“Han Solo: Gwiezdne wojny – historie” – Recenzja
Z marką Gwiezdnych Wojen byłem związany od dziecka. Nie tylko z filmami, ale również grami, książkami, komiksami. Epickie starcia sił Jasnej i Ciemnej Strony Mocy na przeróżnych planetach położonych w odległej galaktyce rozbudzały dziecięcą wyobraźnię. Dziś, wiele lat później, zasiadłem w sali kinowej, uzbrojony jedynie w IMAX-owe okulary, na seansie drugiego już filmu z tytułem „Gwiezdne wojny – historie”, a czwartego odkąd Disney przejął markę. Tym razem miałem poznać opowieść o młodości Hana Solo, jednej z najbardziej ikonicznych postaci Starej Trylogii; pilota, przemytnika i człowieka, który bez wątpienia strzela pierwszy.
Han Solo ma dużego pecha. I nie chodzi tu o to, że wychował się na planecie Korelia, a później przeżył trzy ciężkie lata służąc w armii Imperium. Przemytnik musi stawić czoła niebagatelnej konkurencji: Jamesowi Bondowi, który stał się w ostatnich latach postacią z krwi i kości, awanturniczej drużynie Strażników Galaktyki, zabawnemu i inteligentnemu Iron Manowi, sprośnemu Deadpoolowi i całej masie innych postaci współczesnego kina akcji. Bezczelny uśmiech i cięty język wystarczały, by podbić widownię w 1977 roku, ale 40 lat później mogą się okazać niedostatecznymi atutami. Szczególnie, że Solo w wykonaniu Aldena Ehrenreicha to jeszcze nieopierzony kurczak, dopiero uczący się swojego fachu i nabywający doświadczenia, nie zaś cyniczny weteran Harrisona Forda.
I to właśnie główna rola jest w filmie najsłabsza. Ehrenreich nie jest zły, z wielu scen wychodzi obronną ręką, ale w przynajmniej kilku nieumiejętnie balansuje na granicy autoparodii przekraczając ją. Jego wyraz twarzy i uśmiech kilkukrotnie budziły we mnie skojarzenia z postacią Agenta 700 z humorystycznej produkcji Grupy Filmowej Darwin. Do tego dochodzi fakt, że aktor jest znacznie niższy niż Ford, został natomiast otoczony wysokimi postaciami męskimi, które to uwypuklają.
Drugi plan rysuje się dużo lepiej, choć nadal bez fajerwerków. Qi’Ra (Emilia Clarke) to bohaterka znacznie ciekawsza od księżniczki Lei, ale nieszczególnie wyróżniająca się na tle współczesnych silnych i niezależnych sylwetek kobiecych w kinematografii. Woody Harrelson gra świetnie i trudno sobie wyobrazić lepszego mentora dla Hana Solo. Problem polega na tym, że scenarzyści jedynie zarysowali powierzchnię potencjalnych pokładów charyzmy posiadanych przez aktora. Harrelson to człowiek, który z lepszym scenariuszem mógł stać się ikoną serii pokroju Obi-Wana czy oryginalnego Hana, natomiast zapamiętany zostanie po prostu jako dobry bohater sagi.
Zdecydowanie odwrotne wrażenie zrobił na mnie Donald Glover, który wykorzystał każdą minutę swojego ekranowego czasu (niestety nie otrzymał go zbyt wiele). Lando Calrissian w jego adaptacji jest postacią barwną, inteligentną i budzącą sympatię. Sceny gry w kasynie czy pilotowanie Sokoła Millenium to te elementy filmu, które mają największą szansę przetrwać próbę czasu. Warto także wspomnieć o Paulu Bettanym wcielającym się w Drydena Vosa, dostarczającym ciekawej postaci bossa przestępczego półświatka.
Fabularnie produkcji nie można wiele zarzucić. Prowadzi nas przez całkiem ciekawą historię, odpowiednio dawkując zwroty akcji, pościgi i strzelaniny. Momentami zdaje się, że scenariusz napisano w taki sposób, żeby odhaczyć wszystkie istotne wydarzenia z życia głównego bohatera, które są okazją do puszczenia oczka do widza. Dowiadujemy się, gdzie Han poznał Chewbaccę, jak zdobył swój statek, o co chodzi z przechwałkami dotyczącymi trasy na Kessel. Nie mogło nawet zabraknąć nowego droida, który, tradycyjnie już w serii, pełni funkcję postaci komicznej.
Zobacz również: “Deadpool 2″ – Recenzja
Słabością filmu Han Solo: Gwiezdne wojny – historie jest siła jego konkurencji. W czasach, gdy dostajemy z każdej strony filmy, które łamią schematy, Ron Howard dostarcza produkcję poprawną i bezpieczną, ale niestety przeciętną. Co z tego, że bawiłem się dobrze w kinie, jeśli za tydzień niewiele już będę z seansu pamiętał i nie widzę powodu, żebym chciał kiedyś ponownie obejrzeć historię młodego Solo. Pod tym względem nowe „Gwiezdne wojny” są jak specjalny świąteczny odcinek naszego ulubionego serialu; obejrzymy go z przyjemnością, wypełni on pewne luki w historiach bohaterów, których świetnie znamy, ale nie wniesie nic do głównej historii.