CampingPublicystyka

“Czwarty człowiek” – Grzeszna femme fatale i seksowny Jezus na krzyżu [CAMPING #62]

Albert Nowicki
fot. Kadr z filmu "Czwarty człowiek"

Filmy Paula Verhoevena z końca lat siedemdziesiątych, Ślepy traf i Namiętność Kate, spotkały się z mocno mieszanym odbiorem holenderskich krytyków. Zarzucano im płytkość, co reżyser wziął mocno do siebie: na tyle, że postanowił nakręcić projekt dużo bardziej przenikliwy, dający możliwość rozwiniętej interpretacji. W efekcie powstał hiperrzeczywisty dreszczowiec Czwarty człowiek, w którym realizm zastąpiony zostaje znakami umownymi i metafizyczną złudą, a świat przedstawiony podporządkowany jest doznaniom zmysłowym – nie obowiązują  w nim zasadniczo prawa logiki.

W Czwartym człowieku biseksualny pisarz Gerard Revé (Jeroen Krabbé) przybywa do nadmorskiego miasteczka, by dać wykład w klubie literackim. Mężczyzna szybko zwraca uwagę miejscowej kusicielki o androgynicznym typie urody. Christine (Renée Soutendijk) od razu przechodzi do ataku: chce przespać się z prozaikiem i nie spocznie, póki nie dopnie swego. Erotyczna przygoda przynosi zaskakujące następstwa. Gerard odkrywa, że kochankiem Christine jest seksowny robotnik, wcześniej widziany na dworcu amsterdamskim. „Muszę go mieć, choćby miało mnie to zabić”, rzuca, spoglądając na zdjęcie, i zaklina tym samym rzeczywistość. Christine potraktuje słowa pisarza całkiem na poważnie.

Reżyser i filmoznawca Paul Bartel okrzyknął Czwartego człowieka jako pierwszy w historii katolicki horror z wyraźnie uwypuklonym wątkiem LGBTQ. Film stanowi alegorię religijnych obsesji i na pewno podburzył niektórych twórców do ukazywania katolicyzmu w bardziej kontrowersyjnym, niż dotąd, świetle. Głównymi jego atrybutami są kwiecista symbolika i biblijne nawiązania. Zaskakująco bogobojnym bohaterem okazuje się Gerard, mężczyzna nieidealny, niewierny swojemu partnerowi, do tego alkoholik. Z jednej strony czuje on silny związek z Bogiem, z drugiej zaś profanuje liturgiczne emblematy. Niby podkreśla swoją wiarę – nawet przed społecznością erudytów – a jednak nie ma dla niego żadnych świętości. W kościele objawia mu się seksowny Herman (Thom Hoffman) – jako ukrzyżowany, naoliwiony Jezus, kryjący swoją męskość w obcisłych, czerwonych kąpielówkach. Węzły mięśni „Chrystusa” grają tak, jak wyśni to sobie Gerard, a jego przebite gwoździem stopy stają się obiektem podofilskiej adoracji. Wizerunek Hoffmana w tej scenie ewidentnie inspirowany był obrazem olejnym Dalego „Crucifixión (Corpus hypercubus)”.

Przeczytaj również:  Posterunek na granicy. Elia Suleiman i humor w slow cinema

Czwarty człowiek oburzył co bardziej konserwatywnych widzów. Stanowił spojrzenie Verhoevena na katolicyzm jako masową schizofrenię, głęboko zakorzenioną, zbiorową paranoję. Gerard na każdym kroku spotyka blondynkę w niebieskim płaszczu, która cechuje się trudnym do zdefiniowania, „sakralnym” urokiem. W pociągu, karmiąc niemowlę, kobieta łuska jabłko, a tak powstałą obierkę przykłada małemu do główki niczym aureolę. Jednocześnie poznajemy bohaterkę przodującą, Christine, która jest prowadzącą grzeszny żywot femme fatale. Wszystkie znaki na niebie i ziemi sugerują, że kochanka próbuje zgotować Gerardowi piekło – że jest morderczynią, uosobieniem czarnej wdowy, nawet wiedźmą. Nie widzi tego jednak sam mężczyzna i właśnie dlatego ukazuje mu się tajemnicza niewiasta: jest „Maryją”, ostrzegającą bluźniercę przed nadchodzącą zgubą. W pewien sposób toczy się w  filmie wojna między złotowłosymi pięknościami – jedna symbolizuje świętość, a druga upadek moralności.

fot. Kadr z filmu “Czwarty człowiek”

Nie wiadomo, czy widzenia pisarza-alkoholika nie są aby zwykłymi halucynacjami, a Verhoeven ani myśli ujawnić, gdzie leży prawda. Reżyser odrzuca stereotypy; umiejętnie igra z oczekiwaniami widza, główną postać heteroseksualną ukazując w negatywnym świetle, a tę biseksualną – w quasi-pozytywnym. Chętnie korzysta z surrealistycznej poetyki, stawia na „przepalone” oświetlenie i żywe, neonowe kolory. W jednej scenie umieszcza w wizjerze drzwi mrugające oko; w innej przekształca kryptę na magazyn poubojowy, gdzie pod wiszącym bydłem układa się strojne bukiety. W sekwencji snu na jawie pokazuje Gerarda, który tak wnikliwie analizuje obraz miejscowego hotelu, że przenosi się do jego wnętrza. Nazwisko bohatera nie jest przypadkowe i nawiązuje do francuskiego „rêve”, czyli marzenia sennego. Podobnie migocący nad posiadłością Christine szyld: jest popsuty i zamiast słowa „Sphinx” wyświetla krótsze, „Spin” – to w języku holenderskim pająk. Przybytek Christine to więc dom pajęczycy, jeśli chcecie czarnej wdowy, co idealnie uzupełnia się z prologiem, w którym kamera Jana de Bonta towarzyszy rytuałowi pożerania ofiary przez samicę sześcionoga.

Przeczytaj również:  Wydarzyło się 11 marca [ESEJ]

Czwarty człowiek w całości utkany został z atmosfery magiczności i psychoseksualnych rojeń. To film o fatalnej pokusie i słabościach ludzkiej intuicji, tematycznie i plastycznie przypominający Nie oglądaj się teraz Roega. Obie pozycje zdominowane są przez zalewającą ekran, głęboką czerwień, której nadano złowieszcze, alarmujące przeznaczenie. Tutaj  upodobała ją sobie głównie postać grana przez Soutendijk – imitowana po latach przez Sharon Stone w Nagim instynkcie. Czwarty człowiek stanowi pewne kuriozum, bo w perwersyjny sposób łączy ze sobą to, co seksowne, z obrzydliwością i horrorem. Uerotyczniona została tu brutalna przemoc, a w pościeli, zamiast zabawek dla dorosłych, przewijają się naostrzone nożyce. Koszmar o kastracji przeraża Gerarda, powodując, że budzi się z krzykiem, ale zarazem zbliża go do Christine jeszcze bardziej. Małżeńskie home movies, zamknięte w szafce pod kluczem, zamiast rejestrem sypialnianej pikanterii okazują się formą kina snuff.

Czwarty człowiek był holenderskim kandydatem do Oscara w 1983 roku. Verhoeven znaczący nacisk kładzie tu na wizualizację. Upodobał sobie surrealizm, ale skontrastował go z naturalizmem europejskiego art-house’u, znanym choćby z Godziny wilka czy Śmierci w Wenecji (pojawiają się w  filmie m.in. plenery nadmorskie, przycmentarne ogrody). Film jest stylowy, kokietliwy, często prowokujący. Dużo w nim fetyszyzmu, a jeszcze więcej zmysłowego absurdu: wystarczy wspomnieć Renée Soutendijk, która ładuje się kochankowi do łóżka w szpilkach na wysokim, cienkim obcasie. Nie występuje w świecie Verhoevena ani homo-, ani „heterofobia”, a erotyczne przygody Gerarda z przedstawicielami obu płci są równie gorące.

P.S. Śledząc film, szczególną uwagę poświęćcie makabrycznym wizjom głównego bohatera. Nie pozostają one bez znaczenia w kontekście scen finałowych.

Ocena

8 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.