzowie jesteśmy w stanie dopowiedzieć sobie całą ich historie. Niestety w ówczesnych czasach to Kaczmarki a nie Bieleckie mieli coś do powiedzenia.

Przeczytaj również:  Kinomural 2023. Rozmawiamy z Adrianą Prodeus o programie wydarzenia.

Oczywiście clou całej Zimnej wojny to miłość absolutna. Miłość od pierwszego wejrzenia. Ktoś mógłby Pawlikowskiemu zarzucić, że wszystko dzieje się tu za szybko, ale podobnie jak w muzyce po preludium trudno o pauzy, które zaakceptowałby widz. Prawie cała miłość między naszymi bohaterami odbywa się w spojrzeniach. Można również zauważyć, jak relacja naszych bohaterów wygląda, co świetnie obrazują ujęcia z koncertów. Warski, jako dyrygent musi kontrolować cały otaczający go świat, by jego kobiecie było jak najlepiej, kiedy to Zula cały czas jest wpatrzona tylko w niego – bo to dla niego żyje i to dla niego śpiewa. Ich relacja nie potrzebowała wprowadzania i podchodów, bo nawet osoba o zaburzonej percepcji uczuć, umiałaby pomiędzy naszymi bohaterami wyczuć napięcie i uczucie. Pawlikowski w relacji miłosnej skupia się zarówno na psyche jak i erosie. Tworzy miłość idealną. Jej problemem zawsze będzie to, że ideały szybko się nudzą, a potrzeba samodoskonalenia zostaje w człowieku na zawsze. Tak jest z naszą parą. Są szczęśliwi, osiągają sukces, ale Wiktor czuje, że za granicą będzie im lepiej. Mimo perfekcyjnego uczucia nasi bohaterowie często patrzą tylko na siebie. Jednak w ich sytuacji nawet egocentryzm powoduje, że ta druga osoba musi być blisko, bo bez niej ich dusza cierpi.

Zimna Wojna
Foto: Łukasz Bąk

Wszystkie sekwencje paryskie przywodzą na myśl polską literaturę romantyczną, ale o ile u Mickiewicza czy Słowackiego tęsknota bohatera była za ojczyzną, tak tęsknota Warskiego dotyczy tylko jego ukochanej (niczym w pozytywistycznej Lalce Prusa). Na twarzy Tomasza Kota widać cierpienie przywodzące na myśl ostatnią scenę ze Słodkiego życia Felliniego i rozpaczy Marcello Rubiniego. Oczywiście sekwencje jazzowe muszą przywodzić na myśl wybitne La La Land Damiana Chazella, ale u Pawlikowskiego w jazzie nie chodzi o same dźwięki, ale o tradycję tego gatunku muzycznego – muzykę wiecznego, nieprzerwanego cierpienia, z którego można się uwolnić jedynie przez harmonię, czy też idealną kompozycję, solówkę. Nie chodzi o chwytliwość, ale o emocje, jakie wyraża dźwięk pianina, na którym gra Warski. Brzmienie bólu, rozpaczy i wiecznej samotności. Reżyser, mimo wielu zarzutów o antypolskość, przez francuską historię Zuli pokazuje, że nie zawsze za granicą jest lepiej. Pokazuje, że ziemia obiecana nie zawsze jest usłana różami. Daje jednak swoim bohaterom wiele szans na poprawę, ale za każdym razem coś tracą – czasem będzie to rok z życia, czasem utrata pozycji społecznej, ale zawsze będą razem, niezależnie od tego co wydarzyło się w ich życiu.

Bardzo “prusowe” spojrzenie ma również na arystokrację, którą reprezentują tutaj wyższe sfery paryskie. Wszyscy cierpią tam na sztuczność, przeintelektualizowanie, oraz wieczne poczucie wyższości. Nie zdziwię się, jeśli to autobiograficzne przemyślenia Pawlikowskiego, który sam był przez wiele lat na emigracji i podobnie jak Warski (również mocno zakochany w swojej żonie) próbował się przebić do bardzo zamkniętego świata, jakim jest światek filmowy. Z każdego kąta widać sztuczność, ale również zagubienie. Zula również czuję, że całkowicie tu nie pasuje, bo społeczeństwo uznające się za “wysokie” nie uważa, że Polka może cokolwiek wiedzieć. I ta mentalność, która siedzi w Zuli, jest bardzo współczesna. Obniżanie samooceny, czy też próba udawania. Jedyne co może wyzwolić ją z tego letargu, to parę kieliszków mocniejszego alkoholu i “Rock around the Clock”.

Muzyka w Zimnej wojnie to sposób wyzwolenia, ale również wewnętrzny dialog bohaterów. To podczas występów poznajemy ich samych, ich uczucia, a wszystko jest zamknięte w magii dźwięku i gry oczami. Jazz to muzyka miłości do Zuli i cierpienia związanego z samotnością, rock and roll to wyzwolenie, muzyka ludowa to wspomnienie kraju i miłości do Wiktora, a piosenki soft popowe i popowe to symbol zagubienia i zatracenia w komercjalizacji, wiecznej powtarzalności oraz ograniczeń twórczych. Scena, w której Wiktor tworzy muzykę filmową i jest wiecznie ograniczany, pokazuje jak świat zabiera artystom wolność twórczą, nawet po tej “lepszej” stronie muru.

Przeczytaj również:  Sześć dramatów sądowych, które musisz obejrzeć [ZESTAWIENIE]
Zimna Wojna Paweł Pawlikowski
Foto: Łukasz Bąk

Szczerość relacji między Zulą a Wiktorem jest ewenementem na skalę światową. Oczywiście nie sposób nie czuć tutaj włoskich klimatów. Mamy relację, której nie powstydziłby się Antonioni, mamy rodzimą femme fatale, o którą mógłby się zabić i dyrygent, i towarzysz Kaczmarek, mamy upadłe społeczeństwo, które zmierza w złą stronę i mamy wreszcie iście neorealistyczny sposób nawiązywania relacji i prowadzania dialogów. Dodatkowo Pawlikowski operuje humorem w sposób przywodzący na myśl najwybitniejsze dzieła Sorrentino, który jest mistrzem łączenia ciętych, ironicznych słów z cierpieniem swoich bohaterów.

Zimna wojna nie byłaby jednak arcydziełem bez Łukasza Żala, operatora kamery. Układ kadrów, w których to postać widać jedynie do połowy kadru, a za nią widać resztę świata, który odgrywa tak samo ważną rolę, mistrzowskie operowanie perspektywą, której nie powstydziłby się Rembrandt i wreszcie 4:3, czyli wymiar, który skupia uwagę widza na centrum ekranu i pozostawia wielkie pole do popisu dla artysty. Żal każdy kadr maluje, zaczynając od aktora, aż na naturze kończąc. Ujęcie oczu Chrystusa, które będzie się przewijało przez cały film, przywodzi na myśl mistrza Tarkowskiego i jego Ofiarowanie. Pietyzm z jakim znów obchodzi się ze zdjęciami duet operator – reżyser, powoduje że z miejsca chce się oddać im serce i podziękować, za to że tworzą nie tylko produkcję na skalę światową, ale również redefiniują pojęcie dzieła sztuki, ponieważ teraz w Wikipedii pod tym hasłem powinna się pojawić Zimna Wojna.

Niedowiarki powiedzą – taka miłość nie ma prawa się zdarzyć. Nikt nie kocha tak długo. A ja wtedy pytam – gdzie w naszym społeczeństwie został zatracony romantyzm? To co wypaczyły komedie romantyczne, Pawlikowski w swojej opowieści naprawia. Nie ucieka od seksu, ponętności, ale przede wszystkim skupia się na więzi, często niezrozumiałej i niewyjaśnionej. Wiktor bez Zuli nie jest w stanie żyć, choć często nie są w stanie ze sobą wytrzymać. Pawlikowski prezentuje miłość bez granic, miłość, do której dążyło wielu. Przelewając miłość do swojej zmarłej żony na papier, tworzy najwspanialszy związek w historii filmu (no może obok Przed wschodem słońca). Kot i Kulig nie potrzebują słów, by stworzyć wiarygodne kreacje, bo to nie słowa i zabawne, inteligentne dialogi tworzą miłość, tylko prawdziwa potrzeba bycia razem. Potrzeba, która dusi człowieka od środka. Potrzeba czułości, pocałunku, muzyki, wspólnego życia, zapachu, śpiewu, głosu, potrzeba widoku tej osoby. Potrzeba, przez którą wybaczamy grzechy. Potrzeba, przez którą nie śpimy po nocach. Potrzeba, przez którą jesteśmy w stanie poświęcić wszystko co mamy. I to nie tylko jeden raz.

Zimna Wojna
Foto: Łukasz Bąk
Zobacz również: Klasyka z Filmawką – “Andriej Rublow” Tarkowskiego

Dziękuję ci Pawle. Wiem, że nigdy tego nie przeczytasz, ale uczyniłeś moje życie lepszym. Po raz pierwszy od dawna zacząłem się modlić – modliłem się, by był jeszcze jeden kadr, by to nie był koniec, bo czułem że chcę więcej. Jednak gdy zawiały ostatni raz zboża na polskiej polanie, a na ekranie wyświetliła się dedykacja Dla moich rodziców, zrozumiałem, że doświadczyłem perfekcji. Rzadko mi się to zdarza, mimo wielu wizyt w kinie. W tym roku było tak tylko raz – na Tamtych dniach, tamtych nocach. Gdy ludzie zaczęli wstawać i wychodzić ja uświadomiłem sobie, że moje życie nie jest pełne. I znów zacząłem się modlić. Modlić się o to, żeby w swoim życiu trafić na Zulę. Co z tego, że będę dużo cierpiał jeśli przynajmniej przez chwilę doświadczę pełni życia. Bo jeśli kochać to tylko pełnym sercem. A najlepiej w rytmie Dwóch serduszek…

Dla Pawła, z życzeniem jeszcze niejednej Palmy.
Maciej

Ilustracja wprowadzenia: Łukasz Bąk

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.