KomiksKultura

“Authority”. Pozorny przełom u superbohaterów [RECENZJA]

Paweł Kicman

Egmont, polski wydawca Authority, chwali się na okładce, że oto przed nami album “uważany za jeden z najbardziej przełomowych tytułów w historii współczesnego komiksu”. Nie dajcie się złapać na ten slogan, dobrze Wam radzę. Dlaczego? Och, od czego by tu zacząć…

Zacznijmy więc od historii. Lata 80 w amerykańskim komiksie były czasem dużych zmian. Twórcy zaczęli kontynuować i rozwijać przyjętą przez wciąż stosunkowo młode wydawnictwo Marvel strategię polegającą na uczłowieczeniu superbohaterów. Trend pogłębił się do tego stopnia (m.in za sprawą takich scenarzystów  jak Alan Moore czy Frank Miller), że od tej pory kolorowe opowieści o pelerynach i maskach zaczęły robić się mroczne i śmiertelnie poważne. To właśnie w tym okresie dostaliśmy tak kultowe tytuły jak Strażnicy, Powrót Mrocznego Rycerza oraz całe serie jak choćby Daredevil wspomnianego Millera czy X-Men autorstwa Chrisa Claremonta. W następnej dekadzie wahadło odbiło w drugą stronę i na karty komiksów wkradła się granicząca z kiczem, nasiąknięta testosteronem przesada. Początek XXI wieku zwiastował więc kolejną zmianę, znów w kierunku poważniejszego i dojrzalszego ujęcia superbohaterów. I to właśnie Authority było, a raczej miało być, zwiastunem tej  zmiany.

Napisany przez Warrena Ellisa (m.in. Transmetropolitan, Planetary) i zilustrowany przez Bryana Hitcha (JLA, The Ultimates) pierwszy tom serii bierze na warsztat grupę bohaterów znaną jako Stormwatch, przemianowując ją na Authority. Drużyna ta, powstała kilka lat wcześniej, występuje tutaj w mocno zmienionym składzie. Jednak dla większości polskich odbiorców nawet powracające postacie będą nowalijką. Mamy tutaj bowiem: Jenny Sparks, władającą elektrycznością przywódczynie grupy, którą wspomagają świeżo upieczony szaman Doktor, cybernetyczna Stwórczyni, para Apollo i Midnighter, przypominająca Hawkgirl Swift czy Jack Hawksmoor – Bóg Miast. Grupa podróżuje w przemierzającym wyższe poziomy rzeczywistości Tranpsorterze, dzięki czemu mogą pojawić się w dowolnym punkcie globu w mgnieniu oka. Z łatwością mogą czuwać na porządkiem świata i odpierać wewnętrzne i zewnętrzne zagrożenia, takie jak superterroryści czy kosmiczne inwazje.

Przeczytaj również:  Wydarzyło się 11 marca [ESEJ]

Mój pierwszy problem z tym tytułem leży właśnie w sztampowości świata przedstawionego. Postmodernistyczny kierunek, który podjął Ellis niejako wymagał takiego podejścia (żeby móc na jego tle opowiedzieć historię o tym co by było gdyby kiczowaci, ale potężni superherosi byli prawdziwi). Jednak spora doza oczywistości w tym podejściu razi. Szczególnie, że wiele lat wcześniej dobry kolega Ellisa, Alan Moore, podjął przecież bardzo podobny temat w Strażnikach czy Miraclemanie. Pewne echa podobnych motywów rozbrzmiewały też nawet w regularnych seriach drużyn takich popularnych jak Avengers, X-Men czy Liga Sprawiedliwości.

No dobrze, ale tło to jedno, a historia to drugie. Tutaj Ellis nie poradził sobie lepiej, bo zarysował nam drużynę niemalże pół-bogów, która pewnego dnia stwierdziła po prostu, że mogą robić co chcą. Mają oczywiście zamiar bronić Ziemi, ale swoimi metodami. Nie przejmując się polityką czy krystalicznie czystą moralnością jaką teoretycznie powinni kierować się bohaterowie. Jednak to są głównie puste slogany wypowiadane przez postacie w komiksie, za którymi nie idzie żaden prawdziwy ciężar. Brakuje tutaj prawdziwych konsekwencji, które odcisnęłyby się realnym piętnem zarówno na losach postaci, jak i emocjach czytelników. Pod pozorem opowieści o odpowiedzialności i kontroli dostajemy tak naprawdę kolejną naparzankę. Efektowną, ale w gruncie rzeczy pustą w środku. Oczywiście, giną tu ludzie, granice zostają przekroczone, ale… to już było. I było to zrobione lepiej. Sorry, Authority. To naprawdę żadna rewolucja.

Nie pomagają też nachalne, bijące po oczach ekspozycje. Już na pierwszych stronach dwie postacie zamiast rozmawiać ze sobą wręcz monologują, zwracając się niemal bezpośrednio do czytelnika. Tylko po to, żeby wprowadzić do historii. Wymieniają się informacjami wyłącznie, by przeczytał je odbiorca! I nie, nie jest to sprytny zabieg burzenia czwartej ściany, ale nieudolne prowadzenie narracji. Dymki atakują nas tutaj faktami, które powinny wynikać z samej akcji, a zamiast tego padają ciągle z ust bohaterów i ramek z opisami. Wpływa to też trochę na rytm samego komiksu, szczególnie gdzie dużo się dzieje. Paplanie w trakcie bijatyk naprawdę irytuje tak samo w komiksie współczesnym jak i tym sprzed dwóch dekad. Tutaj nie mogę nanieść poprawki na datę wydania.

Przeczytaj również:  „Bękart" – w poszukiwaniu ziemi obiecanej

Pod względem rysunków pozostaję rozdarty. Styl Hitcha świetnie pasuje do współczesnych historii superbohaterskich. Patrząc na strony, które wyszły spod jego ręki widać wzorową, płynną kreskę. Tusze Paula Neary’ego oraz kolory Laury Martin idealnie komplementują taką stylistykę, zapewniając bardzo czytelny odbiór. Uwypuklają akcję oraz budują różnorodny klimat. Także nie mam nic do zarzucenia zespołowi artystów i artystek. Mój problem leży bardziej w ocenie decyzji redakcyjnych. Hitch i reszta stworzyli ładne, kolorowe, perfekcyjne obrazy w komiksie, który ma opowiadać o czymś odwrotnym. I gdyby scenariusz wybrzmiał w pełni i dzielnie zmierzył się z tematem, dostalibyśmy ciekawy kontrast. Zamiast tego wolałbym jednak zobaczyć bardziej wystylizowane rysunki lub odważniejsze kolory, które potencjalnie mogłyby nadać całości potrzebnego mu pazura.

Jeśli chodzi o jakość wydania, dostajemy to co Egmont już od dawna dostarcza w linii DC Deluxe. Twarda oprawa z obwolutą (której to obwoluty nienawidzę z głębi serca), świetna jakość papieru i druku, galeria ilustracji i profesjonalne, choć nieco nudnawe posłowie. Tłumaczenie Jacka Żuławnika stoi na przyzwoitym poziomie, oddając sprawiedliwość dość banalnym dialogom. Pokręciłbym nosem na tłumaczenia niektórych nazw własnych, ale generalnie całość jest solidnym rzemiosłem translacyjnym.

Podsumowując, Authority jako postmodernistyczny komiks, który miał wprowadzić supebohaterów w XXI wiek – zawodzi. Album pełen jest męczących ekspozycji, brakuje mu ciężaru, często też prześlizguje się po podejmowanych tematach. Rysunkowo jest bezpiecznie i ładnie, ale aż chciałoby się dostać coś więcej w tym względzie. Natomiast dla miłośników tradycyjnego bum-ciach-kop w wydaniu z supermocami, komiks Ellisa i Hitcha może stanowić produkt zjadliwy. Tylko i na tym froncie od 40 lat dostawaliśmy pozycje znacznie, znacznie lepsze. Wiele hałasu o nic.

Ocena

5 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.